STANISŁAW IGNACY WITKIEWICZ JEDYNE WYJŚCIE 1.1 Nazajutrz po ślubie, według umowy zawartej z obecną swą żoną jeszcze w czasie narzeczeństwa, a określającej granice swobody postępowania w obrębie małżeństwa (o naiwności!) Izydor Smogorzewicz-Wędziejewski, pracownik PZP i znany w szerokich kołach inteligencji i pseudointeligencji filozof-dyletant, poszedł sobie na zwykłą, prawie codzienną dotąd, przechadzkę za miasto. W czasie spacerów tych mało zwracał uwagi na tak zwane piękno przyrody; za to przemyśliwał w postaci nieokreślonych, podpojęciowych mgławic rzeczy najgłębsze i najbardziej niepokojące, zapominając zupełnie o nudnej pracy w PZP, którą odrabiać musiał dla tak zwanego „chleba" straciwszy prawie wszystko, co mu tam kiedyś po czymś zostało, w jakichś podejrzanych operacjach, na których nie rozumiał się wcale, a do których wciągnął go dawny jego kolega szkolny, a obecnie zamierający pod ciśnieniem wzrastającej kontroli biznesmen, Nadrazil Żywiołowicz, postać ciemna, ale tym niemniej urocza — tak fizycznie, jak i psychicznie. Głowę miał Izydor trochę ciężką po wczorajszej „orgii" poślubnej, na której, jak na swoje warunki i dane, wypiło wiele za wiele, ale czuł pewną ogólną lekkość, pewne odciążenie, brak tego specyficznego, przykrego, ponurego gniotu zakneblowanej już od długiego czasu strefy płciowych uniesień istotnych. Teraz będzie mógł nareszcie, uspokoiwszy się życiowo, przystąpić definitywnie do sformułowania swego mglisto zarysowanego systemu filozoficznego, co do którego miewał często ciężkie wątpliwości, podsycane starannie przez profesora Węborka z Warburton University w Kanadzie, logistyka, sceptyka, relatywistę - w ogóle demona pierwszej klasy - każdy wie, co to jest. Stworzenie systemu tego było jedyną ambicją Izydora. Poza tym wolny był od wszelkich zachcianek karierowych na większą skalę, a także od snobizmów i apetytów życiowych. Nie marzył nawet nigdy o żadnym stanowisku naukowym. Sprzeciwiał się temu przede wszystkim brak dokłoratu, uniemożliwionego dawniej przez ogólną abnegację, d obecnie przez pracę w PZP. Co najwyżej, po skończeniu i ewentualnym wydaniu pracy mającej mieć tytuł ontologia ogólna, nowym sposobem wyłożona, napisze parę studiów krytycznych o najbardziej mu nienawistnych kierunkach w filozofii i zamrze powoli w kontemplacji dziwniejącego w schizofrenicznej transformacji świata. Bo Izydor był schizofrenikiem' i to dość typowym, z maleńkimi jak pecynki dodatkowymi komponentami (..vklotyrnizmu: Ein hochbegabter Schizothyme im Prozess des Absterbensbegriffen - jak nazywał sam siebie nieomal żartobliwie i zupełnie zresztą, jak to się później okaże, niesłusznie. Był wysoki, dość szczupły i czarny aż do obrzydliwości. Nos miał duży, orli i dość wypukłe piwne, trochę krótkowzroczne oczy. Usta, jedynie sympatyczna część jego twarzy, miały prawie stale uśmiech bezradny dziecka, a szerokie szczęki zwiastowały wszystkim wielką siłę woli i „porządność"' charakteru. Był Izydor twardy w pysku, a miękki w oczodołach - to stanowiło jego urok. 1.2 Rustalka Ideyko, obecna jego żona, a do wczoraj prawie nieomal psychiczna, a pół roku temu jeszcze i fizyczna kochanka jego najbliższego jedynego przyjaciela, Marcelego Kizior-Buciewicza, malarza (ale prawdziwego, takiego jakiego nie ma, zdaje się, dotąd w literaturze całego świata - a nie jakiegoś naturalistycznego knociarza - bo wobec niedościgłej doskonałości natury każdy jest knociarzem - który tylko to ma z malarstwem jako sztuką wspólnego, że świńską szczecią i końskim włosiem płótno kolorową mazią smaruje), była to osoba już dwudziestośmioletnia i pochodząca ze znanej (na Litwie) rodziny litewskiej, mającej pretensje do książęcego tytułu. Nie od „idei" pochodziło nazwisko Rustalki, ale od słowa „idź": tak rzekł podobno pewnemu jej przodkowi Wielki Książę Litwy, Olgierd, z dodatkiem: „i zwycięż" (herb „Id" = wyciągnięta ręka z wyciągniętym wskazującym palcem, przecinająca pole pól białe, pół czerwone), jako też zwyciężył kogoś tam pod Rejsagołą i niech mu ta ziemia lekka będzie, a kto mnie, autora tej powieści, na podstawie tych danych, które tu oto przytaczam, o snobizm arystokratyczny posądzi, jest ohydne złośliwe kretynisko, a nie inteligentny człowiek. Obawiam się, że Chwistek w swojej niezapomnianej jako splot banału z perfidią książce o Kulturze duchowej w Poiscepopełnił to pisząc, jak. to z jakimś hrabią (i to mądrym i głębokim, co się rzadko zdarza) natrząsali się nad moją biedną księżną z Nienasycenia i baronem - ale nie jestem tego pewien. „Niechze ta, niechze ta" jak mówią w takich razach starzy i mądrzy gazdowie na Podhalu. Rustalka podobała mu się od dawna: jej lniane włosy, ukośne zielone oczy i duże, koloru poziomki, usta „zdawały mu się być" wcieleniem wszystkich marzeń dziecięcych, kiedy to doznawał erotycznych, byczych wstrząsów jadąc na rowerze za pewną bosonogą dziewczynką, wracającą ze szkoły, a - jak się to później okazało - tak do Rustalki podobną. Wstrętne to było au fond, bo wstrętne, ale „cóz ta, cieku, bees robił" , jak mówił pewien bardzo mądry góral. A przesądów Izydor nie miał. Więc dlaczego? Czemu nie miał się z nią ożenić dlatego tylko, że nie była „panną" w znaczeniu XIX stulecia i że jego przyjaciel Marceli miał jej kompletnie dosyć - i ona jego również - co razem wcale tak prostym zresztą nie było, kiedy podobała mu się fizycznie, a psychicznie kochał ją jak na schizoida bardzo. Ach, ta miłość asteników! Cóż to była po prostu za cholera! Oczywiście dla pykników - tamci nie zdawali sobie z tego sprawy zupełnie. Zawsze niepewni swego, ciągle wątpiący, ciągle rozdarci między diametralnie przeciwne sobie uczucia, tropiący samych siebie na niezrozumiałych szlakach własnych swych, często wspanialszych od nich samych sobowtórów, wiecznie nienasyceni i zjadani przez nieściśliwość ostateczną sentymentów, wyrzuty sumienia i drobną, aż bolesną, czułostkowość. A do tego to ciągłe poczucie, że wszystko to jest „nie ło", że za krawędziami tych męczarni jest gdzieś słoneczny świat prostych, pięknych, wolnych uczuć, niedostępny, utęskniony i niepowrotny - tak jakby już był kiedyś tuż tuż i odleciał jak miraż w swój własny niedosiężny wymiar istnienia. Ale teraz tego nie będzie. Izydor miał żonę - w niej (czy na niej) postanowił zakończyć ostatecznie serię dość mizernych zresztą swych erotycznych przygód (mizernych z punktu widzenia może jakiegoś Artura Rubinsteina czy Casanovy, ale ostatecznie? - mój Boże!) i uspokoić się aż do śmierci. Rustalka była do niego podobna duchowo, a nawet trochę fizycznie, tylko na jasno - od biedy po odpowiednim przefarbowaniu mogliby być nawet rodzeństwem. Z niej to postanowił Izio zrobić tamę, której by nie przewyższyły żadne nurty zwątpień w ostateczną rzeczywistość tego życia. „O, rzeczywistości! - jakżeś nieuchwytna, gdy ani uciec od ciebie, ani cię pojąć do głębi nie można!" Dla pykników będzie to problem pozorny, albo „zgoła" blaga - cóż na to poradzić, o ma belle cousine, że takie s...syny, cóż na to poradzić? 1.3 Tak, tak - życiowy pogląd, od którego podstaw postanowił „wyjść" , aby zdobyć niedosiężną, jak mu się zdawało, w żadnym znanym mu systemie twierdzę nieodpartej, jedynej, jedynie prawdziwej metafizyki. Tak, tak - ten pogardzany życiowy pogląd, w którym tkwią dwuznaczne przeważnie na podstawie dwoistości istnienia pojęcia, wynikające z samego pojęcia Istnienia, nie jest wcale do pogardzenia. Z biologii musi przyjść pobrzask ostatecznych tajemnic (tak) naszych czasów, bo problem stosunku logiki do psychologii i odwrotnie (drugi, po psychofizycznym, zasadniczy problem filozofii) zamiera na granicy zetknięcia, to jest: możliwości przetłumaczenia wzajemnego na własne języki ,(ewentualnie obu na język trzeci, wspólny) psychologizmu w osobie Corneliusa (tego za mało czytanego mędrca) i fenomenologizmu Husserla. Z chwilą „przetłumaczenia" takiego (przy czym zdaje się, że pojęcia: „aktu" i „intencjonalności" zresorbowane zostaną w terminologii psychologistycznej jako pierwsze przybliżenia) spór o te rzeczy ustać musi. Izydor wierzył, że ta metafizyka, o której marzył, jest do zdobycia faktycznie tu, na tej ziemi, przy tym właśnie stopniu rozwoju kory mózgowej i asocjacyjnego aparatu u pewnych jego, Izydora, gatunku istot. Czy tylko jego organy centralne podołają temu zadaniu? Czy krystaliczne, „intuicyjne" (o, jakże nienawidził tego słowa!) jasnowidzenia, te „ajnzychty" ,(Ei nsicht) w niedozwolone przez modne pseudonaukowe kierunki światy koniecznych wymysłów, nie zmienią się w ostatecznym ujęciu w pojęciowo niezartykulowany bełkot, niepojęty nie tylko dla drugich, ale i dla niego samego. Trzeba spróbować - ostatni raz! Do diabła z całą logistyką, która przy całym wspaniałym swoim luksusowym aparacie form zupełnie zbytecznych niezdolna jest do ujęcia zagadnień samego Istnienia. Nic tu po „znaczkach" i regułach „operowania nimi" - tu chodzi o aktualny byt. Ha - dawniej to jakoś tylko między pojęciami się załatwiało (w szkicach do tak zwanego „Hauptwerku") - teraz samo istnienie wkroczyło między zwartą, kleistą masę nie uporządkowanych ostatecznie pojęć i żądało swego opisu w bardziej soczystym języku niż takie wzorki dawnego stylu: „takie to a takie pojęcie implikuje pojęcie takie to a takie" - przy czym przez implikację rozumiał Izydor naprawdę tajemniczy związek dwóch zdań, który sam Russell uznał początkowo za indefinable, a teraz definiuje, bezskutecznie chyba, przez pojęcia: sumy i negacji, wmówiwszy najporządniejszym nawet ludziom, że prócz tego, że prawdziwe twierdzenia implikują prawdziwe, jeszcze fałszywe implikują fałszywe i fałszywe implikują prawdziw e ! To jest już combie wszystkiego! Skandal! „Teruś, fur ! - jak mówiła księżna Ticonderoga do swego foksa. „Czy aby ja nie pykniczeję po prostu? Czy nie staję się powoli realistą naiwnym, a nawet reistą?" - myślał Izydor ze strachem (bo realistą w istotnym znaczęniu jako porządny człowiek zawsze był - to znaczy nie odrzucał istnienia rzeczywistego świata poza „jaźnią", a wierzył tylko, że świat ten nie całkiem jest taki, jakim jaźni się tej przedstawia). „Czy nie sprowadzam problemu z wyżyn tak zwanego popularnie ((idealnego bytu» (cha! cha! - po co ten śmiech?) do poziomu płytkiego rynsztoczka, którym przewala się rzeczywiste (o zgrozo!), wielorakie, brudne, plugawe życie? Nie - pogląd życiowy nie może być cały tylko i jedynie bzdurą, wytworzoną wyłącznie dla praktycznego użytku człowieczego gatunku bydląt. Musi być w nim część prawdy, którą trzeba wydobyć i w innych terminach wyrazić, klasyfikując swoiste pojęcia jako jednoiste w nim zawarte, według ich znaczeń, należących do różnych poglądów koniecznych, a mianowicie: a) psychologistycznego, uzupełnionego pojęciem bezpośrednio danej jedności osobowości i b) fizykalnego, ale jako wyrażalnego w terminach tak poprawionego psychologizmu - na przykład pojęcia choćby takie, jak: przedmiotu, siły, ruchu itp. Dawniej niepotrzebnie, niestety, lekceważyłem pogląd życiowy; teraz to się mści. Pierwsze twierdzenia systemu nie dadzą się wypowiedzieć bez założenia tego, że «ja jestem>> i jest «świat dookoła mnie » - jako c o , nie wiadomo na razie ani też nie wiadomo, w jaki sposób jestem ja sam, ale mimo to trzeba to w formie choćby bardzo ogólnikowej przyjąć, czyli przyjąć pojęcie «istnienia w ogóle», a nie Absolutną Nicość, bo tylko dwa są te wyjścia z tej sytuacji. To jest podstawą realistycznego światopoglądu, że przyjmuje się od razu siebie samego jako trwającego w przestrzeni samego dla siebie i świat dookolny w tejże przestrzeni d 1 a mnie trwający, a oprócz tego sam dla siebie «jakoś» (na razie) istniejący, w każdym razie rzeczywisty w sensie (na razie) poglądu życiowego, mimo iż może się on czym innym wydawać niż w istocie swej jest." Relatywizm, sceptycyzm i solipsyzm dawno zostawił Izydor poza sobą. Nieprawdą jest ostatni, siedemdziesiąty siódmy aforyzm Ludwiga Wittgensteina: „Wovon man nicht sprechen kann, darilber muss man schweigen" - muszą się znaleźć kombinacje pojęć, w których to, o co jemu, Wittgensteinowi chodzi, gdy mówi O niewyrażalnym, wyrażonym być może - muszą albo schowa się papiery do teczki i zostanie się na resztę życia tylko i jedynie urzędnikiem Pe-Zet-Pepu i niczym więcej, i będzie się w wolnych chwilach krytykować „innych" autorów z punktu widzenia niewykończonego systemu, to jest czynić coś, do czego się istotnego prawa nie ma. (Ale iluż postępuje tak właśnie z czystym, niesłusznie, sumieniem - cała krytyka literacka i artystyczna jest taka właśnie.) Trudno, wszelkie tak zwane, nawet przez Husserla „intuicje" mogą być słuszne, a aparat może się okazać do niczego: zjełczały w Pe-Zet-Pepie mózg nie zdoła rozczłonkować podpojęciowego gąszczu, tej tajemniczej pożywki, na której lęgną się jak mikroby pojęcia i ich kombinacje, to jest koncepcje - nie potrafi z tej magmy uczynić czegoś intelligible; ta myśl powracała uporczywie w najrozmaitszych wariacjach i paraliżowała ruchowe ośrodki pracy. (Bo najtrudniejszą rzeczą jest właśnie nie „czekać na nastrój", tylko „siąść i zacząć pisać" czy robić cokolwiek. innego. Kto tego w pewnej chwili nie potrafi, niczego w życiu nie dokona.) Ale czekać na ten początek, nie było znowu (czemu „znowu"?) tak źle: dawało to rozkoszne przeciąganie się przed definitywnym postanowieniem: te niesłychane możliwości nie zaczętej roboty, w której zdaje się tkwić diabli wiedzą co, a w każdym bądź razie coś więcej niż w dokonanym czynie, zacieśnionym, sprasowanym w marną pigułkę, w nędzny ekskremencik, w porównaniu do bezkresnych obszarów tego, co być by mogło - „niewykonabuły"! „Takość, a nie inność" nawet w stosunku do ogólnej ontologii w jej niedoskonałym dotąd ujęciu, a nie tylko w stosunku do nie stworzonych nigdy dzieł sztuki (próbki nieudanej poezji zlikwidował Izydor już pięć lat temu) męczyła niepomiernie tego skromnego człowieka, który by rad był jednak, gdyby świat można zamienić na jedną olbrzymią szafę z „myriadarni" szufladek o odpowiednich napisach. I gdyby nie wątpliwość w wykonalność zamiarów tych w ogóle, można by tak przyjemnie przetrwać życie całe łudząc się aż do śmierci, że „co by to było, gdyby się stało" itd. Zasnąć na tym punkcie rozkoszy oczekiwania nie pozwalała Izydorowi ambicja - nie ambicja bycia kimś tam „we świecie" (jak mówią mądrzy górale) - tej nie miał wcale, co usprawiedliwione było też nędzą intelektualnej atmosfery w ogóle, a w szczególności u nas [nawoływańka Chwistka do tworzenia tak zwanych przez niego „systemów indywidualnych" (cha! cha!) okazały się bezskutecznej - ale ambicja w stosunku do samego siebie, właściwość, która na tle zjełopienia ogólnego, podtrzymywanego przez potężne kliki literackie i przydzielonych do nich łżemogołów niby 1-szej klasy, zamarła prawie zupełnie. Wystarczało być kimś dla bandy na wpół zidiociałych obdartusów duchowych, zresztą dobrze ubranych i odżywionych, i mieć trochę po warszawsku „forsy" - to było szczytem marzeń obiecujących młodzieńców w tych najparszywszych, przedkatastrofalnych czasach. Nie było (zdawało się) bardziej sprzyjających okoliczności dla wypróbowania siebie na daleki dystans niż obecnie: ma żonę, którą kocha (tak sobie, po prostu - mój Boże! - oh, quelie simplicite!) - pozbędzie się nareszcie tych drobnych erotycznych komplikacji, które mimo całej „drobności" tyle mu czasu zabierały (ło nieliczenie się kobiet z czasem mężczyzny ło jest straszna wprost rzecz - trzeba z tym walczyć jak z głośnikami, brydżem i kawiarnią), a nade wszystko powie sobie: „Zycie jest jako takie skończone - zabawiliśmy się, a teraz koniec - jak powiedział brat Juliana Apostaty dając głowę pod nóż - zostaje tylko jego usprawiedliwienie w postaci dzieł dokonanych, konkretnych.'' 1.4 Tak, tak - teraz koniec. Żona miała stać się Izydorowi izolacyjną płytą, pancerzem odgradzającym go od świata, fortecą, w której zamknięty przed pokusami życia i tak zresztą nie pierwszej jakości, miał nareszcie dokonać czegoś mającego mieć posmak wielkości; choćby tylko w pojęciowych wymiarach, gdy nie mógł hyć artystą, muzykiem, politykiem, linoskokiem, żonglerem lub narkomanem - dobre to zawody i dużo zadowolenia dające, ale nie dla niego: zbyt wielki miał apetyt intelektualny, a to było rzadkością w owych czasach Pe-Zet-Pepu i panowania Gnębona Puczymordy, Jego Prezesa. 0, jakże się mylił - ale o tym miał się przekonać dużo później; w ogóle za późno. Czasy nie były odpowiednie dla wielkości innego gatunku niż pojęciowej i wielkości wyższej rangi, w znaczeniu przetwarzania rzeczywistości przez oddzielne indywiduum. Na dnie duszy jak każdy zresztą najprzeciętniejszy człowiek (jakiś pułkownik lotnictwa, wiceminister czy nauczyciel ludowy, a nawet gimnazjalny), czul się Izydor (troszkę choćby) powołanym do jakichś wyższych celów: politycznych, wojskowych, ekonomicznych, czy diabli wiedzą jakich, ale wyższych, miał na wszystkich punktach tych swoje własne teorie, których z powodu ich dzikości nigdy prawie publicznie nie eksponował. Faute de mieux niech to sobie będą i pojęcia, gdy społeczeństwo (o niewdzięczne nadstworzenie!) nie wyniosło go na jakąś inną wyżynkę, dla zdobycia której sam nie kiwnąłby nawet palcem. Tak myślał zresztą tylko w chwilach tak zwanego „zrywania się do czynu", co zwykle było w zależności z jakąś uliczną strzelaniną kłócących się ze sobą w łonie samego Pe-Zet-Pepu partii. Ale idea samego Pe-Zet-Pepu jako taka (to było najistotniejsze) zwyciężała zawsze pod egidą samego Puczymordy i następował znów spokój, w którym dygnitarskie brzuchy i trzosy puchły jak za najlepszych dla „polskiego indywidualizmu" (brr - „Teruś, fuj!") saskich i późniejszych trochę czasów. Filozofia dzisiejsza w rodzaju epigonów Russella, Whiteheada, Carnapa i Chwistka (o nędzo!), zagmatwana w przyczynkach i częściowych, wspaniałych zresztą, jak u Whiteheada na przykład, konstrukcjach, nie zadowalniała go wcale. To niedążenie do zgodności tych częściowych konstrukcji na wzór nauk fizykalnych, ta niechęć do systemów w wielkim stylu wieków dawnych (które o jakże naiwne wydawały się wobec siły wgryzania się w problemy poszczególne owych właśnie konstrukcji częściowych) doprowadzały Izydora do wściekłości. Czyż nie można by pogodzić jednego z drugim, zużytkowując negatywne wyniki większych z konstruktorów owych - choćby takiego Whiteheada lub Carnapa? Stworzyć system ostateczny, choćby co do metody i postawienia problemów zasadniczych, jeśli już nie mogło być mowy o rozwiązaniu ostatecznym, nawet negatywnym czysto, było nęcącym nader zadaniem dla niego, urzędnika Pe-Zet-Pepu (tak się utarła jakoś ta końcówka w dalszych deklinacjach), byłego oficera z czasów antybolszewickiej krucjaty*, a obecnie męża Rustalki Ideyko. Bo tym był w tej chwili najbardziej wprost zawodowo - to najdoskonalej usprawiedliwiało w danym przekroju jego egzystencję przed nim samym-bardziej nawet niż unoszący się przed nim w mglistych zarysach system ontologii ogólnej absolutnej. A więc dosyć mglistych zarysów, dość obietnic i samołudzenia się urokiem nie spełnionego czynu! - „Przyszedł czas, Yorku, w stal odziać twardą swoje trwożne myśli i koniec wszelkim położyć wahaniom" - mruknął do siebie Izydor patrząc na jesienny krajobraz, tonący w mdłym, rudawym świetle niskiego późnopopołudniowego słońca. Roje muszek i komarów, prześwietlone dogasającym blaskiem, wirowały rytmicznie na tle ciemnej ściany żółkniejących drzew, żegnając jakby tym tańcem odchodzące, znużone sobą i gwarem wszelkiego stworzenia lato. „Wrześniował świat październikując 1. wolna ku listopadowi" - można by powiedzieć w cudzysłowie. Ach, być taką muszką i żeby Rustalka była także samiczką owego muszek gatunku i w taki wieczór zamrzeć spokojnie bez żadnych problemów - westchnął Izydor smutnie. Ale zaraz otrząsnął się przypomniawszy sobie zdanie Nietzschego: „Man bleibt nur jung unter der Voraussetzung, lass die Seele sich nicht streckt, nicht nach Frieden begehrt." Z obowiązku tylko, a nie z przekonania, bo au fund był Izydor skończonym komunistą abstrakcyjnym, tak zwanym „potencjalnym" - czekał na swój katal izator. Iluż było takich w tych hiperparszywych czasach Tchórzostwa i duchowej nędzy, wśród duszących wszystka kompromisów. Rzadko mógł Izydor myśleć ściśle nie mając przed sobą papieru i nie notując myśli swych choćby w urywkowych, bezskładniowych, niepojętych dla kogoś innego zdaniach. Koncepcje jego artykułowały się dopiero z koniecznością ich zafiksowania. Iluż jest dziś takich pisarzy i filozofów nawet -- bezsprzecznie gatunek to niższy, chociaż czort wie: trzeba by wziąć pod uwagę stosunek wartości dzieł do zdolności - a wartość istotna to nie opracowanie, tylko błyskawica nieznanej myśli na czarnej nicości przyszłych zdarzeń i szarego ogona rzeczy dokonanych. Całe opus magnum było dotąd kupą poszarpanych papierów - notował na czym popadło: nawet lepiej czuł się w stosunku do odwrotnej strony jakiegoś rachunku, marginesu czytanej książki czy nawet kawałka czegoś zupełnie podejrzanego niż przed pustą kartą lśniącego kancelaryjnego papieru [odwrotnie niż autor tej powieści, który swój Hauptwerk pisał za każdym razem (a było ich sześć) w całości w bardzo porządnych, oprawionych księgach]. Trzeba było skończyć z tym bałaganem i zamienić splot poszarpanych myśli w zrozumiały dla każdego logiczny ciąg zazębień jednych pojęć i twierdzeń o drugie, coś w rodzaju Etyki Spinozy czy systemu tego gówniarza z Zakopanego, Witkacego z Krupowej Równi . - System is system - powiedział głośno po angielsku Izydor. Trzeba skończyć by z tenit - dodał po polsku po chwili, gdyż był niezwykle dowcipnym (?) z natury, a dowcipiarskie wychowanie otrzymał z rąk sędziwych i osiwiałych w dowcipiarstwie i francuskiej iście lekkości dowcipnisiów: Boya i Słonimskiego. Rozglądnąwszy się dw)koła zrozumiał beznadziełność wszelkiego ujęcia pojęciowego wobec nieprzebranego, pieniącego się od buchającego zewsząd nieładu wszechświata. Poczuł lekkie rozdwojenie: jakby jakiś obcy mu głos, nie należący właściwie do niego, wypowiedział tamto idiotyczne rymowane zdafiko. Ubranie i ręka (lewa) wydały mu się też obce. Nie jego ciało pokrywało znane mu aż nadto dobrze krótkie futerko z małp. Chciał uciec od siebie - nie udało się. Gdyby miał przed sobą okno, wyjrzałby przez nie" na pewno, i to z rozkoszą. Na razie wyjrzał tylko wyłupionymi bezradnie oczami z własnej, pełnej skonfundowanych myśli czaszki. Ale przecie celem jego pracy miała być rehabilitacja żywej osobowości, zagnębionej pod maską innych pojęć przez schematyczną, niby ponadosobową psychologię psychologizmu („związek" Macha, „pośrednio dana przez jedności kompleksów jakości: melodie, kształty figur, w ogóle jakieś jakości postaciowe - Gestaltqualitaten, "jedność osobowości" Corneliusa), przez fenomenologizm z jego „czystą świadomością", pęczniejący od natłoku nowych pojęć (akt, intencjonalność i dalsze nowotwory zbyteczne), które miały „omówić nieomawiał ne" , i przez fizykalizm, ten wysublimowany aż do granic prawie czysto matematycznej fikcji materializm, dla którego (pomimo że obserwator wlazł w pewien sposób w równania) samo wspomnienie czegoś psychicznego było już niezdrową metafizyką - o ile naturalnie, co zdarzało się rzadziej (ale sam Heisenberg tak myślał), fizykalizm ten nie był przesiąknięty psychologizmem (niepoprawionym, z jego pośrednio daną jednością osobowości i brakiem problemu innych jaźni, co go zbliżało do solipsyzmu), w którym świat fizyczny w ujęciu fizyki okazywał się sprowadzalnym do praw rządzących en fin de compte naszymi przeżyciami. Skupił się w sobie i poczuł jakąś nieznaną wewnętrzną jasność. - Wyjść z jakiegoś jednego pojęcia fundamentalnego - broń Boże tylko nie z tak zwanych „bezpośrednio danych" - mówił już głośno do siebie. To ciągłe bezpłodne powtarzanie przeżuwań psychologizmu pomieszane z beznadziejną Erkenntnistheorie tak zwaną „teorią poznania", napełniało go już nienawiścią. To jest właśnie to przeklęte przyczynkarstwo - nic w ten sposób nowego do powiedzenia nie ma , a do tego jeszcze bezpłodne nieporozumienie psychologistów i arystotelesowskich (a nawet czasem platońskich - ach, ta cała logiczna metafizyka!) idealistów (tak zwanych pojęciowych realistów) na temat pojęć w ogóle. Musi być z tego jakieś wyjście, o ile z jednej strony nie chce się dojść do zupełnego relatywizmu a la Chwistek (brrr!...) albo z drugiej - nie może się z czystym sumieniem przyjąć dwóch rodzajów świadomości: jednej przeżyciowej, bezpośredniej, hyletycznej, tej od jakości bezpośrednio danych, i drugiej: myślącej przy czym związek ich (choćby psychologicznie, zwyczajnie biorąc) stawał się czymś zupełnie niepojętym. Było wyjście: w przyjęciu świadomości ciała jako jedności kompleksu jakości wewnętrznego i zewnętrznego dotyku, jako czegoś pierwotnego, a całej reszty życia psychicznego jako nadbudowy, sprowadzalnej zresztą do systemu następstw jakości (obecnych, byłych, czyli wspomnień, i fantastycznych, to znaczy składających się z elementów wspomnień, w przeszłości niedokładnie zlokalizowanych), ale tego wyjścia w obecnym swym stadium nie widział biedny Izydor. Mogło mu ono się ukazać dopiero po eksplicitnyrn wykonaniu teorii pojęć, która była zaledwie w zarodku. Jeśliby się przyjęło teorię realistów pojęciowych, nie wyrzekając się realistycznego ontologicznie poglądu na świat otaczający i własne ciało, to tajemnicą stawało się to, że na pewne gatunki zwierząt spadałyby pojęcia wraz z nową zupełnie funkcją myślenia (raczej wielością nowych funkcji) jako dary chyba jakiejś zaświatowej potęgi, ze sfer niepojętych „idealnego bytu". Wyrzucić te pojęcia błąkające się od tysięcy lat w świecie myśli i zatruwające same źródła poznania (czyli „adekwatnego opisu", dodałby zaraz Izydor) swą pozorną koniecznością, a przy tym nie wpaść w płytkość psychologizmu i krańcowego nominalizmu - oto zadanie. Ale to na później: najpierw zbudować Ontologię Ogólną, jak z żelazobetonu skonstruować szereg koniecznych pojęć i twierdzeń zasadniczych, które muszą obowiązywać każde absolutnie Istnienie, aktualne i możliwe nawet. Tylko od czego zacząć i jakie wybrać kryterium prawdy i porządku w tej okropnej sferze, gdzie każde założenie wydaje się (i to nie lepszym nieukom) czymś zupełnie dowolnym. Nie ma kryterium dla określenia wartości materiałów pierwszych - gdyby było, dawno by istniał system idealnie doskonały, a każde odstępstwo od niego karane by było śmiercią lub - przy okolicznościach łagodzących - co najmniej dożywotnym więzieniem.* Ale droga doskonałości idzie przez wolną eliminację dowolności - innego wyjścia nie ma. Przecież są jeszcze na świecie względnie (względnie, powtarzam) inteligentni ludzie, którzy twierdzą, że filozofia od początku swego istnienia nie dała ani jednego bezwzględnie pewnego twierdzenia, ani jednej prawdy, ani jednego adekwatnego ujęcia częściowej choćby rzeczywistości, że historia jej to tylko opowiadanie o tym, jak to się wszystko różnym, dość nawet niekompetentnym, panom wydawało i jak to sobie później zupełnie dowolnie napisali. A przcież tak nie jest - o tym wiedział Izydor na pewno. Trzeba by też wziąć pod uwagę, na ile prace filozofów przyczyniły się do rozjaśniania pojęć w czysto naukowych wymiarach. Wyraźna aluzja do prof. Leona Chwistka, bynajmniej temu nie przeczę - owszem, potwierdzam nawet. O tym wiedzą już dziś wielcy uczeni stojący na krańcach wiedzy, ale zdają się nie wiedzieć naiwnie materialistyczne półgłówki, zatruwające umysły swoją pseudonaukowością. Mimo że problematyka filozoficzna jest od greckich czasów ta sama, bo zawsze z tym samym zagadnieniem i tym samym materiałem faktycznym filozofia się para, to jednak w rozwiązaniach możemy wyróżnić typy ich zupełnie określone, pochodzące z właściwości samego Istnienia, z jego czasoprzestrzenności i rozdziału na jedno zawsze indywiduum samo dla siebie jako takie i świat poza nim i dla niego w pewien sposób istniejący, a następnie musimy skonstatować (znając przedmiot oczywiście, czego nie można zawsze powiedzieć o przeciwnikach filozofii) wyraźny postęp w stawianiu problemów i ich rozwiązywaniu, który to postęp stanowczo zmierza ku granicznemu systemowi ostatecznemu, mogącemu być końcem twórczości ludzkiej w tym wymiarze. A przy tym trzeba wiedzieć o tym, że badania filozofów utorowały drogi niejednej koncepcji naukowej — specjalnej (w fizyce, chemii itd.). O tym piszą otwarcie dzisiejsi specjaliści; explicite. Ale ignorują myśli te różne parafialne niedouki materialistyczne, tkwiące w ideologii dziewiętnastego wieku (kiedy to o psychologizmie nikt nic nie wiedział), nie rozumiejące samej istoty nauk ścisłych. Wszystko zależy od pierwszego pojęcia i od wyboru negatywnego choćby kryterium, które musi być tego pojęcia zaprzeczeniem, a następnie od porządku ustawienia pojęć w ich hierarchii nie genetycznej, tylko absolutnej, i wynikających z nich twierdzeń. To było najważniejszym — w tych ramach poszczególne dowody powinny się wysnuć same, jako konieczne konsekwencje niewzruszalnych założeń. Już w roku 1917, nie znając zupełnie Minkowskiego i Einsteina, uznałem, że jest jedna, dwoista, czasoprzestrzenna forma Istnienia, która nie może być formą Nicości Absolutnej, to znaczy, że nie możemy jej sobie pomyśleć najpierw jako pustej, a potem wypełnionej, tylko zawsze razem z Istnieniem. Błysnęło Izydorowi, jakby w jego własnej wewnętrznej dali, pierwsze jądro konsolidacji wszystkich koniecznych pojęć: niezdefiniowalne znaczenie samego pojęcia Istnienia (bo żnaczenie to było — przecie pojęcie Istnienia nie jest „klasą pustą" — a jednak ująć go w słowa nie sposób. A ukazać też, wobec różnorodności odpowiedników, nie wypada. „Kiz dziadzi?" - jak mówią w takich razach starzy, mądrzy górale.) - błysnęło i zgasło. Chwila metafizycznego zdumienia nad światem -żywa dziwność bytu, przekraczająca w jakości i natężeniu wszystkie możliwe dziwności i dziwnostki życia, stała się na chwilę przedmiotem ostrego wejrzenia jakiejś (chyba?) „nadmyśli", jakiegoś „nadczucia". Bzdury oczywiste - wszystko musi być sprowadzalne do następstw jakości „codziennych" (barw, dźwięków, dotyków, czuć wewnętrznych itp.), ale problem sprowadzenia tamtego kompleksu jest jadowity - trzeba tylko przyjąć bezpośrednio daną jedność osobowości - bez tego w ogóle ani rusz - pozostaje tylko okłamywanie siebie przy pomocy pojęć-masek. Bo jakimże, u diabła starego, sposobem dziać się to mogło, aby on przed pomyśleniem tego wyraźnym już o tym właściwie wszystko co należy wiedział? Objawienie? Czyżby Litymbrion Tajtelburg, teozof nowego typu, miał rację? Ale objawienie to bezpośrednie, jedno i to samo w istocie swej, bo dotyczące jednej i tej samej rzeczy: Istnienia w całości, można przecież potem w najrozmaitszy sposób ująć, w zależności od tego, na którą z dwóch stron podwójnej dwoistości istnienia kładzie się większy nacisk: na czasowość jego i trwanie samo dla siebie, czyli osobowość, czy przestrzeń i ciało i świat zewnętrzny. Podobnie „jaźń" jako jedność osobowości jako taka w uniezależnieniu od treści, które ona jako jedność ta spaja, właśnie jako jedność identyczna ze sobą, jest w istocie swej jednakowa u wszystkich indywiduów: od wymoczka i dalej wniż, do Husserla i dalej wzwyż. Różni się poza różnicami składników tym, że jest jedna jedyna jako taka, sama w sobie i dla siebie, absolutnie dla drugich takich „jaźni" trwaniowo nieprzenikalna. A poza tym właśnie różni się materiałem, którego jest jednością - poszczególnymi jakościami w jej trwaniu: barwami, dźwiękami, dotykami, czuciami wewnętrznymi i ich różnymi układami, a dalej chęciami, myślami, różnymi radościami i cierpieniami, które w ostateczności do kombinacji tamtych elementów, plus jeszcze wspomnienia i kompleksy fantastyczne, sprowadzić się dają. Ale sarna w sobie gatunkowo jest taka sama jak inne jaźnie same dla siebie - różnice jedności tych jaźni, poza różnicami wymienionymi materiału, są między jaźniami ilościowe: tak jak między lampami co do ich siły światła. Czy ma sens operowanie takimi analogiami? Czy ma sens w ogóle myślenie o takich rzeczach , kiedy ich sformułowanie następuje już nieorna! poza właściwą sferą intelektu, na granicy artystycznego nonsensu, wyrażającego to, wobec czego sformułowania oparte o logiką z jej jednoznacznością pojęć i sztywnymi zasadami są kompletnie bezsilne. Czy ma sens w ogóle wyrażanie tych rzeczy, dziejących się na granicach, na przełęczach i granicach myśli? A może na jej szczytach - to trzeba by właśnie udowodnić. O zgrozo - ale myśląc tak jesteśmy o włosek cienki od blagi Bergsona, a z drugiej od siódmego paragrafu Wittgensteina: „WorQber bez tego, darber mauss man..." - ach, dosyć. To, mówiąc banalnie, prawdziwa, panie dziejku, Scylla i Charybda, tak odwieczne pojęcia, że już dziś naprawdę nikt nie wie, co im realnie odpowiadało - jakieś skały koło Sycylii czy czort wie co. Ggy to wyrażenie tych właśnie rzeczy - snuł dalej Izydor przędzę beznadziejnych wątpliwości - nie daje się uskutecznić jedynie przy pomocy „indywidualnego języka", zrozumiałego tylko dla jego twórcy, a może przypadkowo tylko, na tle podobieństw psychofizycznej struktury, a nie w związku z samą pojęciowością jako taką dla paru innych podobnej „kompleksji psychicznej" osobników i w podobnych warunkach wychowanych? Ha - w walce z niewyrażalnym jest tylko szczęście myśliciela, a nie w rezygnacji z góry, wyrażającej się w teorii Chwistka o tworzeniu „systemów indywidualnych", już programowo zawczasu odwartościowanych. A nie: choćby się milion Chwistków na śmierć zachwistało w przechwistywaniu tych problemów, to wartość ich jest pewna jak mur, oczywiście nie dla z urodzenia ślepych lub, co gorzej, przez takich fałszywych proroków oślepionych. Szarpanie za żywe mięso piekielnego sfinksa Tajemnicy Bytu, a potem zanoszenie wydartego kawałka prędko, prędko - by jeszcze świeży był - do swojej pojęciowej norki i tam rozrywanie go głodnymi szczękami i pazurami (pojęć): rozdział na części, preparowanie dla siebie, już jak dla kogoś obcego, wyrwanego kęsa, żarcie spreparowanej myśli własnej i jej trawienie - oto proces między „objawieniem" a gotowym intelektualnym opracowaniem. Jakiż jest stosunek tego, co w mroku niewiadomości w życiu potocznym nazywamy „intuicją", do tego, co niby wiedząc, o co chodzi - o operowanie znakami o znaczeniach, czyli pojęciami - rozumem zwiemy, hipostazując często, jak na przykład w idealistycznych filozofiach, ten rozum, nierozbabrany co do swego znaczenia, na wyższych niby piętrach dogmatycznej metafizyki i nieraz właśnie ciemnym pojęciem, z życiowego poglądu świeżo wydartym, chcemy objaśnić wszystko. Ach — nie tylko już w potocznym znaczeniu przezwyciężać trzeba zdradliwe słówko: „intuicja", którego nawet Husserl beztrosko użył w znaczeniu, zdaje się, tego, co „bezpośrednio danym" w psychologizmie się nazywa. Oto jeden [może jeden jedyny na całą historię filozofii (prócz Chwistka, o ile nie zwrócimy uwagi na wielkie różnice wielkości stylu osobowości na niekorzyść ostatniej)] z fałszywych proroków w sferze Czystej Myśli, Henryk Bergson, ośmielił się podnieść pojęcie to do rangi pojęcia filozoficznego, i przez uczynienie ze znaczenia jego nowego rodzaju poznania (!!) zamącić beznadziejnie na wiele lat pewne mózgi, nie pierwszorzędnej zresztą jakości, ale przecie. Odtąd trwa walka dwóch pojęć: intuicji i intelektu, przeniesiona z nizin życiowych, z jakichś babskich zaiste, trzecioklasowych dyskusji w dotąd nietkniętą prawie ziemskim brudem (chyba przez jednych pragmatystów, i to prawie jednocześnie z tamtym faktem) sferę czystego rozumu. Ale nie w znaczeniu „rozumu absolutnego" a la Wroński (Hoene), co w istocie, w granicy z rozumem boskim graniczy, tylko rozumem właśnie w znaczeniu operowania znaczkami o pewnych stałych znaczeniac:i, w zgodzie z mającymi być opisanymi stanami rzeczy, i oczywiście z logiką. Dotąd dostawały się tam też „pojęcia ziemi", ale odpowiednio przedestylowane, przesublimowane, uabstrakcyjnione, „uwznioślone" nawet w pewnym sensie. Pierwszy raz nędzne pojęciątko oznaczające w życiu spryt, zdolność przewidywania i podświadomego wyciągania z małej ilości, często świadomie, niedostrzegalnych danych, zdolność widzenia jakby poza świadomym osądem, na mocy automatycznego przyzwyczajenia, analogii i symetrii dla innych niedostrzegalnych, to jest posiadanie na podstawie byłych doświadczeń gotowych zróżniczkowanych form dla przyjmowania nowej niespodzianej rzeczywistości (rzeczywistości w znaczeniu życiowym, „beletrystycznym", jak się wyraża prof. Leśniewski, gdy mówi coś lekko, bez pretensji do ostatecznej ścisłości, a nie rzeczywistości w znaczeniu jednej z „wielu" w ujęciu Chwistkowym, niepojętym), pierwszy raz (mówię) pojęcie tego wymiaru (co za skandal!), nie uległszy żadnej prawie istotnej transformacji, z wyjątkiem mianowania go (tak jak się mianuje na przykład pułkownika generałem) pojęciem wyższego rodzaju poznania, przeniknęło bez paszportu jakby w tę sferę, gdzie panował niezaprzeczenie tylko i jedynie Czysty Rozum, i zajęło nieodpowiednie stanowisko zamiast poddać się władzy poprzedniego. A środki, którymi lansowane zostało, były rozumowe właśnie, bo innych, poza metaforami i nieścisłościami, które intuicją nazywał, po prostu nie posiadał, jak każdegzresztą rozumne bydlę. I to bękarciątko chciało zaprzeczyć rozumowi jego odwiecznych praw do panowania nad sferą poznania, o ile takowe - a nie opis tylko - jest w ogóle możliwym. Trzeba raz rozprawić się z taką przeklętą intuicją, która tyle zamieszania w niższych sferach filozofii ostatnich dziesiątków lat narobiła. Może już dokonano tego gdzie indziej - u nas nikt jeszcze. Jeszcze całe tabuny intuicyjnych zaprzalców zapychały drogę prawdziwym intelektualistom po gazetach, tygodnikach, a nawet miesięcznikach. Trzeba raz z tym skończyć, psiakrew, ale aby do czegokolwiek częściowo mieć prawo, należy mieć już system poza sobą. Przypomniały się Izydorowi fałszywe rady tego drania, zamerykanizowanego Polaka, Węborka, profesora logistyki z Warburton University: „Niech Pan, panie - tegu, przede wszystkim nie dąży do zbudowania systemu. To są banialuki, w które dziś już nikt nie wierzy. Nie ma pojęć dość ścisłych, w których system taki mógłby być przedstawiony. Wszystkie pojęcia pierwotne nie dadzą się jednoznacznie określić. A w pojęciach pierwotnych, które się dowolnie wybiera, tkwią implicite podstawowe twierdzenia, a nie odwrotnie, jak to niektórzy naiwnisie sądzą (i w tym, zdaje się, Węhorek miał, bestia, rację, miał ją „sturba jego suka", jak mówił Nadrazil Ż.ywiołowicz). Nie mamy kryteriów co do wyboru założeń podstawowych i punktów wyjścia. Ilość ich jest ograniczona temu nawet ja nie przeczę - to coś już jest, ale jak na mnie, to trochę za mało. Świat jest płynny, wieloraki i brudny, i zagmatwany. Myśl nie może być taka, a w filozofii musi - niestety, jedynie czysta logika, panie Iziu - ale czasem naprawdę włosy mi stają cebulkami do góry, gdy myślę o tych rzeczach, a nade wszystko gdy sobie uświadomię, po co się to robi - po co? Zupełna nicość." Pamięldi Izydor dokładnie uśmiech grubych warg pod nawisem rudych wąsisków i złośliwy błysk szarych oczu, które same robiły wrażenie jakichś samodzielnych mądrych zwierzątek, zaczajonych obrzydliwie w swoich norkach. Dzikie zadowolenie z nasycenia samym sobą, ze swego potwomawego, ultranaukowego wyglądu, z każdego ruchu, łyku, ćmiaku i oddechu biło od tej postaci wszystkimi porami ciemnej skóry. A nade wszystko ta logistyczna rezerwa i możność zlekceważenia dowolnej rzeczy w dowolnym stopniu intensywności („taż to, pani, była frajda pirszej klasy" - jak mówił, ale o czym innym); pozwalała mu ona wątpić w e wszystko (a nie o wszystkim - to za mało, to są różne stopnie tej samej rzeczy, których nie należy się wyrzekać, a nie dwa powiedzenia, z których jedno, to „we" lub „w", ma być pono niegramatyczne), a jednocześnie nie niepokoić się rozwiązaniami ostatecznymi, przy wymaganiu absolutnej ścisłości w sferze znaczków i reguł operowania nimi przy grubym empiryzmie i pluralizmie we wszystkich innych kwestiach: od życiowych do filozoficznych, których to ostatnich (bardzo dobre wyrażenie i też nie należy się go wyrzekać) rozwiązania traktował na równi z wizjami nałogowych kokainistów i majaczeniami średniowiecznych czarownic. Nie - jeszcze nie minęły czasy tak pogardliwie zwanych przez niektórych „systemów" - jeszcze ostateczny, może - a nawet na pewno - czysto negatywny nie był tak sformułowany, aby rolę filozoficznej twórczości w istotnym tego słowa znaczeniu (to znaczy nie przyczynkarskim) objęło na dobre przedwczesne obecnie przyczynkarstwo o w e, ten objaw złego wpływu nauk ścisłych na Ogólną Ontologię. Nie w ścisłości, broń Boże, był ten wpływ złym, tylko w metodach zabierania się do odwiecznych problemów, które jednak mimo wszystko brać trzeba atakiem od frontu (ataka w łob), a nie właśnie jakimś częściowo z góry nastrojonym nastawieniem i podjazdowym podchodzeniem od skrzydeł i tyłów, Exemplum: nowa fizyka, która już chyba przesoliła w swojej rewolucyjności i wpadła w takie koncepcje, za które w przyszłości może się i powstydzi. Chyba że to traktować jako konieczne stadium przejściowe. Przyczynki mogą być w filozofii wartościowe, ale na tle systemu, nigdy same w sobie - właśnie w filozofii, gdzie chodzi o całkowity obraz rzeczywistości, a nie o jedną jej stronę jak w nauce, z wyjątkiem biologii, która łączy w sobie najjadowitszy problem psychofizyczny. Ach - gdyby powstał nareszcie ten ostateczny system, w którym mogłaby skonwergować przetłumaczona na inny język (to znaczy implikowałoby to sprowadzenie pewnych jej pojęć do pojęć prostszych) fenomenologia z psychologizmem, plus dociekania nad wieloscią „jaźni", to znaczy raczej Istnień Poszczególnych = (IPN, przy czym N wyraża liczbę mnogą) czasowo przestrzennych i nad tak zwanym „przedmiotem transcendentnym". Ach - to niedostateczne rozgwazdrane pojęcie przedmiotu, zbyt nieokreślone w swej kolosalnej maksymalnej chyba ekstensji, które tyle zamieszania w tej całej materii przysporzyło - drugie pojęcie takie to „akt". 0, jakże nienawidził pojęć tych Izydor! Ale siły, aby się z nimi ostatecznie rozprawić, jeszcze nie miał. Chyba teraz w tym małżeństwie obecnym, a tak mu jeszcze obcym (o bracia moi kochani!), będzie miał dość czasu na zdobycie środków technicznych do walki z tamtymi maszkarami pojęć. Ale głos przemykającej obok niego właśnie w tej chwili duszkowatej jakby postaci jakiejś szepnął mu wyraSnie, że nie. To była najwyraźniej ta jednocześnie zdrowa jak byczek, a smutna przy tym bardzo, bardzo dziewczynka z młodości (raczej dzieciństwa) ideał, którego mu się, poza w pewnym sensie Rustalką, nigdy w życiu wcielić nie udało. A może nie chciał mieć tego bez miłości; bo takie rzeczy podobno się mszczą, ho - ho - jeszcze jak! Przecież takich dziewczynek są miliony - należało tylko szukać. Otóż do tego wszystkiego Izydor nigdy nie miał na to czasu, zajęty Pe-ZetPepem, nauką i przygodnymi kochankami , które same po prostu mu się przypadkiem „napataczały" - „fuj!" , jakie paskudne słowo, a co robić, jak innego nie ma. 1.5 - Ach, prawda! jestem żonaty - powiedział w nim ten obcy schizoidalny głos, który przy sprzyjających okolicznościach w zupełnie ukończonego wariaciuńcia wewnątrz danej osobowości przekształcić się może. - Ja - żonaty! To niepodobne do wiary - to chyba jest niemożliwe. „I na wielkie, nigdy nieodgadłe chyby wypłynę w moim małym parszywym stateczku" - przypomniał mu się wiersz brata Rustalki, Henia, kiełkującego zupełnie nie w porę poety. Bez blagi to odczuwał, bez najmniejszej, właśnie u schizoidów takie stany są możliwe, a ta czerń uspołecznionych pykników uważa takie rzeczy za czyste urojenia. Zobaczył to nieprawdopodobieństwo w „oglądzie naocznym" w postaci fantastycznego obrazka, na którym Rustalka zaparzała herbatę na jego przyjęcie. Musiała naprawdę robić to w tej chwili, tak wyraźnie widział to ze wszystkimi szczegółami: zrobiło mu się „ujutnie" , wygodnie i duchowo cieplutko, a jednocześnie chmura wysypkowego, swędzącego wstrętu przeciągnęła szybko ponad świeżo zagospodarowanymi grządkami porządności. A może to konieczne, aby wykonać wielkie wyczyny na filozoficznych kondygnacjach. „Jeśli się coś tak realnie wyobraża, to chyba musi się być naprawdę tam" - pomyślał głupio. Ujrzał jedną prawdę w tej chwili: oto w chwili wspominania nie ma rozdwojenia świadomości na wizję, przypomnienie rzeczywistości jako takiej i świadomość, że ta wizja jest wizją tej rzeczywistości - proces jest jednorodny (avis aux psychologues): widzę tę rzecz daną, jedną i jedyną, i nie ma bezpośrednio różnicy między tą wizją a rzeczywistością; w tej chwili mego wyobrażenia są one jednością (na tym polega to wrażenie, że się jest tam naprawdę), a jednocześnie bezpośrednio, bez żadnego namysłu potem ani przedtem, w chwili samego oglądania (jest to moment niesamodzielny całości zjawiska) wie się, że to nie jest rzeczywistość (nie łapie się za włosy wizji głowy ukochanej kobiety na przykład przykład jak każdy inny) - różnica wspomnień i rzeczywistości jest jakościowa i bezpośrednio dana, wbrewpiekielnym bzdurom, które na ten temat powypisywał Bertrand Russell w swojej potwornej Analysis of mind. - Przecież ja widzę naprawdę jej rękę z rankami od niedołężnej manikiury i kocham tę rękę za te ranki - o nędzna czułostokowości schizoidów, która zastępujesz im szeroko rozkołysane oceany pyknicznej uczuciowości! - i z tym paznokciem najarystokratyczniejszym na piątym palcu - widzę skórę i dotykam jej w tej chwili... - tu potknął się o kilometrowy słupek i wywrócił się raniąc się boleśnie w kolano (zaraz zajodynował, bo zawsze, wbrew obecnej na nią nagonce, miał jodynę przy sobie i świetne mu ona przysługi już oddała). Przekonał się, że w chwili tak intensywnego wyobrażania żony w „domowym zaciszu" nie widział dosłownie nic przed sobą (świadomie), mimo że cały czas patrzał wywalonymi oczami przed siebie. Tak to podświadome jest w „tle zmięszanym", zmieniając zabarwienie (w przenośni, a czasem rzeczywiście, jeśli chodzi na przykład o kolory dopełniające) kompleksu jakości rzeczywistych, żywych, aktualnych* , niezapomniane odkrycie Corneliusa i załatwienie ostateczne_ fatalnego problemu podświadomości. ' Wprowadzam pojęcie „żywości" jakości, w przeciwieństwie do martwoty wspomnień, które są przecie w chwilach swego trwania tak samo aktualne jak i jakości „żywe". Rzeczywistość! O, jakże biedził się i głowił (co za kretyńskie słowa!) Izydor nad definicją tego nieustępliwego pojęcia! „Rzeczywiste są tylko Istnienia Poszczególne = (IPN) i jakości = (XN) w ich trwaniach." Co znaczyło jednak naprawdę to zdanie, do którego, jak woda w rynnę z całego dachu, spływały wszystkie jego myśli, a mimo to zdanie samo nie zdawało się posiadać jasno określonego („naturalnego", jak to nazywał) sensu, czyli „mądru". („Nijakiego w tym mondru nirna" - jak mówił jakiś stary zapomniany góral.) Byłyżby więc pod pozorami dwie rzeczywistości „rzeczywiste", w przeciwieństwie do pozornych rzeczywistości Chwistka (Leona) - raczej jedna dwoista. Ale to nie zadowalniało Izydora - on chciał mieć jedną rzeczywistość jednoistą: taki był w nim schizoidalny (ale nie nienormalny przez to - schizoidy mają prawo bytu w pewnych sferach) pęd do jednolitości poglądu. „Nie - myślał - musi być na dnie wszystkiego jedność istotna, ale jest ona pojęciowo graniczna dla z konieczności ograniczonych (IPN). Jedność ta jest rzędu nieskończonościowego (jeśli o wielkość chodzi, której jednością ona jest) tak w małości, jak i w wielkości, i dlatego jako aktualna jest nie do pojęcia - ale granicznie musi być, i koniec. Ale co to jest «granicznie»? Czy to odnosi się do rzeczywistości, czy do systemu pojęć, czy do niemożności pojmowania przez ograniczony stwór nieskończoności aktualnej, która faktycznie istnieje: nieskończoność słońc, Dróg Mlecznych, wymoczków, w ogóle (IPN) - o, niedobrze jest z tą nieskończonością. Nie wolno o tym mówić, i szlus - nie wolno babrać się w tym ograniczonemu stworowi - skonstatować pojęciowo, nalepić odpowiednie znaczki i stulić pysk, bo każde słowo, każdy sąd na ten temat jest nonsensem." Ale: tak o metafizyce myślą i mówią dziś wszystkie mogoły przyczynkarskiej pseudonaukowej filozofii: Carnap, Russell, Whitehead (chociaż ten to nie wiadomo jeszcze, gdzie zajdzie i jak wyjdzie ze swego ufizykalnionego w czwartym wymiarze i upsychologistycznionego życiowego poglądu) - i ... (kropeczki) Chwistek. Ale o metafizyce, nie w znaczeniu jakichś mistycznych bzdur, tylko jako o przezwyciężeniu naiwnego fizykalizmu (to znaczy nie upsychologistycznionego a la Mach, a dziś nawet sam Heisenberg) myślał Izydor, a i o przezwyciężeniu też samego psychologizmu jako idei niesamowystarczalnej, pełnej pojęć-masek, nie zdartych z pysków odwiecznych tajemnic, za nimi się kryjących. Jedność ta (rzeczywistości) mieściła się doskonale bez żadnej paskudnej metafizyczności w ujemnym znaczeniu w tym, że pojęcia: jedności osobowości i jakości są to pojęcia wzajemnie się implikujące jako oznaczające momenty niesamodzielne jednego stanu rzeczy, Istnienia w ogóle - ale tego w tej formie nie mógł jeszcze ująć Izydor, nie miał na to nawet prawa. Pożądanie tej jedności stało się u Izydora tak wielkie, że zabiło w nim możność dalszej analizy: ta para pojęć, przez którą przeskoczyć jakoś nie chciał, zatrzymywała beznadziejnie napierającą z centrów intelektualnej uczciwości (tak u nas rzadkiej w sferach literackich) falę zwątpień istotnych, a nie taniego sceptycyzmu ala Chwistek. Ale wróćmy do objawień. Otóż to, co Tymbcio (Litymbrion Tajtelburg) teozof nazywał objawieniem i uważał za działalność nieomal świadomą jakiejś wyższej, prawie osobowej, obejmującej cały świat, potęgi i co określał „bardziej naukowo" (hi! hi!) „intuicją", opierając się pośrednio na bredzeniach Bergsona, było tylko tak zwanym „przychodzeniem samych z siebie pewnych myśli". Proces ich takiego właśnie „przychodzenia" jako taki nie różnił się od takichże procesów w stosunku do innych myśli, a także uczuć, wyobrażeń, pojawiania się wspomnień itp. Wszystko tak niby samo nam przychodzi do świadomości - bezpośrednio nie jesteśmy w stanie podać związków przyczynowych, czemu tak jest, a nie inaczej, nie wiemy i wiedzieć nie będziemy nigdy mimo różnych przybliżonych powiązań i choćby fizyka nam określiła (co jest nonsensem) dokładne położenie każdego elektronu w mózgu. (Tego ostatniego ona wyrzekła się, teraz przynajmniej w ogóle zupełnie.) Różnica w stosunku do „objawień prawd metafizycznych" była tylko w temacie - mechanizm pozostawał ten sam we wszystkich odmianach życia psychicznego, czyli używając jako skrótu (jako skrótu, powiadam) pojęcia Brentano-Husserlowskiego (oby je piekło pochłonęło jako pojęcie niesprowadzalne) „akt" był ten sam, a materia jego inna. Tylko dlatego, na podstawie tej materii, przychodzenie pozornie niewytłumaczalne (jak w pewnym sensie wszystko zresztą) myśli dotyczących istoty bytu i etyki Ale w istotnym znaczeniu tego wyrazu, to znaczy prawdziwego pociągania pojęć i twierdzeń jednych przez drugie, a nie w tym strasznym zbytecznym znaczeniu, w jakim używa się go w nowej logice, gdzie fałsz implikuje f., i fałsz implikuje prawdę - to jest skandal. Teruś - fuj! Po co to wszystko? Po co odwartościowywać porządne i pożyteczne pojęcia? Na przykład (choćby nawet myśli banalnych, a. nawet wręcz głupich) uważało się za objawienie; gdyby dotyczyło to kwestii obiadu i pożycia płciowego lub nawet astronomii, już nie zasługiwałoby na tę wzniosłą nazwę. A mechanizm był oczywisty, oczywiście w tych granicach, w których wszystko oczywistym jest: że myślę w tej chwili o pani Grzeszkiewiczowej na przykład, a nie Fikumiku, piesku panny Tępniakówny, do pewnego punktu można to wyjaśnić - poza pewną granicą tajemnica jest zupełna, ale ludzie uniesieni dawnymi fizykalnymi teoriami wierzą dotąd, że ostatecznie gdyby się znało wszystko (demon Laplacela przetransportowany na psychologię), to każde myślątko, że jest takie, a nie inne właśnie, usprawiedliwione by było. A wszelkie tak zwane myśli „o istocie bytu" płyną z pierwotnego faktu poczucia swojej własnej czaso-przestrzennej jedności i z przeciwstawienia się, również bezpośredniego w samym fakcie istnienia indywiduum samego dla siebie, temu, co nim nie jest, nieskończonemu światu w Czasie i Przestrzeni: nieograniczoność tych ostatnich istności wystarcza na razie - implicite zawarta jest w tym nieskończoność, którą pojęciowo wyłuskujemy z wyobrażania sobie, jak w miarę posuwania się w Czasie i Przestrzeni nie możemy napotkać nigdzie końca; i zaraz, po paru próbach takich, na podstawie jednorodności istności tych widzimy, że tak musi być w nieskończoność: pojęcie nieograniczoności implikuje pojęcie nieskończoności - jedyny prawdziwy sąd syntetyczny a priori. A pojęcie „aktu" oznacza tylko pewne specyficzne (i konieczne do przyjęcia w związku z pojęciem Istnienia Poszczególnego, IP) następstwa jakości i ich związki. Zadowolony ze swoich dzisiejszych odkryć Izydor zagwizdał jakieś tango swojej kompozycji, zdaje się, i zapatrzony w już dogasające za cienką smugą chmur pomarańczowe słońce, zapomniał zupełnie, kim jest, że ma żonę, że może mieć dziecko - a to przecież przerażało go najbardziej, to poczucie szalonej odpowiedzialności za los nieznanego stworzenia w czasach tak niebezpiecznych. - Ha, wzory z podstawionymi za zmienne innymi niż codzienne wartości - mruknął jeszcze na temat „intuicji" prawd ontologicznych i ocknął się: był znowu Iziem, urzędnikiem, żona, herbatka, ach, tak. Z odległych okolic przyleciał duch tajemniczy i zamiewkai znowu to nędzne ciało funkcjonariusza Pe-Zet-Pepu ku dziwnej męce jego nerwowych komórek. Bujda. Jest. absolutna jedność tak zwanego ciała z duchem, czyli trwania = (AT) samego siebie dla siebie, czyli świadomości i rozciągłości = (AR) samej dla siebie - początkowa świadomość jakiejś ameby to tylko świadomość jej reszty ciała; reszta to hiperkonstrukcja, która uzurpowała sobie jako duch pierwszeństwo, a sprowadzalna jest - sakra jej pluga - tak samo do następstw jakości jak i wszystkie inne rzeczy. Tamto zdanie to tylko literatura - gówienko małe ludzkości wobec filozofii. A intuicja może sobie - jako pojęcie życiowe oznaczające zdolność odgadywania czegoś po nikłych, dla innych niedostrzegalnych, może podświadomych danych, na przykład psychiki danej osobistości i jej czynów lub przebiegu danej sytuacji - dalej fungować wśród ludzi niewybrednych co do czystości pojęć (czystość ta jest tak samo dobrym przyzwyczajeniem jak czystość fizyczna, niemożność chodzenia nie ogolonym i w brudnej bieliźnie). Ale wara jej od tych sfer, gdzie staje się tylko maską dla głupoty i pojęciowej nieodpowiedzialności. I nagle straszliwy błysk, jakby bliski wybuch granatu w dzień słoneczny: pomarańczowy blask mocniejszy od światła słońca w czarnej, rozbryzgującej się chmurze dymu i lecącej ziemi bliski błysk myśli niesamowitej w swej znaczeniowej pospolitości i dziwności psychologicznej bez granic. Myśl-poczwara, wzdęta dobrodusznością i nudą, wylaną jak z kubła na ludzkie plemię: sama od nudy wolna i aż lśniąca jak mokra foka lub jakby od nawału drogich kamieni, od wyrażonego w niej odtajemniczenia świata. „Jakaż to myśl, u cholery jasnej?" - każdy zapyta. Myśl tak straszna dla filozofa, że Izydor nie śmiał jej wprost zafiksować w jakichś dla niego tylko samego choćby zrozumiałych znakach, po prostu myśl, że może (o Boże, Boże!) świat jest po prostu takim, jakim jest, bez żadnych problemów, a cała filozoficzna problematyka - dosłownie cała, to znaczy z wyjątkiem poglądzików i problemików życiowych, społecznych, narodowych, .nawet religijnych, powiedzmy już przez zbytnią łagodność - jest złudą paru schizoidów, narzuconą całej ludzkości przez jakąś piekielną sugestię. Czekajcie - to zdanie nie jest tak łatwe do pojęcia, jak by się to wydawać mogło! Inaczej brzmi ono rozwałkowane co do swego znaczenia w sposób następujący: „Może życiowy pogląd, pogląd codziennego dnia, jest prawdą, i koriiec - wszystko «skulbutowało» - że może właśnie tak jest, jak sig nam w normalnym nastawieniu na świat wydaję, jak to setki tysięcy ludzkich bydlątek pseudointeligentnych myśli, a nawet tysiące mędrców, gdy nastawieni są na spełnianie codziennych funkcji zwykłego, a nawet niezwykłego dnia. Jesteśmy sami dla siebie, są inne żywe podobne nam i niepodobne stwory, są po prostu martwe przedmioty (bo jakżeby bez nich żyć można), o których fizyka nam to a to mówi (co do -`fizyki, uspokajamy się psychologistyczno-idealistyczno-matematycznie i nic nas już to nie dziwi, że są tak zwane cząsteczki czy paczki fal z jednej str-dr-1y, a z drugiej czucia, bo fizyka to tylko grupy symboli przyporządkowane naszym przeżyciom, a przedmioty, a nie tylko elektrony , to też tylko nasze przeżycia), a w ten sposób i na temat związku fizyki z biologią uspokajamy się także. Potem są jakieś gałki w przestrzeni nieskończonej (czy też skończonej, jak to nam modna w danej chwili teoria fizykalna mówi) i nic w tym też tak dziwnego nie ma, bo na każdej z gałek tych, fizykalnie usprawiedliwionych, panuje tenże sam pogląd życiowy co na naszej, jeśli tam ktoś jest w ogóle. Czego tu się dziwić, czego dziwić?" - Izydor zamyczał od wnutriennoj boli jak Aleksiej Aleksandrowicz Karenin, gdy ujrzał wojeńnoje palto grafa Wronskogo. To wszystko było w myśli tej zawarte pojęciowo, ale przeżywane inaczej trochę wyglądało = rzeczywistość: dalekie wzgórza z wapiennymi skałkami i czerwone dachy domów otaczających rokokowy pałacyk na zakręcie rzeki, zasnute jesienną, przedwieczorną mgiełką, nagle skoczyły mu do gardła, raczej do samej gardzieli jego mózgu (to miejsce urojone, którym mózg „łyka świat" poprzez zmysły) i zakrzywionymi w czwartym wymiarze „eventów" Whiteheada szponami wpiły się weń jako ta, a nie inna rzeczywistość:, jedna i jedyna rzeczywistość danęgo „tubylca wszechświata" w całej jej przypadkowości częściowej, rzeczywistość najostatniejsza, poza którą nic nie ma, nic innego się nie kryje i kryć nie może - i to kryć się nie może nie tylko inna rzeczywistość, ale nawet najmniejszy problemik, przerastający ostatni próg problematyczności czysto życiowej, praktycznej, choćby do najwyższych zagadnień etyki osobistej i społecznej - to wszystko nie implikuje metafizyki jako takiej - musiałoby być naświetlone metafizyczną dziwnością, a tego właśnie z założenia w tej myśli, którą przeżywał w jakimś skondensowanym obrazie Izydor, być nie mogło. Wszystko, wszystko (czy rozumiecie, osły, potworną głębię tego słowa?) jest akim, jakim jest: zasada tożsamości jako „przeżycie metafizyczne" - to „coś wprost oburzającego" - jak by się wyraził Karol Szymanowski. Czerwone dachy kąsały oczy swą czerwoną, aż do wycia pospolitą dachowatością, łąki były łąkowe aż do pęknięcia, a niebo (nawet niebo? - o „zgrozo!) było niebne (niebowate, niebowe), nie kryło nieskończoności światów, tylko było grecką emaliową wklęsłością. Szlus - ani kroku dalej, bo śmierć! On sam, Izydor, był odproblerniany na wyższej niż życiowa płaszczyźnie, był samowato-sobowaty, izydorowaty, wędziejewsko-smogorzewiczasty, rozparty w sobie jako ohydne bydlę w gaciach, pończochach i ubrańku, pospolity jako taki w najwyższym, niewymierzalnym stopniu tej właściwości, bo z niczym innym porównana być nie mogła. Dziwność zniknęła - był to pogląd zwykłego człowieka, przeżywany przez człowieka niezwykłego, spospoliconego bez reszty, do ostatniej nitki. „Więc taki jesteś, zwykły biedny człowieku? 0, jakże biedny człowieku! 0, jakże biednym i wstrętnym jesteś i ile trzeba wysiłków nadludzkich, aby przez spopularyzowanie filozofii i rozprowadzenie jej w istotnych najogólniejszyc-h zarysach jej problemów uczynić twe życie codżienne trochę mniej plugawym choćby (to mówi się zarówno do robotników i kupców, jak ció hrabiów i książąt krwi, do nędzarzy, jak do tych, co taplają się w nieludzkim, aż świńskim zbytku wyduszonym z bebechów krwawych tamtych nędzarzy), jeśli już nie można nad mrocznymi i cuchnącymi dolinami, w których trwasz w bydlęcej męce codzienności, rozpalić wspaniałego słońca wiedzy o Dziwności Przedwiecznej Bytu. Na początku była otchłań - (au commencement Bythos tait), to znaczy nie było początku - otchłań ta to otchłań naszej niewiedzy, koniecznej i niczym nie zwalczonej, bez której istnienie nie miałoby uroku, czyli inaczej: bez której byłaby Nicość i nie byłoby istnienia wcale: «była Nicość» - już jest najwyższą sprzecznością -o tym nie można mówić, a nie o istnieniu." Me teraz dalekim był od tego ciągu myśli (niewyrażalnych.) Izydor - „Kazałem mówić niewyrażalnym głębiom językiem zrozumiałym dla każdego stworzenia" - to było mu obcym, ale czaiło się w krwawych wnętrznościach ducha. W jego myśl i-monstrum tak samo pospolitym był jak te dachy i łączki zrudziałe, niewymiernie, metafizycznie pospolitym nie tylko on sam, ale najnadzwyCzajniejszy nawet człowiek: Napoleon, Einstein, Piłsudski, Chopin, Mach i Kant (właśnie tak!). A niech to!... Czy to był szczyt jedynej normalności, czy też ostatni wykwit najdzikszego obłędu, ta straszliwa w swej płaskości śmierdzącej myśl, tak pospolita jak kłótnia kucharek na rynku jarzynowym, [ak wulgarna, że aż wypiętrzająca się tyłem w dziwność najwyższą, myśl wyrażająca jakąś ultra-hiper-supra-extra pospolitość całego absolutnie Istnienia w jego nieskończoności. Całe Istnienie niezmierzone jest właśnie takie: odproblemione, identyczne ze sobą w normalnym życiowym wglądzie i poglądzie -- nic więcej nie ma, a wszystkie metafizyczne zagadnienia można psychologicznie bez reszty wytłumaczyć jako „stany dusz" (taki sobie skrót, jak „intuicja", „akt", „intencjonalność bez osobowości" itp., o ile są) tego właśnie gatunku zwierząt, na tej właśnie gałce: przy pewnym, rozwoju kory mózgowej (de la core mozgale, jak mćwił Marceli) muszą powstać takie zagadnienia, ale to wcale nie dowodzi ich realności i istności (cóż innego mówi Carnap, Mach?), tego, że ten właśnie pogląd pospolity, który jest udziałem całych trylionów „bezmyślnie myślących" stworzeń na naszej i na pewno prawie (choćby z rzadka) na innych planetach. - Il n' y a personne qui ose penser ainsi sur la płanke- mruknął Izydor parafrazując zdanie Gale de Raisa, które ten drań wypowiedział pusząc się z durny a propos swoich marnych i głupich sadyzmów. Piekielna zaiste myśl - gdyby dłużej trwała i gdyby się w nią choć chwilę naprawdę wierzyło, będąc jednocześnie doskonałym schizoidem, można by się po prostu wściec z nudy i nie wytrzymać jednego normalnego dnia bez urżnięcia się w sztok, na trupa, kokainy i innych podobnych rzeczy, w których pławił się jak wieprz w śmietniku Marceli Kizior-Buciewicz. A jednak, a jednak... tylu tak myśli i żyje, i nic im ostatecznie tak strasznego się nie dzieje. Już myśl ta, jako fantastyczny obraz wysuszonej aż do pęknięcia upałem nudy rzeczywistości, zginęła w gąszczach nieartykułowanej podpojęciowości zostały jej konsekwencje, niedoskonale ujęte w znaki, o koloidalnych, niejednoznacznych znaczeniach. Ale w ten sposób została w gąszczach tych i miała kiedyś stać się podstawą daleko idących I ransformacji, których wagi nie przeczuwał obecnie ani trochę Izydor Wędziejewski, w tym czasie schizoidalny fanatyk, formaalista i twórca in spe filozoficznego systemu. Było to też swojego rodzaju objawieniem, ale in minus. Myśl ta była pojęciowo, logicznie czysto, nie do odparcia, podobnie jak teoria typów logicznych Russella, solipsyzm i idealizm w ogóle. A może uwolnienie ludzkości od tak zwanej przez matołów „bredni filozoficznej" będzie miało tę samą wartość co odwartościowanie obłędu religijnego, które już tyle energii ducha skanalizowało w bardziej produktywnym kierunku. Straszne są wątpliwości na ten temat, wobec takiego objawienia, jakiego przed chwilką doznał Izydor. Już nadchodziła na niego inna zmora: w stosunku do tego straszliwego, oślepiającego światła, które zdawało się tryskać gdzieś aż spod samego niewyobrażalnego centrum bytu w sam centr jego metafizycznych centrów odczuwania. Zjawisko trwało, ale było nieuchwytne, nierozkładalne - mogło trwać wieki - nic by to nie pomogło. Dlaczego są w ogóle takie przepaście między dwoma odczuwaniami świata? Jak to jest możliwe, żeby dwie tak wielkiego stopnia przeciwności mogły być treściami takiego nikłego naczyńka jak osobowość jakiegoś (IP)? (Pod IP rozumiemy całość: i trwanie, i rozciągłość - osobowością nazywamy raczej samo trwanie = AT, samo dla siebie, mimo że „ciało" = AR = rozciągłość sama dla siebie, da się w tym trwaniu zresorbować, w jego terminach jakości: dotyki wewnętrzne, czyli czucia organów i mięśni, i dotyki zewnętrzne i ich związki> wyrazić. Jest to właśnie wyższość psychologizmu, że wszystko do jego terminów jest sprowadzalne, nawet cała fizyka, jako te symbole przeżyciom przyporządkowane.) Ale cóż jest poza tym (IP), jednym jedynym, samym w sobie, jedynym bytem samym dla siebie w swym własnym trwaniu, oczywiście pomijając wszelakie krępujące go zewnętrznie przestrzenne związki? I cóż jest poza wielkością takich (IPN), wypełniającą całość bytu po brzegi i bez reszty? Nieskończoność - oto jedyne wielkie słowo, „źródló i ujście" wszystkich tajemnic - a drugie to statystyka. Przed pierwszym jedynie należy wywalić się na brzuch ze czcią i poddać się, bo ograniczone (IP) nigdy go w żaden sposób - ani pojęciowy, ani „intuicyjny" - nie przezwycięży: nie pojmując go w istocie w jego najistotniejszym, to jest jako nieskończoność aktualna znaczeniu, musimy je przyjąć rozumiejąc w istocie tylko nieskończoność stopniową, graniczną. Tak - trwała ta chwila nie pospolitującego już wszystko, tylko udziwniającego w najwyższym stopniu objawienia i nic z nią nie można było począć: była nieściśliwa, nieuchwytna - jeden blok czegoś bez skazy, szparki, bez żadnego chwytu dla pojęciowego gryfu. Odczuwał Izydor to, co się działo, jako absolutnie przezroczystą (w dosłownym i przenośnym znaczeniu) płytę, poprzez którą widział tak samo absolutnie niezmienny krajobraz z wschodniej strony świata, jak i swój własny stan psychiczny minus ten właśnie dodatek przeżywanej bezpośrednio (to jest właśnie cholera!) Tajemnicy Bytu. Niebo pogodowiało na wschodzie, zapowiadając w seledynowym przezroczu krystaliczny, niebieski dzień na jutro. 0, jakże cudownie mogłoby być w górach w czas taki!! „Wziąć urlop i pojechać tam z Rustalką" — błysnęła genialna myśl. Nie wiedział Izydor, w jak dziwnych okolicznościach miał się tam pojutrze znaleźć. Wracając do poprzedniego: Jak to się dziać mogło, na Boga Żywego?! Jeśli wszystko jest tylko i jedynie następstwem kompleksów jakości, to jakim, u diabła, cudem trwać może coś tak nie dającego się w żadnych normalnych jakościowych terminach wyrazić, jak to, co trwało w nim przed chwilą? (raczej on trwał w tym, jak w jakimś nieuchwytnym, przezroczystym medium). A jednak musi to być w tych właśnie elementach ujmowalnym (bo cóż objawienie metafizyczne = odwrotność poprzedniego charakteryzująca się głęboką nieprzytomnością życiową, w której przeżywał rzeczy najgłębsze, wykrystalizowujące się potem w częściowe filozoficzne koncepcje jego Hauptwerku-głównodzieła). Teraz chodziło nie o kryterium prawdy myśli częściowej, tylko o podstawy całości, o prawo do systemu w ogóle: trzeba było zacząć systematycznie pisać — na to nie było rady. Kończyły się bezpowrotnie rozkosznie nieodpowiedzialne chwilki objawieniowego, nieomal jeszcze podpojęciowego babrania się w nierozczłonkowanej magmie całości jako takiej — właśnie jako takiej, psiakrew, als solche, comme telle, as such — częściowe rozwiązańka co innego, a co innego całość systemu, tkwiąca w jego pojęciach i twierdzeniach podstawowych, z którymi trzeba było pogodzić niezaprzeczalne prawdki, zdobyte w czasie studiowania „obcych mistrzów". 1.6 Zakręcenie w kierunku domu pomogło znakomicie Izydorowi do przezwyciężenia poprzedniego „Ideengangu" (myślociągu?). Przyczyniał się do tego krajobraz, widziany teraz w kierunku wschodnim, tak do zachodniego — do strony podświetlnej — niepodobny, jakby był wyjętym z całkiem innego dnia, pory roku, a nawet z innej strefy. I nagle świat zakołysał się w swych odwiecznych łożyskach i obrócił cichutko ku nieszczęśnikowi swoją drugą tajemniczą twarzą, ukrywszy wstydliwie tę pierwszą w gęstwinie samej boskości. Bo czyż jest pospolitszy wymysł jak Bóg, to dziedzictwo najpierwotniejszych pierwotniaków ziemi, będące tylko symbolem niezgłębioności Tajemnicy Istnienia? Bo jest to po prostu człowiek (nawet już nie ogólnie Istnienie Poszczególne = IP), tylko rozdęty po prostu do nieskończonych wymiarów, czasowo-przestrzennych (to ostatnie jest trochę niedobrze uświadomione może nie być wszędzie, ale wszędzie, a i w nieskończoność na odległość działać) i innych: uczuciowych i intelektualnych właściwości - jest „zmegalizowany" wójt, burmistrz, prezydent, król (obecnie), dawniej tylko od króla pochodził - w klanie tajemniczym nie ma wyraźnych osobowych bóstw: jest mana i są czczone bydlęta - coś takiego, mniejsza z tym - pewne jest.to, że . u podstawy wszelkich koncepcji religijnych jest coś nieokreślonego (mana - dla pederastów „peda"), to jest istnienie w całości, to coś nie oznaczonego bliżej, czemu przeciwstawia się w samym fakcie swej egzystencji biedne, ograniczone (IP)* . Z tego wyłania się, w miarę wyłaniania się władzy jednostki, bóg z początku wieloraki, a potem coraz bardziej jednolity. Blask Tajemnicy Wiekuistej wyrżnął Izydora prosto w pysk, jak świetlisty bufor jakiegoś załadowanego potwornością całego Istnienia mgławicowego monstre-pociągu. Głupie myślątka mknęły obok jak fototropiczne rybki ku temu światłu. (T o trwało - to był cud.) Gdzie były one, może być, poza jakościami i bezpośrednio daną również jak i one jednością osobowości, i to nie tylko jednością w danym przekroju tylko i w czasie (w tym się wyraża właśnie bezpośredniość jej dana), którą możemy określić również jako jakość formalną (postaciową) całości trwania danego (IP), to jest trwania samego dla siebie, będącego właśnie tą osobowością, jaźnią, tożsamą zawsze ze sobą i jedyną w swoim rodzaju - to są synonimy. Jaźń = osobowość = trwanie samo dla siebie jako takie = (AT) - jedność jego w czasie, jego jakość formalna nie jest Tę koncepcję, nie znając odnośnych teorii, miałem wbrew Malinowskiemu (wyprowadzającemu uczucia religijne z uczuć życiowych) jeszcze w roku 1912. pochodna od jedności kompleksów jakości (przedmiot, melodia, na przykład), tylko jest jednością, od której tamte pochodzą. Tu była różnica między pośrednio daną jednością osobowości Comeliusa a pojęciem bezpośrednio danej jedności tej w systemie Izydora. Musi być chwila w tych elementach: jedności osobowości i jakości, ujmowalna, tylko nikt się o to dotąd nie postarał, to jest nie rozbił opornego kompleksu, nie opatrzył części odpowiedzialnymi znakami i nie rozwałkował części tych na sprowadzalne do elementów tych normalne psychiczne „treści". Nie jest sprowadzalne na przykład uczuć religijnych do uczuć życiowych a la Malinowski, bo fakt, że tak jest, że musi być osobowość i jakości ją wypełniające i konstytuujące się w świat i życie wewnętrzne jednostki, wypływa z praw niezłomnych samego istnienia, którego bez elementów tych ani pomyśleć, arii wyobrazić nie możemy (i to istotnie, a nie z powodu jakiejś prżez idiotów wymyślonej „ułomności"), a którego korzenie tkwią w Absolutnej Tajemnicy pojęcia Nieskończoności, tak w obrębie ontologicznego, jak i samego logicznego poglądu nieprzezwyciężalnego i w logicznych terminach zdefiniowalnego. Rzecz jest bardzo prosta: w każdym systemie muszą być pojęcia proste niezdefiniowalne, bo inaczej musielibyśmy mieć nieskończoność definicji. Tak więc w samej logice tkwi pojęcie Tajemnicy, takim sposobem ściśle zdefiniowane. Ileż razy Izydor próbował dokonać tego ujęcia nieujmowalnego - zawsze na próżno. Śliskie myśli, raczej ich embriony, wymykały się jak ślizienie, tym zręczniej, im silniej usiłował je ścisnąć. Trudność polegała nie tylko na samej analizie, ile na zafiksowaniu w pamięci obrazu przemijającej chwilki. Dopóki trwałą, wszystko było dobrze - mimo krótkości zdawała się czymś jasnym, jak „byk słoneczny w tarczy św. Litymbriona". Z chwilą gdy zniknęła, wbrew wszelkim niezłomnym prawom psychologii, a mianowicie specjalnie temu, że każdy świadomy moment musi mieć niedługo po swym zniknięciu pamięciowy odpowiednik, który zawsze wywołać można, kompletnie niepodobna było zrozumieć, jak chwila ta trwać w ogóle mogła, mimo pełnej wiedzy o jej aktualnej byłości, choćby w postaci zabarwienia całego kompleksu wspomnień wypadków następnych i zabarwienia każdego momentu aktualnego samym jej przypomnieniem. Otchłanie zawikłań! A o wywołaniu takiej chwili sztucznie mowy nawet być nie mogło - przynajmniej do obecnego momentu życia. Zadne narkotyki (a wszystkich próbował Izydor - nie znałogowawszy się do żadnego - tylko jako eksperymenty, w czasie gdy zajmował się psychologią artystycznej twórczości): od morfiny do eteru i eukodalu, od kokainy do samęgo nawet peyotlu i meskaliny, nic tu poradzić nie mogły: dawały dziwność realistyczną, anie metafizyczną, ostateczną, dziwnośćtakzwaną. „baśniową", bajkową po prostu, już jeśli nie spotęgowaną dziwaczność życia, którą nawet najpospolitszy bubek na dansingu czasami odczuwać jest w stanie („pani, to urocze tango i ten pani śmiech zawrotny, i chwila, co ucieka na zawśze w przeszłość..." i tym podobne bzdury mówione samczym, jajowym głosem do jakiejś rozwydrzonej „małpy"), ten tak zwany po prostu „urok życia", który by można określić jako spotęgowane poczucie przemijalności w związku ze stanami i układami zewnętrznymi specjalnie rzadkimi i przyjemnymi. Największa, jaką można tylko wytrzymać, dawka kokainy nic nie da ponad to - tu chodzi o całkiem coś innego. Chyba, żeby sformułować to tak, jak mówił o tym, co się w Polsce działo w pewnej epoce, stary „ruskij Poliaczyszko", tak zwany „krasnyj genieral" : „Ot, butaforskie rzeczy - majaczenia! W ogóle, jak tak dobrze pomyśleć, to w ogóle nic nie wiadomo - nic - rozumiesz, idioto? MAJACZENIA!" Negatywnie można by to jeszcze określić podobnie jak Husserl swoją pozornie piekielną, a w gruncie rzeczy odjadowicającą wszystkie metafizyczne problemy epoch (słowo greckie, psiakrew!): wszystko zostaje niby po dawnemu, ale jednocześnie wszystko maga piekielnego kozła nad najstraszliwszą, jaka jest, przepaścią (transformacja pospolitości w dziwność według wzorów tego W. z Zakopanego) i już jest niedostępne dla jednego-jedynego, absolutnie samotnego (IP) = metafizycznej już wtedy (w znaczeniu nierealności znowu), nie dającej się „nijak" opisać „Czystej Jaźni" (czy „Czystej Świadomości" , jak pisze, ze strachu przed nieścisłością i metafizyką, Husserl), przy czym wszystkie „treści psychiczne" tego (IP) [to jest jego trwania samego dla się = (AT) - (A) wyraża tu tożsamość ze sobą] zostają identyczne same ze sobą, mimo że należą do zakresu tej przemiany, polegającej na czysto werbalnym przekreśleniu rzeczywistości świata i ciała (to jest już błąd i stąd 'czysta świadomość wymaga zaraz sztucznych aparatów: aktów, intencjonalności, ideacji itp.) i rozpatrywaniu tych „istności", jako w tej czystej świadomości (ale nie wdanej, tylko „idealnej", w której panują „istotne związki" - Wesenszusammenmenge) zachodzących. Jak _istnieje mimo to sama jaźń, która to obserwuje? Czy podlega ona również transformacji? Niemądre pytańka - o tym się w ogóle nie mówi. Jak się odbywa to samo „fajtnięcie" i jakie są jego granice? Myślał Izydor oczywiście o swoich przeżyciach, a nie o epoche Husserla, które tylko jako przykład przytoczył. Nie dzieje się to tak błyskawicznie, aby nie można tego zaobserwować z boku - obserwator wydzielony z naszej świadomości, co jest sprowadzalne do takich pojęć, jak: wystąpienie szczególnie wyraźnie jako takiej, na tle zmieszanym innych jakości, jedności naszej osobowości, która zawsze w tym tle mniej lub więcej wyraźnie trwa, na przemian ze „zwróceniem uwagi", to jest ogólnie również wystąpieniem na tle danej treści jako takiej szczególnie wyraźnym, w związku z innymi poprzedzającymi zjawiskami, jak a) pewne czucia wewnętrzne, b) pewne kompleksy jakości związane z danymi i jednoczesnością, i jednomiejscowością, c) pewne kompleksy fantastyczne, to jest „zrobione" ze wspomnień nie mających określonego miejsca w przeszłości, przy czym przepływanie trwania może być szczególniej wyraźne, to znaczy to zapadanie każdej obecnej chwili, po trwaniu jej przez czas minimalny, w przeszłość, nawet jeśli całość zjawiska, ewentualnie jego główne części są względnie niezmienne itd., itd. Dalsza analiza uwagi byłaby tu nie na miejscu, a i tak niejednego czytelnika zamiast zainteresować go odKośhymi problemami, od których roi się rzeczywistość, „łacno" do czytania tej książki zniechęcić może. Za dużo u nas książek się pisze dla przypodobania się jołopom, którzy płacą za dowcip, lekkość i zwykłe nawet błazenady. Chodzi ogólnie o to, że te istotności, które w życiu, a nawet w naukowej psychologii używamy w znaczeniu oddzielnych istności, rozkładalne są na elementy prostsze, z których się składa całość życia psychicznego: jakości są w terminach tych jakości wyrażalne. Nie potrzeba wcale dla ich wytłumaczenia przyjmować dwóch rodzajów świadomości: 1.. hyletycznej, tej od „bezpośrednio danych", to jest od jakości barw, dźwięków, dotyków i tak dalej, i 2. intencjonalnej, wypełnionej aktami, tajemniczymi istnościami, które nie wiadomo jak łączą się ze swymi „przedmiotami" i do której należy święta, nietykalna, nierozkładalna sfera myślenia, pojęć, ich znaczeń (to jest największa świętość Husserla i prawd czort wie jak istniejących). Rozumiał Izydor ordynarny realizm ideowy Platona, rozumiał jeszcze naiwne brednie Arystotelesa o powszechnikach „mieszkających w rzeczach" 2- ten chciał się urzeczywistnić, ale nie mógł - ale mimo całej czci dla Husserla zalewała go wściekłość, gdy zanurzał się w jego świat zbytecznych pojęć-widm. Pojęcia-maski i pojęcia-widma - oba rodzaje won - zostaną tylko otwarcie postawione pojęcia konieczne. Wracając do poprzedniego: obserwator nie od razu przewala się na tamtą stronę; jest chwila, że stoi ważąc się nad obiema stronami dwoistości rozdwojonego na pospolity i dziwny świata, jak orzeł unoszący się nad górską granią i zaglądający co chwila w inną dolinę. I to jest chwila psychologicznie najdziwniejsza. Oczywiście, polega ona na drobnych oscylacjach między jedną wizją a drugą, bo przecie dwóch różnych treści w jednym minimalnym czasie .= (to) - w tym najmniejszym odcinku trwania, który musi coś trwać, aby w ogóle jakkolwiek w świadomości się znaleźć - być nie może. A więc znika na razie oczywistość i samo przez się zrozumiałość tego faktu, że ja: Izydor Smogorzewicz-Wędziejewski, syn teatralnego krytyka i bogatej córki wędliniarza, samozwańczy metafizyk i wytrawny pracownik PZP, jestem tym, czym jestem, w tym miejscu, w tym kraju, na tej oto kuli planetarnej, w tej właśnie mgławicy, przez nas Drogą Mleczną zwanej - koniec. Wszystko to zdaje się być zupełną kontyngencją (wyrazy polskie, jak: „dowolność" i „przypadkowość", nie określają dość adekwatnie tego, o co tu chodzi). Oczywiście, gdy się nad tym głębiej zastanowić, to tak nie jest właśnie, gdyż tajemniczość niesprawdzalna zagwożdżonej w sobie i jedynej jako takiej jaźni polega na tym, że na tle jej jedyności i jedności, nieprzepuszczalności trwaniowej absolutnej i zamknięciu w sobie przestrzennym zdaje się ona, na pierwszy rzut „duchowego oka" przynajmniej, czymś niezależnym od wszelkiej wypełniającej trwanie treści, czymś pozaczasowym, jeśli już nie na pewno pozaprzestrzennym; tak mówią ludzie o słabej zdolności introspekcji nie widząc tego, że pewne złudzenia (solipsyzm, wieczność trwania jaźni i owa pozaprzestrzenno-czasowość) z konieczności jako takie wynikają z właściwości istnienia i że sztuka polega na tym, aby je od tych właściwości odróżnić. To może być tylko w związku ze zbudowaniem absolutnego systemu ontologii, obejmującego niezłomne prawa każdego możliwego Istnienia. I tak nieodpartość logiczna solipsyzmu okazuje się wynikiem jedyności jaźni samej dla siebie, wieczność trwania powstaje na mocy niemożności wyobrażenia sobie początku i końca (coś widzącego swój własny początek i koniec jest nawet sprzecznością logiczną),a pozaczasowość z powodu niewidzenia tego, że wszystko, co za „ducha" tak zwanego uważamy, jest hiperstrukturą sprowadzalną do nie różniących się niczym od innych następstw jakości nad świadomością pierwotną ciała wzniesioną i bez niej nie mogącą być pomyślaną itd., itd. Nie wszystko, co na pierwszy rzut oka zdaje się absolutnie pewne, ma byt samodzielny (może być momentem tylko większej całości) i nie wszystkie wyprowadzone z takich istności twierdzenia słuszne są. Bardzo ważne prawdy i teraz dopiero do ich zrozumienia dochodził biedny Izydor, nie znający siebie zupełnie jako człowieka. Miał poznać się niedługo i można śmiało powiedzieć, że lepiej by dla niego było, aby umarł o wiele wcześniej. Pomyłki te, o których sam tak intensywnie myślał, wynikły też i z tego, że pewni ludzie nie widzą, iż wszystkie jakości (nawet te najbardziej niby wyłącznie czasowe, jak dźwięki, smrody, zapachy itp. możliwe) mają też współczynnik przestrzenności, tylko słabszy niż inne, które wypełniają pole widzenia i przestrzeń rzeczywistą jak na przykład dotyki, barwy - smak stanowi coś pośredniego - i są bardziej dokładnie jednoznacznie przestrzennie zlokalizowane. Zresztą nie są one konieczne z punktu widzenia samego istnienia (IP) i dlatego to nazywał je Izydor „jakościami luksusowymi" -dla przyjęcia (IP) koniecznym jest tylko dotyk: a) wewnętrzny, w którym „sobość" jaźni jest jej dana („samosobość" raczej) - czucia organów wewnętrznych (mniej lub więcej ściśle skolizowane czucia mięśniowe, stawowe itp. z pewnością u ameby podobne, jakkolwiek może jednorodne bardziej) i b) zewnętrzny, w którym (IP) odgranicza się od reszty świata. Dlatego to ten ostatni dotyk nazywał Izydor jakością graniczną dwoistą, a dotyki oba ogólnie jakością zasadniczą. Do złudzeń wymienionych zaliczyć należy jeszcze to, że jaźń bez jakości ją wypełniających istnieć może: są to przecie dwa momenty niesamodzielne jednego i tego samego zjawiska. Otóż to wszystko są złudy i fikcje - konieczne w pewnym sensie na niższym poziomie ontologicznych badań, bo z samych koniecznych w znaczeniu filozoficznym, metafizycznym, czyli ściślej i ogólnoontologicznym (istnieniowym), właściwości wynikające. I na podstawie złud takich, niezależności ducha od ciała, każdy może mieć wrażenie, że mógłby być jako „czysta jaźń" , „czysta świadomość" [termin właściwie nieścisły i wzięty od Husserla, a używany przez Wędziejewskiego jako skrót jedynie - ścisłym jest tylko pojęcie trwania samego dla siebie jako takiego = (AT)] zupełnie kim innym - tą pluskwą, którą sam zabił piętnaście lat temu w hotelu „Eldorado" w Wenecji, Napoleonem I lub ostatnim kręgowcem na kuli ziemskiej - czort wie kim. Otóż nieprawda: to jest jedno z podstawowych złudzeń, którego usunięcie jest pierwszym małym stopieńkiem do odtajemniczenia choćby częściowego (absolutne jest absolutnie niemożliwym) jaźni, a przez to istnienia. Tak jak organizm powstaje w czasie i przestrzeni z milionów innych organizmów, które tracą swą swobodę na rzecz społeczeństwa, które przy wielkim zlaniu się części dostaje w końcu wspólne trwanie samo dla siebie = (AT), tak samo osobowość ta to trwanie właśnie, które o sobie „ja" powiedzieć może (to są fakty proste - nie podlegające definicji), związana właśnie w ten (a nie„z tym”) kompleks jakości, a nie inny, o takim właśnie przebiegu raz na wieczność całą i którego to p6jęcia „ja", tego „ja" dla siebie „od środka" aktualnego, w stosunku do żadnej innej kombinacji jakości (to jest „historii życia") zastosować by ona nie mogła. Można by powiedzieć, że jest to przeżycie Husserlowskiej epoche bezpośrednio, na żywo (cały świat zredukowany do jednej świadomości).- nie jako pojęciowe rozważanie ogólne, tylko jako zastosowanie do aktualnej jednej jaźni (czyż zawsze w istocie nie jesteśmy w takim „odgraniczeniu" - na tym polega pewna doza idealizmu, która musi być w prawdziwym systemie realistycznym), jest wtedy to tak aktualne, leiblich gegenwktig, jak ból w łydce lub widok czy zapach róży albo wspomnienie jakiejś papo jki na przykład. Ale to też nie wyrazi całej głębi tej najdziwniejszej z przemian. Właściwie czy nie przeczy to przeżycie (a wątpić w nie to wątpić w oczywistość takiego rzędu, jak widzenie danego koloru, czucie danego smaku) temu, że wszystko sprowadzalne jest do następstw jakości bezpośrednio danych? Ale znowu jeśli nie dążyć do tego sprowadzenia, jedynego, które daje względne uspokojenie zawieszonym myślą nad bezdenną otchłanią Bytu, to można po prostu zjechać nagle w pogląd życiowy i „kwita" - znaleźć się tam, gdzie może bez żadnych rozmyślań. postawić „świadka" od razu pospolitujące objawienie, to, które tylko co przeżył właśnie Izydor..Bo „proszę państwa" - jeśli się przyjmie raz pojęcie „aktu" jako czegoś nie podpadającego pod pojęcie kombinacji jakości, droga otwiera się do dowolnej ilości jakościowo różnych i niesprowadzalnych „rodzajów świadomości" - każde uczucie, każde drgnięcie - to nowy rodzaj, i tak możemy zejść do życiowego poglądu i ogólnie rozróżniać zaledwie: stany wewnętrzne i przedmioty zewnętrzne implikując na nowo wszystkie problemy, z którymi parała się od wieków filozofia i których, jako „szajnproblemów" (Scheinproblem) nie cierpi spokojny pogląd życiowy. Możemy, mnożąc rodzaje świadomości niesprowadzalne, pójść dalej niż życiowy pogląd, w którym dla możności życia właśnie porobione są pewne uogólnienia (wrażenia, uczucia, wyobrażenia, wspomnienia) i każde nowe „zdarzeńko-atom" uważać za coś nowego, za nową „rzeczywistość" a la Chwistek. Ale wtedy zrezygnować musimy z opisu i dać pokój filozofii przede wszystkim, uznając, że płynność i wielorakość istnienia nie da się wtłoczyć w żaden absolutnie system pojęć. Ale temu przeczy podobieństwo na każdym króku i jedność istnienia w jednej przestrzeni współcześnie trwającego w swej wielości. A więc precz z tymi głupimi gadaikkami pluralistycznymi i twierdzeniem, że wszystko tylko „z grubsza" da się opisać: przez eliminację zbyteczności i dowolności do jedynego systemu o minimalnej ilości pojęć koniecznych - oto droga przy pomocy sprowadzenia terminów jednego poglądu do drugiego, jak to zresztą w naukach przykład dobry mamy. A więc tak zwane „do dzieła!", czyli „nuże!" (wspaniale wykrzykniki!), Izydorku - jeszcze, jeszcze wszystko jest przed Tobą, ale nie trzeba opóźniać się, bo diabli wezmą Ciebie i Twój Ha uptwerk. Objawienie nie trwa, dzieje się ten rzadki w naszych czasach cud - analizujmy więc, prujmy flaki sobie i innym. Jak tu się rozdwoić - Chwistek ma bo świetne recepty: obserwator mnożący się i numerki rzeczywistości, do których przeskakuje - aber wie macht das? Psiakrew - samego pępka rzeczy nie złapie się nigdy. 1.7 A więc znowu wszystko jest dalej niby takim, jak było, a jednak, a jednak, a jednak... To zdanie, powtarzające się do znudzenia ostatecznego w takich razach... * Wszystko zmieniło się do niepoznania - dosłownie, nie w przenośni, nie zmieniając się jednocześnie ani na włosek, ani na jedno drgnięcie elektronu. I znowu to wieczne (gdzie?) porównanie do epvche Husserla, do tego znienawidzonego przez logistyków - uczniów Chwistka - fenomenologicznego Einstellung, do momentu nagłego zadziałania wchłoniętej kokainy, do chwili zakończenia aktu płciowego i tym podobnych nagłych zmian światopoglądów. Nic nie pomoże - widać twarz kretynowatego czytelnika, jak zżyma się ze znudzenia i wstrętu. Poczekaj, kotku -może odgłupniesz trochę, może Tobie to kiedyś trochę pomoże, że teraz się przezwyciężysz trochę, kochanie głupawe - nie zniechęcaj się przedwcześnie - będzie jeszcze i to, co Ty lubisz, ścierwo zasrane. Nie wiem, gdzie są te „razy", bo przecież w ziemskiej literaturze nie ma ani jednego pasażu traktującego o filozoficznych „objawieniach" i walkach pojęciowych z takowymi. O religijnych napisano się aż do mdłości. Sama chwila patrzenia z boku na cały świat i siebie włącznie jest nie do ujęcia w pseudoartystycznych, powieściowych wymiarach. Można by o tym napisać wiersz, gdyby się miało talent (jak się pomyśli, jakie talenty mieli skamandryci i jak je przez intelektualne zaniedbanie i tracenie czasu na głupstwa zmarnowali, to płakać się wprost chce), ale równie dobrze, w abstrakcji od pojęciowego materiału wiersza-preludium, namalować „obrazek formistyczny, a nawet streficzny" (nic nie szkodzi), wylepić czy wykuć posążek itp., ale wtedy nie byłoby to już tym samym: byłoby „rzuceniem łagodzącej zasłony piękna na rozjątrzone ognisko wiecznych tajemnic", jak mówił odpoczywając po biznesach na kupach ciał pierwszych dziewczynek kraju Nadrazil Zywiołowicz. Jak pogodzić fakt istnienia takich niereligijnych objawień z twierdzeniem, że w trwaniu (AT) nie ma nic prócz przesuwających się mniej lub więcej przestrzennych jakości = ()CN)? Czy to, że jedność osobowości, definiowalna jako „jakość formalna (postaciowa) całości (AT)" wystarcza tu dla tych wszystkich dziwów: bezpośrednio nieomal tak jak czerwony kolor, odczuwalnych tajemnic; nigdy i nigdzie nie danego pretekstu do poczucia nieskończoności i odczuwania tej istności nieomalże namacalnie; dziwności absolutnie niesprowadzalnej do życiowych niespodzianek, pewnych kompleksów tychże jakości itp., itp. Zostaje tak zwane „piękno" (oczywiście mowa tu o pięknie formalnym, nie życiowym, to jest pięknie jako konstrukcji samej w sobie, bez żadnej użytkowości ubocznej, którą posiadają piękni ludzie, konie, psy, widoki itp., itp.) sprowadzalne albo: 1. do bezpośrednio danych harmonii (to jest przyjemnych kombinacji) jakościowych niesprowadzalnych, albo: 2. do elementów konstrukcyjności, to jest jedności w wielości, tak zwanej popularnie (?) Czystej Form y. Więcej nie ma ó tym nic do powiedzenia - inaczej biedny kretynawy czytelnik wściekłby się - a chaliera! Mnogość zdań, tomy dywagacji różnych pięknoduchów na ten temat dowodzą nie niezgłębialności ogólnej odnośnego problemu w pojęciowych wymiarach, tylko niedoskonałości systemów pojęć, którymi pięknoduchy te, ku uciesze różnorodnej gawiedzi umysłowej, operują; to samo jest w filozofii, w krytyce, w estetyce, wszędzie - nawet w życiu. Bogactwo tylko w sferze uczuć i w sferze sztuki jest wartością pozytywną - w sferze pójęć, prawdy, a także na terenach społecznych, jest wyrazem niedoskonałości, o ile nie jest bogactwem istotnym pojęć koniecznych lub urządzeń dających równomierność dobrobytu duchowego i materialnego. Zasadniczą podstawą tego nieopisalnego w istocie, tajemniczego stanu rzeczy jest poczucie samotności indywiduum samego dla siebie we wszechświecie. Zapomnieli filozofowie i fizycy, że świat jest realny - podstawili za niego konstrukcje często w pierwszym wypadku nawet myślowo niekonieczne i niesprawdzalne (jako myślowe konsekwencje sprawdzalne w zderzeniu się z rzeczywistością) i zrezygnowali już w następnych koncepcjach, niby ostatecznych, nie z rzeczywistości, która jest jedna, jak jedna jest Przestrzeń, w której się ona mieści, tylko z tych podstawionych konstrukcji, któli bywały często tylko „hipotezami pracy" dla rozwiązań częściowych - a rzeczywistość sama, ta z poglądu życiowego, dawno w tym wszystkim zapomnianą została. Paskudny proceder - won z tym wszystkim!! Nic paskudniejszego jak ten zadowolony z siebie , ohydny, programowo nieporządny i nie dążący oczywiście na tle tego do ogólnego porządku pluralista-relatywista-empiryk (jak syndykalista-anarchista), zadowolony z względności (wmówionej) wszechrzeczy, opiera się jeszcze tylko czasem o logistykę i swoje życiowe eksperymentalne przyjemnostki. Dla takiego typka Husserl i wizje czarownic to prawie jeden poziom - tylko bezpłodne babranie się w znaczkach coś jest warte, a reszta - to nieścisłe dywagacje. Tylko niech mnie jakiś kretyn nie posądzi, że występuję tu przeciw teorii względności w fizyce. Są takie typy jeszcze dziś (o zgrozo!), które nie wiedzą, że fizykalna teoria względności ubezwzględnia nasze poznanie i nic wspólnego nie ma z relatywizmem filozoficznym i życiowym. Aż zacisnął zęby Izydor z bezsilnej, ale szlachetnej i bezosobowej wściekłości: oto utłuc chciałby ludzkość całą w jakimś olbrzymim moździerzu-niwelatorze, a potem wylepić na nowo indywidua, i żeby wszyscy byli podobni do siebie, schizoidy fanatyczne jeden w drugiego i jedna prawda nad nimi: jego własny system, udoskonalony, rozbabrany w przyczynkach bez końca przez tysiące, dziesiątki tysięcy uczniów. Nie było w tym nic z jakiejś parszywej chęci powodzenia u tłumów (czyż może być coś parszywszego jak to - to jest prawda, a nie pociecha ludzi bez powodzenia, jak autor tej powieści), tylko rzeczywiste poczucie prawdy tej drogi i tragiczna wątpliwość własnego na tej właśnie drodze niedociągnięcia. Teoretycznie rzecz zdawała się tak „rozbabrationsffihig" jak fenomenologia Husserla. Tylko, broń Boże, nie przez to fatalne w swych skutkach tworzenie nowych zbytecznych pojęć i dysekcji rzeczy prostych na tle fikcyjnego rozdwojenia (na przykład akt i przedmiot) i zapychania następnie bez końca tej sztucznej dziury czy przepaści nawet przez wstawianie (interkalacię) nowych członów, proces w istocie swej beznadziejny, tylko przez rzeczywiste wyfajnowanie problemów i szukanie coraz pewniejszych podstaw dla twierdzenia, że „materii martwej" nie ma... Ha - stop! Świat bezgłośnie i bezruchowo zachybotał się w zawiasach swych, zaczepionych, jak się prawie że zdawało (a pewnym ludziom, na przykład Heglowi i jemu podobnym, zdawało się tak naprawdę), w oderwanym bycie pojęć pierwotnych zawiasach. Zionęło takim rozdwojeniem osobowości z dookolnej pustki, że Wilson (William) Edgara Poego byłby wobec tego szczytem jednolitości. [Izydor nie chciał przeczytać Joyce'a, twierdząc (słusznie, zdaje się) na podstawie dwudziestu stronic tłumaczenia francuskiego (o oryginale, mimo łatwości czytania Conrada na przykład, mowy być nie mogło), że to blaga - może nie ordynarna dla kogoś, ale wyższego rzędu samozakłamanie się autora. Ta konstrukcja (??) oparta na Odysei to już było coś podejrzanego - wydymanie pustki do rangi wyższej rzeczywistości - dość.] Tak -rozdwojenie nie pochodziło z niego samego, tylko z niesamowitości faktu istnienia Przestrzeni: przecież tego przeklętego ścierwa (bo to martwe jest przecie), tej świętości euklidesowej najwyższej nie da się pomyśleć jako nie istniejącego - nie da się „ocimyśleć-precz" (wegdenken). To się wciska wszędzie jak woda. w tonący okręt: można wszystko z przestrzeni, w granicy oczywiście, odmyśleć-precz, ale samej jej się nie da - to straszne, i to zarazem z jej euklidesowością i nieskończonością. Chybotał się świat, chybotał, a nie chciał się przechybotać na drugą stronę całkowitego zrozumienia. „Otóż to - teraz złapałem to za pępek" - pomyślał Izio. „W zawieszeniu nad otchłanią jest istota tego momentu. Szczyt życia dla schyzia być zawieszonym między wiedzą i niewiedzą i z tego wypruć nienaruszalny system jako formalny bez zarzutu. Wiedza o niewiedzy jest tajemnicą. «Tura go czekał! » - to zawieszenie dlatego tak rozkosznie ciągnie w dołku wprost fizycznie. O, jakież to cudowne! I patrzę się z boku na siebie: ja to, ili nie ja? A w obu postaciach sam jestem w sobie jeden i niepodzielny. Kudy te mereżkowskie dedublenja (= dedoublements) kobieco-męskie - hermafrodytyczne - dobro-zło-nijakie. Jenseits von Gut und BÓse są to rzeczy, bo istnienie jest potworne w swej istocie, ale nie ma żadnego problemu zła i dobra, i winy i kary, bo wszystko to jest fikcją społeczną, a okrucieństwo zbiorowiska nad jednostką, bez którego nie byłoby tego zbiorowiska, postępu i wybitnych jednostek w pewnym stdchum tego procesu, jest faktem w pewnym sensie banalnym nic tu metafizycznie usankcjonować się nie da. Wszystko to jest tylko udziałem schizofreników: wara wam, pyknicy (a czuł w sobie małego pykniczka, «pykniczeńkę», który z tego wszystkiego jedynego, co się w nim działo i co dla niego było absolutem i zamarzłą doskonałością, szydził ciesząc się jako z jednego objawku wszystkich możliwych niedoskonałostek - możliwostek jakiejś niepoważnej, maniakalnej bzdurki)." - Od tej strasznej uschyzy" progu wara wam i wara Bogu mruczał Izydor trawestując Micińskiego, którego jako jedynego wielkiego poetę polskiego przed- i powojennego uwielbiał. W łeb tego drania, pykniczeńkę! Dochodził jui właśnie do swego domku na Dębnikach. 2.1 Mały, parszywy murek z przeszłego dziewiętnastego wieku jakby dzieci ułożyły z niemieckich, dziecinnych klocków. Tam była Rustalka - jego żona, własna, ukochana, przynitowana do niego stalowymi nitami „na fest" , „na amen" , na wieczność - w nieskończoności powiewała oszroniona od parującego płynnego helu broda Boga - wstyd, radość i strach. Dobre to wszystko z początku jako absolutna nowość, ale potem - o tern potem właśnie. I tu na schodkach, na widok więdnących rudbekii i gąszczu owociastych berberysów, ożyn, wina i młodych jarzębin, już w ostatniej różowej poświacie gasnącego słońca się palących, „chyciło" ostatecznie po raz drugi. Tyłka jedna rzecz: dom był ten sam, w którym Izio mieszkał jako kawaler. Donajął drugi pokój, a ze środkowego zrobili jadalnię. Zaprowadzenie całego kramu domowego straszną było męką dla Izydora. Ale na dnie kryło się małe pykniczne zadowoleńko, że wszystko jest tak swojsko, tak dobrze, tak „ujutnie" . Znowu zakotłował mu się w pamięci zmięszany kłąb jakichś pseudopotężnych, narkotycznych wypinań się na wściekłą, tytaniczną moc tego starego komedianta Nietzschego; jak narkotyk dobrym był dla dekadentów z lat osiemdziesiątych do 1900 mniej więcej roczku albo jakaś wyższej marki pojęciowa etykietka dla pruskich „ junkrów"; którzy au fond kpili sobie z jego psychofizycznego mizeractwa, pokrytego maską Obermenscha. „Przecież mogłoby nic nie być, i mnie też - nigdy nie wychynąłbym na ten świat z nicości - ale jeszcze dziwniejsze jest to przypuszczenie, że świat mógł być beze mnie. I był takim, i historia dawała sobie jakoś radę z tą luką - a co gorsza, będzie tak." To był jedyny myślowy ekwiwalent przeżywanego bezpośrednio stanu. Tu piknął go strach przed śmiercią, ale nie ten, który ma się w niebezpieczeństwach fizycznych, tylko taki ohydny, metafizyczny, sam w sobie: strach przed Nicością - fakt zawieszenia nad Ohnendem Abgrunde des Unbekannten - innych słów na to nie ma i trzeba dać temu spokój. I poczuł, że lokator ten będzie coraz mocniejszy i objąć będzie musiał władzę nad nim dawnym, nie rozumiejącym słowa „własność" „płochym motylkiem z zaświatów" , jak go nażywała ta małpa Grzeszkiewiczowa. Objął żonę (jakby dziś dopiero po raz pierwszy - wczoraj to był tylko gwałt i okropne jakieś rzeczy, których ją najwyraźniej ponauczał Marceli - niech mu zresztą ziemia za to będzie względnie lekka) i skonstatował po raz piąty czy szósty, że jest ona, w przeciwieństwie do ostatniej jego bardzo eterycznej kochanki, dość tęga, a nawet gruba. Ach, jak to dobrze! Te łydki, grubawe, ale kształtne łydki, w porównaniu z patyczkami tamtej, bardzo zresztą ładnej i nieletniej nieomal dziewczynki z „plebsu", były wprost rozkoszne. Tylko zapach pod pachami był niezupełnie ten, to znaczy nie taki jak u tej małpy Grzeszkiewiczowej. (Śmiejcie się czy oburzajcie, a to są piekielnie ważne rzeczy.) Tragedia, ale ostatecznie można było to przebaczyć dla tej twarzy i takich nóg, zdawały się tkwić w tych „elementach prostych jej ciała, bezpośrednio danych" nieprzebrane zwały przyszłej rozkoszy. Nie wiedział Izydor, do jakich potwornych rozmiarów rozrastają się takie drobne pozornie problemy - nie żył nigdy z kobietą dłużej jak pół roku. Rustalka patrzyła na niego uważnie, ale z pewnym odcieniem sympatii, gdy na sucho przesuwał ustami po jej twarzy, nieco odsuwając się chwilami na jakie dwadzieścia centymetrów dla nasycenia się jej widokiem („sycił się jej krasą" - po prostu, jakby rzekł poeta) i większego podniecenia się do czegoś, co prawdopodobnie miało nastąpić. „To ona, to ona ma to i te łydy należą do tej mordki" - myślały w nim genitalia przy pomocy ośrodków do czegoś lepszego stworzonych niż do tak „brudnych" treści psychicznych. Przez chwilę opierała mu się, czort wie czemu: po prostu chciała zdać sobie sprawę z tego, że to właśnie mąż, że to jej własność, że on ma to, a ona też ma to jego na własność, jak szczoteczkę do zębów, bidet czy tub albo jakiś inny higieniczno-toaletowy instrument i że on za chwilę będzie tym właśnie, co do niej bezsprzecznie, oficjalnie prawnie należy, tam ją „szturchał". A przy tym chciała, aby naprawdę tego bardzo chciał, a nie tak z obowiązku albo (już) z przyzwyczajenia tak się do niej bez wysiłku i po prostu, jak do jedzenia czy mycia się, zabierał. Zdawszy sobie rozkosznie sprawę z poprzednich kombinacji i poczuwszy, że Izydor (ten filozoficzny przyrząd) naprawdę jej w tej chwili pożąda, puściła go na siebie już zupełnie rozjadowionego ona zaś rozbebeszona wewnętrznie do ostatka w poczuciu małżeńskiego bezpieczeństwa i sytości całej dalekiej przyszłości w związku z posiadaniem takiej bestii na własność. Izydor tonął również .w rozkoszy dobierania się do swej bezsprzecznej własności i do tego typu rzeczy, która dotąd była przeważnie cudza" lub niczyja - i jego też naprawdę nie. Małżeństwo, ta straszliwa, nieomal zaświatowa potęga, obejmowało ich swymi potwornymi mackami, które na razie głaskały tylko rozkosznie, ale za to miały czas na wpicie się do szpiku. Na razie wszystko było rozkoszne, a te elementy małżeństwa naprawdę straszne dodawały tylko uroku mijającej chwili jesiennego zatulenia się w wywatowane wnętrze bezpiecznych uczuć. Dobra! Byli Izydor z Rustalką swą wzajemną własnością dlatego, że przeżytek dawnego księdza na żądanie Rustalki (takie niewinne przesądowych wymiarów żądańko) związał ich ręce jakąś taśmą; a społecznie i towarzysko zwaliła się na nich formalna góra: jeszcze specjalizacja nie doszła do tego, aby zaczynano ją w trzecim roku życia, i jeszcze PAŃSTWO nie stało się inkubatorem i wychowawcą niemowląt, jeszcze trwała dawna zwierzęca rodzina i jej straszliwe dla przełomowych ludzi prawa. Bo jesteśmy na przełomie nie dlatego, że z powodu bliskości tak się nam wydaje, ale naprawdę i to pod każdym względem: nie było jeszcze takiej chwili w historii ludzkości jako ważność, poza rewolucją francuską i powstaniem pierwszej władzy w totemicznych klanach dawnej dziczy. Czy bez tego związania rąk byłoby to samo? Czy ceremonia ta przeżyła się już kompletnie? Nie - bez religijnej sankcji nie miałoby to wszystko tego rozpaczliwego smaku nieod-, wołalności wiekuistej (nie wiecznej), kwaśnej, nudnej, miejscami gorzkawej, a przy tym syropowo słodkiej., aż ciągnącej się, niesamowicie przyjemnej. Co, u licha! „Kiz dziadzi?" Mimo wszystko sama cywilna operacja byłaby niewystarczająca, aby temu „kompleksowi" nadać niepokojący urok czegoś ostatecznego jak Sąd tej nazwy, piekło i ziemia - nie mówmy o niebie, to zbyt nudne dla istot obdarzonych metafizycznym niepokojem. Tak - bóstwo społeczne nie będzie miało jednego z wymiarów bóstw dawnych: wymiaru tajemniczości - jest w esencji swej zaprzeczeniem Tajemnicy, zamknięciem się w wygodnie uszufladkowanej mystery-fight szafie. (Chyba może dla zakutych socjologów metafizycznego typu - ale „mity" Sorela, mimo może realnych skutków jego działalności, należą do dawno przebrzmiałych fikcji.) 2.2 Uczyniła się jedność z rozciągłości samych dla siebie (AR)1 + (AR)2 7-- (AR)3. Tak można to wyrazić dla ludzi bardzo 9tydliwych. Dawnym sposobem zlały się „materialnie" bardziej (wyrażenie skrótowe) części ich jaźni. Nie miało to posmaku dawnych (i jej, i jego oddzielnie) stosunków wolnych* (tak wstrętna jest erotyczna terminologia polska, że chyba przyjdzie przestać o tym pisać zupełnie) - tego jakiegoś smaku rozwiązłości („Teruś, fuj" jak mówiła księżna Ticonderoga w dramacie autora pt. Szewcy), ale jako zlanie się w jedność jako takie było to doskonalsze i czystsze. Nie tylko soki ich organizmów (Boże - co za ohyda! jakich słów tu użyć? „O, naucz, naucz żołnierza wyrazów, zdolnych się wcisnąć do kobiety ucha", jak mówił król Henryk do Katarzyny francuskiej w Szekspirze) łączyły się tworząc cocktail banalny wewnątrz rozciągłości = (ARN), ale naprawdę połączyły się ich duchy, raczej ściślej: złudnie pomieszały się ich trwania, oczywiście we wzajemnych fantastycznych obrazach: tak jakby dwoje ludzi miało identyczne sny. Na chwilę zdumienie mignęło w jej nieprzytomnych przeważnie oczach, że to można aż tak (doznali rozkoszy jednocześnie) (za jakie winy nie popełnione muszę to pisać?). Nigdy go nie wypuści spomiędzy swoich kształtnych ud i łydek - będzie teraz żył w niej jak ten pajączek, mieszkający stale w olbrzymich organach rozrodczych swojej potwornie w stosunku do niego wielkiej żony-pajęczycy będzie jej, jej, JEJ! Miała go na własność - pierwszy raz poczuła to. Jeśli on nie zechce, to będzie musiał, bo małżeństwo jest świętością, będzie musiał, ile tylko ona zechce, i nie odda go już żadnej innej „tej małpie". ' Dok inteligentny, domyślny i wykształcony czytelnik domyśla się zapewne, że mowa tu o akcie płciowym, i to właśnie Izydora i Rustalki. Żeby uniknąć zarzutu niejasności, wolałem zaznaczyć to explicite. O miłości samej już mówić nie warto wobec tego, co o niej napisane jest - była - w to trzeba wierzyć - teraz chodzi o jej stany początkowo drugorzędne, które się w pierwszorzędne, te trudno analizowane a banalne i wszystkim aż do rzygania nimi znane, inkrustują, wypierają je i ich miejsca zajmują, w skorupkach mających formy tamtych: następuje pseudomorfoza. I karykatury dawnych ludzi chodzą po świecie nic o tym nie wiedząc. Uniknąć tych skutków małżeństwa, przez przeświadomienie sobie tego procesu, jest piekielnie trudnym zadaniem. Izydor wpadł w tę otchłań uwłasnowienia przez Rustalkę jego własnych bebechów. Poddał się bezpieczeństwu tej oficjalnej miłości z zwykłą, samczą czysto, rezygnacją, tak często u schizoidów spotykaną; tworzą oni, jako kompensatę za niewolę ciała, odrębny, niedostępny dla tej właśnie kochanej istoty świat wewnętrzny i tam przeżywają się najistotniej w samotności. To jest ich zemstą podświadomą często za utraconą zewnętrznie samo-własność. Akt płciowy skończył się w obustronnym orgazmie - wzajemne posiadanie doszło do szczytu. A jednak pozornie tylko, dla powierzchownego obserwatora z innej planety, gdzie rozmnażają się wyższe stwory przez dzielenie się na przykład albo a la Huxley, byłyby te dwa stwory w końcowym transie ściśle ekwiwalentne w istocie oddzielały je przepaście różnopłciowych odczuwań. Gdyby mogli przejrzeć wzajemnie swe psychiczne stany, przeraziliby się obcości potwornej ich duchów w tych najistotniejszych niby drgawkach uczuć i organów. A złudzenie jedności jest przy tym prawie zupełne. How horrible and true and strange And there is no possible charge... W ostatnim wyprężeniu się (ARN) = rozciągłości samych dla siebie (czyli ciał) poczęło się nowe (IP), którego tak pragnęła Rustalka. Modliła się już o to zaraz po skończeniu do swego Boga, kiedy jeszcze nie zagasła i nie rozeszła się po udach, plecach i wnętrznościach nowa, bo od prawowitego męża doznana rozkosz cielesna, z duchową małżeńską, jak zwykle u kobiet, w jeden bolesny supeł związana. I przez ohydny swój niezupeł- Zawiązał on ten wstrętny supeł - przypomniała się jej jedna z bezsensownych tak zwanych porannych piosenek Marcelego. Od dziesiątego roku życia chciała mieć to dziecko. Tak upragnione było, a nie do zdobycia bez normalnych warunków małżeńskich. Na nieprawe odwagi nie miała, nie tylko ze względu na siebie, ale i na nie sarno. A zresztą z Marcelim (który okazał się bezpłodnym - tak zwana „jadowita sperma") na pewno by była córka. Według teorii Mauryna tak by być musiało: płeć zależna ma być od duchowych stosunków między rodzicami: jeśli matka szanuje ojca poza uznaniem płciowym - syn, jeśli nie - córka. Sprawdza się to nieomal zawsze, a jeśli się nie sprawdza, dowodzi to podświadomych innych stosunków niż te, którk otwarcie na wierzch, na pokaz wyłażą. A do tego jeszcze alkoholik i kokainista - byłby pewno jakiś potworek. Chociaż jako byk rozpłodowy podobał się jej lepiej Marceli - szkoda. Ach - nic w życiu nie jest takim, jak powinno być, ale sam fakt egzystencji ma wartość wprost nieskończoną (samo widzenie jednej trawki w słońcu), której nikt nie docenia przyjmując swoje istnienie jako konieczność. Potworna tajemnica tej, a nie innej jaźni, której mogłoby właściwie nie być; ulubiony teren walk Izydora z metafizyczną okropnością bytu. Teraz można na to sobie pozwolić: mimo że zewnętrzne warunki niezupełnie odpowiadały ideałowi (niepewność jutra na tle politycznym, a i tak mała pensja Izydora), ale za to „moralnie", jeśli nie „materialnie", droga była wolna. Fala gorącej rozrodczej masy zalała rozpalone wnętrze jej ciała gasząc swym żarem jego własny pożar. Zemdlała na chwilę. Właściwie był to pierwszy raz porządny między nimi. Po orgii noc poślubna nie udała się - było to raczej załatwienie jakiejś formalności w biurze, a przy tym Rustalka speszona była bardzo „brakiem dziewictwa", rano zaś nie wyszło nic: było za widno, za pospolicie i jakiś wstyd się przyplątał, plus lekki ketzenjammer (glątewka poorgiowa) i nie wypadało wprost zaczynać. Znając już te rzeczy Rustalka nie wpadła bynajmniej w rozpacz, tylko czekała spokojnie swego: „i doczekała się". „Odno możno. lisz skazat': dożdaliś - jebiona mat' " - jak pisał Puryszkiewicz o rewolucji rosyjskiej. Izydor z wielką tkliwością wpatrzył się w jej przymknięte, sinawe, delikatnie żyłkowane, lekko drgające powieki: kochał ją w tej chwili zupełnie po prostu, ale była w tym uczuciu duża dawka pospolitej litości, identycznej z tą, którą by mógł mieć do znalezionego zagłodzonego kotka. Spadła z niego maska schizoida - na szeroką falę życia przyszłego wypłynął łagodny, odproblemiony pykniczeńko. Ale teraz nie odczuwał tego Izydor jako czegoś ujemnego. On też w tej chwili chciałby mieć dziecko, ale pod warunkiem, że byłoby od razu sześcioletnim, grzecznym, dobrze mówiącym i inteligentnym, i od razu podatnym do filozoficznego nauczania. Manią Izia był niedoszły nigdy do skutku eksperyment z areligijnym wychowaniem dziecka na filozofii od samego początku szkoły średniej. A do klasy pierwszej surowa etyka społeczna, bez żadnych metafizycznych sankcji. Historia religii - owszem ; całe „menu" od totemizmu do chrześcijaństwa do wyboru - wolność kompletna bez przymusu i jakiejkolwiek nawet sugestii. Jak dziecko chce, to może, po ogólnym zorientowaniu się w materiale, zacząć czcić krokodyla lub nawet zwykłego kota, byle to nie wymagało ofiar ludzkich na przykład i w ogóle nie było w zasadniczej dywergencji z obowiązującym prawem; pewne deformacje danej wiary były konieczne: na przykład nie można by wyznawać katolicyzmu (raczej jeszcze chrześcijaństwa) z czasów inkwizycji lub peyotlowej religii Azteków z masowym mordowaniem ludzi - to trudno. Ale oprócz tego ścisła filozofia w postaci bardzo ogólnej problematyki psychofizycznej w miarę nauczania fizyki i psychologii, a także tradycyjnej logiki - do nowej czuł Izydor na razie wstręt nieprzezwyciężony i uznawał ją za nikomu niepotrzebny w istocie balast, zbyt wielki, jeśli chodziło tylko o uniknięcie paradoksów - wystarczała całkiem zasada Poincar6go o nieużywaniu słów: „wszystko" „wszystkie" . Już w trzeciej klasie filozofia, pod mianem ontologii ogólnej, traktowana historycznie, a od piątej historia problemów z małym uwzględnieniem osobistości - ha! - to cudowna byłaby rzecz. Oczywiście, syn byłby lepszy dla takiego eksperymentu. Ale Izio, przez jakąś dziwną słabość i rezygnację z góry, chciał mieć jak na złość córkę, mimo że nigdy by się do tego nie przyznał - jakieś nieokreślone erotyczne uczucia do tej niebyłej nigdy córki były tu, zdaje się, istotnym, podświadomym głęboko, powodem. Poddawał się zawczasu, jako życiowo istota od żony słabsza. Nie wiedział, że przez słabość właśnie miał zwyciężyć. Dziwne są te walki psychiczne - właściwie nic nie wiadomo, co jest w nich siłą, a co słabością - oczywiście, nie w ordynarnych płciowych zapasach, tylko na wyższej kondygnacji ducha, gdzie królowały zasady życia często z poprzednią warstwą wręcz sprzeczne, a dalej sama magma światopoglądowa, której przeważnie brak polskiej inteligencji, nawet na względnie najwyższych jej szczeblach. O to walczył kiedyś bez skutku Stanisław Brzozowski, który mimo swego nadziania się obcymi ideami i mimo ciągłego cytowania był jedynym prawdziwym polskim myślicielem naszych czasów. Na subskrypcję nowego wydania jego wyczerpanych zupełnie pism znalazło się 40-tu (czterdziestu) amatorów. Hańbą - jakże tu można tonąć w małych optymizmkach - trzeba prać po mózgach tę swołocz, ale nie ma kto tego robić. Hańba. Według teorii Mauryna możliwe są jeszcze następujące kombinacje (ciekawa rzecz, jaka tu wyjdzie): wychodzi dama za mąż z miłości - tak przynajmniej jej się zdaje z początku syn (-owie); rozczarowuje się - zaczynają się córki. Wychodzi obojętnie lub z niechęcią: poznaje i przekonywa się do męża - po serii córek zaczną się synowie, o ile kobieta znajdzie się pod urokiem i moralną przewagą początkowo niedocenianego mężczyzny. Słuszność teorii tej może każdy sprawdzić, bacznie obserwując znajome „stadia" (brum). 2.3 Zapukano (co za szyk!) - obiad podany. Przeszli do salki jadalnej, otrzepując się jak para dowolnego drobiu. Na obiedzie miał być Marceli. Tak chciał Izydor, aby - jak wstrętnie z rosyjska się wyrażał - „obformić" ich dziwaczne stosunki i tym zniszczyć w zarodku jadowitość pewnych problemów. Marceli mógł widywać Rustalkę, ale tylko w jego, Izydora, obecności. Inaczej won, a nawet kula w łeb - taki był układ. Były kochanek Rustalki spóźniał się. Nie można wymagać punktualności od nałogowego kokainisty. Rustalka, jako bądź co bądź w ostatecznym rozrachunku przez Marcelego opuszczona (po próbie rozstania się na pół roku, w czasie której to próby miała go moralnie zdradzić z Izydorem), była zadowolona, że może go przyjąć w swojej własnej twierdzy, pod opieką „obcego mężczyzny" , a do tego jego przyjaciela. Takie drobne kobiece świństewko, od których roją się dusze tych pań- nic nie szkodzi - mogłyby przy tych warunkach być stokroć gorsze. Zasiedli do stołu we dwoje i już przy zupie pomidorowej z ryżem zaczęła się rozmowa istotna o religii. Nie wystarczała Izydorowi tolerancja - musiał zniszczyć religijność Rustalki, musiał wszczepić jej podstawy rodzącego się systemu - takie było mimowolne w stosunku do niej przeznaczenie jego wewnętrznego układu sił. żeby nie wiadomo ile razy postanawiał tego nie czynić, słowa układały się same w niezależne od jego woli szeregi i wypełzały z jego jamy ustnej, żeby nie wiem jak zaciskał szczęki świadomą wolą. Ten typ postępowania jest niezmiernie częsty: świadomość sobie - podświadomość sobie; i uważamy się za takich, jakimi chcielibyśmy być w świadomości - zapominamy naszych jajkowych nawet czynów i wypowiedzeń z niezwykłą łatwością, nie wiemy później (niewinni jak ptaszki), że przewaliła się i dokonała swego w dookolnym świecie jakaś zupełnie morowa ohyda. I dziwimy się, gdy ludzie inaczej potem reagują na nasze świadome szlachetne wystąpienia: oni wiedzą i pamiętają lepiej od nas, jakimi jesteśmy. Dlatego wszyscy powinni czytać Kretschmera lOrperbau und Charakter (tam jest źródło ogólnej wiedzy o sobie i innych dla wszystkich absolutnie typów), a nade wszystko nie ukrywać niczego przed sobą. Ale w tym jesteśmy największymi mistrzami i to wprost proporcjonalnie nawet do natężenia inteligencji. Służąca Rózia (dziwnym głosem wołała ją Rustalka, głosem, który „płciowym sztychem" przeszywał wnętrzności Izydora, irytując go jednocześnie swoją „arystokratyczną wulgarnością", jak się skomplikowanie wyrażał - w ogóle lubił operować sprzecznościami) ze zdumieniem przysłuchiwała się dialektycznemu pojedynkowi państwa młodych i wyciągała daleko idące i nieszkodliwe wnioski. Gdzieś w oddali strzelano - znowu emzetfetyści rozpoczęli szturm na arsenał deteków. Nic to - PZP jest instytucją absolutnie konieczną pod każdym reżimem: Pe-Zet-Pepu nie złamie nic. Widziało ono nie takie walki, a ostało się: państwowość j ak o ta k a doprowadzona do szczytu, jako konieczny aparat działania w warunkach każdego ustroju społecznego (oczywiście syndykalizm w znaczeniu saruorządzącej się organizacji robotników był wykluczony) i forsowny rozwój intelektualny wszystkich funkcjonariuszy, dobieranych z najbardziej wysortowanych przesianek czy przecedek ludzkich - oto były dwie wytyczne linie działalności tej demonicznej zaiste instytucji. Tylko na tej podstawie, w związku ze swymi umysłowymi danymi mogli pracować owocnie w ramach tego potwornego nowotworu nasi bohaterowie niniejszego opowiadania. Z tym przeświadczeniem, że PZP jest czymś absolutnie niezniszczalnym, zabrał się Izydor z apetytem do pierwszego domowego „obiadku". Kontrast między myślami „spacerowymi" a tym, co się działo obecnie, był duży. Ale dla człowieka, który zajmuje się filozofią, choćby po dyletancku i bez odpowiedniego kierownictwa zawodowego, przez przepaść między „dziwnymi myślami" a najpospolitszą rzeczywistością daje się łatwo przerzucić mostek — chwiejny, bo chwiejny, coś w rodzaju mostów tybetańskich, na samą myśl o których człowiekowi mającemu lekki vertige wszystkie bebechy „jadą do góry", ale przecie. „Niechze ta, niechze ta" — jak mówił pewien wyjątkowo mądry góral z Zakopanego. Wiedział Izydor dobrze, jaką brednią było gadanie nieuków i hiperleniwców (tych, co to się otrząsają na samo słowo: „poważna książka") o tym, że „filozofia jest czymś suchym i pozbawiającym rzeczywistość uroku". Nigdy intensywniej nie doświadczył przeciwieństwa tego twierdzenia jak w tej chwili, gdy jego życie i nurt jego myśli zaczęły płynąć wspólnym korytem w zupełnej, pozornej na razie, zgodzie. Od dzieciństwa nieomal uważał małżeństwo za największe niebezpieczeństwo swego życia. Nienawidził tej instytucji, bał się jej wprost panicznie, a jednak wpaść w nią musiał. Była mu ona symbolem filisterstwa, „piecuchostwa", niewoli, moralnego brudu i hipokryzji: „l'ćchange des mauvais odeurs la nuit et des mauvais humeurs le jour" jak rzekł jakiś chyba nader płytki Francuz. Jako 17-letni chłopiec pisał przecie Izio wiersz zaczynający się od słów: Przestań, ach, przestań mówić tak bez końca O ciężkich chwilach w pracy bez nadziei... a kończący się zdaniem: Jako więzień lochy Twoje smutne oczy, Twa obecność sama jako głaz grobowy. Środka niestety nie pamiętał. Wiersz ten nosił tytuł: Do przyszłej żony. I jednak musiał się ożenić. Przychodzi na najzawziętszych celibaterów ta fatalna chwila, gdzieś około czterdziestki, chwila, w której tęsknota (wstrętna zresztą w tej formie) za, macierzyńską opieką i strach przed samotną starością, skombinowany z lenistwem w erotycznych przygodach i pożądaniem filisterskiej wygody, daje w rezultacie ostry szał małżeński, kończący się wpadnięciem w pierwszą lepszą nową dziewczynkę lub usankcjonowaniem jakiegoś długotrwałego, przyzwyczajeniowego już jedynie związku. Czasami się to udaje, o ile z małżeństwa po pewnej ilości lat wytworzyć się zdoła prawdziwa przyjaźń duchowa, oparta o istotne przywiązanie życiowe i wzajemne o siebie dbanie na tle obustronnie danej sobie swobody erotycznej. Ale najliberalniejszy nawet mężczyzna będzie uważał swoje prawo „puszczania się" za świętość, a odmówi, na tle fałszywej ambicji i poczucia zdechłego dawno mężowskiego bonom, takiego samego prawa swojej biednej żonie. Co innego, jeśli są dzieci. Ale i to można przy dobrej woli załatwić. Lepsza jest dla dzieci nawet taka względna „niemoralność" prowadzenia się matki niż ciągły konflikt i awantura w domu, zatruwające każdą chwilę i zmuszające dziecko do stawania w roli sędziego między rodzicami. To jest najwyższy ideał, do jakiego dążyć można w najśmielszych marzeniach o pozytywnym załatwieniu małżeństwa w dzisiejszej jego formie. Reszta to tylko mit. Wszystko inne jest w najlepszym razie tylko dobrze zamaskowanym dla wygody kłamstwem albo też świadomym poświęceniem się dwojga lub jednej istoty dla celów wyższych: dziecka, społeczeństwa, nauki, sztuki, państwa czy czort wie czego wreszcie. Oczywiście, trudniej zdobyć się mężczyźnie na wyrzeczenie się samczej ambicji, obrażonej w istocie nie wiadomo czemu tym, że jego przyjaciółka najbliższa ma przyjemność z kimś innym, kiedy on, prawowierny jej władca dostarczyć już jej rozkoszy (ani sobie w jej towarzystwie) nie może. Zaostrza się sytuacja przez to, że bądź co bądź kobiety najzwyklejsze tak zwane „puszczenie się", które danemu mężczyźnie żadnego uszczerbku by w jego miłości nie przyniosło, przeżywają daleko głębiej i istotniej: bardziej duchowo zmienia je rozkosz dostarczona im przez inny lingam i jego aparaty dodatkowe i związaną z nimi duszę obcego draba. Znane są wypadki, że jedno dotknięcie czyjegoś kutasa zmienia zupełnie światopogląd danej osoby, jej zamiłowania, jakość uczuć - i to wzwyż lub wniż - to jest zupełnie objętne, wśzystko zależy od „mentalności" tego samca. Sądy ulegają błyskawicznej przemianie: to, co było genialne, bo było robione przez pierwszego dostarczyciela przyjemności, staje się bzdurą zupełną wobec tego, że jego „duchowy" przeciwnik lepiej uri4e lizać z prawej strony. „Tak to je, wicie panie" - jak mówił ten mądry góral. Tak jest i nie ma po co mieć pretensji do tych istot, be,z których jednak życie byłoby piekielnie nudnym jest to ich istot, nie byłyby tym, czym są, byłyby nieciekawe, nie do zniesienia. kaczej twierdzą homoseksualiści stwarzając właśnie tę ich jaką.4\,,„wychodkową" przyjaźń, mającą nie posiadać wad płciowej miłości między mężczyzną i kobietą. Ale właśrje znowu ten „wychodkowy" element jest dla normalnego człowieka czymś tak wstrętnym, że cień pada od niego i na wszystkie inne duchowe wzniosłości wzajemnych stosunków pederastów. Oczywiście, jak kto jest zboczeńcem urodzonym, problemy te dla niego nie istnieją. Ale „przecie" i „tak dalej" - pozwalając sobie na wszystko, do wszystkiego dojść można. A straszliwe monstra, nie znane nam i drugim, drzemią w tajemniczych pieczarach naszych dusz, czekając tylko odpowiedniej chwili, aby się przebudzić i objąć władzę i komendę mięśni i organów. Mówię: monstra dodatkowe, wyhodowane jako uboczne produkty cywilizacji, pomijając już zdrowe piękne bydlę, na tle którego jak ohydne nowotwory powstały. Otóż w tym przejmowaniu się do głębi płciową stroną stosunku i w braku zdolności do obiektywnego sądu jest dla kobiet niebezpieczeństwo tego typu rozwiązań małżeństwa, o „jakich była mowa wyżej". Ale na pewnym poziomie intelektualnym i moralnym (moralnym - powtarzam dla tych, któizy moralność widzą w obowiązkowej obłapce dwojga mających wstręt do siebie istot) rzecz jest do załatwienia w ten sposób, bez poważniejszych perturbacji w dziedzinie sądów i wartościowań. A więc „do dzieła", jak mówiono dawniej. Zupa pomidorowa zaprawiokia była zabójczym jadem prawdziwego małżeńskiego szczęściar Tak dobrze było, że aż płakać się wprost chciało, wyć, jak wyj tylko pies na łańcuchu - skąd? co? Nagły błysk czarny: „Tak, j stern na łańcuchu i dlatego mi jest dobrze. Ale to długo trwać n może." Dobroć tę potęgowało to, że „pod sup", jak mówią Rosji e, Izio wyrżnął, na „glątewkę" po wczorajszej papojce, parę dek, a przy tym, jak zwykle po takich przejściach, dziś (jeden dzień wystarczał) nie palił. Zaczęła się rozmowa na dobre. Rustalka Z lekką ironią osoby wiedzącej, ale raczej nie katoliczki, jaką była, tylko teozofki. Teozof° e ze specjalnym lekceważeniem odnoszą się do wszelkich twor intelektu, opierając się na tak zwanej „intuicji" i „objawie lach", nie zdając sobie sprawy, że ich fantazje są tylko worem niedoskonałego intelektu. Jakże twoje rozmy ania dzisiejsze? Czy stworzyłeś naprawdę coś takiego, o czym mówiłeś wczoraj po pijanemu w sposób „nieścisły", jak się wyraziłeś wtedy? Dla mnie ło było już „mnóstw() Zd bardzo- za ścisłe. Izydor W tej chwili, mimo całej miłości i „dobroci", zesztywniał wewnętrznie, głęboko zraniony ironicznym traktowaniem jego najistotniejszych przeżyć i wytworów. W tej chwili postanowił podświadomie zrobić jakieś grube świństwo Rustalce. A świadomie zdecydował się zniszczyć jej wiarę coute-que-coute, czyli wo czto by to ni słało i nawrócić ją na jakąkolwiek racjonalistyczną filozofię na byle co, w razie wypadku, jeśli jego system okaże się nie do zrealizowania. Mówił pod maską uprzejmie i słodko, a jednocześnie czuł, jak mu z bólu psychicznego wnętrzności opadają coraz niżej. Rustalka to widziała i była powierzchownie zadowolona nie wiedziała, że takie drobne wypadeczki w stanie inicjalnym dają na dalszych dystansach kolosalne odchylenia kątowe, mogące nierzadko kosztować czyjeś życie - ha - trudno. Miałem dziś niedociśnięte do dna objawienie. (Na uśmiech Rus-talki reaguje jeszcze większym skręceniem wewnętrznym.) Mylisz się, jeśli myślisz, że to było coś w twoim rodzaju. Nie żadne świętalia mi się objawiły, tylko po rozmyślaniu nad początkiem, nad pierwszym po prostu zdaniem 'traktatu, miałem rzadką chwilę bezpośredniego odczuwania tajemnicy Istnienia. Rzadką nie tyle u mnie, ile - mam wrażenie - w ogóle u ludzi współczesnych. Mamy zapasy pojęć tak już wielkie, tak każda myśl wchodzi już w utarte formuły, że nie tylko trudngy jest powiedzieć coś nowego w filozofii, ale trudno jest człowiekpwi o pewnym stopniu wykształcenia i inteligencji mieć samą .kwilę bezpośrednią odczuwania tych rzeczy; zanim zdąży się p eżyć sam moment, już ma się go zafiksowanym w gotowych zna ch. Operuje się już znakami nie uświadamiając często całej głęb pojęć, które one symbolizują. Nawet ja, chociaż nie jestem fachowym filozofem, a nawet, jak twierdzi twój dawny Marceli, obrzucany tanimi historyjkami filozofii greckiej i scholastycznej, nie mam pełnego wykształcenia - to jednak już czuję ten balast poję który mi przeszkadza w świeżym odczuciu tych rzeczy, takim, jakie pewno miał właśnie niejeden grecki mędrzec Id? choćby Descartes albo Leibniz. \ Rustalka Bo właśnie rzeczy te nie nadają się do pojęciowego traktowania. Tajemnica Istnienia jest nie do zgłębienia rozumowo. Tylko w Bogu, w miłości do Niego możemy znaleźć jej odblask. Izydor We wszystko uwierzę w człowieku wierzącym: w podziw nad Bogiem, w strach przed Nim, w uwielbienie Jego przypuszczalnej nieskończonej mądrości, tylko w jedno nie uwierzę, aby można Go kochać. Kochać można tylko coś lub kogoś w tym samym rzędzie wielkości, ale nie istność nieskończoną, przerastającą wszelkie pojęcie, niepoznawalną w swym ogr9)mie. Nawet kobieta niezdolną jest według mnie do takiegokiczucia — łudzisz się tylko, Talusiu, a w najlepszym razie interpretujesz fałszywie swoje własne przeżycia. Rustalka Bo też to nie jest miłość, którą można zmierzyć ziemskimi uczuciami. Nawet moje uczucie dla ciebie nie może ci dać najmniejszego pojęcia, jak ja odnoszę się do Boga... Izydor tłumiąc jadowity śmiech Oczywiscie, że nie. Tamto uczucie jest cją — jest to splot różnych uczuć, którego całoś niestosownie zupełnie nazywacie, wy, ludzie wierzący, miłości ... Gdybym zadał sobie trud zanalizowania tego kompleksu, z aczyłabyś, że na dnie nie zostałoby nic prócz poczucia jednośc. i jedyności osobowości, przeciwstawionej nieskończonemu is leniu, i różnych przeróbek fantastyczno-pojęciowych tego po ucia: strachu, smutku, uczucia samotności, poszukiwania opieki, chęci tulenia się do czegoś i tym podobnych instynktownych pierwotnych kompleksów... Rustalka Nudzisz już, kochani , tymi kompleksami. Powiedz mi lepiej, co to jest „poczucie jegomości osobowości" — coś bardzo złożonego. A przy tym, co robi tu słówko „poczucie"? Izydor Zastępuje tylko słowo „bezpośrednio dane", którego tak nie lubią ludzie nie mający filozoficznego wykształcenia. Rustalka Cóż znaczy to słowo również złożone: co to jest „bezpośrednio" i co to jest „dane"? Izydor Niedługi zapytasz, co to jest „b" i „e" itd. I to jest zasadniczo słuszne, żeby pytać do końca. („Rozkosznie jest mówić tak sobie we własnym domu z własną żoną przy obiedzie" - coś pomyślało tak w Izydorze. Poczuł wstręt do siebie. „Robię się skończonym filisłrem" - mówił dalej:) Dane może być dwojakiego rodzaju: dane, to znaczy, że jest, istnieje, egzystuje. Jest to pojęcie proste, nie dające się zdefiniować. Dane może być jednak coś bezpośrednio: też pojęcie nie dające się określić. Rustalka A co to jest pojęcie? Izydor Za wiele wymagasz od razu. Iowiem ci tylko tyle, że wychodząc poza pogląd' logiczny, to znaczy poza obręb samych pojęć, w którym pojęcie zdefiniowane przy pomocy implicite Definition, to znaczy przez aksjomy, w tym wypadku aksjomy logiki, zasady identyczności, sprzeczności, wykluczonego środka i inne pochodne, o ile są takowe w ogóle - musimy zdefiniować pojęcie już jako pewien luksus istnienia oparty wprawdzie o coś bezpośrednio danego, mianowicie o to, co Cornełius nazywa symbolische Funktion des Gedkhtnisses; ale zawsze cOś w istnieniu niekoniecznego. A więc pojęcie jest to znak o pewnym znaczeniu. Inaczej pojęcie „pojęcia" rozdziela się, wedhg mnie, na pojęcia: „znaku i znaczenia", zaś to ostatnie na pojęcie tak zwanego przeze mnie „kompleksu znaczeniowego prywatngo", czyli tego, co ktoś ma na przyklad w wyrazie wymawiają stane słowo, i jego odpowiednika, którym może być czasem ty o sama definicja, jak jest to na przykład w wypadku Czasu Abstrakcyjnego albo Przestrzeni Geometrycznej, które definiujemy n przykład jako fikcyjne pseudoosobowe trwanie całego świata lub Przestrzeni, z której usunięto wszystkie materialne przedmioty i nas samych i w której zostały tylko idealne stosunki czystych form przestrzennych. Ja jestem nominalistą - rozumiesz? Rustalka Nic nie rozumiem. Mnie jest bardzo przykro, że tak jest, ale nie będę tego przed tobą ukrywać. W oddzielnej rozmowie towarzyskiej może dałoby się to ukryć - w codziennym pożyciu - nie. Musisz mnie uczyć. Uśmiechnęła się krzywo, bezradnie, niezabawnie. Cielęcina mijała powoli w ich „narządach pyszczkowych", bezpowrotnie. Izydor Nie żartuj - musisz naprawdę zacząć się uczyć. To nic nie zaszkodzi twojej religii (mówił to nieszczerze, z wyraźnym wstrętern do siebie, głównie z powodu mentorskiego tonu, który nie wiadomo po co przybrał) - wobec tego, że wynik każdej filozofii musi być w ostatecznym obrachuhku negatywny, to znaczy, że może określać ona jedynie granice tajemnicy, zawsze w tej sferze nieograniczonej, może być jeszcze miejsce dla uzupełniającej pozytywnie tamten gmach negatywizmu koncepcji dowolnej. Będzie to w istocie zbyteczna dekoracyjna przybudówka na budowli ściśle użytkowej konstrukcji. Ale jeśli kto lubi przybudówki i ornamenty, można mu tego nie zabraniać. To znaczy wtedy, gdy nie są one robione kosztem koniecznej konstrukcji użytkowej. Wtedy jestem zdeklarowanyrn'bezbożnikiem - un besboschnique prononcL Jeśł i zaś religia służy tylko. do tego, aby pewne klasy trzymały za mordy inne, to wtedy czuję do niej po prostu nienawiść. Wielka rola religii skończyła się, to znaczy role jej jako wychowawczyni ludzkości - była ona dobrą boną jej w dzieciństwie. Nie można siedemnastoletniej panny trzymać pod dozorem n ie i n tel igentnej bony - tego, zdaje się, chcą niektórzy w wybitnie materialnych celach, ho żądna już idea nie da się pod to podrobić. Dla pewnych przeżywając ch się typów religia jest jeszcze koniecznd - często nie jako ż a jeszcze konstrukcja metafizycznych UCZUĆ, ujętych w pełne z czenia symbole, tylko jako jej martwa, ddwno zmumifikowana ostać, pełna bezdusznych zakamaików z mucha n i zowa nych ob (bw. Rustalka Z tym porównaniem to coś nie bardzo ci się udało. Dla mnie to jest żywe... Izydor Przede wszystkim nie jestem poetą i porównań używam tylko w chwilach wielkiego osłabienia umysłu, a co do tej „żywości" to tylko inni, stojący poza obrębem samych uczuć i mający sąd obiektywny historyczny, są w stanie sądzić o jej stopniu w stosunku na przykład do przeciętnego stopnia średniowiecznego czy starochrześcijańskiego - bo o chrześcijaństwie tylko mówimy, a raczej o katolicyzmie. To, co dla osoby o Twojej psychicznej strukturze jest jeszcze względnie „żywe", może być zupełnie zdechłe (Rustalka żachnęła się - i słusznie) dla znawcy historii religii. Góry całe można by ponagadywać i ponapisywać tomy na te i inne tematy. Ja mówię tylko, a raczej staram się mówić tylko to, co jeszcze przynajmniej w tej formie powiedzianym nie zostało. Otóż społeczeństwo w funkcjach swych tylko na pewnym stopniu rozwoju ludzkości potrzebowało metafizycznych sankcji - to jest zresztą banał. Dziś elementy te: uspołecznienia i metafizyki, zróżniczkowały się: Społeczeństwo stało się pod tym względem samowystarczalne - stało się samo pewnym rodzajem bóstwa na tle ogólnego zaniku uczuć metafizycznych, które określam jako uczucia związane z wystąpieniem bezpośrednio danej jedności osobowości na tle zmieszańym innych jakości - uczucia, wyrażalne zresztą w terminach jakościowych, do kombinacji jakości sprowadzalne. A bezpośrednio dane jest to, co jest dane w żywych jakościach aktualnych - pośrednio zaś to, co jest dane drogą okólną w związku z doświadczeniem, jak na przykład przedmioty jako takie lub też po prostu pojęciowo, to jest przy pomocy symboli. Rustalka Nie odbiegaj od tematu. Tak ci się w tej nieszczęsnej głowie kiełbasi, że... Izydor Dobrze. Etyka społeczna może być zupełnie uniezależniona od religii, w ogóle od każdej, od metafizyki, a także nawet od filozofii ścisłej. Przesądem jest, że komunistyczny światopogląd musi się opierać o materialistyczną, w znaczeniu fizykalnym, filozofię w przeciwieństwie do upsychologistycznionego fizykalizmu opartego o nową, idealistyczną fizykalnie fizykę, i że idealizm, którego, jak wiesz, nie uznaję będąc biologicznym realistą, a nawet żywostwornym materialistą, czyli nowym monadologiem, niekoniecznie musi być filozofią burżuazji. Nie wiem, czy rozumiesz tę formę materializmu; uznając rzeczywistość ciała — jaźń jest czasowo-przestrzenna — twierdzę, że materii martwej nie ma, że jest ona na podstawach statystycznych zsumowaniem działań wzajemnych drobnych istot żywych. Ale potem o tern. W ogóle czas już najwyższy rozdzielić te nic ze sobą wspólnego nie mające istności. Będę propagował teraz mój biologiczny materializm jako jedyną możliwą filozofię oficjalną przyszłej ludzkości, która musi być wyobrażona w postaci pewnego rodzaju komunistycznego mrowiska, z maksymalnym zużytkowaniem każdego człowieka według jego zdolności. Ten, który będzie spełniał funkcje te, do których będzie najzdolniejszym, będzie z tego powodu najszczęśliwszym -7 będzie sobą w maksymalnym natężeniu. A przy tym Instytut Badań Psychofizycznych określi rodzaj i ilość żarcia, dawki snu, lektury i typ stosunków płciowych — kobiety będą wyznaczane odpowiednio przez odpowiedni urząd — wszystko się ureguluje i będzie wszystkim dobrze... Rustalka z przerażeniem patrzyła na swego męża. Miała wrażenie że z rąk jednegó wariata wyrwała się (mało jej przecie kiedyś nie utłukł ten ukochany dawniej Kizior-Buciewicz), aby wpaść w łapy drugiego, może stokroć gorszego. Oto był ten typ przyszłej doskonałej ludzkości i próbka jego filozofii. „Zamknąć się i otorbić razem z całą wiarą chrześcijańską i tam zamrzeć w tej skorupie — nie dać się, nie dać się" — coś myślało za nią w jej głowie, a jednocześnie wszystkie organy wewnętrzne prężyły się w niej ku temu prawie nieznajomemu jej panu, który teraz napychał się galaretką z porzeczek z kremem waniliowym — bo byli już przy leguminie. Izydor był bądź co bądź wspaniałym typem pracownika Pe-Zet-Pepu (wszyscy mówili ...pepu, ...pepie itd. — już była o tym mowa), nie mówiąc już, że wcale na filozofa nie wyglądał. Bycza pierś, łydki jak u'posągów greckich — każdy muskuł na wierzchu, skóra gładka jak u najfajniejszej kobiety z „lepszych sfer", a do tego bajroniczna bladość, wyostrzone rysy i pod długimi rzęsami trochę zatumanione zielone jak beryle oczy o szerokich ciemnościokocich źrenicach, oczy, które umiały w pewnych chwilach zapalać się straszliwym ogniem, jakby przez mózg ich właściciela przepłynął nagle prąd o milionach wolt napięcia. A przy tym Izydor tchórzem nie był i umiał bronić kobiety - dał tego dowody kiedyś, gdy bandyci ich napadli: byli we troje z Marcelim. Zakokainowany Buciewicz chciał pertraktować. Ale Izydor dzięki szybkości, rewolwerowej orientacji rozstrzygnął sprawę na swoją, Rustalki i Kiziora korzyść. Nie potrafiłby może zdobyć się na ciągłą, drobiazgową troskliwość, ale w wypadkach nagłych umiał stać się czymś opiekuńczo-groźnym, choć go to czasem trochę i kosztowało. A do tego jeszcze pewna tkliwość i sentymentalna pieszczotliwość w erotycznych stosunkach, której nic a nic udzielić jej nie mógł wściekły, brutalny, nie uznający najmniejszych nawet odchyleń od normalnego aktu płciowego (co najwyżej, dwanaście pozycji pompejańskich tolerował pobłażliwie) Kizior Buciewicz, Marcel Groźny, Jego Bydlęcość - jak go nazywano w Akademii. Strasznie pokochała Rustalka Izydora - mimo wszystko - i na tym koniec. - Twój Bóg - mówił dalej Wędziejewski - jest tylko uosobieniem tajemnicy ostatecznej, którą nawet w logicznym poglądzie, w jego własnym zakresie bez użycia obcych mu pojęć określić można: polega ona na tym prostym fakcie, że ilość pojęć musi być ograniczona, że nie wszystkie podlegają definicji i że dojść musimy ostatecznie do pewnych pojęć prostych, które zdefiniować się *nie dadzą. Ja cofam się tylko przed nieskończonością aktualną tak w logice, jak i w ontologii - cofam się pojęciowo, ale jej nie neguję jak na przykład Renouvier - to jest wybieg, stwarzający podstawę do przyjęcia pojęcia Boga. W logice jak jest, właśnie ci wytłumaczyłem: nie ma nieskończonej ilości pojęć i być nie może, jak i nieskończonej finki definicji. Rzeczywistość też musimy na podstawie nieskończonej podzielności Przestrzeni przyjąć za aktualnie nieskończoną, a pojąć tego nie jesteśmy w stanie, i to nie tylko wtedy, gdy założymy; że Istnienie składa się z Istnień Poszczególnych żywych, do czego skłania nas jedyne w ten sposób rozwiązanie problemu psychofizycznego, ale nawet też w obrębie poglądu fizycznego. Walka koncepcji braku ciągłości i ciągłości w fizyce, atomów, elektronów, kwantów - to obojętne - z jednej strony, pól, fal, paczek falowych i fal stojących - z drugiej, skończyć się musi zwycięstwem ostatniej koncepcji; gdyż przyjmując elementy zmiennej, to znaczy ruchomej ciągłości, kładziemy kres podzielności Przestrzeni, której nie zatrzymują żadne określone rozciągłości oddzielne, to znaczy dysparatywne nie ma polskiego słowa na disparat - bo musielibyśmy przyjąć, nie zakładając fal - oczywiście to, co mówię, jest ważne tylko w obrębie samego poglądu fizykalnego i nie dotyczy zupełnie mojej koncepcji materii martwej - że u. podstawy funkcjonowania elektronów w atomach, na podobieństwo ciał niebieskich, jest jeszcze drobniejsza struktura tej materii drugiego rzędu i tak dalej, i dalej aż w nieskończoność, aż doszlibyśmy do punktów matematycznych, do nieruchomości i niemożności wytłumaczenia niczego... - Przestarl!... Rustalka zakryła oczy ręką. Zawrót głowy zaczął dosłownie dosięgać jej brzuch a. Rozumiała każde zdanie Izia, ale nie mogła pojąć ogólnej koncepcji, której zdania te były rozwinięciami, nie była w stanie nie tylko pojąć jej, ale samej możliwości jej istnienia - tak przerażała ją ta cała komplikacja pojęć i genialna wprost, przynajmniej pozornie, śmiałość Izydora, z jaką rozciął po bohatersku straszliwy problem tak zwanego „ducha i ciała" i materii martwej, czyli problem tak zwanych „bezpośrednio danych" w dwóch gatunkach, od czego nawet sam Mach nie mógł się kiedyś uwolnić, to znaczy: a) jakości zewnętrznych, odpowiadających istnieniu świata barw, dźwięków, dotyków i b) dotyków wewnętrznych (czuć muskularnych i organów wewnętrznych) - tych najpierwszych jakości,. w których jedności danym jest w niewyraźnej, a jednak centralnej lokalizacji w przestrzeni Istnienie Poszczególne same sobie; czyli wreszcie problemu pogodzenia poglądu psychologistycznego z poglądem fizykalnym, który to ostatni, jako oparty o tak zwane niby „niewzruszalne prawa natury" (ładny przykład tej niewzruszalności to ta dzisiejsza fizyka - choć i tam jest pewien porządek ewolucyjny) i przedmioty martwe, stałe (bo to głównie imponuje taką pewnością, że oczywiste jaskrawe tego poglądu niejasności, a nawet sprzeczności wolą jednak przeciętni „ludziska" niż najłagodniejszą i najmniej fantastyczną metafizykę, w znaczeniu nie mistycyzmu, tylko przekroczenia tego właśnie fizykalnego poglądu). W jaki sposób mógł istnieć ośrodek centralny tej kompłikacji,. z którego w tak prosty sposób, gdzie go (ten ośrodek Izydora) było dotknąć, wytryskiwały aż tak zawiłe konsekwencje z tą jasnością i pewnością zabójczą, mimo całej ich fantastyczności, nie mogła dotąd pojąć Rustalka. A jednak mimo całej tej jego jawnej „impozycji" patrzyła nań jak na biedne zbłąkane jagniątko lub nawet robaczka (uparcie przychodził jej na myśl skorek, Fornicula auricularia, nie mogący się wydostać z betonowego klozetu) oczywiście, gdy z pewnym nawet wysiłkiem przenosiła się w swoją koncepcję religijną, mało co odchylającą się od normalnej katolickiej wiary. Wtedy zdawał się jej takim malutkim, takim nieszczęsnym, jak na przykład tryton usiłujący wśród ruchu aut, rowerów i pieszych przejść przez zapyloną drogę. Chętnie wzięłaby go (tak jak to często robiła z rzeczywistymi (5-ładami w tych warunkach) tak delikatnie, by nie połamać mu nóżek i różków, i przeniosła na łąkę w bezpieczne miejsce. Ale on by nie dał tego zrobić: pokąsałby ją, nastrzykał na nią jakiejś niepachnącej cieczy (jak jaki staphylinus) i „tyla". A przecież tak potrzebował jej. pomocy mimo całej swej pozornej, a nawet w sensie nieżyciowym rzeczywistej potęgi! „Jak mu ją dać, jak pokonać ten jego uparty i mądry łeb" - tak myślała Rustalka jeszcze w czasach krótkiego (jak krótka letnia zorza) narzeczeństwa. Jedynym sposobem był sposób następujący: myślała już o tym kiedyś w stosunku do Kiziora, ale tam było co innego - intelektualne chamstwo, na to rady nie ma; a więc: najprzód zdobyć całą jego wiedzę, opanować jego sposób myślenia, poznać wsżystkie ewentualne słabe strony systemu i potem rzucić się na niego, wykształciwszy wprzód w dyskusjach z nim dialektyczne sposoby. Plan prosty i piękny, tyle tylko że niewykonalny. Izydor mówił dalej: - Zupełnie zgadzam się z tym, że uczucia religijne nie dadzą się wyprowadzić z choćby nie wiem jak spotęgowanych życiowych - jestem tu najostrzejszym przeciwnikiem teorii Malinowskiego. Moja wyssana nieomal z palca teoria o pierwotnym uczuciu przeciwstawienia się indywiduum reszcie świata, wyrażająca się w koncepcji „WIELKIEGO MAMA" , nieosobowego czegoś, jednego, nieokreślonego, symbolizującego wszystko, co nie jest „ja", choćby nawet na to „ja" nie było w prymitywnych językach zdecydowanie jednoznacznych symboli - pies jest „ja" , wymoczek też, a ci etnolodzy, aby - jak mówią - nie sfałszować rzeczywistości, odmawiają poczucia jaźni pierwotnemu człowiekowi, bo nie ma on na to słowa - „co to ja chciałem powiedzieć", jak mówiła ta Bykowiakówna, jedna „piękna nieznajoma" Marcela (Rustalka drgnęła i cień zielonawy retrospektywnej zazdrości przemknął przez jej skupioną twarz, bo o tę Bykowiakównę rozstała się przecie z Kiziorem - jej to zawdzięczała do pewnego stopnia Izydora i małżeństwo, bo związane z nią kwestie leżały u podstawy „próbnego rozstania" - początku ruptury ostatecznej) - aha: Otóż u podstawy wszystkiego jest bezpośrednio dana (a nie jako pochodna od jedności innych kompleksów, jak to jest u psychologistów) jedność osobowości. Na tle tej jedności rozwija się to, co nazywam niepokojem życiowym indywiduum, jego staranie się zachowania się w trwaniu: oddychanie, w ogóle funkcjonowanie organów wewnętrznych, dające mu pierwotne poczucie istnienia (wszystko wyrażalne w następstwach jakości - pierwotna świadomość jest tylko jednością czuć nieokreślenie zlokalizowanych wewnątrz ciała, tak zwanego przeze mnie „wewnętrznego dotyku") - następnie szukanie żarcia i rozmnażanie się dla zachowania gatunku. Pojęcie gatunku, wielości takich samych (IPN) jest pojęciem „transcendentalnym" w znaczeniu Corneliusowskiej „transcendentalnej systematyki" - bez wielości tej nie może być Istnienia, musi być wielość podobnych, prawie identycznych istnień, a nie wielość zupełnie różnorodna - ta ostatnia wynika z pierwszej przez kombinowanie elementów prostych w wyższe jednostki różnorodne, które też muszą istnieć w wielościach, czyli gatunkach. otóż ten niepokój życiowy, z chwilą kiedy nie miał możności spełniania się w wykonywaniu różnych funkcji organizmu, wyznaczonych jego organami i potrzebami, zamienił się w „niepokój metafizyczny" - czyste, samo w sobie, przeciwstawienie się indywiduum reszcie świata jako takie. Musi to być w związku ze spotęgowanym wystąpieniem poczucia jedności osobowości, inaczej jakości formalnej całego trwania tak zwanej GesłaltqualitM Corneliusa, w zastosowaniu do całego życia - tak można omówić jedność osobowości w terminach czystego psychologizmu - zdefiniować jej właściwie niepodobna - musi być jedność ta oczywiście jednością jakiejś wielości - w tym wypadku wielości jakości, a raczej ich kompleksów, inaczej nie byłaby jednością, tylko jedynką, pojęciem liczby jeden, czymś realnie nie istniejącym. Od niej dopiero pochodnymi są wszystkie jedności: zaczynając od jedności jako jednej jakości, na przykład plamy czerwonej, do jedności (już w wielości - podobnie jak nasze trwanie) jakiegokolwiek przedmiotu, a dalej pojęcia. Otóż niepokój metafizyczny jest źródłem wszelkiej religii, metafizyki i sztuki - o tym ostatnim paskudztwie mówić nie będę, chyba w ostatnim appendixie na końcu systemu. W religii mamy konstrukcję stanów uczuciowych ujętych w symbole i to stanów będących mieszaniną uczuć życiowych z uczuciem metafizycznym; w filozofii zaś, czyli, jak wolę ją nazywać, w Ontologii Ogólnej mamy konstrukcję pojęć mających źródło swe w tych uczuciach; i w sztuce na koniec - konstrukcję form, wyrażających bezpośrednio zasadę jedności w wielości, najistotniejsze principium istnienia. W religii jednak następuje hipostaza uczuć dlatego, aby pod pozorami ludzkich, w istocie antyludzkich, uosobionych bóstw móc bezkarnie, ale też i bez istotnej przyjemności, obcować ze straszliwą tajemnicą Istnienia. Ponieważ jedynym czymś, co znamy bezpośrednio i w postaci czego możemy sobie wyobrazić kierownictwo czegokolwiek bądź, jesteśmy my sami, dlatego to w postaci osobowej wyobrażamy sobie ostatecznie bóstwo. Jest to władca świata stworzony na obraz i podobieństwo dawnych władców ziemskich, a nawet... Rustalka rozszerzonymi oczami z nieznośną męką wsłuchiwała się w metaliczne „odczekaniane" słowa Izydora; coraz bardziej „usugubiała się" w niej potrzeba zdobycia jego intelektu na swoją własność: „zagłupić i skonfiskować" - jak mówił Marcel - to była przeważna według niego rola kobiet w życiach mężczyzn. Nie to nie byłoby zagłupienie - byłoby to raczej uwolnienie wspaniałej maszyny od wstrętnej, jałowej, onanistycznej, beznadziejnej pracy i zwrócenie jej ku żywym źródłom życia, w związku z którymi wszystko, nawet najgorsze, przetwarza się na doskonałe szczęście wyższego wymiaru. Czyż bez głębokiej wiary w ostateczny sens wszystkiego, w życie przyszłe i nieśmiertelność, wytrzymałaby ten cały czteroletni okres mąk pożycia z zaszalałym alkoholikiem i kokainistą, jakim był Marcel, również zresztą cudem jakimś .urzędnik Pe-Zet-Pepu, niewiarygodny tchórz, który tak opanował swój zabójczy, paraliżujący, wypierdowy wprost strach przed wszystkim, począwszy od karaluchów i pluskiew aż do bomb gazowych i ciężkich granatów, że zdolnym był do czynów przechodzących bezprzykładną śmiałością najdziksze wyczyny notorycznych „ludzi odwagi". (Tylko nie w stanie dawek maksymalnych: wtedy ogarniał go ciężki bezwład i zupełna niezdolność reakcji.) Pożycie to płonęło we wspomnieniu ciemnymi, nasyconymi barwami dywanów tmu-tmu - tarakańskich i diewglidzkich, ale w chwili przeżywania go było diabelnie męczące: jakby ktoś nagle znajdował się w jednym pokoju ze złośliwą pijaną małpą, która uciekła z klatki i lada chwila może to odgryźć nos, to ucho, to wydrapać oczy lub wygryźć pępek. 2.4 Właśnie szedł ku ich „domostwu" pijany w sztok i zakokainowany na najwyższym piętrze ponad alkoholem w jakąś piętrzącą się ludzką, czarną wieżę przeznaczeń (to coś tak jak „wieża ciśnień", Sucharewa Basznia czy Bloody Tower). Pejzaż migał się wokół niego kolisto, jakby widziany z pędzącego „na oślep" pociągu. Rozpłaszczały się przeznaczenia na całej dawnej przeszłości. Przyszłość była już wolna - mógł się zatracić, jak chciał, był sam, mógł zatracić się tworząc nareszcie przedziwne malarstwo - jedyne na świecie, absolutnie czyste formy bez abstrakcyjności kubistycznej obstrukcji i bez futurystycznego rozwydrzenia uczuć. Prawdziwe malarstwo - ileż było uroku w tym pojęciu zatraconego doszczętnie przez ostatnie dziesiątki pierwszej połowy XX wieku malarstwa. Uważał się Marceli nieomal za jednego jedynego artystę malarza na świecie całym, tego właśnie malarza, w którym całe malarstwo świata - oczywiście czysto artystyczne, formalne - znalazło swój ostateczny wyraz i zakończenie. Oczywiście przesadzał potwornie swoją ważność, jak wszyscy zresztą artyści, ale coś tam było Prawdy w tym całym megalomanicznym bajdurzeniu. Były to bądź co bądź czasy zamarcia sztuki malarskiej na całym obszarze Europy, nie mówiąc już o innych częściach świata - nietrudno w ogóle było być pierwszym. Być takim ostatnim koniuszkiem tak wielkiej niegdyś rzeczy jak malarstwo to jest naprawdę też wielka rzecz w swoim rodzaju. A przy tym mieć dla czego naprawdę w sposób interesujący zrujnować swój organizm i umrzeć, to w tych czasach, nawet w świecie złud i omanów, było rzadkością „nie lada". A przestać malować nie mógł: na to trzeba czasem więcej mieć charakteru, niż się przeciętnemu dureńkowi zdaje. Oczywiście, za największego malarza uważał się w czasach tych każdy, kto świńską szczecią kolorowe mazie w płótna absorbujące i gładkie kiedykolwiek wcierał. Tak było, bo krytyka była dureńska i taką i publikę wychowała - było, nie wróci, nie ma co gadać o tej wielkiej „fałszerni wartości". Ale w artystycznych wymiarach malarstwa (tychwymiarach formalnych, o których szczególniej w Polsce nie wiedziała nic: publika, dziewięćdziesiąt pięć procent krytyków i znawców sztuki i siedemdziesiąt pięć procent samychże malarzy jako malarskiej masy nie zróżniczkowanej na: a) realistów, b) uczuciowców-nastrojowców i c) formistów) być jeszcze ostatnim „wartałoby", jak mówiła kucharka Wędziejewskich, chociaż to nikogo nic już nie obchodziło i prawie przez nikogo odczutym ani teoretycznie zrozumiałym być nie mogło. W tym, co pisał Szukalski, dużo było racji, ale .programowe wyrzekanie się zdobycia własnego stylu i programowe również „opieranie się o sztukę ludową" wiele nikomu nie pomogły. A jeśli się tak krytykuje wszystko i narzeka i na nową sztukę, i na teorie w czasach jej powstałe, nawet na te, które i nowe, i stare malarstwo ująć w jeden system się starały, to trzeba mieć swoją definicję sztuki i systemat estetyki. A kto go nie ma, gadać też prawa nie ma - najprzód pozytywny system, a potem psiaczenie. U nas dzieje się odwrotnie, przy czym drugi człon często odpada. Marceli a pas de loup zbliżał się do domku Wędziejewskich (Smogorzewiczów). Chaos zmieszanych myśli kręcił mu się w doszczętnie zakokainowanym łbie. Rzeczywistość puchła jak świat de Sittera i potworniała za horyzontem objętym przez dany wycinek świadomości. Monstra zbierały się na krańcach, gotując się do ostatecznego szturmu. - No - zobaczymy, czym jest przyjaźń - zobaczy to i on, ja też zobaczę - pierwsze przeżycie w tym rodzaju - mruczał, a jasność dziwna bezświetlna rozlewała się po świecie całym, nadając mu aż po krańce wiecznonieskończoności charakter absolutnego w swej doskonałości dzieła sztuki. - Gdybyż takim mógł być ten ostatni mój obraz - szepnął Marceli nieomal ze łzami w oczach, wchodząc na schody. Właściwie Rustalka była dlań jako kobieta „skończona" - nie pożądał jej - miał już zresztą inną, która podobała mu się o wiele więcej, był nasycony i nieomal szczęśliwy w bardziej upadkowej atmosferze, bez beznadziejnych usiłowań „podnoszenia" go przez biedną pannę Ideyko, aż z tak znakomitej rodziny pochodzącą. A jednak ból nieomal płciowy przeszył mu jądra i dolną część brzucha w chwili, gdy zadzwonił do typowego urzędniczego domku na przedmieściu, który był „i c h " domem. Jedyny przyjaciel i najistotniejsza, najbardziej z jego twórczością związana kochanka jako jedno „stadło" (o, jakież paskudne słowo!) „stadło zastygnięte w sadle" - czul smak i zapach tej kombinacji w nosie i na ustach. Tym bardziej odczuwał to podwójnie cieleśnie Marceli, że z Izydorem dokonali, jako dzieci jeszcze, snobistycznej próby homoseksualizmu a la parka „Oskar Wilde - lord Alfred Douglas" - mieli po kilkanaście lat wtedy i to obu oduczyło na całe życie od błąkania się po nie swoich drogach. Kiedy Izydor właśnie rozpoczynał drugie zdanie o Bogu, jako o obrazku, stworzonym, ogólnie rzecz biorąc, na wzór osobowości w ogóle, a w szczegółach na obraz i podobieństwo władcy ziemskiego: od wójta począwszy aż do cesarza włącznie, plus niepojęty "artybut aktualnej nieskończoności we wszystkim, wszedł do jadalni wprost z werandki Kizior rozpłomieniony, rozwiany, piękny jak diabelski jakiś'archanioł czy archanielski diabeł. Rudoblond „kędziory", zwichrzorie nad trochę zabagnionym czołem mędrca i błysk oczu błękitnych jak odblask nieba w wstrętnej gliniastej kałuży - do tego usta skrzywione czysto jaźniowym bólem, bez cienia przymieszki ziemskich niepokojów, stanowiły szatański kontrast ze schizoidalną na czarno, semickawą urodą Izydora, podkreśloną przez grube chińskie okulary. Dopełniała tego budowa bykoidalna i sprężysta lekkość ruchów prawdziwej siły: było znać, że kiedyś łamało to IP stalowe łyżwy i podnosiło w jednej ręce dwieście kilo. Dziś była to już ruina w zaczątku. Atmosfera sprężyła się i wszystkie strzałki regulujących instrumentów wewnętrznych skoczyły z miejsca o kilkanaście jednostek wyżej. Marceli witał się zupełnie jak z dawnymi dobrymi znajomymi nic poza tym. A jednak w tym popołudniu zawarta była cała ich przyszłość. Przekreślić się nie mogli - musieli inaczej się rozplanować w duchowej przestrzeni życia - czy potrafią? - Właśnie mówiliśmy o Bogu - rzekł Izydor ściskając rękę Marcelego, który z nie znaną jemu samemu dotąd czcią ucałował swoją niegdyś własność, przepiękną rękę Rustalki, z czcią nieorna! kadaweryczną. Kobieta zamężna to jest pod pewnymi względami trup, o ile jest naprawdę dobrą żoną, to znaczy przejmuje się formami tej instytucji - poczuciem własności na przykład - i przetransformowuje się według nich duchowo. Ale w tym wypadku do małżeńskiej trupiości Rustalki dołączyła się inna, głębsza i bardziej osobista, z Marcelim bezpośrednio związana. Ta właśnie żywa, jedz4ca z kim innym (choćby nawet z przyjaciel em jego) kobieta była żywą trumną wszystkich jego uczuć i artystycznych przeżyć z ostatnich lat trzech do czterech. Wyssał ją banalnie zupełnie - jak wampir. A jednak mimo wszystko kochał ją dotąd po swojemu, „po wampirzemu" - był jej głęboko wdzięcznym za te bezcenne skarby, które mu, sama o tym nie wiedząc, oddała. Nigdy nie zdawała sobie sprawy z tego,' jak straszliwie wyzyskiwaną była duchowo w ciągu tych krótkodługich lat czterech. Wiedział o tym Izio Wędziejewski, ale ten nie powie tego nikomu, a tym bardziej jej - przez ambicję (fałszywą - jak trudno o ambicję prawdziwą!) i przez delikatność. Wiedział zresztą tylko dlatego, że sam Marceli zwierzał mu się systematycznie przez cały czas z przebiegu ich romansu, opisując szczególnie dokładnie właśnie te różne wampiryzacje: wielkie ssania artystyczne i małe ssańka codzienne. Nie darmo nazywał go Izydor „Sysojem Wielkim" albo „psychicznym alfonsem". Tak to, tak - były to rzeczy bezcenne i potem o tem. Izydor kochał już Rustalkę w świńskich opowiadaniach Marcelego, który przez cały rok nie dał mu się z nią zapoznać. „Jesteś zbyt uczciwy na to, aby wejść między nas, a nie wytrzymasz. Po co cię narażać i nas też? Ty musisz być zawsze obrońcą jakichś pseudo- i niepseudo-uciśnionych. Wiedz, w niewolnictwie, a nawet w męczarni przeżywają się pewne typy ludzkie najistotniej i bronione zwrócą się przeciw swemu obrońcy, który chciałby je wyrwać ich istotnemu przeznaczeniu. Kiedyś i ja chciałem obronić kobietę bitą przez kochanka na ulicy. Wiesz, jak się skończyło? Oboje rzucili się na mnie - ledwo ucieldem." - Świetnie wyglądasz, Taluniu - rzekł Marceli zasiadając do kawy i likierów. - Pozwolisz, że będziemy z żoną twoją nadal na „ty" - zwrócił się do Izydora - przecież to byłaby komedia - mówił dalej ze sztuczną nonszalancją, a głos drżał knu jakby poniżej kości mostkowej - to by wprowadziło sztuczny ton w nasze i tak zawiłe stosunki - dodał po chwili tak zwanego „kłopotliwego milczenia". Jednak nie była to rzecz przyjemna - cała ta nowa kombinacja. Dopóki trwały przygotowania, ślub, uczta i tym podobne „zdarzeńka" i „wypadeczki" wszystko było dobrze. Ale teraz? Psychiczna samotność zaciężyła nagle bardzo Marcelemu. Ta Nina Dajwel , z którą rozpoczął „nowe życie" zaraz po oddaniu (duchowym) Rustalki Iziowi - to nie było już to. Myślał, że duchowo oddając jedyną bliską mu duchowo osobę najlepszemu duchowemu przyjacielowi, będzie mógł jej dalej duchowo używać, żyjąc półerotycznie, a półduchowo z Niną, która mu się dawno już bardzo podobała. „Aliści" okazało się całkiem co innego. Z duchem żartować jak z ciałem nie da się tak łatwo: „duchowo używać", to znaczy wampiryzować, nie będzie można Rustalki bez minimalnych choćby płciowych dygresji - takim jest prawo puszczy i białego, a nawet barwnego człowieka (dygresja: różnice psychiczne ras są wynikiem różnego stosunku ludzi różnych ras do upływania czasu, głównie szybkości jego upływania, poczucia jego upływalności w ogóle i podziału, stosunku nocy do dnia i rozkładu doby itp., prawie wszystko inne jest funkcją tego stosunku) - to zrozumiał Kizior-Buciewicz już w pierwszym na Rustalkę spojrzeniu: była w pancerzu - tym pancerzem nie było jej uczucie dla Izydora, nie było uczucie jego dla niej ani jego „opieka" - to było małżeństwo samo w sobie, Heirat an und fur sich - wzajemna ponaduczuciowa własność dwojga ludzi, własność duchowa, towarzyska, prywatna i społeczna, nieomal metafizyczna istota tej instytucji, a jednocześnie utajona jej trucizna i zguba - zguba' w czasie w każdym poszczególnym wypadku i zguba ogólna, która musiała spowodować minę samej instytucji w miarę społecznego doskonalenia się człowieka. Była to instytucja „dzika", dobra dla totemistów ludożerców* , dla demokratów nawet, ale nie dla przyszłej ludzkości, a nawet dla niektórych jej obecnych elementów-par. To może najbardziej - czyż jest gdzie większe „zjadanie" się dwojga istot niż w dotychczasowej formy małżeństwie? - Tak więc zmieniło się wszystko - powiedział Kizior na tle milczenia obojga „gospodarstwa". Nawet na temat tego nieszczęsnego „ty" nie odezwał się Izio ani słowem. „Ach, więc to tak - pomyślał Marceli - chcą się zizolować zupełnie. Dobrze - nie przeszkadzajmy im w nowym życiu. Jak woda opadnie, mielizny i głazy same się ukażą i będę mógł przeleźć bezpiecznie na drugi brzeg porozumienia - poczekajmy." Pil świetną kawę i likier cytrobananasowy (cytrobananasy = kombinacja Burbanka ananasa z bananem + cytryna). Patrzyli na siebie wzajemnie jak wilki na ludzi. Całe to towarzystwo trojga osób, mimo niby wysokich napięć psychicznych i wysokich stanowisk we wszechistnieniowej hierarchii Istnień Poszczególnych samych dla siebie, czyli stworów żywych, sprawiało wrażenie dość zwierzęce. Powłoczka pojęciowa była cienka jak lakier na żelaznym łóżku, jak werniks na obrazie, a czasem zdawała się przechodzić w cienkości warstewki tłuszczu na wodzie. Zwierzęce stany uczuciowe zazębiały się między sobą niezależnie od myśli, jak ręce i nogi spokojnie ponad talerzami rozmawiających dobrze wychowanych i szanowanych (respectable) osób. Tu nic nie było do zrobienia wolą cokolwiek by gadali, tak być miało, jak być musiało, tak jak będą chciały ich bebechy, całe to somatyczne, a tak często psychiczne, raczej „duchowo" niesympatyczne świństwo. „Duchy" obojętnie przyglądały się, co tam wyprawiają w potencjalnych, zaznaczonych ruchach ciała, a ciała kpiły sobie z duchów uważając je za złudę, bo przecież nawet jako psychiczne rzeczywistości były to nadbudowy jedynie, powstałe tylko z poczucia cielesnej jedni (inaczej, że pierwotne poczucie w pojęciu poczucia wyrażam popularnie „bezpośredniość dania") jedności osobowości jest tylko poczuciem jedności jakości cielesnych wewnętrznych dotyku wewnętrznego = czuć organów wewnętrznych i muskularnych). Z tego ubogiego pozornie począteczku, przez komplikacje tylko i dodanie nowych jakości, wzrokowych na przykład, ogólnie „dalekonośnych", słuchowych itd. powstaje dopiero na tle wspomnień i obrazów fantastycznych ta istność niby tajemnicza w wyższym wymiarze, niezależna i niesprowadzalna, którą następnie duchem przez wielkie i małe D nazywamy. Tylko sama jedność bezpośrednio dana jest pierwotna i niesprowadzalna, ale musi ona znowu istnieć jako jedność czegoś, a nie sama w sobie jako taka, to znaczy jako jedność czysta - jedność jaźni i same jakości, raczej ich kompleksy, są istnościami niesamodzielnymi: jedne bez drugich są niewyobrażalne. Ale to stosuje się nawet do wielkości matematycznych i liczbowych: trójka czy piątka są dla tejże samej przyczyny jednościami w wielości; ich elementy: jedynki, gdyby nie stanowiły całości, czyli pewnych jedności, nie byłyby w sumie trójkami, piątkami itd., tylko oddzielnymi (disparat, może rozdzielnymi?) jednostkami - jednościami bez związku. Dosyć tego - przecież tego nikt nie potrzebuje - to są, raczej to były, w każdym razie w przybliżeniu, myśli Izydora od chwili wejścia Marcelego. Nigdy nie uświadomił sobie tak samotności i nieprzenikalności absolutnej wielu jaźni i każdej z nich z osobna jak w tej chwili. Dwie jaźnie obok siebie, nawet dwaj walczący na śmierć i życie wrogowie, a nie tylko para kochanków czy przyjaciół, zawsze robi wrażenie czegoś zamkniętego, jakiejś syntezy całości, w której nie czuje się tego nieprzebitego niczym muru odgraniczającego jaźń w jej trwaniu od reszty świata. We troje, a szczególniej w tej kombinacji: on, Rustalka i Marcel, przekształcili się w zupełnie nowy układ, a nie prostą sumę trojga (IPN). Zrozumiał Izydor straszliwą prawdę ograniczenia Istnienia Poszczególnego naprawdę. Zapadł się w bezdeń samotności patrząc na tamte dwa ciała dające sobie znaki jakby z jakichś psychicznie niewymierzalnych odległości. Cóż, jest już w obrębie tego samotność ziemi we wszechświecie i brak pewności co do tego, czy na innych planetach są też i żywe stwory! - Słuchajcie - przecież nie będziemy kłamać - zaczął nagle Izio. - Przyjaźń i miłość są czymś tak bezcennym, że nie zrobimy przecież takiego głupstwa, żeby zmarnować to, co jest w nas, w naszym wzajemnym stosunku, przez jakieś anie uczuć. Wasza miłość przeżyła się, ale nie zniknęła wasza wzajemna wartość, szczególniej - nie gniewaj się, Marceli - wartość Rustalki dla ciebie. To wiem na pewno, że ty, jako samotny, zabłąkany w naszym życiowym wymiarze twórca czystych form, nie możesz dla niej, dla kobiety o pozytywnych wartościach życiowych, być tym raczej ekwiwalentem tego, czym ona była dla ciebie. Szczęście, że nie zniszczyłeś jej do końca i że tyle jej duszy zostało jeszcze dla mnie - zamilkł nagle; tak jak zaczął, i siedział trupi jakiś ze spuszczoną „mądrą" głową. Ta mądrość jego była wprost przykra w tej właśnie chwili, gdzie czymś naturalnym byłby kłąb walczących ciał i rewolwerowe wystrzały. Rzecz dziwna, ale tamci oboje słuchali z najwyższym niesmakiem tych wywnętrzeń. Mieli oboje wrażenie, że Izydor brutalnie zdarł z nich ludzkie szatki i skuplował ich ze sobą płciowo dla swej zabawy - działo się to niby w innym wymiarze, ale jednak było tak, a nie inaczej - czuli to oboje. To ich nagle zbliżyło, spoufaliło na nowo, a jednocześnie zagwazdrało pewną już osiągniętą czystość i nietykalność ich poizydorowego stosunku. A to fatalne! Coś było niesłychanie niedelikatnego w tym nagłym uczuciowym zababraniu się jego w tym kompleksie. Marceli chciał po prostu bronić swej dawnej kochanki jak przed jakimś brutalnym napadem - on, ten notoryczny brutal, krył pod formami nieomal ordynarnymi całe pokłady niewyżytych nigdy subtelności uczuć. Ale czy tak było naprawdę? Czy to się wszystko tylko nie zdawało? A no może --; zobaczymy, co będzie. „Właściwie to nic nie wiadomo" - jak mówił ten generał i miał rację (była już o tym mowa) - dodawał on jeszcze potem: „ot, tamci mówią ho ho i tego ten, a ja mówię: majaczenia!" Skręcało Marcelego od poufałości tamtego przyjaciela mimo całego doń przywiązania. Sytuacja była delikatna i „urągająca" wszelkim rozwiązaniom. A może Izydor, wiedziony jakimś ciemnym instynktem, rozmyślnie chciał tak postawić kwestię, aby zamurować wszelkie możliwości na przyszłość? Psychiczne oczywiście - fizyka była tu wyczerpana beznadziejnie, okrutnie. Pozostały tylko po niej bolesne larwy niesmaków i żalów i parę wspomnień rzeczywiście natężonych przyjemności. Ale te chwile, kiedy Rustalka siedziała za plecami Marcelego, a ten nabity pierwszorzędnymi narkotykami (ya-yoo, czyli harminą albo banisteryną, „stare dobre" coca i „mescal-but-tons" i oczywiście stara dobra małpa wóda) rysował jak w transie, automatycznie - to było coś. Nikomu nie pozwalał patrzeć na swoje prace podczas ich wykonywania. Jedyna Rustalka miała to prawo - nie tylko prawo, ale obowiązek. Przez nią to z niewiadomych przestrzeni i czasów wlewał się do ciemnej duszy Marcelego ten potok formalnych koncepcji, który następnie, polaryzując się w jego zawikłanej swoistej psychologii, konkretyzował się w niesamowite nawet co do życiowej i przedmiotowej treści kompozycje - ale o tym później. Takie wieczorki miały nastąpić za pozwoleniem Izydora „dla dobra sztuki" i faktycznie nastąpiły. Nastrój zaczynał się po brzegach filigranizować - wewnątrz trwała twarda walka samców, już nie o tę daną kobietę, tylko o jej abstrakcyjną ideę. W ten sposób zadzierżgnął się ten duchowy węzeł, który umożliwił nastanie twórczych wieczorków Marcelego i dalszą wampiryzację Rustalki: sam Izydor to uczynił tworząc przez źle pojętą wzniosłość ten duchowy trójkąt małżeński. W głowie Marcelego przesuwało się zdanie - było z liter jakby wyrobionych z jakiegoś mięsistego krwawego materiału - zdanie to wypowiedział kiedyś opuszczony przez kochankę kompozytor Jasłocki (Dymitr), kiedy odprowadz'al go do domu po jakiejś orgii. Zdanie banalne jak kaligraficzne wzorki, a jednak: „Przecież wszyscy au fond myślą tylko o obłapce... spójrz na tych ludzi." Marceli spojrzał: obserwowali potem twarze tłumu migającego pod różnokolorowymi światłami ulicy. Tak - rzeczywiście takie robiło to wrażenie. Uwolniony z pętów celowości instynkt rozrodczy pożerał egoistycznie to coś, czemu miał służyć. Metafizyczne (w znaczeniu objęcia wszelkiego możliwego bytu) prawo istnienia gatunku = wielości podobnych stworzeń i jej zachowania poprzez śmierć składających ją indywiduów, prawo tego samego rzędu istotności co prawo żywego świadomego stworu jako elementu ostatecznego istnienia, w deformacji społecznego hiperrozwoju widziane, stawało się czymś potwornym. Nie - istnienie w ogóle było i jest czymś potwornym w swej istocie: nie pomogą społeczne idee i wynikające z nich fikcje, chcące uczynić z niego złudny raj. Ludzie mówiący, że erotyczne stosunki nie są czymś znów aż tak bardzo ważnym, przeważnie kłamią, chyba że są pozbawieni temperamentu albo znaleźli tę idealną kombinację, która ich na ten temat odproblemia, według zasady, że księżyc jest ważniejszy, bo „w dzień i tak jest widno". Tak - uwolnienie instynktu płciowego jako takiego, bez stwarzania mu zapory z dokonanych w następstwie jego zaspokojenia sytuacji, daje w rezultacie tę potworność erotyczną miejskiego życia naszych czasów. Niezaspokojenie go wykrzywia charaktery w najniemożliwszy sposób i stwarza dopiero w pewnych okresach życia wszystkie perwersje w tym kierunku, a nawet zbrodnie, nawet zbrodnie moralne - te niekaralne. Cóż tu można powiedzieć na ten temat głębokiego? Pewien człowiek powiedział, że wszystko stwarza to nienasycenie, że człowiek zupełnie normalny poobłapia po prostu raz, drugi, trzeci i koniec... bo ty zawsze widzisz w tym coś nadzwyczajnego - celuj qui a bien manO, bien dormi et bien forniquÓ n'a pas besoin de metaphysique. Stało się modnym lekceważenie metafizycznej głębi erotyzmu, a wiadomo, że tu verdrkigte Komplexen najwięcej złego „ludziskom" tak zwanym przyczyniają. Co najwyżej reklamują się pewne typy ze swoim homoseksualizmem, o ile ich stać na to, bo prawdziwych pedziów jest właściwie mało, a nie każdego stać na to znowu, żeby przez snobizmy czy dla jakichś innych celów karierowych, naukowych (dla badania tego!), umartwieniowychwreszde, czy też faute de mieux po prostu - pedera%tą został. Nie - metafizyczna potworność erotyzmu (samego w sobie, a nie życiowych - wynikłych z jego zawikłań - konsekwencji) nie jest jeszcze dostatecznie zbadana, a nade wszystko nie ma jeszcze dokładnej analizy psychologicznej perwersji, a nawet, powiedzmy otwarcie, samego najzwyklejszego płciowego aktu. To są otchłanie, w których najwięcej maskuje się człowiek, i to przed samym sobą. Ale ponieważ te sfery są uważane za zbyt proste, aby się nad nimi zastanawiać - po prostu nie wypada - to jest w złym tonie w tym się babrać jak w czymś zbyt nieistotnym, „zwirzęcym", więc mało jest ludzi, którzy siebie znają. Ci genialni psychologowie, którzy wszystko o drugich wiedzą i dla każdego mają co chwila całe sterty „złych wiadomości o nich samych", nie wiedzą często zupełnie, kimi są sami dla siebie, i to nie mówiąc już na tle rodziny, klasy, narodu, ludzkości, epoki i metafizyki, tylko po prostu w najcodzienniejszych przejawach codziennych, od mycia się i golenia aż do pogardzanej przez nich obłapki, w której człowiek (nie w miłości, tylko właśnie w obłapce) jest sam przed sobą nagi i na goło w drugiego duchowo wjeżdża, jak sam jego wszechpotężny bebech płciowy fizycznie to czyni (lub na odwrót). W tynt można by się poznać, gdyby nie niechęć analizy korespondujących stanów, w których nic skłamać (jak w uczuciach) przed sobą nie można. I tak siedziały te kłamczuchy i każdy puszył się tą najwewnętrzniej szą pępkową treścią przed sobą i przed drugimi, a nie wiedzieli o sobie najważniejszego, bo to trudne jest i wymaga wtedy pracy nad sobą i patrzenia w nasze najmniej dla nas przyjemne kombinacje uczuć. Tak będzie lepiej. Ale te rzeczy kiedyś wyleźć muszą i oto rodzi się wtedy niespodziane nieszczęście - nie to zewnętrzne, które jak cegła na łeb upada, ale to drugie, które polega na nieumiejętnym przeżyciu pierwszego i gorsze od niego często jest i bywa. Pusz się, draniu, pusz się, pusz Potem hycniesz w grób i kusz - mruczał Marceli przez zaciśnięte wspaniałe zęby, a w głowie (najwyraźniej tam miał ją zlokalizowaną) wirowała mu wizja kompozycji węglowej, którą miał usprawiedliwić upadek dzisiejszy. Bo ten upadek był upadkiem - na to nie było rady ani dobrej, ani złej. Jak zwykle zamachnęły mu się na szarym tle jakieś masy pędzących kształtów, a w ten schemat formalny, w którym jakby potencjalnie zawarte były napięcia kierunkowe „poszczególnych części", zawaliła mu się, jak trup ubitego zwierza, cała „zaświatowa", to jest nieżyciowa treść. formalna „dzieła" zawrócona w skoku nad przepaścią niewyrażalnego w tej sferze braku pytań i odpowiedzi, tam gdzie można byłoby odpowiedzieć na pytanie pewnego teozofa (Litymbriona): „No dobrze, ale z czego zrobione są wspomnienia?" Przypomniał sobie nagle straszny wypadek sprzed lat dwunastu, gdy nie mógł z palącego się domu wynieść ostatnich pieniędzy - złamał mu się klucz od ciężkiego biurka, a gdy zaczął rąbać, obskoczyły go były płomienie, a i dym dusić począł. Ta chwila wyrwania się z tego domu, oderwania się od „praojcowskiego" przeklętego mebla - cóż to był za tytaniczny czyn mimo oparzenia twarzy (o mało oka nie utracił) i łydek. I znósł tę stratę mężnie, mimo że długie miesiące walczyć musiał ze zmartwieniem w bezsenne poranki. Dotąd trwała wartość tej „bezcennej" straty jak żywa - raczej nie jej samej, tylko jej skutecznego przezwyciężenia. To było coś w czysto artystycznych wymiarach wywlókł był Marceli z tego nieszczęścia całe tony drogocennej rudy - był to niegasnący płomień wewnątrz jego istoty jasno płonący, niewyczerpalny rezerwuar płomiennych sił, przeistaczalnych na dowolne szpryngle w sferze czystej sztuki. Z rozstania z Rustalką uczynić taką negatywną odskocznię to byłoby zadanie tak zwane „nie lada". Lada nie lada, mignęło mu w rozwichrzonych od kokainy wewnętrznych ciemnościach wspomnienie obrazu Wróbla pod tytułem Demon. Obraz był bebechowy - nie „czysto formalny", a jednak w swojej klasie dobry: była w nim idealna harmonia środków wydobycia z osiągniętym celem - życiowa treść - zakute, znudzone sobą do obłędu, ucieleśnione w pięknie zło miotało się bezsilnie w niepokonanej więzi osobowej ograniczoności, rozprzestrzeniało się w widzu w swym nieuniknionym tragizmie od pierwszego w ten obraz wejrzenia. Pojął Marceli jedną z prawd istotnych, dotąd mu nie znanych. Tak, zło było nudnym w samej swej istocie, w swym nieograniczonym rozwoju - jeśli istotę czegoś bierzemy w jego maksymalnym rozpanoszeniu się w sobie. Rozmaitość zła była pozorna w przejąwach o małym natężeniu. Dalej rozlewała się złowroga nuda absolutnego nienasycenia złem - - walenie o nieprzekraczalny mur. Tylko dobro jest wielkie i pożyteczne w swych maksymalnych natężeniach - za to jest nieskończenie nudne i plugawe w niedorozwoju wartości początkowych. Ale czy tak jest w istocie? Czy nie dociągam tu rzeczywistości do jakichś ładnych szabloników o wmówionych ekwiwalencjach i udanej symetrii? Ha - trudno - trzeba mówić, milczenie dusi. Precz z wszelkim szablonem - być tak naturalnym jak mister Hyde w noweli R.L.S. Programowa naturalność implikuje sztuczność. Zaczął zagłębiać się w normalną bezwyjściową komplikaej(4, polegającą na interkalowaniu (wstawianiu) między dane elementy sprężonej psychicznej sprzeczności (na przykład uczucie połączone wstydu i miłości do jednej i tej samej osoby) coraz to nowych wstawek drobnych odmian tych uczuć i ich kombinacji z innymi jeszcze, aż do zupełnego wewnętrznego roztrzęsienia na granicy obłędu nieomal. Tylko kokaina mogła dostarczyć pyknikowi tej miary co Marceli tematów tak wybornie schizoidalnych. To nie nastąpiło dziś jednak mimo wszystko. - Ja nic nie mam nawet przeciwko temu, abyś odbywał dalej z Rustalką swoje artystyczne seanse. Wiem, że płciowo nie istniejecie dla siebie wzajemnie - zupełne desinteressement - miamlał Izydor, prężąc się jednocześnie w pozie szlachetnego wyrozumienia. Puszył się wprost w tym. Marcelego ogarnęła złość: ta psychiczna zresztą hiperkomplezantność (hypercomplaisance) Izia drażniła go niezmiernie, odbierając urok tajemniczości antycypowanym wampirycznym chwilkom z Rustalką w przyszłości: schodziły one do rzędu czegoś tak zwykłego jak lekcja wyższej matematyki - od tej godziny do tej. Ani słowa o tym - w ten sposób uratuje się zagwazdraną (nieco) sytuację. Przerwał brutalnie „pani Wędziejewskiej" tylko co napoczęte zdanie („Czyż nie można by nie przewidywać...") : - Nie możemy tak czysto werbalnie, czyli po polsku czysto-słownie - właśnie w jednym słowie - przekreślać przeszłości. Uczyńmy ją wspólną naszą własnością przez to, że nie będziemy programowo wskrzeszać umarłych chwil. Mam byczą kochankę tak właśnie muszę to powiedzieć, aby przeciąć wszelkie niteczki i pajęczynki, przy pomocy których Izydor stwarzając sztuczną atmosferę wysokiej szlachetności - takie rzeczy zawsze kryją jakieś świństewko, o ile są sztuczne - chce odwartościować mnie dla mnie samego i odwrócić jakiś cios z przyszłości: jaki, nie wiem. Tyle ciosów bezimiennych i imiennych sił czai się na nas z pomroki przyszłości dziejów i przeznaczeń! Ja dziś będę tu rysował po kolacji, a potem wy pójdziecie do łóżka - a ja pójdę do domu. Przyjdę potem z nią, z Suffretką, i z nią wyjdę - sądzę, że formalnie nie macie nic przeciw temu dlatego, że nie jestem z nią społecznie i religijnie połączony? Zachciało mu się piekielnie takiej właśnie kombinacji. Czuł, że w tym towarzyskim układzie i w tej magmie skłębionych uczuć skonsoliduje mu się dopiero embrionalnie poczęta kompozycja, którą teraz nawet w barwach i przyszłościowo w oleju oglądać wewnętrznie zaczął. - Artystyczne nastroje z czasów Młodej Polski - „wyseplenił" pogardliwie Izio - ale mnie na to stać: proszę cię, przyjdź. Rustalki nawet nie pytam - był w powiedzeniu tym odcień zazdrości, a przy tym zadowolenie, że tamten przyjdzie ze swoją nową dziewczynką. Nie przewidywał Izydor, że takie rzeczy potęgują podobno czasem wygasłe uczucia, szczególniej, zdaje się, o ile w ogóle, to chyba u kobiet - czy co i tak dalej. Naprawdę nigdy nie wiadomo, co jest prawdą w tych rozmówkach typu: „a kobiety to, a mężczyźni tamto". - Nie nastroje - „obruszył" się Marcel - tylko ty w swoim filozoficznym wysuszeniu mimo całej fantastyczności twego systemu - cha! cha! - poprawiona monadologia w końcu dwudzieste-to wieku, i to skombinowana z poprawionym - cha! cha! psychologizmem - cha! cha! - nie rozumiesz zupełnie rzadkości jedności każdego dzieła sztuki i warunków jego powstania. To wielka jednak rzecz jest jedyność - rozumiesz: tak jak każdy bezcenny w swej jedyności twór żywy, który jako ostateczny element Istnienia tak uwielbiasz, tak i ono, dzieło to, jest jedyne. Patrzył na Rustalkę i nie rozumiał nic życia - wiedział, że żyje tylko w tym nierozwikłanym a prężnym i niecierpliwym (wstrętne?) kłębowisku barw i linii, które miał gdzieś w dołku pod przełykiem. Podchodziło to jak rzygowina i zaraz cofało się w głąb. I to ją tak kochał i tak ohydnie zdradzał dążąc do „zlekceważenia erotyzmu" w imię W.M. (W.M. = wielka miłość). Aby ją zachować wiecznie czystą, ponad wszystko cenną, dlatego właśnie okłamywał ją samą tak bezczelnie, przychodząc do niej często „umazany" cały inną kobietą (że też ona tego nie czuła czy udawała? - tajemnica była w tym, że Rustalka miała niezmiernie słaby węch), aby w świętokradczym, ukradzionym z innych wymiarów gwałcie kochać ją duchowo jak najczyściej, jak najdokładniej, jak najzbrodniczej... tak, bo na dnie kryła się zbrodnia. I teraz to tak jest wyssane, ausgeziizelt suce a blanc, że on może patrzeć na nią leżącą jak długa w „moralnych objęciach" przyjaciela i właściwie nie czuć nic. Kokaina. W tym była tajemnica wszystkiego. Rozszerzały się oczy Marcelego chłonąc ten inny świat, w którym Suffretka (ostatnia kochanka) była „boginią tajemniczych przerażeń nad własną dziwnością w pospolitości" jedność w wielości, ciągłość w przerywalności (Eridanus - astronomiczne kompozycje jeszcze nie wykonane, Arctur, Wega i Altair - o wy, o wy, o wy, zmienne Cefeidy - na błękitnym papierze Lavemouillera utrwalę was na tej tu planetce), stałość w zmienności - stosunki raczej formalne, przynajmniej sformalizować i znormalizować się dające i dziwność w pospolitości, analogiczna para pojęć (parsknął nagle) do zasadniczych par pojęć półsprzecznych pochodnych od jedności w wielości sprowadzalnej do pojęcia całości i jej części, które wynalazł ten duchowy masturbant i ministrant Tajemnicy, Izydor. Czyż jakiś hiper-Carnap sformalizuje kiedy ostatecznie nie życiowy pogląd (to furfa! panie dziejku), ale metafizyczny? On znał te rzeczy wcale nieźle, bo dużo się o nich nagadali z Izydorem, zanim jeszcze PZP nie wyssało z nich najlepszych soczków, tych „szarych" z kory mózgówej (o tamtych czasach nie wolno było ani myśleć, ani mówić). - Mózgowia moje, com z wami uczynił i w imię czego? krzyknął nagle. Roześmiała się srebrzyście Rustalka, jak brzoza (tak), „gdy jasnych jest kochanką źródeł", i płciowy wał sprężył się w jaj mężu z dziką samczą męką - samiec jest tylko dobry wtedy, gdy jest zły, drażniony ai do utraty zmysłów, aż póki nie pęknie z niemożliwości wytrzymania niesytych pożądań. To właśnie pęknięcie jego to najwyższa istotna, sadystyczna rozkosz kobiety, którą nasyca się dopiero wtedy pozytywnie, aż po samo gardło. A samiec przestaje tylko być rozdrażnionym i może zabrać się do czegoś innego. Zazdrość podświadoma, umiejętnie regulowana (każda kobieta wie wszystko i to jest w niej okropne i zarazem podniecające) jako motor wieczności uczuć. Bo to czuła Rustalka, że, „w nim, Izydorze, jest jej kres". Marceli dziwił się coraz bardziej nad bytem. Au commencement Bythos ćtait. Chaos, otchłań czy coś takiego. Chaos - ale z czego zrobiony, oto trudność. Zajrzeli do encyklopedii razem, szukając słowa „Bythos" i twarze ich zetknęły się, jak wówczas kiedy jako mali chłopcy onanizowali jeden drugiego. (Ileż przeżyć piekielnych zawdzięczali temu onanizmowi. Taż to, panie, dla niektórych typów, ale tylko dla niektórych - proszę nie brać złego przykładu i broń Boże nie zaczynać branzlować się dla zdobyc i a genialności jest źródłem wszechwiedzy i twórczości na życie całe.) I poczuli dawną przyjaźń przesączoną osmotycznie przez błony obcych im obu zdarzeń od lat kilku ostatnich. Czemu nie mówili ze sobą już tak dawno? Przecież ludzie, a szczególniej przyjaciele, odpowiedzialni są za siebie wzajemnie. „Nie - teraz się już nie rozstaniemy, będziemy się kochali i ona, nasza święta wspólna miłość, zamiast dzielić nas, połączy nas, uświęci nas jako dwubyt najwyższy." Czuli to jednocześnie prawie. I „wdruch" Marceli doznał metafizycznego olśnienia: przyjść tu z Suffretką, wypić porządnie, zakokainować się na glanc (taki rozkoszny wieczorek skonstruować, jak to tylko on według jego mniemania przeżyć umiał. Ha!) i potem żeby panie się usiostrzyły porządnie, 'zlały się niemal w jedno usiostrzone wcielenie bezosobowej kobiecości, a oni tak jak dawniej (gdy chodzili na szare skałki zrywać górskie pierwiosnki i granatowe skalne gencjany i oddawać się rozkosznym wspólnym dreszczom dziecięcej rozkoszy i grozy, która się spoza niej wyłaniała) siądą sobie na kanapce i pomówią o tych rzeczach niezmiernie ważnych, a przez ogół kraju tego przeklętego (pod pewnymi względami) tak lekceważonych, o pograniczu, nieprzyzwoitym prawie, sztuki i filozofii. Tylko niech nikt nie wymieni przy tym nawet nazwiska Chwistka, tego Demona Polskiej Myśli lat niedawnych. Przechwistane problemy, przechwistane życie - ha, trudno - jednak allgemeine Zerchwistung nie doszło jakoś do skutku - instynkt rasy, zbiorowa „intuicja" społeczna? czort wie - ale nie doszło. Dźwignąć własną perwersję artystyczną to trudniejsza i niebezpieczniejsza sprawa niż dźwignąć własną prawość i moralną doskonałość, i zgodę wewnętrzną, i plugawe zadowoleńko, że wszystko jest tak dobrze, tak bardzo, bardzo dobrze. odsunęli się od siebie - chwila przeszła, ale wiedzieli, że wróci, i to bez żadnych homoseksualnych historii. Te dziecinne były zapieczętowane na zawsze - i nie do otwarcia. Cieszyli się tym obaj, bo przecież nawet pederaści czują, że ta cała teoria przyjaźni to jest właśnie eine zugedachte Theorie. (Czemu, ach, czemu - nie można pisać tego, czego się chce? Można by, ale czy warto siedzieć za to na przykład w więzieniu? A jeśli nagle skazanemu za ideowe jakieś sprawki przejdzie i odmieni się jego ideowość? Trzeba być jak mur, psiakrew! Bo siedzieć dalej bez przekonania to straszne - a nikt przecie nie uwierzy w istotność przemiany.) Takie myśli wypowiadał już kiedyś genialny pianista Romcio Tępniak-Cyferblatowicz, baron papieski za fortepian,' syn byłego Ministra Spraw Wewnętrznych, największy znawca muzyki w kraju i za granicą, człowiek niezwykłej, aż makabrycznej powagi wewnętrznej i prawości doprowadzonej nieomal do absurdu - Marceli przytakiwał mu radośnie. Romcio miał w szafce nocnej, zamkniętej na zamek „Ornnia", powieść swą oprawną w ćwiczenia Liitschga. Pisał ją codziennie od 6-7 wieczór i wtedy był niewidzialny nawet dla narzeczonej swej Kloci Zweinos, rudej, piekielnie ponętnej śpiewaczki z „Euforialu" (pseudonim Zosia Obrąpałło). Pisał i drżał na myśl, że siepacze PZP mogliby się tam dobrać. Poczciwy stary Ltschg bronił go od wszystkiego złego. Marceli znał wyjątki, ale nawet po ośmiu gramach najlepszego coco Mercka nie powiedział jeszcze o tym nikomu. Właściwie ich przyjaźń pod pewnymi życiowymi czysto względami solidniej sza była niż jego z Iziem. To były wspomnienia dzieciństwa, złączone klamrą intelektualnych wspólności, bo przecież Izio to formułował za zapitego i zatrutego kokainą przyjaciela jego estetykę, którą na koszt PZP mieli wydać pod wspólnym nazwiskiem Marcydora Buciejewskiego. Ale tam było spotkanie dwóch artystów tego samego pokroju: metafizycznych obwiesiów, którzy musieli się zniszczyć, aby coś stworzyć. Tylko Tępniak-Cyferblatowicz (pochodzący ze sfer małomieszczańskich) w porę się zorientował, że jest tylko i jedynie pianistą, a to, co mu „w duszy gra" i gra w podwieczorkowej porze, to bynajmniej nie „twórczość" przez wielkie O, tylko nagranie muzyką całego świata, zmieszany poszum wszystkich kompozytorów, których grywać musiał „dla chleba", to znaczy majonezów z homara Ubo-Tubo i valentine de golaille (Walentynka na goło), i kremu la Picadore branzle par sa maitresse, i rybek Ping-Fing w zielonawym sosie z onanizowanych nosorożców z „Jardins d'acclimatation". Takie rzeczy jadano w sferach zbliżonych do zarządu PZP. Tak - Romcio nie dał się nabrać na pianistowską twórczość i wolał być ponad wszystkim w swej abstynencji niż wylizywać talerze po sprośnych ucztach przeintelektualizowanych do szpiku metafizycznego epigonach tego największego według samego Ronicia obergeniusza metafizycznego w muzyce i w życiu mimo przeciwnych pozorów, Karola Szymanowskiego. „Raz trzeba to na zimno i bez żadnej zawodowej zawiści stwierdzić" - mawiał on w chwilach, kiedy nie bał się być podsłuchanym przez agentów tajnych IV oddziału PZP. Romcio i Marceli rozumieli się wzajemnie w najtajniejszych drgawkach swych artystycznych głębi. Marceli był dla Cyferblatowicza sobowtórem, w którym przeżywał on, w obcych swojej na wskroś muzycznej naturze malarskich dramatach, całą swoją niedoszłą twórczość, pogardzając jednocześnie malarstwem jako takim do głębi. Czuł jednocześnie całą swoją wyższość i nędzę: wyższość, bo nie był formalnym błaznem, dla którego tragedią jest to, że na jakimś kawałku płótna nie chce się jakoś niebieska plama zharmonizować z czerwoną, a jeśli to nastąpi, to stanie się to tylko dla uciechy jakiegoś parszywego znawcy sztuki (czyż może być coś okropniejszego jednak - a tylko dla takich panów i dla uciechy zniszczenia samych siebie tworzy się dziś te rzeczy), ohydnego przeżytku z dawno-burżuazyjnych czasów, kiedy jeszcze ludzie nie wiedzieli, co to jest PZP i jej społeczna funkcja organizowania przyszłości. A więc pogodzili'się przyjaciele, Izio i Marcelek, od dziecka raz tylko na chwilkę rozdzieleni przez tak zwaną między nimi po malajsku „nieistotną sprawę kobiety". Kizior wstał. Fioletowe kręgi rozchodziły się od centrum znajdującego się jakby w jego (Marcelego) czaszce. Osłupiał nad dziwnością tej chwili. I to, co tamtemu tak się dziś właściwie nie udało, stało się z tym niezmiernie łatwo, szybko i dokładnie. Chwila metafizycznego zdumienia przyszła. Zakołysał się oczywiście świat i runął w nieskończoną otchłań. Było to swego rodzaju epochć, ale gdzie Husserlowi do takich rzeczy. On zrobił to w pojęciach tylko, w stosunku do realności świata - powiedział sobie, że bierze wszystko w nawias, i koniec; załatwił tę rzecz werbalnie. Tu wszystko runęło naprawdę w nieskończoność, bo wszystkie moce jak stalowe liny wiązania realnej i zwykłej rzeczywistości trzasły jak niteczki jakieś wątłe i świat ukazał się w swej absolutnej „irracjonalności" (oczywiście jest to wyrażenie beletrystyczne - świat jest racjonalny w najwyższym stopniu w całej swojej okropności i innym być nie może), wobec której irracjonalistyczne systemy niedofilozofków ziemskich są tak czymś pospolitym, jak te różne blankiety do wypełnienia, które przysyłano co chwila w najrozmaitszych sprawach z PZP. Takość, a nie inność absolutna, z chwilą kiedy już była, ale niesamowita jako brak wszelkiej jej własnej konieczności, łypnęła okiem „cości", która musi być właśnie „takaś", i to „takaś" z głębin lodowych Absolutnej (możliwej jednak logicznie - w tym jest cała straszność Nicości. Mogłoby nic nie być i mnie też - i czasy te, w których go nie było (i nie będzie kiedyś), zwarły się w jedną chwilę graniczną pod nieskończonym ciśnieniem nonsensu aktualnie przeżywanego w żywym stworze Wielkiego Niczego. Nie darmo dawni mędrcy widzieli w Nicości pojęcie twórcze i dodatnie, jako odskocznię i kryterium. Dziś uważane jest ono za bezpłodną marę pojęciową i niesłusznie. O tym mówili kiedyś z Iziem po pijanemu i Izio wcielił pojęcie to jako kryterium nieprawdziwości twierdzeń w swój niedorobiony do „tych pór" system; nie mogło być prawdziwym o istnieniu twierdzenie, które by pojęcie Absolutnej Nicości implikowało: na przykład jedność aktualna istnienia samego w sobie jako bóstwo, i to bóstwo osobowe. A więc zmartwiał Kizio-Buciewicz (tak się nazywał - cóż na to poradzić) i zastygł w poczuciu bezgranicznego zdziwienia nad samym faktem, że było coś w ogóle, a w tym czymś on sam, Kizior, taki Marceli, a nie inny, i tak piekielnie bezgranicznie kiziorowaty. Ale to poczucie dziwności indywidualności swej, niepowtarzalnej, jedynej w świecie całym; w Czasie i Przestrzeni nieskończonych, i to takiej właśnie w całej komplikacji składników swych jak i zarówno w jedności tej, co o sobie „ ja" sama powiedzieć może i musi bebechami jako jedność niczym niewysłowioną poczuć, to było już zjawiskiem wtórnym. Już zaczynał się rozkład chwili takiej na jej pochodne składowe, co miało skończyć się jąk zwykle wchłonięciem jej powolnym w narastającą pospolitość bytu, zanikiem jej zupełnym. Tak, to już były pochodne - niestety! Ale czym był ten moment pierwotny, to centrum fal, stworzonych jakby przez rzucony w gładką taflę codzienności przedmiot z innego wymiaru ducha? Jednak jeśli chodzi o wtórne pojęciowo ujęcie, to istotą tego jest uczuciowa treść zdania następującego: „Przecież mogłoby nic nie być" , a dalej za nim nieskończenie prędko powiedziane zdanie „wtóre" (broń Boże, nie drugie - fi donc! - co za pospolitość): „Jest coś" i „Jestem", i dalej niemożliwość „odmyślenia-precz" (wegdenken) przestrzeni - cz' as może w myśli stanąć, być wchłoniętym niejako w przestrzeń - ta bestia nie da się żadną miarą usunąć - to straszne - i to implikuje konieczność istnienia, a logicznie nic nie przeszkadza założyć, że go nie ma. Ale czyż usunięcie przestrzeni nie wkracza już w sferę błędu logicznego? Bo istnienie możemy po kolei niszczyć, a my sami czyż nie znikamy co dzień dla nas samych we śnie? A przestrzeń nie da się w ten sposób ruszyć - założenie jej nieistnienia jest czysto werbalne - łatwiej zniszczyć istnienie w myśli niż samą przestrzeń, a z chwilą kiedy ona jest (ona nie jest formą Nieistnienia - Nicości - tylko istnienia właśnie, i nie jest Nicością samą, „tylko .tym, przez co w czasie istnienie przepływa"), to ona trwa, do stu tysięcy piorunów, choć się nic nie dzieje, bo trwanie niezmiennie implikuje także czas - czyż czerwone, które widzę niezmiennie (w abstrakcji na przykład od mego oddechu i bicia serca, których mogę sobie nie uświadamiać) nie trwa? Ależ trwa a więc sama przestrzeń, pusta nawet, żeby jednego elektronu w niej nie było, trwać musi wieczność całą, tylko że szybkość upływania czasu jest w niej nieokreślona. Ależ tak, tak! (Był to istny cud, bo Izydor myślał identycznie to samo - były to rozwinięcia tych samych bredni na tle słynnej ich rozmowy pijanej, gdy pykniczny Marcelek tak „zeschyział" (od słowa „schizoid") że zrozumiał nagle całą metafizykę Izydora.) Zaznaczyć należy, że obaj myli się co dzień mydłem i szczotkami braci Sennbald (Biała bei Bielsko) i Rustalka też. Coraz więcej było w tych czasach takich. Przyczyniła się do tego książka o narkotykach S.I. Witkiewicza, jedyne dziełko tego autora, które on sam programowo dla dobra ogółu reklamować raczył. Robotnikom było dobrze - nie pragnęli niczego więcej - każdy miał domek i ogródek, kultura już się z lekka cofnęła drobnorolnictwo świetną było przeciwwagą dla industrializacji. Naprawdę dobrze było mimo pewnej prymitywności technicznej życia, ale czemu? Bo kapitał jako taki, prywatny, wzięto za mordę zupełnie. Rządziło PZP - oto tajemnica wszystkiego. A kto nie uznawał PZP, to „pod ściankę", i szlus. Ot co! - Wyjdźmy przejść się trochę, tak cudownie jest - rzekł Kizior, zakochanym nieomal wzrokiem patrząc na delikatne i niezwykle czyste wewnątrz ucho. Izydora - Rustalia się nie obrazi, swoboda w małżeństwie jest podstawą jego trwałości. Tego nie rozumieją te wyrzutki obowiązku! - zaśmiał się łyskając dziko zębami i wszystkim się zdawało przez chwilę, że to się śmieje zranione śmiertelnie dzikie zwierzę. Takie było w nim pierwotne piękno metafizycznych przeżyć, odbite cieleśnie w tym bestialskim śmiechu. W Rustalce drgnęła w jakimś nieokreślonym wspomnieniu macica, ale uspokoiła się zaraz, zwinęła w kłębuszek jak przy piecu kotek i zasnęła natychmiast, w małżeńskim prześwietleniu codzienności. Kizior wyrżnął nową dawę „białej wróżki" (tak ze cztery decygramy) i popychając przed sobą trochę oporzącego mu się Izydora, wyszedł na ganek. Ciepły jesienny dech wszechświata (bywa czasem takie jesienne ciepełko, gdy tam na południu dmie sirocco, a dalej jeszcze tyfon), skondensowany w tym jego kąciku w potworną tęsknotę do nieskończoności, po prostu owionął ich obu, ale jakże różnymi sposobami! Zależne to było od tego, co się tam działo w tych potwornych kociołkach, w których tak różnie odbijał się ten jeden jedyny, jako taki przez nikogo nie doświadczany, kosmos w całości. Pod jedną czaszką metafizyczny bezmiar świata [nie przestrzenny, tylko „duchowy", jakby (w popularnym znaczeniu) już, już („maluczko") - już „namienialo na świtanie' ] miał się zamienić w skonstruowaną kupkę symboli, które nie wiadomo po co miały się ze sobą połączyć. Czy to było dla drugich, czy dla siebie - czy miał napisać Izio swój „Hauptwerk", aby się o sobie i swoim systemie (i o świecie, ale w drugiej kondygnacji dopiero) dowiedzieć, czy też dlatego, aby tym niepewnym światłem oświetlić ciemne jak chałupy góralskie (i to górali biednych) czaszki istot błądzących w bezsensie po tej samej co on planecie? Przecież sensu ogólnego świata nie miał wyjaśniać jego system uważał to Izio za niemożliwe, bo przecież ograniczone Istnienie Poszczególne (= IP) nie mogło pojąć nigdy nieskończonego mądru całości Istnienia, nawet gdyby sens jaki taki w ogóle był w nim zawarty. Ale jaki sens, jaki mądr? Tylko coś w rodzaju porządeczku w policyjnym państwie albo idealnej organizacji mechanicznej tworzącego się obecnie na ich oczach nowego społeczeństwa lub - co najgorsze - porządek fizyczny poglądu fizykalnego, porządek nie „muszący" być koniecznie treścią jakiejś świadomości, mechaniczny, podejrzany porządeczek statystyczny, oparty statystycznie właśnie na jakimś „niższej" marki półchaosku, nie wymagający koniecznie Boga, ale mający takiego Boga-Matematyka a la Jeans, takiego Pana, co czas spędza na całkowaniu nieskończonej liczby różniczkowych równań, przy czym to całkowanie staje się naprawdę, w miarę jak w jego umyśle przesuwają się idealnie ekonomiczne bez żadnych dygresji procesy myślowe. „Procesy myślowe Boga, który jest matematykiem" - zawył kiedyś Izydor w pewien wiosenny wieczór pomyślawszy o tym po raz pierwszy. Pachniały jaśminy i pocałował wtedy po raz pierwszy Rustalkę. I odtąd potworny, niesamowity, wielki jak Antares łeb Boga-Matematyka i jego zmarszczone ultrapotężne w myślowych guzach i skupieniu czoło było dla niego zawsze tłem do zaczynającej się żądzy płciowej w stosunku do żony - to okropnie brzmi - jak blasfemia. Pomyślał teraz o niej z niesłychanym zaciekawieniem i rozczule-. niem, jak o jakimś ulubionym chińskim pudełeczku, z dodatkiem specyficznie mężowskiego poczucia własności. Nie czuł zupełnie ohydy tych rzeczy. Miał to zrozumieć o wiele później. (Izydor czasem - niezmiernie rzadko - zażywał kokainę, w jakieś wielkie święta duchowe na przykład; wczoraj tego nie zrobił, ale dziś ma prawo - tak sobie uroił.) - Daj tego świństwa - rzekł twardo do Marcelego bez cienia słabości.. Marcel podał mu z usłużnością tresowanego dworaka rzeźbioną szkatułeczkę z..drzewa czerwonego pernambuco. Lubił częstować - nie z jakichś niemoralnych powodów (wciąganie kogoś w bagno, w którym sam tonął), tylko po prostu z czystej dobroci serca: lubił, aby ktoś, kogo lubił, mógł pobyć też w jego „sztucznym raju" . A teraz chciał być blisko Izydora jak najbliżej Czuł tę przyjaźń, przechodzącą chwilami aż w nienawiść. Izydor pociągnął biały proszek i po sekundzie już był „tam". Zniknęły ostatnie ślady wczorajszej „glątwy" ( „Katzenjammeru") i odrobinka coco cudownie zlała się z troszką „wódy", którą do obiadu na NP wypił. Jutro będzie trochę przykro, ale przecież warto poświęcić coś dla przyjaźni i takiej chwili, Bo prócz miłości cóż jest w stanie bardziej połączyć ludzi jak wspólne zwiedzanie zakazanych światów narkotycznej złudy? Patrzyli razem na przeświecającą poprzez ruchome zarośla zjesienniałych krzewów rzekę, w poświacie wschodzącego poprzez mleczne opony chmur pomarańczowego półksiężyca. Było właściwie wspaniale. Tylko skończyć „dzieło" , siąść w nim jak w fotelu, a potem oddać się pracy krytycznej i niszczyć powoli nienawistne systemy sofistów, takich jak Russell, Bergson i Chwistek, uczciwych bałaganistów jak James i wielkich mędrców z „tamtego" przeciwnego brzegu, jak Mach, Husserl, Cornelius i Carnap. Wszyscy tak różnorodni, a tak jednakowo wrodzy - każdy na swój sposób. Wszystkich ich zarżnąć i wykazać, że ich poglądy, jakkolwiek w konieczny sposób implikowane przez istnienie, to znaczy jakościowo czyste, to jednak błędne są przez stawianie silniejszych akcentów na jednym z członów formalnej struktury Istnienia, nie naszego na tej planecie, w naszych umysłach, tylko w ogóle - takiego, poza którym nawet fantazja obłąkanego boga nie zdołałaby ustanowić ani nawet teoretycznie założyć innego bytu. Już lekka, jak z tego widać, megalomanijka (ale nie megalopedia = megalmomania pederasty) zaczęła ogarniać Izia. Marceli szeptał: - Pamiętaj, Iziu, pozwól jej wierzyć. Nie zabieraj jej tego. Mnie zabrałeś wiarę w dzieciństwie jeszcze - pamiętasz te nasze rozmówki na zielonej kanapie u cioci Jadzi? i nie żałuję tego - ja mogłem to wytrzymać. Ale z jej usposobieniem - nie radzę ci... - Nie będę tego robił programowo, ale wiesz przecie, że miłość wymaga absolutnej zgody duchowej. Jeśli zobaczę, że przez obcość mojego świata myśli sam staję się dla niej obcym jako przedmiot uczucia - a cóż okropniejszego jak obcość, która nie zabija uczucia, tylko je rani i czyni poprzez to świat cały jednym wielkim cierpieniem... - Bredzisz. Kokaina zawsze źle ci działała na intelekt. Pamiętaj, co powiedziałem, miałem w tej chwili absolutną intuicję, że Rustalce coś grozi. Brat jej i wuj skończyli samobójstwem. (Zaszczekał pies i Izydor raz na zawsze połączył ten nocny szczek z przepowiednią tragedii, w którą nie wierzył - nigdy.) Jakby w olbrzymim wklęsłym zwierciadle ujrzał życie swoje w przyszłości, rozłożone w przestrzennym wachlarzu jak na. półmisku. Jak w śnie, którego przypomnieć sobie nie można, a wie się absolutriie, że coś było (w postaci jakichś nie dokończonych obrazów, czuć wewnętrznych organów, zaznaczonych ruchów czort wie czego - niech wyjaśnią to psycholodzy), tak widział przyszłość nie widząc jej właściwie i nie mogąc żadnych dyrektyw z wizji tej wyciągnąć. Mimo że był zwolennikiem dwoistości problemu wolnej woli i właściwie wierzył, że absolutna konieczność tylko statystyczną być może na tle tego, iż w całym nieskończonym Istnieniu nic poza mniej lub więcej swobodnymi Istnieniami Poszczególnymi być nie mogło, to jednak w tej chwili, uczuciowo, bez oświetlenia tego problemu intelektem, wiedział, że wszystko jest już dawno, od prawieków przeznaczone. - Ale co, na miłosierdzie boskie, co? - Mówił bez przekonania wisząc nad bezdenną przepaścią niewiadomego, a tak pewnego, jak na przykład to, że nie pójdą na spacer i że za chwilę wejdą z powrotem do ciepłego saloniku Rustalki. - Uważam, że nic nie ma gorszego jak życie w złudach - mówił Izio. Jestem szalonym przeciwnikiem złudzeń i omamiania się nieprawdziwymi teoriami. To nie jest nic lepszego od nałogowego kokainizmu czy poddania się jakiemuś innemu świństwu - przepraszam cię, Celku, ale może artysta ginący od czegoś podobnego jest czymś wyjątkowym - człowiek normalny jako ofiara nałogu jest dla mnie gorszy od padliny. Padlina moralna, która chodzi i źre zatruwając powietrze dookoła - nie wyłączam tu wódki i tytoniu, tych najstraszniejszych, bo szarych i skromnych pozornie wrogów ludzkości. Mówiąc to wciągał głębiej kokainę i coraz dobitniej odczuwał własną ważność i jedyność. Tylko nałogowe używanie czegoś (i kobiet też) było mu tak wstrętne. Uważał, że człowiek silny mógł sobie na wszystko pozwolić. A złudzenia mało więcej są warte od tego. - Pogardzam tym - mówił dalej z typową przesadą człowieka mającego empedekoko we krwi. - Tak, ale nie zapominaj - przerwał mu Kizior - że to dobre dla tytanów, takich jak ty - lekka ironia zadźwięczała w basowym, aż przykro męskim (wyłącznie dla mężczyzn chyba) bebechowyrn jego głosie. „Chociaż kto wie, czy Izydor nie jest silnym naprawdę. Z takim to nie wiadomo nigdy. A zresztą są różne gatunki siły: dokonaniowe i oporowe, pozytywne i negatywne - ktoś może wytrzymać tortury, ale w chwili nagłej niespodzianej sytuacji, w której trzeba szybkiej decyzji, będzie się wahał i przegapi wszystko." Izydor należał bezsprzecznie do sił oporowych - sił wytrzymałości - Kizior był uosobieniem nagłego czynu. Tylko schizoidalna komponenta dawała mu tę dozę formalizmu, która była potrzebna mu, aby być prawdziwym artystą - prawdziwym , to znaczy takim, dla którego istotą była Czysta Forma, a wszystkie „treści" tylko koniecznym, lecz nieistotnym pretekstem. (Nudne to jak cholera; ale cóż robić? Inaczej nic, nie ma po co nawet pisać o tym - przecież realistyczne malarstwo, uczuciowa muzyka, zdająca sprawę z „rzeczywistości" czy fantazji poezja to nie są zagadnienia, tam nie ma żadnej problematyki, to jest w ogóle nic, tak zwany „wyraz duszy ludzkiej"; bardzo ciekawa rzecz: formalna sztuka i ontologiczna metafizyka = dwie rzeczy ciekawe na tym świecie. Bo religia przestała być żywa i piękna w swym bezsensie; jest tylko omamieniem tak zwanych maluczkich, kagańcem dla nie mających siły łba podnieść do góry - tak myślał czasem Izydor.) - Czort cię wie, czy w ogóle tytanem jesteś naprawdę - mówił były kochanek Rustalki, tak dla wprawy i umocnienia siebie w szlachetnej pozycji wyrozumienia, pobłażania i wyższości ponad „małymi fizjologicznymi sprawkami". Myślała propos niego w tej samej chwili Wędziejewski (-Smogorzewicz de), że jednak straszne jest to, że przyjaźń ich przez Rustalkę nigdy doskonałą nie będzie. - Otóż to ta twoja siła - mówił dalej Marcel - to jest siła, mrówkojada broniącego się w swej norze - podobno nic upartszego nie ma. Ale gdybyś musiał walczyć tak jak ja przez całe życie z nieuznaniem, z jełopstwem, ze złą wolą, ze świństwem ludzkim, które nie rozumie, że jednak sztuka - jaka ona tam jest, to jest - ale ja jestem autentycznym artystą, pomijając kwestię wielkości to jest fakt - a więc, że sztuka jest największym dobrodziejstwem ginącej ludzkości... - Nie przesaazaj. Czasy dobrodziejstw w tym rodzaju i czasy prometeizmów wszelkich są skończone. Bawi cię to, że giniesz i pompujesz się na coś więcej, bobyś nie zniósł inaczej grozy twego kokainizmu - nie miałbyś usprawiedliwienia. Co tu gadać - ja sam na podstawie twoich bredzeń stworzyłem teorię Czystej Formy, którą teraz nawet poza sferami Pe-Zet-Pepu zaczynają trochę uznawać. Ale tym niemniej twierdzę, że w sztuce nie ma danej - tak jak w pojęciach - tej metafizycznej głębi, tych przeżyć, które przy jej pomocy wywołujemy. Tak jak w tyn-iproszku, który do nosa wciągniesz, nie ma twojej euforii. Oczywiście, że sztuka jest narkotykiem, ale specyficznym, wywołującym metafizyczne przeżycia na tle kondensacji naszych osobowości. Skonstatowanie jej narkotyczności w ogóle jest głupawym i tanim frazesem. A w danym systemie pojęć tam siedzi to jako takie w znaczkach. Ja jestem nominalistą, ale umiarkowanym. Ja nie leżę na brzuchu przed pojęciem „znaczenia pojęć", ale też nie uważam, żeby nominalizm musiał odwartościować wszelką myśl... - Chodźmy, jest chłodno - i Kizior swą olbrzymią postacią wepchnął Izydora na powrót do jadalni. („A jednak genitalia ma mniejsze od moich i mimo przewagi jego wzrostu i potencji Rustalka nie miała z nim tej rozkoszy co ze mną" - pomyślał zmiażdżony fizycznie schizoid. To była jego jedyna pociecha.) - Złudzenia są wykluczone, prawda, Rustalko? powiedział wesoło, wchodząc na tle piętrzącej się o głowę wyższej postaci rywala. - Jak jakie. Jeśli coś jest twórcze, to znaczy twórczo działa, nie można nazwać tego złudzeniem w znaczeniu pogardliwym. Och, ty pragmatystko, zawsze odpowiadasz tak, jakbyś się do tej właśnie odpowiedzi co najmniej dziesięć minut przygotowywała. Mieć w domu ciągle religijną pragmatystkę - o, wierz mi, Ceiku, na to trzeba być tytanem naprawdę, aby to wytrzymać. (Do Rustalki:) Choćby to miało kosztować cię nawet prawdziwe cierpienie, ja ci mój system w głowę wbiję i będę go w ten właśnie sposób tworzył obiektywnie. On tu (stuknął się w czoło) gotów jest. Ale dla ciebie go napiszę. A jeśli wskutek tego przestaniesz wierzyć, będę szczęśliwy, żeś się połączyła naprawdę z moim duchem. Ja ci pozytywnie twej wiary zabierać nie będę - ukażę ci tylko inny świat, a ty zrobisz, co zechcesz. Rustalka (łagodnie): - Dobrze, Iziu, przecież wiesz, że ja bym chciała... Czuła się teraz dość głupio między nimi dwoma. Chciała być dobrą dla Marcelego, ale Izio samą swoją obecnością zahamował w niej ten odruch. Pierwszy raz poćzuła, co to znaczy konflikt dwuosobowy, i serce jej ściswło się boleśnie w głuchym poczuciu dalszych ennuis na ten temat. A jednocześnie głos jakiś przekorny szeptał jej we wnętrznościach, że dobrze jest, że dobrze jest, jak jest, bo ma przynajmniej rezerwę uczuć przeciw Mężowi, gdyby chciał zanadto, jako taki właśnie, wywyższyć się ponad jej wzniosłe uczuciowe bagienko. Bo na razie było to bagienkiem, mimo wszystkich programowych szlachetnostek, małych wiar i wielkich. przysiąg. Ta programowość szlachetnych zapominań o przeszłości, tak niedawnej i mimo sztucznych izolacyjnych warstw tak barwnej, męczyła okropnie. Jakiś głuchy żal się przyplątał mimo istotnej niepowrotności wszystkiego. Przecież tu stał przed nią ten Marceli, fizycznie obcy jej zupełnie, a duchowo, problematycznie nawet wstrętny - tak wymęczył ją potwornie tą swoją „twórczą" „śmiertelną jazdą w dół" - termin Mariusza Zaruskiego. Wzdrygnęła się: to ciągłe trzymanie w „białych kojących dłoniach" tej poszarpanej dosłownie na „krwawe strzępy" (Zyznowski) duszy, na którą wciąż czatował paskudny obłęd, po prostu wyłaziło teraz wszystkimi bokami. Miała przez chwilę poczucie takiej złości świata (y compris Izydora ze swoim systemem), że nawet jej Bóg nie wystarczał, aby w tej chwili jasnowidzenia zakryć tę nagą ohydę swoim gwiaździstym szlafrokiem poczciwego Starca-Wujaszka, i to w dodatku wielkiego arystokraty: jej Bóg był hrabią i miał bezsprzecznie miejsce swe w Gothajskim Almanachu. (A jak almanach jest po rumuńsku?) Biedna, biedna Rustalko... Czy to nie komiczne? A tu oni stali zapatrzeni w nią „jak w tęczę" w tym a giorno (!!) oświetlonym saloniku trzeciej klasy. Marceli wziął rękę Izia i uścisnął takową (och, jakie to śmieszne!) znacząco. Czuli absolutnie identycznie to samo: bezwartościowość kobiecości i tamtych wszelkich uczuć. Ostatecznie stary Buffon, ten wielki Buffo, miał rację: tylko obłapka w miłości jest czymś istotnym, a reszta to tylko garnitur: assaisonnement psychique. Przestali być samotni, utwierdziwszy w odległych metafizycznie stronach jaźni prawdziwą i tak przyjaźń. I cała wyższość przyjaźni nad największą nawet miłością stała się dla nich absolutnym aksjomatem. Wspólne źródło ich pracy, mimo całej dysproporcji sztuki i filozofii (na korzyść tej ostatniej oczywiście - nawet dla Marcelego - wieczna niezgłębialna Tajemnica Bytu w jego całej kontyngencji), połączyła ich duchy na najwyższym poziomie, jaki jest w człowieczych kondygnacjach. Biedna Rustalka (o - jest przecie intuicja) wzdrygnęła się dreszczem absolutnej samotności, Za oknami jakby ktoś przesunął się i spojrzał w szybę trupią twarzą. Na gwałt przypomniał się Maeterlinck w dziecinnym ujęciu. Marceli szybko wybiegł mówiąc: - Teraz wiecie wszystko i wiedzcie, że zawsze będę z wami. Możecie na mnie liczyć. 2.5 Te nieszczere programowe słowa ileż ciepła, tego najzwyklej-. szego, piecowego po prostu, napuściły do tego pokoju i we wnętrza tych dwojga pozostałych ludzi. Przecież przed chwilką była tu temperatura nieomal międzymgławicowej przestrzeni. Mała dawka kokainy rozwiewała się szybko w zawiłym mózgowiu Izydora. Siadł na kanapce przy znieruchomiałej Rustalce, która wybałuszonymi przepięknymi zielonymi w jasnej oprawie oczami wpatrywała się dosłownie w samą przyszłość - siadł i natychmiast zaczął mówić, a ona myślała bezmyślnie: , Więc tak będzie ciągle, więc tak będzie zawsze, więc tak będzie do końca - to niemożliwe, nie-możliwe, nie-mo-żliwe---." Coś w niej krzyczało bezgłośnie, darło się w pasy i pluło, i prychało jak kot - to były gruczoły - niestety, tak - mózg, raczej kora jego funkcjonowała normalnie. A Izydor mówił: - Rozumiesz, że zbudować system jest rzeczą piekielnie trudną. Szczęśliwy Marceli, który załatwia wszystko w jednorazowym, jedynym w swoim rodzaju prztyku, jakim jest dzieło sztuki, nawet najwyższej. Jest ono objęte zasadą kontyngencji, takości, a nie inności: z jednej strony ogólnie teoretycznie jest przypadkiem, takim samym jak każde z nas i z przedmiotów tego-świata, które w takości swej nie są niczym ogólnie wyznaczonym. Są takie, a nie inne, oczywiście prócz nas, jeśli bierzemy nas samych w sobie dla siebie ze względu na dany układ, ten znowu odnosimy do układu większego i tak dalej i dalej. Ale nawet fizyka nie operuje aktualną nieskończonością - tylko w tym wypadku mogłaby z konieczności wyznaczyć, w granicy oczywiście i tylko w układach w stosunku do naszego wymiaru wielkości naszych ciał, bardzo wielkich lub bardzo małych - wyznaczyć, powtarzam, coś i istnienie na przykład naszych ciał w ich takości poszczególnej właśnie. Ale na nas samych jako takich nawet wtedy nie miałaby gryfu. (Rustalka nienawidziła tego słowa i gdy Izydor użył go, zamierała płciowo w stosunku do niego najmniej na pół godziny.) Pozwalam sobie na ten luksus, że idei takich, jak: a) skończoność świata, wynikająca z użycia dla wygody opisu krzywej geometrii, której przeczy oczywistość naszej przestrzeni euklidesowej nieskończonej - innej pomyśleć, to znaczy wyobrazić sobie nie możemy, jak również b) indeterminizm w najdrobniejszych cząstkach - po prostu nie uznaję, i koniec. Oczywiście można mi zarzucić, że wielu rzeczy, które analitycznie absolutnie dowieść można, za żadną cenę nie można sobie wyobrazić. Ale to jest co innego - to rozumowanie o wyższości analizy tylko dlatego, żeśmy krzywe najkrótsze odległości w innych geometriach nazwali prostymi, a w naszej, która jest geometrią jedynej rzeczywistości, ta odległość i oś ruchu wirowego są prostymi prawdziwym i , których wystarczającej definicji nikt jeszcze nie podał definicja geometrii analitycznej, jako utworu dającego się wyrazić równaniami pierwszego stopnia o dwóch niewiadomych zmiennych, nie mówi nic o tej jakościowej, bezpośrednio dane j różnicy, nie dającej się do niczego sprowadzić, jaka dzieli prostą od wszelkich innych linii - więc zaraz: otóż rozumowanie to jest nieistotne, i koniec. Oczywiście, w wypadkach bardzo zawiłych tak zwana „intuicja" może nas mylić - tam nie przeczę wyższości analizy. Ale tu wypadek jest prosty jak drut - opiera się o proste wyobrażenia nieomylne. Nieomył. Może wymiarowość można by wplątać w te definicje - linia, która ma jeden wymiar w całości swej nieskończonej i nie potrzebuje drugiego i trzeciego jak inne linie krzywe, aby być rozwiniętą w całości; ale czy tu, właśnie nie chodzi o stopnie wykładników potęgowych w równaniach - ha, nie moją rzeczą to rozstrzygać. Wyprowadzenie prostej z czterowymiarowego continuum po wplątaniu weń czasu jako jednego z wymiarów, czasu, par excellence istności jednowymiarowej i prostej, wydaje mi się sztuczne, bo tę prostość się tam już zawczasu wkłada, aby ją potem w tryumfie wyjąć, jak to czyni ten demon Whitehead. Mnie o zupełnie co innego chodzi: o problem tak zwany psychofizyczny i problem stosunku logiki i psychologii. O ile te dwa zagadnienia zdołam należycie prześwietlić, mogę umrzeć spokojnie. Konstrukcje Whiteheada są bezpłodne. W fizyce ujęcie świata w kontinuum daje sprawdzalne jego równania tu nie daje nic prócz potwornego wysiłku wyobraźni, aby czas wbić w hiperprzestrzeń jako jeden z jej wymiarów. Rustalka słuchała i w miarę słów Izydora, mimo tylko co użytego przezeń słowa „gryf", rosło w niej nieznośne rozdrażnienie płciowe, będące jednak funkcją rosnącego w niej poczucia jego umysłowej potęgi. „On dotyka mnie samym mózgiem tam " - wrażenie było zupełnie nowe i niepokojące. W kominku podwywał jesienny wicher, który tylko co zerwał się jakby na złość. Izydor mówił dalej: - Otóż to są rzeczy, które zrozumiesz kiedyś, kiedy jasnym się dla ciebie stanie mój pogląd na materię martwą. Powiem ci to teraz ogólnikowo - jest to coś w rodzaju poprawionej monadologii Leibniza (już jako narzeczony wpakował Izio Rustalce w jej biedny łebek całą dwutomową historię filozofii Uberwega. Mało nie pękła jej główka, ale wiara jej ani drgnęła), w której, jak wiesz, wskutek nieprzepuszczalności absolutnej monad i braku między nimi wszelkiego działania, okazała się potrzeba dzikiej wprost koncepcji harmonii przedustanowionej, w której wszystkie związki cudem jakimś są z góry wyznaczone i związek wzajemny entits fizycznych i psychicznych i fizycznych między sobą, i to mimo tego, że niby najmniejsza „parcelka" materii martwej ma być kolonią monad. Jak to on sobie wyobrażał, przyjmując monady za przestrzennie punktualne, nie umiem sobie nawet w przybliżeniu uprzytomnić. - Między nami na pewno jest harmonia przedustanowiona tak mi z tobą dobrze - przytuliła się do niego całym ciałem z poczuciem absolutnego, płciowego, życiowego i metafizycznego bezpieczeństwa. Poczekaj, muszę dojechać do pewnego punktu, bo te początki są zawsze najnudniejsze (i to nawet powiedzenie, niezbyt przyjemne, podziałało na nią płciowo - w ogóle zdaje się - chyba - kobiety wszystko odczuwają poniekąd (?) z dużymi dawkami niejako współczynnika płciowego - to jest tak zwana - z grubsza - „tajemnica kobiecej psychiki"). A więc rozumiesz: przede wszystkim, kiedy się zaczyna wykład pojęciowy, należałoby pozornie określić, czym są pojęcia i operacje, które przy pomocy nich dokonujemy. Ale okazuje się, że teorię pojęć można dopiero zbudować na teorii rzeczywistości - jednej i jedynej oczywiście, na sarną myśl o pogrzebanej zresztą dawno doktrynie Chwistka robi mi się wprost niedobrze. Muszę zapić szybko tę myśl - nalał sobie szklaneczkę koniaku i szybko wychylił, bestia, do dna. Biedny duch Chwistka, zalany alkoholem, skurczył się boleśnie jak jaki owad uśmiercany przez entomologa. Rozszerzone źrenice błyszczały mu nienaturalnie, a uśmiech był wprost drażniący w najczulsze miejsca. Nigdy go takim nie widziała Rustalka. I na myśl o czekającej ją z nim nocy (tak ma być) wzdrygnęła się cała i omdlałość jakaś dziwna, dotąd nie znana, rozlała się po jej udach, a nawet po łydkach - o Boże! - Mów - szepnęła obrzmiałymi wargami - tak mnie to strasznie podnieca - nie wiesz - ach - zresztą nie warto mówić - powiem ci to pocałunkami - zaduszę cię. Izydor spojrzał na nią zdziwiony i w tej chwili tak potwornie ją na chwileczkę malutką pokochał, tak okropnie schizoidalnie, bezwyjściowo, beznadziejnie. Była w tym litość jak dla stu tysięcy parszywych, poparzonych, zdychających z głodu i zimna kotów, było w tym poczwarne (Strug lansował to słowo pierwszy) wprost przejęcie się cudzą osobowością od środka, od samego środeczka, od metafizycznego pępka, pępuszka - pępuszeczka - pępuchny - dosć, dość, bo pęknie Izydor, ta nabita metafizycznym farszem. monada, i zabryzga nasz elegancki powozik, w którym spacerujemy po rozlicznych rozłogach ginącego światka nikomu niepotrzebnych, a nawet zbytecznych ideek. Panno Ideyko, zbudź się do nowego życia, ukórz wrogiego samca, zegnij jego dumne kręgi i niech ugnie się przed twymi nieprzezwyciężonymi nigdy genitaliami. To wszystko trwało zaledwie jakie pół, no, może trzy czwarte sekundy. Już mówił w nim znowu tamten, ten przeklęty zacondrany po trzykroć filozof: — Otóż pojęcie nie jest istnością prostą, samoistną w pewnym znaczeniu, to znaczy wymagającą założenia jakichś specyficznych „myślowych procesów" , innych zasadniczo od przesuwania się w naszych trwaniach kompleksów jakości — to znaczy dotyków, barw, dźwięków, zapachów, smaków, czuć organów wewnętrznych i muskularnych, tego „wewnętrznego dotyku" , tego najważniejszego zmysłu, w którym jesteśmy dani. sobie od środka w sposób absolutnie specyficzny. Powtarzam to często, bo przekonałem się, że z tymi jakościami to jest u laików najgorzej. Wietrzą, bestie, jakiś szwindel i to zupełnie niesłusznie. Pojęcie pojęcia da się, jak to zobaczysz później, sprowadzić do terminów poglądu psychologistycznego, to jest tego, który twierdzi, że wszystko składa się z jakości i nic poza jakościami nie ma, ale który nie przyjmuje pojęcia „ja", jak to było w osobie twórcy swego, Macha, lub przyjmuje jedność osobowości za pośrednio daną, w przeciwieństwie do jakości właśnie, które uważa za bezpośrednio dane, jak to ma miejsce u Corneliusa, drugiego filozofa tego kierunku. Nie mówię o Avenariusie, bo mimo iż go trochę znam, dziwnie dla mnie ma antypatyczny sposób formułowania się. A przy tym uważam jego sposób ujęcia psychologicznego systemu za mniej doskonały niż u tamtych dwóch panów. Otóż wszystko to zobaczysz później, jak poprawiony Leibniz i poprawiony psychologizm znajdują razem miejsce w swoim systemie i jak to wszystko doprowadza go do tej formy, w której możemy go nazwać systemem realistycznym, mimo pewnego cienia w nim koniecznego idealizmu, systemem „materializmu biologicznego" , który powinien być obecnie, w czasie panowania Pe-Zet-Pepu, uznanym za oficjalną filozofię państwową. Bo nawiasem mówiąc — wstrętne wyrażeńko, ale cóż robić —materializm fizykalny i dziejowy dobre były w okresie komunizmu burzącego, ale tworzący komunizm musi być oparty o ideę prymatu zorganizowanego stworu żywego. W moim systemie elementem ostatnim Istnienia jest indywiduum, czyli stwór żywy. Z wielości ich konstytuuje się nawet przybliżona konieczność fizykalna i świat materii martwej. Ale to musi wydawać ci się jeszcze bardzo wielką baliwernią. Zobaczysz to później i ocenisz, jak poznasz drogę, którą do tego doszedłem. Dla mnie to jest prawie denknotwendig, mimo że doświadczalnie tego nigdy sprawdzić się nie da. Skończył i rzucił się na Rustalkę jak zwierz. Całował ją dziko aż do bólu, a potem zgwałcił okrutnie, po bestialsku. A potem, a potem zawlókł ją, omdlałą z rozkoszy, do sypialni i dokończył wszystkiego zaiste jak sam szatan. Umyli się oboje gdzieś dopiero dobrze po północy i poszli spać zupełnie szczęśliwi, stanowiący niemal jedno. „A może, a może świat jest taki, jakim on go sobie wyobraża? Może Boga naprawdę nie ma?" - pomyślała zasypiając w rozkosznym bezwładzie Rustalka. I poczuła radość taką, jaką czuje dziecko, gdy mu umrą rodzice: jest naprawdę zmartwione, nawet zrozpaczone, opuszczone, osamotnione - ale na dnie nie może się oprzeć percypowaniu pewnej przyjemności, że oto jest samo, samowładne, samoosobowe i że nikt mu przewodzić nie będzie prócz samego „życia", samego w sobie. Rzec.zywiście, wyższość schizoidalnych genitalii (poza problemem samej potencji jako takiej oczywiście) okazała się niezaprzeczona. Zycie zdawało się być wyznaczonym w obcęgach najpiekielniejszej z nud. Więc nic aż do śmierci prócz takiego programu: rozmyślańka (a prawda: praca w PZP -najlepszeesiły zjadająca od rana), rozmyślafika, potem trochę pisania, trochę filozoficznych nowalii zagranicznych (w „Kraju" nie działo się dosłownie nic), potem obiad, kolacja i śniadanie - a między tym zwykła, małżeńska miłość, może nie tak już zupełnie taka zwykła, ale bądź co bądź i tak dalej - o Boże! Boże! Tylko jedna wątpliwość: może właśnie dlatego takie nudne wydało się to wszystko, że nie było w tym miłości - to znaczy z jego strony - miała przyjść wtedy, gdy było już na wszystko za późno. Dla niej to samo pytanie załatwione zostało jednym: „przecież go kocham". Ten rozdźwięk między sympatią, uznaniem a pożądaniem, jakby wyjęty z psychiki jakiegoś nieistniejącego mężczyzny, rozdźwięk, który tak silnie odczuwała w stosunku do Kiziora-Buciewicza, znikł zupełnie. A przy tym taki genital jak Izydora to było też coś, mimo że sama jego "furia" płciowa nie była szybko spalająca, tak dzika i zwierzęca jak u tamtego byka, szczególniej w pierwszym okresie „coco", kiedy tylko przeszedł na te nowe tereny z wyjałowionych już i pustynno-nudnych, wyeksploatowanych obszarów ściernisk i rąbanisk alkoholu. Na ten dzień mieli Izio i Rustalka pewien nowy program. Kizior zapraszał ich na popołudniowy, jak nazywał, „kinderbal", na którym chciał przedstawić obojgu Państwu Młodym swoją nową miłość, Suffrełkę Nunberg. Cieszyli się „na to" oboje niezmiernie. Po skróconym ze względu na „miodową" trzydniówkę PZP (Rustalka też wzięła małą pół-posadę w tejże samej instytucji) i po wspaniałym drugim śniadaniu o dziesiątej nastąpiła zwykła już teraz - „odtąd i na zawsze" (Słowacki) - dopingująca" rozmowa Izydora z Rustalką o filozofii, po czym on miał pisać, ona czytać wyznaczoną jej przez niego programową lekturę filozoficzną, po czym po wspólnym tym razem spacerze, koło dziewiątej wieczorem (to było wczesne popołudnie Marcelego Kiziora) mieli się udać na ulicę Dolnych Młynów, gdzie w olbrzymim starym młynie, przerobionym na mieszkalną kamienicę, mieściła się pracownia Kiziora. Wszystko to mieli zrobić, ale część tylko zrobili, gdyż już około pierwszej po południu zadźwięczał w „gabinecie" Izydora telefon i słodki głosik Suffretki rozwiał cały program drugiego dnia miodowej trzydniówki,. 3.0 „Codzienny dzionek" Kiziora-Buciewicza wyglądał mniej więcej tak: Precz z wszelką obłudą — dzień ten był straszny. Sztuka czyż może być coś bardziej upadlającego w dzisiejszych, to jest Pe-Zet-Pepu czasach? A jednak dobry był to „narkotyk" i wyrzec się go, zakosztowawszy go raz, było prawie niepodobieństwem na to trzeba być albo bohaterem, albo przekonać się jawnie i naocznie, że się naprawdę straciło talent i nic artystycznie do powiedzenia się nie ma. Ale to jest piekielnie rzadka rzecz trzeba na to nadludzkiego wprost ukochania prawdy i głębokiej czci dla samego siebie, o co w najlepszych nawet warunkach (woli, rozumu i sił fizycznych dla dokonania) jest niesłychanie wprost trudno. Ohydą było w ogóle wszystko. W dawnych czasach nie było społecznego kłamstwa na wielką skalę: ludzie przeważnie wierzyli w to, co robili, i wyznawali otwarcie swoją wiarę. „Chrześcijański" książę, który dręczył jak potępieniec swoich poddanych, uważał, że prawo do tego ma od Boga samego, a siebie uważał za doskonałość. Ludzie cierpieli, ale uważali się przeważnie za bydło, niewarte innego się z nimi obchodzenia. Nikt na przykład nie uświadamiał sobie dzikiej sprzeczności chrześcijańskiej idei z rzeczywistością życia. Od czasu jednak, gdy rzeczy te raz uświadomione zostały, gdy je oficjalnie w konstytucjach wszystkich narodów napisano, nie wolno postępować inaczej, a wszyscy, którzy mogli być ideałami, być nimi nie chcą i cierpienie uciśnionych stało się oczywistym bezprąwiem. Żyjemy ciągle w atmosferze ohydnego zakłamania i dlatego czyny nawet naszych jednostek naprawdę wyjątkowych są małe i brudnawe w porównaniu do wspaniałych i zbrodniczych nawet czynów wielkich ludzi dawnych. I zaprawdę powiadam wam: wojna, oparta na sztucznie rozwydrzonych i wyidealizowanych nacjonalizmach, prowadzona przez szajkę międzynarodowych bandytów finansowych przy pomocy zdegenerowanych typów dawnego diabolizmu była wstrętna i nie warto, aby jeden człowiek palec sobie zadrasnął za te ideały, w imię których podczas niej się wymordowano. Ale aby wyplenić kłamstwo demokracji, można nie żałować trupów [----]. Oczywiście, że to przykre, ale co robić z bydłem, które się za ludzkość przez wielkie „L" uważa? Wiadomo, że w historii nic z niczym i z nikim po dobremu zrobić nie można. Za takie prawdy, o których każdy wie, dostatecznie podbechtujące sformułowane, można pójść do więzienia. Czy warto? Lepiej przeżywać życie w ciepłym smrodeczku za kłamliwym zapieckiem — tchórze, oczajdusze, sprzedawcy kory mózgowej za łyżkę zgniłej strawy. Nareszcie przestać kłamać. Cała literatura wszechświata (y compris sowiecka — nie może być inną „biedaczka", jak by powiedział Karol Szymanowski) jest jednym wielkim zakłamaniem. Dajmy pokój sztukom pięknym, które naprawdę zdechły na naszych oczach, stwórzmy nie sztukę = literaturę prawdziwą, która by była podstawą życia przyszłych pokoleń. Uczmy ich nawet dzikości i brutalności wobec pseudopięknych zakłamanych mar naszej teraźniejszości. Uczmy się widzieć tę piękną zaiste potworność, a nie zamazujmy jej starannie za psie pieniądze, w dodatku jakimiś specjalnie fabrykowanymi w tym celu gówienkami, produktami naszych zdupiałych mózgów. Połowę tak zwanej inteligencji na szubienicę chyba, że czując w powietrzu namydlony sznur, przysięgną więcej nie kłamać. Niech się cofnie na trzy czwarte cała cywilizacja, o ile dalszy jej rozwój ma iść w tym kierunku co teraz. 3.1 Kokainowe opary w mózgu Kiziora przerzedzały się zwykle gdzieś tak około czwartej nad ranem. Następowało wtedy pełne upiornych i poczwarnych koszmarów drzemanie, połączone zawsze prawie z walką zaciekłą jakichś dwóch wrogich sobie sfer czy też nawet postaci i około szóstej zaczynał się świetlisty, najeżony kolcami, tęczowy, rzygowiną metafizycznych wulkanów spryskany dzień. W oddali niezmierzonej szły turbiny świata i w pokoiku przy nich (takim jak budka piszącego frachty urzędnika w ekspedycyjnej budzie na kolei lub tego tajemniczego „gestia", który kieruje magnesem w hucie żelaznej) siedział Bóg Sira Jamesa Jeansa, „baroneta za gwiazdy", i całkował równania różniczkowe w ilościach ponad-skończonych = (alef), (alef N) (C) = (liczność continuum) i diabli wiedzą jakie jeszcze. Dosyć. Kizior drzemał i Napoleon, w zbroi z szarego diamentowego puchu, bił się tuż za jego głową z Einsteinem, ubranym w purpurę „Królów Syjonu" - bili się na olbrzymie ogniste rapiery-całki, które były jednocześnie żywymi wężami z miasta Phut, roztaczającego się w całym swym przepychu za oczami, ale w obrębie samej czaszki autora wizji. I to działo się je dnocześn i e . Leniwie wpływała do mózgu przez zaciśnięcie powieki rzeczywistość szarego, jesiennego ranka stolicy. Na Starym Mieście bił zegar dziesiątą, .a wizja nie ustępowała. Trzeba było wstawać. Straszne. Zdawało się, że jakiś ponury brodaty olbrzym siedzi okrakiem na karku i dusi, bezmyślnie dusi, sam myśląc o rzeczach niewyrażalnych. Po kątach czaiły się beztwarzowe potwory, uchylające się od spojrzeń - dotknięcie takich ócz, naładowanych tą treścią psychiczną, mogłoby zabić tura. Nieograniczona jest potworność istnienia w bogactwie swych przeróżnych form i odmian - ale piękno jego za to? Jest jedno i raz się doń dorwawszy można się w nim pławić jak w oceanie bez kresu tylko że jest jedno. W sztuce ono się uróżnorodnia, uwielokrotnia, osobowieje i staje się prawie tak wielotwarzowe jak ohyda i zło - (a więc to w to?). Dlatego trzeba zrzucić z karku wielkiego brodatego glątewnika, skamieniałą w męskim symbolu nudę brodatą bezkresów ducha (Nud - paskudny męski nudziarz do n-tej potęgi - jako kobieta nuda ma swoje wabki i powabki) i wstać, aby uwielokrotnić piękno w szeregu nowych „bohomazków", jak nazywała obrazy Marcelego Suffretka Nunberg. Tak wychylił się spod żółtej (jedwabnej!) kołdry cały włochaty, potężny, byczy - nie zeżarła jego ciała dotąd ohydna „biała wróżka". Mózg tylko, niemal całkiem już odarty z kory, świecił białymi płatami jak liniejąca brzoza („gdzie brzoza jasną jest kochanką źródeł") - wracało zdanie Wielkiego Masturbanta w świątyni mnożącego się jak królik słowa - wielkiego, jednego: Słowa Maciory. Tak - natura dawno przestała istnieć już dla Marcelego „kinderbalik" pejzażowych nastrojów czymże był dla niego wobec potworniejących z dnia na dzień wizji formalnych granicząrych w komplikacji swej z absolutnym przedstworzeniowym chaosem. A przecież one miały też swój nastrój realistyczny przedmiotowy jako swoisty odrębny świat. To było właśnie piekielne: „metafizyczny pępek" lansował napięcia w zwykłych symbolach tego świata niewyrażalne i dalszą swą mocą nienasycenia stwarzał poprzez zwykły świat, jako filtr, świat nowy swego formalnego omanu (w tym znaczeniu, że sztuka bezpośrednio nie jest wartością życiową, jakkolwiek nic to nie ma wspólnego z tak zwaną teorią „Kłamstwa w sztuce", która się odnosi tylko do sztuki realistycznej jako coś niedoskonale udającej), który jako taki był czymś rzeczywistym, poza pretekstowatością swą w stosunku do danej, mającej powstać kompozycji, i dawał nastrój kompleksu rzeczy realnych, podobnie jak dana grupa drzew, gór, obłoków, wód i tym podobnych przedmiotów i istności. W tym to świecie lubił przebywać Marceli - po prostu lubił. A więc: wyrżnął przede wszystkim na czczo szklankę czystej wyborowej (wóda była przez PZP tak sarno surowo zakazana jak i „biała wróżka" nareszcie „państwo" zrozumiało swą własną krótkowzroczność i zaprzestało trucia swych „obywateli" w imię doraźnych swych zachcianek i chętek). Co za rozkosz wyrżnąć z czystym sumieniem szklankę wódy na czczo - bez względu na zdrowie ciała i ducha, z tym przekonaniem, że właśnie w zniszczeniu siebie psychofizycznym znajduje się najwyższy cel swego istnienia. Na to tylko i jedynie twórczo niszczący się artysta pozwolić sobie może i nikt więcej .(Żeby nikt nie śmiał brać stąd złego przykładu wprost lub starać się zostać sztucznie artystą, aby móc się „twórczo zniszczyć" - będzie to karane wprost moralną śmiercią.) „To jest nasza jedyna wyższość nad antymetafizyczną hołotą - mówił kiedyś Buciewicz - że my, powoli ginąc i gnijąc, spełniamy najistotniejszą misję naszą na tej planecie - a prawo to jest transcendentalne - obejmuje całe nieskończone istnienie - nieskończone, euklidesowe - powtarzam, a nie wymyślone na podobieństwo ich wygodniutkich konstrukcyjek istnieńko skończone i krzywe - mówię o naukowPojęcia państwa i obywatela w cudzysłowie, bo w czasach PZP pojęcia te nabrały innego niż w drugiej ćwierci XX stulecia znaczenia. Państwo przestało być nowotworem o samoistnym bycie, czymś samym dla siebie, a obywatel przestał być jego sługą. Ideologia poprzednia, jako pośredni wytwór niewoli, ulega zupełnemu przekształceniu. cach czystej krwi - tak wspaniałych, póki nie przekraczają zakreślonych im przez założenia ich własnej wiedzy granic." Pił przezroczysty płyn jak sam Flint swój nim ukochany i jak Flint od rumu, tak i on od wódy umrzeć zamierzał. Czekały na niego pozaczynane obrazy. Był bezwzględnie największym (i ostatnim) maląrzem na kuli ziemskiej po tym starym błaźnie Picasso. Ale nikt go nie oceniał na tle degeneracji kubizmu, odrodzenia pseudostylizowanej natury w rodzaju rzeźb Zamoyskiego i pseudoimpresjonistycznych bezforemnych fidrygas45w zupełnych artystycznych „nicków" (od nicości), wyplutych na cały świat z przedmieść artystycznych konającego Paryża. Francuzi spsieli na koniec definitywnie. Ach, co za ulga! To było zupełnie coś nowego - to malarstwo Kiziora. Konstruktywizm wyższej marki w swej absolutnej nieoczekiwaności graniczący (ale nie formalnie) z dawnym siur-realizmem. Były to konstrukcje nie mające nic wspólnego z „zapełnianiem płaszczyzn" ani z eszafodażarni przeintele,schializowanych bezpłodnisiów Czystej Formy w znaczeniu wyprania jej z przedmiotowości (tak to przekręcili jacyś dranie idee tego gówniarza zakopiańskiego, Vitcatiusa z Krupowej Równi). Były to „żywe stwory" sformalizowane przeważnie w dwóch wymiarach (bez udawania trzeciego, co ostatecznie dozwolonym być w pewnych wypadkach może), zakrzepłe w swym pędzie erupcje i protuberancje (nie wybuchy - to mało) metafizycznego wulkanu, zlokalizowanego w samym jądrze bezcennej, jedynej, niepowtarzalnej (jak każda zresztą - nawet najnędzniejszej pluskwy, a nawet mikroba) osobowości. Jednocześnie, gdy ten ginący „dla sztuki" artysta chlał czystą na czczo, przyjaciel jego, izydor, obudziwszy się z lekką glątewką wyrzekł się w myśli wszelkich, nawet najbliższych narkotycznych przeżyć i przyrzeczenia swego z absolutną ścisłością dotrzymał; a potęgując w ten sposób pykniczną komponentę swej natury doszedł do tego wszystkiego, co tutaj opisać mamy. Sądzę, że wszyscy znają Kretschrnera. Moje streszczenie tej teorii znajduje się w książce pt. Narkotyki. Czymże były dla systematycznego samobójcy tej miary CO Kizior takie prewentywne, profilaktyczne, przedustawne postanowieńka. W tym stopniu „ginącości", w którym się znajdował, jakiekolwiek najszlachetniejsze abstynencje musiały mu się wydać pieszczotami komara w stosunku do stołowej płyty. Czym zapchać dzień? Jak usprawiedliwić wobec metafizycznych potęg - istności już prawie nieosobowych (w kokainie i to jest nawet zrozumiałym), strzegących absolutnej nicości na krańcach bytu, tam gdzie rządzi Nuda-sama-w-sobie - ten przypadkowy planetarny dzień, wśród plemienia zdesperowanych, na ssaki i jurajskich jaszczurów poprzebieranych w śmierdzące szmaty na urągowisko jakichś astralnych duchów, obserwujących ze swego „planu" (cha-cha!) całą tę niesamowitą fantasmagorię (un fantasse-magoot-rien) jaszczurczego maskenbalu? Tam z tych granicznych sfer bytu, wtłoczonych w psychologię danego stworu w postaci granicznych stanów prawie że nonsensownego pojmowania niesamowitości właśnie każdej sekundy, tej jedynej w swoim rodzaju potworności (słów brak po prostu), jaką jest istnienie osobowe (a innego nie ma i być nie może) - stamtąd płynęła przecie ohydna komedia sztuki, tworzenia formalnych konstrukcyjek, w których straszność zresorbowana była w poczuciu bezpieczeństwa jak w dziecinnej strasznej bajce: wystarcza nogi zadrzeć na kanapę (żeby coś spod kanapy nie schwyciło), aby z rozkoszą wżywać się w najdzikszy strach „Golarza z tamtego świata" z Krainy czarów czy innej „mrożącej krew w żyłach" czy „ścinającej białko w moczu" historii. Pod pancerzem sztuki tajemnica traciła swoją prozę i można było pieścić jakby pod narkozą potwora zapominając o tym, że ma jadowite zęby i pazury, których jedno muśnięcie mogłoby nas rozszarpać w strzępy lub doprowadzić do cuchnącej gangreny mózgu. Za cenę stworzenia tej zasłonki, tej spódniczki na nieprzyzwoite miejsca cielska odwiecznej tajemnicy, żyło dotąd jeszcze jako tako to plemię darmozjadów,' niby umęczonych męką istnienia samego w sobie i pogardą nic nie rozumiejących, poprzebieranych w surduty, sweterki i sukienki, śmierdzących bydląt, ale mimo to wiecznie szczęśliwych w swej nadludzkiej pysze fabrykacji nieszkodliwego narkotyku, pod którego działaniem łagodnieje jedynie wyeliminowana z całości psychiki sama groza istnienia, przy czym całość przeżyć w chwili samego procesu tego nie ulega zasadniczej zmianie, takiej, jaka ma miejsce przy zadawaniu się z alkoholem, alkaloidami i stanami ekstazy religijnej. A więc Marceli wyrinął znowu szklankę wódy, aby stworzyć dobry podkład na przyjęcie „białej wróżki" (od samego już rana co za paskudna rozkosz!), i udał się do łazienki. Wszystko się w nim trzęsło, a wnętrzności miał jakby odbite. Tylko końskie zaiste serce biło z lekka przyspieszonym, ale równym rytmem, zasilając całą machinę zdrową jeszcze krwią, zmieszaną na 5 procent z czystym alkoholem, co spalał się jak opętany, ładując mózgu przedziwne akumulatory potworną energią czynu. Zwykły świat przetwarzał się w codzienny koszmar. Impuls-tensor wieiokrotniał gigantycznie w podstawianiu się coraz nowych wartości za zmienne. Następowało to dziwne u narkomanów wyższej marki przesunięcie linii pospolitości z przeżyć pospolitych na dziwne właśnie. Świat Kiziora nie był „intersubiektywnie podporządkowany" pod jakikolwiek inny świat, normalnego na przykład choćby urzędnika PZP. Dziś był dla Kiziora dzień wolny i dlatego można było tego ten od rana - zwykle zaczynało się to o drugiej po południu, kiedy porządne rodzinki zasiadały do normalnych obiadków. - Siewodnia prazdnik na mojej ulice - mruczał gotując się do szalllonego skoku w niedosiężne. Szybko niuchnął olbrzymią porcję koko (półtora grama w dwóch rzutach) i zabrał się do śniadania składającego się z gotowanej szałwii i sucharków Bebe Malade. Chrupiąc je bębnił z niecierpliwości palcami po czym mógł. Rozprzęgało się wszystko, co życiowe, a co perwersyjne i niezdrowe, szykowało się w bojowy szyk, do ataku na resztki normalnych krain, tonących jeszcze w mroku bezświadomości. Jak przejść ze stanu kontemplacji do czynu? Rozszerzonymi źrenicami wpatrywał się Kizior w jaśniejszy dzień za olbrzymim oknem parterowej pracowni. Ponad brudną białą płachtą, którą były przesłonięte dolne szyby, ogromny klon roztaczał jak paw żółty jesienny przepych swej liściastej korony. Był to właściwie banalny i smutny widok (jak i zdanie to, które go scharakteryzowało), tym bardziej w przejaśniającym się burym dniu miejskiej zgniłej jesieni. Ale cóż robić? Och ten codzienny dzień! Gdzież były czasy tworzenia się Pe-Zet-Pepu, pełne barwy i blasku, nasycone samą esencją sensu i mądru istnienia, a nawet codziennego życia? Jak po wielkim święcie został tylko niesmak, glątwa i zniechęcenie. Czarnej pracy nie umiał dokonać nikt, a oszalały świat wyrywał się sam ze swoich posad, a nawet cugli. Ludzkość stworzyła taki ustrój społeczny i gospodarczy, z którego sama nie mogła nawet zdać sobie sprawy nie mówiąc już o jego opanowaniu. Ale nie te problemy były teraz aktualne dla Kiziora. Pogrzebał dawno siebie jako członka narodu i społeczeństwa. Zbyt duży procent durniów rozsiany był w nim nieomal równomiernie, aby dawnego typu prawdziwy artysta lub literat, nie uważający za jedyne swe zadanie zmumifikowanie truposza zmarłej samobójczą śmiercią filozofii, sformalizowanie i zlogizowanie negatywnego czysto dobytku na włos od uściślonego poglądu życiowego, żyć w nim mogli. Masa inteligencji śmierdziała brudem i rozpadem za żywa. Nie było żadnej intelektualnej atmosfery - paru błaznów spotworniałych w podlizywaniu się zidiociałym dumom w imię zaropiałej już lekkości i w imię zjełczałego dawno, wskutek nadużyć, dowcipu (co to więcej jest wart niż najmędrsze, panie dziejku, nudne, ciężkie, „niemieckie" traktaty) stroiło jeszcze ohydne miny na jakimś dawnym pra-podium narodowego pseudowisielczego humorku. Rzygało wszystko jedno na drugie - nikt nie czuł już smrodu - ostatni proszący dowcipu i wesołości cote que cotite twierdzili uparcie, że ciągle za mało jeszcze śmierdzi, i wypuszczali dalej swoje mdlące potwornym niepachem gazy. Kizior otorbiał się* coraz bardziej. Obrazy jego kupował hurtem pewien Szwed, baron Dagmar Freyst - w Szwecji jeszcze zajmowano się dawno zdechłym na świecie całym malarstwem. Paru optymistów szczekało z uporem, że wszystko jest dobrze. Każdy odruch samokrytyki siepacze Pe-Zet-Pepu uważali za zdradę stanu. Już niejeden prorok, co chciał ratować resztę ludzi od samoomamienia w idiotycznej pogodzie ducha, którą reprezentowali uczniowie-wnukowie Leona Chwistka, zawisł na stokach Cytadeli, zwanej teraz nie wiadomo czemu Castel del Ovo - co to miał być za dowcip, nie wiedział nikt. Kretyny śmiały się cuchnącymi gębami w brudne śmierdzące kułaki. Trzeba było się otorbiać za wszelką cenę (nawet za cenę nędzy i znoszenia oszczerstwa tak zwanych „bliźnich" - ohydne słowa - nawet nie mówiąc o sprawach życiowych), bo trwanie w kontakcie z pewnymi odłamami pseudosztuki i zakłamanej, tandetnej, głupiej i beztalentowej w dodatku literatury groziło zakażeniem i rozkoszną śmiercią powodzenia u pierwszych matołów kraju. Ktoś rządził tym wszystkim na pewno jednak, ale jakiś tajemniczy duch chyba, bo na zewnątrz, prócz kilku lokajów, grubo pozłacanych i szamerowanych, nie widać było nikogo. Ale o tym szal - a kysz! - bo zginiesz „tyż' . Otorbiają się na przykład echinokoki w człowieku. Jest to reakcja organizmu na obce ciało wewnątrz — stwarza on wapienną torbę. Porównanie o tyle nieścisłe, że tu otorbiało się samo obce ciało. ale natychmiast zalała ją durna i potęga notorycznego pyknika, podlanego kokainowym sosem. - To wszystko mówisz - cedził powoli - *by usprawiedliwić twoją niekaralną, niestety, zbrodniczość duchową. Na to nie ma paragrafów, a to są zbrodnie wcale nie gorsze od innych - a ja wolę takie! - „wizgną1" (po rosyjsku znaczy: „krzyknął cienko") po prostu nagle i chwyciwszy duży finlandzki puginał ze stołu wbił go po rękojeść w Izydora (ale gdzie, gdzie - nikt - ani on, ani ofiara, ani Suffretka nawet tego nie widziała), po czym nałożywszy kapelusz na bakier i z czoła - opuścił szybko pracownię, szybko schwyciwszy ze stołu rurkę z koko i mały szkicownik. Suffretka rzuciła się ku Izydorowi z krzykiem piekielnym wprost - na tle krzyku tego zatrzasnęły się z hukiem drzwi na korytarz za uciekającym sprawcą. Wszystko weszło w ten sposób w zupełnie nową fazę, w zupełnie nowy wymiar.