Antoni Sygietyński
NA SKAŁACH CALVADOS
Dniało.
Złote promienie wschodzącego słońca przesuwały się po przejrzystych falach Lamanszy i migoczącym blaskiem drżały na szczytach wspiuąjącej się wody.
Wiatr wiał od wschodu i zininćm, przejmującym tchnieniem, strychował po płótnach wysmukłej Eufmzyi, która powoli ciągnęła za "sobą wielki włok rybacki po piaszczysteni dnie morza. Lina gruba, jak ręka, przytwierdzona do nosa statku i owinięta na wale żelaznej windy, przebiegała wzdłuż całej burty aż do samego tyłu i ztąd, zwracając się ostro od drewnianej łapy, spadała w morze pod wpływem ciężaru, wiszącego na jej końcu włoku. Na pokładzie, przewieszony brzuchem przez bakort, stał młody wyrostek i trzymając linę w ręku, gwizdał pod nosem tęskną piosnkę rybacką.
Włok widocznie szedł równo po dnie morza, wolnym od kamieni i odłamów skal, gdyż wyciągnięta przed łapą, lina drgała regularnie i spokojnie w ręku czuwającego nad nią Orange'a. Nagle chłopak przestał gwizdać w połowie pieśni. Zimno jesiennego poranku i wiatr, dmący mu prosto w oczy, przejęły go do szpiku kości. Puścił linę, wstrząsnął się gwałtownie pa całem ciele, zatarł ręce i odwróciwszy się twarzą do kajuty, wychodzącej wysoką paką nad pokład, spojrzał gniewnie w ciemny jej otwór i plunął.
Nie był to pierwszy objaw niezadowolenia siedmnastoletniego chłopca, który od kilku miesięcy buntował się przeciwko właścicielowi i dowódzcy rybackiego statku. Służąc sześć lat na pokładzie Eufrazyi, jako chłopiec okrętowy, Orange czul się dosyć już silnym i wprawnym rybakiem, aby przestać podawać starszym hubkę do fajki i pobierać połowę płacy zwyczajnego majtka. Zresztą sam fakt powierzania w jego ręce sieci i rudla, był dostatecznym dowodem fizycznych i moralnych zalet młodego rybaka i dostateczną pobudką do wybuchów jego niezadowolenia, ile razy został się sam na pokładzie. Tym razem Orange postanowił zakończyć ostatecznie walkę i wyzwolić się złym, lub dobrym sposobem z pod władzy Boudard'a.
— Nie będę mu dłużej służył za „malca”— mruknął ponuro pod nosem i zacisniętemi pięściami zatrząsł nad paką kajuty,
Po chwili, jakgdyby dla dodania sobie otuchy, spojrzał dumnie po wypukłych piersiach swojego szerokiego tułowia i tupnąwszy nogą w pokład, odwrócił się, napowrót do liny.
Sieć wlokła się wciąż równo za statkiem, który kołysząc się po lekkich falach, za podmuchem wschodniego wiatru, powoli zbliżał się ku czarnym beczkom, przykutym łańcuchami do najwyższych szczytów podwodnych skał Calvados. Słońce wzbiło się wyżej nad ziemie i przebitemi przez poszarpane chmury promieniami, barwiło powierzchnię morza różnokolorowemi smugami światła. Orange, przechylony przez bartę, trzymał linę w ręku i w milczeniu, ponurym wzrokiem wpatrywał się w morze, czystym szmaragdem zieleniejące pod cieniem statku
Nagle włok zaczął szarpać się na linie. Orange, krzyknąwszy Da cały głos: „chłopcy!" zrzucił linę z łapy i pobiegł w ciężkich podskokach na sam przód statku.
Zanim rybacy, ocknąwszy się ze snu, zdążyli wyjść na pokład, już statek, ulegając ciężarowi włoku, który go ciągnął za nos, zwrócił się z pierwotnej swej drogi i stanął nad nim, jakby na kotwicy.
Boudard wyszedł z kajuty ostatni i zaspanym głosem spytał:
— Kamień, czy skala?
— Kamień—odpowiedział Orange sucho.
W jednej chwili rybacy spuścili żagle i schwycili się we czterech razem z Orange'em za korbę windy, która żelaznemi zębami zadzwoniła żałośnie po wrębach kola.
Boudard drapał się w głowę pod futrzaną czapką i rwał niespokojnie szpakowatoryżą brodę.
Po półgodzinnem windowaniu, żelazny łuk włoku pokazał się nareszcie jego siwym oczom.
Majtkowie dla wypoczynku zaprzestali pracy ua chwilę. Pot lal się im z czoła, a piersi wznosiły się i opadały, jak torby kowalskich miechów.
Boudard przenikliwym wzrokiem wpatrywał się; w morze. Cala sieć była jeszcze pod wodą: co zatem znajdowało się w matni, oprócz kamienia, musiało zostać dlań tajemnicą, aż do ostatniej chwili windowania sicci na pokład. Korzystając z wypoczynku majtków, nabił krótką glinianą fajeczkę, nio odwróciwszy głowy od żelaznego gardła sieci, zawołał:
— Malec!... Hubka!
Orange za cała odpowiedź odwrócił się tyłem do „gospodarza” i usiadł na belce od nosa statku, obeierająe sobie obojętnie czoło rękawem wełnianego kaftana.
— Malec!... Hubka!
— Nie możecie sami pójść po nia, kiedy stoicie przy kajucie? — odpowiedział wyrostek przez ramię.
— Twoje psic prawo robić, eo ci każę'. — krzykną! „gospodarz” statku, czerwieniąc się pomiędzy zmarszczkami skóry, potrzaskanej od starości i morskich wiatrów.—Kiedy mówie hubka, to hubka!!
Orange rozsiadł się lepiej na belce i nie odwracając głowy w stronę gospodarza, splunął na pokład przez zaciśnięte zęby.
Majtkowie, nic rozpoczynając roboty ua nowo, czekali z ciekawością rozwiązania sprzeczki, która nie raz już powtarzała się na lądzie i morzu, ale bez tak wyraźnego charakteru buntu, jak obecnie.
— Pójdziesz po hubkę, czy nie?!
— Jeżeli mi dacie moję, część, to pójdę, cnociażcm majtek.
— Za co ci mam dać?
— Za co?... Czyż to nic mam siedmnastu lat? Czy może nie pracuję, jak każdy?... Cóż to! nic ciągnę sieci razem ze wszystkimi, albo może nie wywieszam żagla, kiedy leżycie do góry brzuchem w kajucie?
— A tobie co do tego, bękarcie jakiś?!
— Patrzcie go, bękarcie!... Cóż to?! goniliście się z moją matką, czy co?
— Miałbym też z kim?...
— Ej! wara wam od matki, bojak zamaluję!...— krzyknął Orange, porywając się z miejsca na nogi.
— Tylko mi się rusz na pokładzie, to ci kąpiel sprawię!
— Jeszcze fam niewiadomo, ktoby z nas prędzej napił się wody! Zresztą gadajcie sobie, jak chcecie, tylko mi dajcie moję część.
— Cóż to?! ja może ci będę podawał Imbkę do łajki?
— Ja tam waszej nie potrzebuję, ale też i dla was po nia złazić nie będę. Weźcie sobie innego smarkacza ua pokład, bo ja już dłużej „malcem” być nie chcę.
— Patrzcie go, jaki hardy! A któż to cię żywił od dziesięciu lat przeszło?
— Wy—odpowiedział Orange sucho.
— A kto mi zapłaci za twoje jedzenie, ubranie i opierunek?
— Dawno już wam zapłaciłem i to z procentem. Cóż to?! wiosłem nie robię od dwóch lat ua czółnie?... A może statku nie prowadzę, jak się spijecie w kajucie?
— Za twoje pieniądze, blaźnic jakiś?
— Juściże za moje, kiedy mi połowę tylku płacicie za robotę, a nie tak. jak innym.
— Służba! Do windy! — huknął gospodarz groźnym głosem.
Dwóch majtków schwyciło za jedno ramię korby, a trzeci za drugie.
Winda z jękiem zaszczekała żelaznemi zębami po kole.
— Do windy, mówie!—krzyknął Boudard powtórnie, zmierzywszy Orange'a od stóp do głowy przenikliwym wzrokiem.
— To sobie windujcie sarai, kiedy nio chcecie płacić—odburkną! wyrostek i rozsiadł się ponownie na belce
Boudard, krokiem, kołyszącym się od starości i życia na pokładzie, puścił się ciężko na przód statku. Zanim jeduak ujął za rękojeść windy, stanął nad Orange'm i ochrypłym od złości głosem krzyknął mu nad głową:
— Do budy, smarkaczu!.... Nauczę ja cię n syndyka, poczekaj!
— Przecież mi łba z karku nie zdejmio—odpowiedział obojętnie Orange, nie podnosząc głowy.
— Do budy!—krzyknął Bondard po nad szczękiem windy i zakręcił korbą tak silnie, że aż zęby żelaznego bębna zadzwoniły raźniej.
Orange, nad którego zacięciem się wzięło górę posłuszeństwo majtka, podniósł sio prawic obojętnie z belki i kołysanym krokiem przeszedł mimo Boudard'a. Zstępując jednak po żelaznych schodkach kajuty, zatrzymywał się na każdym stopniu, jakby dla urągania „gospodarzowi,” któremu prosto i wyzywająco patrzył w oczy.
Tymczasem majtkowie, wyciągnąwszy włok na pokład, przywiązali postronkami olbrzymi kamień do burty, aby, taczając się po pokładzie, nio uszkodził statku; następuie uwiesiwszy się u liny powoli, z wysiłkiem, „whyzowali reję z żaglem w wierzch masztu."
Za chwilę wiatr zadął po żaglu i zatętuił w uim miarowem tętnem głuchego dźwięku.
Eufrazya, pochyliwszy się na bok pod parciem wialni i ciężarem płócien, popłynęła raźnie ku brzegom. Przesunąwszy się pomiędzy dwoma beczkami, znaczącemi dwa najwyższe szczyty podwodnych skał, wpłynęła poważnie do zatoki Graudcamp i zmieniwszy bartę na inną, pod wiatr, wolno skierowała się ku lądowi osady.
Białwany wiecznie ruchliwej Lamanszy, rozbite o długi grzebień skal Calvados, spokojnie rozlewały się po płaskiem dnie przybrzeżnej zatoki i lekko unosiły tułów Eufrazyi, która powoli spływała ku brzegowi, zostawiając pas spienionej wody za sobą.
Kilka statków kołysało się już na kotwicach: reszta spieszyła za Enfrazyą, lub wpływała równo z nia do olbrzymiej przystani, zbudowanej ręką natury przy jej wulkanicznych rewolucyacb oddzielania lądu od wody.
W polowie drogi, pomiędzy podwodnemi skalami, a brzegiem statku, wielkie, głęboko wydęte czółna, czekały z kotwicami na załogi statków.
Eufrazya uderzyła nosem w bok swojego czółna i odarta z żagli, zatrzymała się na miejscu.
Majtkowie przenieśli olbrzymią kotwicę na pokład i przeciągnąwszy długi jej sztak koło nosa statku, zrzucili zardzewiałe żelazo w morze.
Kamień, przywieziony na brzeg, z pluskiem spad! w wodę.
— No, przynajmniej tego nic złapiemy już w sicci!—zawoła! jeden z majtków.
— To pewna — odpowiedział drugi i zrobił znak krzyża nad miejscem spoczynku przywiezionego kamienia.
Ryby leżały już w koszach.
Płaskie fladry, odwrócone białemi, lepkiemi brzuchami do góry, postykane ze sobą paszczami, rozchodziły się w promienie naokoło dna płytkiego koszyka, ostrym blaskiem świecąc na słońcu. W głębszych koszach gniotły się olbrzymie raje i długiemi ogonami, zwieszonemi po przez brzegi, dawały ieszcze znaki życia. Barweny, ułożone podobnie, jak fladry, lecz w czerwoną, zlotem i srebrem przetykaną gwiazdę promieni, zeszły do czółna w rękach samego gospodarza, który „królowę" smacznych ryb sani zwykł był znosić z pokładu. Zielone makrele poszły za tamtemi. Płaszczki nie były jeszcze gotowe.
Niezręczny majtek wpychał grubopłaskie ryby do kosza, przygniatając niesforniejsze pięścią. Ostatnia, położona na wierzchu, największa i najwytrzymalsza na ciśnienie powietrza bez wody, w chwili, kiedy majtek podnosił kusz do góry, dobywszy ostatka sił, rzuciła się na pokład,'lekko przechylony ciążeniem kotwicy ku morzu. Troche słonej wody wpadało pomiędzy burtą, a pokładem. W rozpaczuej obronie przed śmiercią, płaszczka, dostawszy się do wody, tak silnie utknęła nosem w szparze, że majtek w żaden sposób wyciągnąć jej nie mogł za wyślizgujący mu się z rąk krótki ogon.
Boudard, gromiąc niezdarność majtka, wetknął łopatę wiosła w szparę i burtę podważył cokolwiek do góry.
Majtek wsunął rękę pod burtę i wbiwszy sdnie palec w oko płaszczce, wyciągnął ją na pokład, gruckoeząe jej za niesforność kości grzbietu obcasem.
— Bądź że człowiekiem! — zawołał Boudard z odcieniem wyrzutu w głosie. — Któż mi teraz kupi potłuczoną rybę?!
— Nic się złego nie stało... tylko jej głowę trochę naznaczyłem—odpowiedział majtek, spuszczając kosz do czółna.
Za chwilę trzej rybacy trzymali już wiosła w rękach i czekali rozkazu Boudarda, który milcząc, wbijał w bok czółna żelazne dulki.
Orange, pewny, że go nie zostawią na morza, uśmiechał się złośliwie pod nosem i nie wychodzi! ua pokład, jakkolwiek słyszał, że załoga już się ma do odjazdu.
— Malec! — krzyknął Boudard, niespokojnie przerabiając wiosłem po wodzie. Orange, jakby nie do niego rozkaz się stosowa!, ani drgnął pod pokładem.
Boudard zrozumiał grę od razu i po krótkiej chwili czekania, zawołał:
— Gabryel!
Wyrostek, ciężko stąpając po żelaznych schodkach kajuty, wszedł na pokład. Podniósłszy głowę butnie do góry, nasunął czapkę na czoło, przekroczył szyrabort i zsunął się tylem do czółna.
Bomdard trzymał jego wiosło w ręku.
Orange, nic spiesząc z pomocą wiosłowania nikomu, rozsiadł się wygodnie na tyle i zaraz z miejsca zagwizdał wesołą piosnkę „powrotu rybaków”
Dwie pary olbrzymieli wioseł szczęknęły w dulkach i wypukła koncha dębowa, kołysząc się na przód i w tył po drobnych falach zatoki, pomknęła ku brzegom.
W kwadrans wielki pająk drewniany, przerabiając długiemi nogami po morza, przybił do lądu.
Na piasku stali handlarze i gapie, zawsze oczekujący przybycia rybaków z każdym drugim przypływem morza.
W gruppie handlarzy, jaśniała rumiana twarz opasłego syndyka, który razem ze wszystkimi mieszkańcami Grandcamp, pociągnął ua targ, więcej z nudów, niż przez ciekawość, a więcej ieszcze przez ciekawość, niż z obowiązku czuwania nad moraluem i Hzycznem dobrem rybaków.
Boudard mrugnął nań ukośnem okiem i upewniwszy się, że syudyk nie odejdzie z largu, zabrał się najspokojniej do zwykłej licytacyi. Najpierw poszły płaszczki, a potem dopiero barweuy, makrele i fladry. Kaje były tak wielkie, że Boudard musiał rozprzedać je na sztuki. Rozlicytowawszy pomiędzy uboższą ludność rybacką psy morskie, Boudard z czółna zaczął głośno opowiadać syndykowi o buncie „malca” przeciwko prawej władzy „gospodarza."
Syndyk słuchał skargi z nabożeństwem i uwagą. Widząc jednak, że Bondard przesta! już rozwijać motywy, a natomiast ustawicznie wraca się po dawne, odezwał się do buntownika głosem urzcdowopoważuym:
— Czy przyznajesz się do winy i przestępstwa przeciwko władzy "gospodarza," który cię w tej chwili oskarża przed urzędem syndyka rybaków?
— Przyznaję — odpowiedział sucho Orange, stając prosto na dnie czółna i patrząc siniało w rumianą twarz sędziego.
— Czy masz co do przytoczenia na swojo obronę?
— Mam.
— A mianowicie?..—spytał syndyk łagodnie, nadstawiając ucha słowom Orange'a.
— A to, że—m mocny, jak każdy majtek, a Boudard nie chce mi dać całej części, mówiąc, że mi się nie należy, chociaż dawno robię już wiosłem i prowadzę statek po morzu.
— Czy to jest wszystko, co na swoje obronę przytoczyć mi możesz?
— Wszystko, panic syndyku. Nie chcę być dłużej „malcem" i koniec.
— Dobrze—odpowiedział syndyk łagodnie.— Pójdziesz ua sześć dni do kozy o chlebie i wodzie.
— A niecb tam! to pójdę, byle się raz skończyło — mruknął gburowato Orange i nasunął czapkę na oczy.
— Huszaj mi zaraz do merostwa i powiedz stróżowi, żeby cię zamknął na górze— dodał syndyk stanowczym głosem i wskazał mu ręką ulicę, która prowadziła prosto na plac wysokiego urzędu.
— Niech pan syndyk pozwoli mu przynajmniej zjeść obiad, com przygotowała dla niego na dzisiaj — wtrąciła dobrotliwym tonem zona Bondard'a, i dla wzruszenia sędziego, podstawiła ma pod uos jedną ręką miskę z gotowanemi rybami, a drugą kawał czerstwego chleba.
— Nie bójcie się, nie umrze z głodu — odezwał się syndyk poważnie i machnąwszy ręką, odszedł.—To wytrzymały wilk!
— Tego mi tylko brakowało!—krzyknął lioudard na żonę. — Nie dość, żem przez sześć lat chował żmiję w zanadrzu, jeszcze mi tu go będziesz pieścić ua pożegnanie? Do domu mi zaraz z temi miskami!
Staruszka pochyliła głowę ua znak poddania się mężowi i kolacąc drewniauemi sabotami po bruku, pociągnęła do domu na starych nogach, które nie bardzo ją od pewnego czasu słuchały, choć sama czuła się jeszcze dość rzeżką w sobie. Astma i reumatyzm męczyły ją ua każdą zmianę i częstokroć po kilka dni zatrzymywały w łóżku. Było to dla niej wielkie zmartwienie, gdyż w takich razach nic mogła dobrze obsłużyć I!oudard'a, który, niecierpliwiąc się nie ua czas przygotowanem jedzeniem, nastawa! koniecznie, aby sprowadzić córkę z Caen i położyć koniec, z jednej strony nieporządkowi w domu, a z drugiej „rozpróżniaczaniu się” dziewczyny w wielkiem mieście. Bondard'owa ani słyszeć
0 tem nic chciała i smarując nogi spirytusem mrówczanym na reumatyzm, a popijając ziółka Ślazowe na rozwijającą się astmę, dreptała koło kuchni z większą jeszcze gorliwością, niż zwykle. Obecnie ubył jej Orange, którego żywiła za niewielkiem wynagrodzeniem, jakie Boudard strącał ze skromnej części „malca.” Oddalenie ho, jakkolwiek przewidywała je oddawna, poszło staruszce w niesmak. Przyzwyczaiła się do niego
1 polubiła, jak swoje dziecko, właśnie za jego bntność i energią. Nic śmiała jednak wstawić się za nim do Boudard'a. Zresztą byłby to próżny wysiłek. Jak Boudard się uprze, nic go nie przekona. Staruszka poszła więc w milczeniu do domu i odtąd imienia Orange'a nie wymówiła już nigdy przy mężu, wiedząc doskonale, że i chłopak i ona, najgorzej na temby wyszli.
Orange, bez jedzenia, bez wichrów morskich i bez błękitnego koła widnokręgu, przesiedział swoje sześć dni pod kluczem, który siódmego dnia dopiero zaskrzypiał po raz ostatni dla niego w zardzewiałym zamku i zamiast więziennego chleba i wody, zwiastował mu możność działania i poruszania się swobodnie po zemi i wodach normandzkiej osady. Była to Niedziela
Czterdzieści rybackich jednomasztowycb statków kiwało się na kotwicach w dali, a czterdzieści wypukłych czółen obijało sobie boki o łagodnie wychodzący z morza piaszczysty brzeg lądu.
Długi ua sto kilkadziesiąt metrów kamienny bulwar chronił ziemię przed szturmami bałwanów i najeżony kilkoma drewnianemi tamami, które, jak wązkie noże, wchodziły w wodę, nadstawiał swoje granitową pierś w obronie osady przeciwko rozhukanemu żywiołowi, w czasie księżycowych morszczyzn i zimowych burz.
Poobrywane po obu stronach osady piaszczyste brzegi lądu, czariiemi paszczami jam wzywały rząd i gminę do rozciągnięcia bulwaru wzdłuż całej osady i tem samem do zabezpieczenia rybackich lepianek przed niechybną zgubą na dnie morza, które z każdym nowym przypływem, rzucało się w dawne jamy, jak we właściwe sobie łożyska, i ztąd następnie rozpoczynało dalszą pracę zniszczenia. Kilka chat stało na gruncie, silnie już podmytym od spodu, i za każdem uderzeniem tali, dzwoniło szybami, jakby ze strachu, lub obowiązku ostrzegania mieszkańców przed grożącem im niebezpieczeństwem.
Hozpoczęty za drugiego cesarstwa bulwar czekał lepszych czasów i kupami rozrzuconych na swych krańcach kamieni natrząsał się do wspólki z mieszkańcami osady z rządów trzeciej rzeczypospolitej, która do tej pory nie zdążyła jeszcze swojem biurokratycznoadministracyjnem okiem wglądnąć w ten zakątek rybackiego życia i przyjść w pomoc żywiołowi ziemi przeciw żywiołowi morza.
Wprawdzie grzbiet podwodnych skał Calvados, ua kilka kilometrów odległych od lądu, wstrzymywał pierwszy szturm rozhukanych bałwanów i naturalną tamą rozdzielał wody ua wiecznie burzliwą Lamanszę i spokojną zatokę Graudcanip; jednakże przy wielkich przypływach morza, ua przesileniu, lub porównaniu dnia z uoca, i przy silnym wietrze północnowschodnim, bałwany przechodziły wierzchem skal, i na kilka godzin, spienioncmi rzutami wody zalewały niższą część osady.
Tej niedzieli, więcej niż kiedykolwiek, morze rzucało się ua ściany dwupiętrowych willi, wznoszących się z jcduostąjuą symetrya wzdłuż całego bulwaru i okrążywszy mury kamienic, wpływało na Wielką ulia;, która po za ich tyłami wiła się fautastyczną linią biednych lepianek z gliny i nieociosauego kamienia. Gdzieniegdzie woda, zatrzymawszy się w płaskich dolach ulicy, tworzyła w poprzek drogi szerokie jeziora, które nie mogąc spłynąć napowrót do morza, czekały słońca, aby swoje duszną parę powierzyć chmurom i obłokom.
Pomimo święta, na WialkiSj ulicy było pusto.
Rybacy pili po szynkach i tygodniowy zarobek przegrywali w karty, domino lub kręgle.
Kobiety siedziały po domach, pozbijane w większe gromadki u starszych, lub zamożniejszych rybaczek i przędły nić plotek na kółku wzajemnych obmów i oszczerstw. Młodsze, nie znużone jeszcze małżeńskiem pożyciem, siedziały przy bokach mężów i wpatrywały się bezmyślnym wzrokiem w czarne punkta dominowych kostek, lub zabłocone kręgle, przewracające się z hałasem pod uderzeniem olbrzymiej drewnianej kuli, która wyrzucana wprawną ręką rybaków, wartko pędziła po długiej desce kręgielni.
Z szynków, rozsianych wzdłuż Wielkiej ulicy i bulwaru, wyrywaiy się tłumione zamkniętą izbą głosy ucztujących i mieszały ze świstem wiatru, który z Iona bałwanów, gotujących się na brzegu, porywał garście spienionej wody i przy pogodnem niebie bębnił nią po szybach i spiczastych dachach, jakgdyby rzęsistemi kroplami zawiejnego deszczu.
Słońce tęczowemi kolorami przeglądało się w zroszonych szybach i gorącą barwą zachodu krwawiło się na wysokich kominach domów i zakopconych szybach.
Gabryel Orange, wypuszczony z kozy, przemykał się ostrożnie pod ścianami chat i kierował prosto do ojca Renoufa, który na początku Wielkiej ulicy trzymał hotel vel zajazd dla po
drożnych i szynk dla rybaków Ponieważ chciał mienie' pokład, musiał Iakże zmienić i szynkarza.
Kiedy bowiem załoga Eufrazyi pila i zaopatrywała się w żywność u ojca Lclaudois, prawie na samym końcu osady, to załoga Petreii była stałym gościem ojca Boionia, który pilnował wejścia do Grandcamp ua jego początku.
Ojciec Renouf, chudy, kościsty ua twarzy, z ustami mocno śeiśniętcmi i wiecznie migoczący siwcnii oczkami ua wszystkie strony, stał w tej chwili przed szynkiem, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma i jakgdyby to go żywo obchodziło, wpatrywał się w zachodzące słońce dla wybadadania z jego kolorowych przepowiedni rodzaju pogody na jutro. Usłyszawszy za sobą kroki Orange'a, odwróci! się ku przeskakującemu przez kałuże chłopakowi i zawoła! drwiąco do niego z daleka:
— Z kozyś, bratku?
— Z kozy. Dajcie jeść.
— Jeść... jeść .. A kto zapłaci?
— Juściźe nie ja, tylko Petreii.
— Cóż to?! wsiadłeś już na nia, że pijesz na jej kredyt?
_ Niby nie wiecie.... Przecież Lemoinc przy was mówił, że jak wyląduję z Eufrazyi, to mnie weźmie do siebie.
— A czy ty nie wiesz, że się pogodzili z Boudard'eiii?
— E!. co tam taka zgoda! Jak przemówicie za mną, to jeszcze dzisiaj będę na Petreii.
— Co nie mam przemówić!... Tylko nie zaraz, bo Lemeine zly, że malo wczoraj nałowił, a ja mam dużo do roboty.
— Wy tam zawsze macie coś do roboty, kiedy komu trzebaby wygodzie.
— Słuchaj, Gabryel, ja nie Roudard! Ze mną złością nie wskórasz.
— Dobrze, dobrze; tylko dajcie jeść, boni się sześć dui dyabelnie wypościł.
— Pójdź do stancyi!—zawołał Itenouf i pociągnął za sobą młodego chłopaka do małej izdebki przy szynkwasie, która służyła za skład rupieci, schowanie drobiu, przeznaczonego ua zarżnięcie, i zarazem za kancelaryą szynkarza, jak o tem świadczyło kilka książek rachunkowych, rozrzuconych bezładnie ua stole i stołkach.
Tamto, w towarzystwie kaczek, żerujących po glinianej podłodze, i kur, krzekorząeych nad okruchami chleba, Orange doczekał się sakramentalnej mateloty, kawałka baraniej kości, funta czerstwego chleba, dwócb litrów cydru i Lemoine'a, którego ojciec Renouf, niby nie chcący, przyprowadził do stancyi i połączy! ze zgłodniałym wyrostkiem.
Jakkolwiek wszyscy trzej wiedzieli dobrze o co im idzie, nie przeszkodziło im to jednak pierw czaić się do siebie, skradać i przebąkiwać półsłówkami o celu spotkania, zanim w niego
uderzyli następnie i postawili sobie pytania wprost.
JJylo to iście normandzkie traktowanie sprawy.
— Więc chciałbyś koniecznie wsiąść na Petrekf—spytał Lemoine po półgodzinnein nicieniu językiem ua ten sam temat.
— Juści że nie na pocztową brykę, kiedym się nie urodzi! pocztylionem.
— Toć i ja triem przecie, żeś u Bondard'a nic konie czyścił, jeno pokład. Ale czy ty wiesz, że Petrela kładzie się na bok okrulnie, kiedy z tyłu zawieje?
— A niech się kładzie i na dwa!... Niby ja jej nie znam!
— Juściże ją pewnie znasz, kiedyś tutejszy; ale zawsze Jetrela, to nie Eufrazya... Spać na niej nie można, kiedy morze przyjdzie na plecy.
— Dobrze nie raz i Eufrazya tańcowała po tali, a ja prowadziłem ją na morze, choć i siedmnastu lat nie miałem jeszcze. Cóż to?! nic znam brzegów, czy co?! Na każdym kamieniu stanc ja wam nic tylko w Grandcamp, ale i pod Anglija. Ze mną sieci nic porwiecie tak łatwo na skałach, bo je znam wszystkie! Zresztą, czy to piję, albo kurka mam na oczach?
— Wiem ci ja, że masz łeb tegi do picia, a oczy nie od święta, ale...
— Ale co?.,. No! możem nie mocny?
— Co masz być nie mocny! Ale widzisz teraz ryby nie idą, a wszystko w dwójnasób drogie.
— Co rai tam będziecie gadać, że ryby nie idą! Za diva tygodnie trzeba jechać do Anglii, to też we czterech nie wsiądziecie na pokład, bo nie dacie rady.
— Juściże nie wsiądziemy we czterech, ale jabym tam zawsze wolał dużego „malca, niż majtka.
— Takżeście dobrzy! Żebym chciał za „malca,” tobym sio został z Boudard'em, który mówi, że mu krzywda na mnie. Po cóżbym zresztą miał zmieniać pokład, gdyby stary był mi dał całą część, jak mi się należało z prawa.
— Z prawa... hm!... Albos to w marynarce już służył?
— Ta i cóż, żem nic służył, kiedym i tak ua pokładzie przeszło sześć lat harował.
— Wiem ci ja, żeś harował, ales też u Boudard'a całej części nie brał.
— Nie hral.. nie brał... To też teraz chcę ją wziąść, kiedym i w kozie już siedział za nią. No, weźmiecie muie na Petrelą, czy nie?
— A jeżeli nio wezmę, to co?
— To pójdę do innych, albo do Cherbourga.
— Co masz chodzić do Cherbourga, kiedy możesz zostać ze swojemi. Nic z tego tyś tu kraju, boś się w Grandoamp nie urodzi!, ale zawsze swój. Toby się i lepiej zostać z nami, niż po obcych chodzić.
— To też go weź—wtrącił Renouf—bo i tak was czterech tylko.
— Co czterech, to czterech, ale jak piąta gęba oa pokład przyjdzie, to do działu nie czterech będzie, tylko pięciu—odparł Lemoine stanowczo i z wiarą w siłę argumentu, który nikomu innemu, oprócz niego, do głowy i przyjść nawetby nie mogł.
Nastąpiła chwila milczenia.
— A do Anglii także ne czterech pojedziecie?—przerwał Orange.
— Ja tam pewnie tej zimy nie będę przemycać—mruknął Lemoine, udając pogardę dla zwykłego rzemiosła rybaków francuzkich, którzy zimą zakupują ryby w Auglii, zamiast je łowić na swoich brzegach.
— Głupiemu gadać! Niby to raz na Petrelę nacierał rządowy—odparł Orange złośliwie, mrugając na Lemoińe'a.
— Bywało i tak, co prawda, ale to zawsze strach i dla mnie i dla armatora. Żebyto rządowy nie miał szkieł, jak je ma...
— Ja się tam jego szkieł nie boję, kiedy mnie i razu jeszcze moje oczy nie zawiodły, chociażem tylko do podawania hupki u Boudard'a służył.
— No, to wsiądź już na Petrelę, kiedy tak chcesz koniecznie, a niech nie będzie twoja krzywda — odpowiedział Lemoine, puszczając niby mimo uszu przechwałki Orange'ao jego bystrym wzroku.
— Ja piacę pierwsze kółko—dorzucił Kenouf i wyszedł do izby szynkownej. Obydwaj rybacy, uderzywszy się w dłonie na znak stwierdzenia umowy, poszli za szyukarzem.
Trzech majtków z załogi Petreii grało w kręgle z innymi rybakami na podwórzu zajazdu Pod Gniadym Koniem. Zawiadomieni przez ojca Ite noufa o zaeiąguięciu Orange'a ua pokład Petreii, porzucili kulę i przybiegli powitać „nowego.” Wczoraj jeszcze nazywali go buntownikiem, dziś zasiedli z wyzwolonym o rok zawcześnie „malcem przy długim stole szynku, jako przyjaciele, i uderzyli w kieliszki za jego pomyślność, za jego zdrowie.
Nazajutrz Lemoine zameldował u syndyka przyjęcie Orange'a na swój pokład i wczorajszy buntownikmalec pojechał na morze, jako rybak majtek.
Ojciec Renouf, tymczasem zagiąwszy w książce nową. kartkę, wypisał na jej wierzchu wielkiemi a niezdarueari literami: „Gabryel Orange." jakkolwiek miody rybak ani mu słowa pisnął o kredycie Rzecz rozumiała się sama przez się.
Tam bowiem, gdzie robotnik płacony jest z dołu, a jeść musi z góry, któś będiic zawsze jego wierzycielem, jeżeli nie przez całe życie, to przynajmniej przez rok, lub choćby przez miesiąc tylko, nazywając się przy tem dobroczyńcą cierpiącej ludzkości.
Takiemi wierzycielami z urzędu nad morzem są szynkarze, u których nic rzadko po pięć, po dziesięć załóg od razn zaopatruje'się we wszystko, co tylko do iedzenia i picia jest potrzebnem
Obrachunki odbywają się co tydzień z Soboty na Niedzielę, w wigiliją dnia, w którym rybacy na tem większą chwalę Pana Boga piją przez cala dobę na lądzie. Polowa tygodniowego zarobku idzie Da armatora, jedną szóstą z drugiej polowy bierze gospodarz" statku, a resztą dopiero dzielą się majtkowie do wspólki z gospodarzem.
Że jednak załoga prowiduje się na wspólny koszt w materjały spożywcze, cydr, kawę gotowaną, arak, światło, drzewo i różne drobiazgi u szynkarza, szynkarzto więc, mówiąc właściwie, bierze ową resztę na pokrycie swojego rachunku i pozostałą odrobinę dzieli pomiędzyniajtków. jeżeli który z nich i tej jeszcze cząstki indywidualnie nio przejadł, lub nie przepił.
Lecz Orange cząstki swojej nie przejadał, ani tćż nie przepijał. Cala jego żądzą, jedyną namiętnością był pieniądz, za który mógłby sobie kupić choć jaki taki stateczek i na nun się majątku, a uważania u ludzi dobijać. Nikt go nie widział pod rękę z dziewczyną, ani z prezentem pod pachą. Kiedy i uni, wysiadłszy na brzeg, przez cala Niedzielę włóczyli się od szynku do szynku i co z tygodniowego zarobku nie prze pili, to przegrali w kręgle, on, zawiązawszy w supełek te kilka franków, które mu się pozostawały po potrąceniu kosztów utrzymania ua pokładzie od Poniedziałku rano do Soboty wieczór, siadał spokojnie u ojca Kenoufa do partyi domina i dzięki swemu talentowi do kombinaey j umysłowych, wygrywał od towarzyszów po kilka racyj kawy, co mu za całą przyjemność życia starczyło. Gdyby był mogł, niezawodnie byłby sypiał na pokładzie, byle zaoszczędzić jakie pięć, czy sześć franków miesięcznie na mieszkaniu. Prawo jednak i zwyczaj stanęły mu na przeszkodzie, oddalając odeń tym sposobom owo szczęście posiadania statku na jakie kilka miesięcy, a może i więcej. Ponieważ skórzane buty, kosztujące od czterdziestu do pięćdziesięciu franków, byłyby pochłonęły od razu dwumiesięczne jego oszczędności, zimą i latem więc chodził w drewnianych sabotach, nie zważając ani na niewygody, ani na drwiny osady. Dziewczyny nazywały go niedźwiedziem, a mężczyźni lapigroszem, co mu nic przeszkadzało bynajmniej iść prosto do celu, do tego statku, który był jego życiem, jego duszą. W całej jednak osadzie dwóch tylko miał nieprzyjacioł rzeczywistych: Boudarda, który go nienawidził instynktownie i Kenoufa, który się ua uim haniebnie zawiódł.
Wszakże na szynkarzuto Orange robił swoje oszczędności: jego rujnował, jego okradał na każdym franku, zawiązanym w pończochę, jego, swego dobroczyńca, i poplecznika, którego wpływom miejsce ua pokładzie Petreii zawdzięczał. Była chwiia, że nawet dość jawnie pracocwał nad wyrzuceniem młodego rybaka z pokla du Petreii, wystawiając go Lemoine'owi, jako człowieka niebezpiecznego pod wielu a wielu wzglądami, jako wciąż hardego, ambitnego i popędliwego przy lada sprzeczce, co na morzu nie jest zbyc bezpiecznem dla „gospodarza” już w pewnym wieku.
Lemoine jednak miał słabość do Orange'a, zwłaszcza, że Orange'owi zawdzięczał większe dochody z Petreii, która „nigdy jeszcze nic niosła na swych plecach majtka, jak on, śmiałego, pracowitego i o takiem oku, które i ze szklarni rządowego mierzyć się może."
Ileuoui, chcąc nie chcąc, postanowił czekać czasu, kiedy Orange, z tytułu rybaka opuściwszy pokład Prtreli, będzie musiał przez czterdzieśc dwa miesiące odbywać marynarską powinność w Cherbourgu. Jakież jednak było jego zdziwienie, kiedy pewnej Niedzieli, Orange, jakby na umyślnie, przesiedział swoich towarzyszów w szyDku, i zostawszy z nim sara na sam, zażądał dwóch filiżanek kawy z arakiem, „ale z tym, co to wiecie."
Od czasu, jak został rybakiem, to mu się pierwszy raz zdarzyło.
Ojciec Renoiif, szybko podawszy kawę, zasiadł na przeciwko ()range'a, widocznie zaciekawiony.
— Za tydzień trzeba rai będzie do Cberbourga przerwał rybak pierwszy.
— Hal... Czas, żebyś i rządowi odsłużył, co mu się należy.
— Czy mu się należy, to nie wiem, ale że muszę robotę porzucić, to wiem.
— Za to świata kawał zobaczysz za darmo i nowego admirała, co ma przyjechać na jesień do Cherbourga.
— Ja tam innego świata widzieć nie chcę nad ten, co mnie żywi, a od admirała niczego się nie spodziewam.
— Ha! kto wie? Powiadają, że teraz Rzeczpospolita bardzo ma dużo starania o lud.
— Co mi tam za Rzeczpospolita, kiedy biedny rybak, jak służył, tak służy, jak nie mogł do śmierci spokojnie łowić, tak i nie może. Niech tylko gdzie któś się zasierdzi, tak i zaraz do apelu. Żeby to chociaż coś w tem wielkiem mieście zarobić się dało!
— Eh! ty i tam dasz sobie radę.
— Juściźe pewnie moich pieniędzy rząd nie zobaczy, ale czy ja co wskóram na rządzie, to nie wiem. Chyba, żebym jakiemu ofiicerowi pożyczył...— wtrącił, niby od niechcenia.
— Officerów!?... To na nic się nie zdało— przerwał szynkarz bez namysłu. — Lepićjby ci u ludzi zostawić pieniądze, żeby na ciebie same pracowały, aniżeli ryzykować u officerów, co to dyabli wiedzą, gdzie icb potem szukać.
— I ja tez sobie tak myślałem—odparł spokojnie Orange.—Ale nie wiem, komuby je zostawić?
— A ilebyś tez chciał procenta?
— Mam, widzicie, siedmset dwadzieścia i sześć franków, com składał frank po franku przez dwa lata i miesięcy dziewięć...
— Ja, co prawda, liczyłem cię tylko na sześć set i coś...
— Bóg pozwolił uzbierać bez mala ośmset, ale jak przyszło buty kupić, a w koszule do służby się zaopatrzyć, tak nie zostało się więcej nad te marue siedmset dwadzieścia franków, którebym chciał u was zostawić, żebyście mi tak dali papier na cały tysiąc za czterdzieści dwa miesiące.
Ojciec Kenouf wyjął kredę z kieszeni, i powoli przeszedłszy do szynkwasu, na którym leżała czarna tablica, zaczął liczyć w milczeniu. Z rachunku wypadło mu bez mala po jedenaście od sta.
— Ależto lichwa!—wykrzyknął z przerażeniem.
— Niby to wy nic na lichwę dajecie, kiedy każecie sobie płacić po pięć i po sześć na miesiąc.
— Może; że i daję, ale nie biorę. Zresztą ci, co potrzebują, to mogą płacić po pięć na mieBiąc, ale ja nie moge. Chcesz dziewięćset?
— Nie, ho muszę mieć cały tysiąc, jak wrócę z Cherbourga.
Ojciec Renouf zamyślił się. Gotówki na robienie operacyi było mu zawsze potrzeba, ponieważ cały majątek miał w towarze i w „książce.” Wiedząc też, że kiedy cbłop się uprze, na nic się perswazye nic zdadzą, weksel bez dalszych omówień wystawił, dodając:
— Tylko dla ciebie to robię, żebyś pieniędzy w wielkiem mieście nie zmarnował.
— Nie bójcie się! nie taki ja głupi! Tego, eom morzu pazurami z wnętrzności wydarł i pazurami sobie odebrać nie pozwolę, bo to na tę „łupinę," w której się
moja głowa odmaleńkości kołysze. Ale o czćm tu myśleć? Nawet takiej Petreii, choć stara, i za czternaście tysięcy by nie kupił.
— Ha! kto wie? Wszystko jest w ręku Boga. Napijmy się jeszcze tego samego!
Na dworcu rozległ się dzwonek.
Za chwilę, pociąg, biegnący z Paryża, stanął na stacyi Isigny, i drzwi wagonów roztworzyły się na oścież.
Orange ciężkim krokiem podbiegi do wagonu trzeciej klassy i postawił nogę na stopniu. Zanim jednak zdążył wejść do przedziału, z wagonu wysiadła córka Boudard'a.
— Berta! —zawołał radośnie towarzysz dziecinnych lat dziewczyny.
— Gabryel! A ty gdzie? — odpowiedziała Berta, nieco zakłopotana zjawieniem się młodego rybaka, którego wełniany kaftan drutową robotą uraził w oczy dziewczynę, ubraną po miejsku i odwykłą już od rubasznej serdeczności wiejskich mieszkańców.
— Jadę na powinność — dorzucił gniewnie Orange, i miejscowym zwyczajem pocałował Bertę w oba policzki.
— Siadać! — krzyknął konduktor, gwiżdżąc na maszynistę.
Drzwi z trzaskiem zamknęły się za Orai,gc'm, i w chwilę potem lokomotywa, huknąwszy parą po kolach, i szumem porwała za Boba pociąg do Cherhourga. licrta, nic obejrzawszy się za odjeżdżającym, podjęła z ziemi koszyczki i zwolna puściła sie drogą do Grandcatup.
Chata Boudarda, z okrągłych kamieni i gliny, staią poniżej bulwaru, tuż nad samem morzem. Dwa prawic kwadratowe okna i drzwi z boku, nicsystematyeznem ich umieszczeniem pozwalały wątpić z pozoru o przeznaczeniu lepianki, która przy wysokim dachu, pokrytym słomą i narośuiętym ua nim zielonym mchu, wyglądała raczej na zapadnięty spichrz, niż ua mieszkanie człowieka Wielki, płaski kamień, służący za ławkę poobiedniej sieety, lub w razie potrzeby za stół do sprawiania ryb, leżał nierówno pod oknem i wygładzoną od siedzenia powierzchnią skrzył się na słońcu kroplami słonej wody, jaka po ostatniej falistej morszczyznie, zostaią w jego zagłębieniu. Po jednej i po drugiej stronie chaty, sterczały wysokie dwupietrowe kamienice, przygniatając lepiankę wielkością swych rozmiarów i wstydząc ją symetrya drzwi, okieu i gipsowych ozdób nad gzymsami. Ze spuszczonemi na oknach firankami i z drzwiami zamkniętemi na wielką klamkę, odrapana i zestarzała cha ta Boudarda, przy symetrycznych kamieniach miejskiej architektury wyglądała jak skulony we dwoje i trzęsący się w łachmanach żebrak pomiędzy dwoma wysokimi wyświeźonymi a sztywnymi żandarmami.
Berta, przyszedłszy do Grandcamp, stanęła na progu biednego domu rodziców i z bijącem sercem wzięła za klamkę. Drzwi skrzypnęły przeraźliwie na zardzewiałych zawiasach i otworzyły wejście do sieni biegnącej z boku, wzdłuż całego domu. Sądeczki, beczułki, połamane obręcze, kawałki porwanych sieci, drewniano druty i szpulki, stare kosze od ryb, kilka pieńków nie porąbanego jeszcze drzewa i stosy popsutych przyrządów rybackich przewalały się po glinianej podłodze sieni, tamując drogę do izby i kuchni.
Berta otworzyła drzwi na lewo i zaszła do paradnej izby Boudard'ów. Tutaj dopiero, zamożność rybaka, skryta dla oczu od zewnątrz widniała z każdego kąciki. Przy ścianach, naprzeciwko siebie, stały dwie wysokie, aż pod pułap, orzechowe szaty w stylu Ludwika XVIgo z boaterai rzeźbami kwiatów i z parami gołąbków całujących się w dziobki miłośnie i z wdziękiem właściwym epoce. Przy drzwiach tykał miarowym ruchem brązowy zegar w mahoniowej szatie, której boki, wygięte u dołu dla dania miejsca wacbadłu, rozpierały z jednej strony dębowe odrzwia, a z drugiej ciemną palisaudrowąkomodę, przeładowaną porcelanowymi chińczykami, malowauemi zabawkami z drzewa i wszelkiego rodzaju pudełeczkami. Pod oknem staią kanapa o powyginanych silnie poręczach i kryla swoje aksamitne obicie pod szarym płótnem pokrowca. Na ścianach pomiędzy szafami, u góry i na dole, wisiały w mosiężnych łapkach talerze, miski, półmiski i dzbanki z normandzkicgo polerowanego fajansu, rozweselając oko róźnobarwnemi bukietami kwiatów, wpalonych w siwoniebieskawe tła, lśniącej się polewy. Na środku stal okrąły, dębowy stół z ciężką rzeźbioną nogą o trzech gryfach, przykryty wielkim do samej ziemi, kolorowym obrusem i otoczony do kola wyplatanemi krzesłami o wysokich, prostolinijnych oparciach.
Berta, zastała wszystko, jak przed pięciu laty. Nawet bukiet sztucznych kwiatów w szklannym, malowanym na niebiesko wazonie, stał na środku stołu i dwoma złamanemi gałązkami przyglądał się, z jednej strony staremu albumowi fotografij, a z drugiej oprawnemu w złote ramki portretowi Eufrazyi, która doczekała się artystycznego uwiecznienia z ręki miejscowego ślusarza biegłego w swojej sztuce i w sztuce rysunku ostro zatemperowanyra ołówkiem. Brak świeżego powietrza i światła, któremu upartą tamę stawiały wełniane tiranki, czerwonemi festonami zwieszające się przy oknie, nadawał paradnej izbie Boudard'ów charakter ciężko umublowanej piwnicy, do której, przez uszanowanie dla mebli, starzy małżonkowie, wraz ze swoimi gośćmi, schodzii raz ua rok tylko dla uroczystego obchodu rocznicy ślubu.
Berta przesunąwszy się zręcznie pomiędzy krzesłami a szalą i komodą, weszła do sypialni rodziców. Wielkie łóżko mahoniowe, z ciężkiemi wełnianemii kotarami, zajmowało jedną połowę ważkiej izby, a drugą stół do jedzenia, jesionowa komoda, orzechowa szala, również w stylu Ludwika XVIgo, jak dwie pierwsze, i głęboki wyścielany fotel stojący pod oknem. Na ścianach, zamiast fajansów, wisiały jaskrawe cbromolitografie, przedstawiające w mniejszych, lub większych rozmiarach, Napoleona III go i jego wojenne tryumfy. Tu również, jak w pierwszej izbic, nic było nikogo.
Berta zwróeiła się na prawo i przez małe drzwiczki, kolo łóżka, weszła do swojej dawnej izdebki.
To sann łóżko, wysoko usiane, pod ścianą, naprzeciwko drzwi od kuchni, ten sam okrągły stoliczek, ta sama szafa oszklona, te same krzesła wyplatane słomą i ta sama klatka zielona przy oknie, co i dawniej, tylko, że w niej kanarek już nie świergotał od czasu swój śmierci na niestrawność, czy też ze starości.
Berta, zdziwiwszy się, że nie zastała firanek przy oknie, wyszła do kuchni.
Na zadymionych ścianach iskrzyły się miedziane radlę, żelazne garnki, blaszane patelnie, cynowe durszlaki i fajansowe miski.
Rzuciwszy przelotem okiem na oślepiający blask świecących sit; kolorów czerwonej miedzi, czarnego żelaza, szarej blachy, białej polewy i niebieskawego fajansu, porzuciła szybko kuchnią i weszła do sieni na jej drugim końcu. Dostrzegłszy matkę przez drzwi od ogrodu, wybiegła pędem na dwór i rzuciła się jej na szyję.
Staruszka wygrzewała się na słońcu i przerabiając kościstemi palcami po kolanach, dusiła się krótkim oddechem silnie rozwiniętej już astmy. Przytuliwszy głowę córki do zaschłej piersi, na chwilę zaniemówiła z wzruszenia, i osłupiałym wzrokiem wodząc po niebie, zdawała się szukać czegóś w pamięci.
Xa zakończenie milczenia i matce i córce puściły się rzęsiste łzy radości z oczu. Była to zarazem przcgrywka do ductu zapytań i odpowiedzi o przyspieszonem tempie i nierównomiernych taktach, w których przerywany suchy kaszel matki, zastępował miejsce pauz.
Berta, ze skrzyżowanetni na łouie rękoma, stała przed staruszką i opowiadała bez związku i ładu dzieje swojego pobytu w Caeu. Na Jej twarzy malował się błogi spokój osiemnastoletniej dziewczyny, o rozwijającem się dopiero życiu zmysłów i o silnem znamieniu marzycielskiego usposobibuia. Z głową nieco przydługą, z profilem zarysowanym ładnemi linijatni nizkiego czoła, prostego nosa, Jekko wywiniętych warg i cokolwiek nnprzód wysuniętej brody, licrta, przy białej, przejrzystej cerze twarzy i błękit nycb, głęboko osadzonych oczach, zdradzała od pierwszego wejrzenia jedną z tych wybujałych natur, w której brak sił fizycznych wywoływał chwiejność moralnych. Nawet głos jej dźwięczny, choć nosowy, brzmiał zawsze tęskną nutą w ustack i najweselszym opowiadaniom nadawał cechę jakiegoś smutku i niepewności w wyrazie.
Matka wsłuchiwała się w jćj opowiadanie i kazała sobie co chwila powtarzać wypowiedziane już przedtem szczegóły o zdrowiu ciotki, wielkości miasta, drogości sukienek, lub handlu miasta Caen rybami.
Przybycie Bondard'a położyło koniec tym nieustającym zapytaniom i odpowiedziom w których nawale matka i córka zapominały o istnieniu starego rybaka.
— Nareszcie będę mial na czas jedzenie! — zawołał Boudard, całując Bertę w czoło i przypatrując się z ukosa jej miejskiemu strojowi.
Berta nie zdążyła jeszcze zdjąć z głowy okrągłego kapelusza krepowego z niebieskim woalem i ściągnąć z rąk bladoblękitnych rękawiczek z kozłowej skóry. Boudard w milczeniu i chmurnie przyglądał się jej wiotkiej kibici, ujętej zgrabnie w nieco wytarty już paltocik bronzowy o kształcie ciała, w czarną kamlotową suknię, wlokącą się z tyłu, cokolwiek po ziemi. Dostrzegłszy metalowe gu
ziki wysokich bucików z pod sukni, mruknął: „panna.'” i wyszedł do kuchni.
0 obiedzie nikt ani pomyślał.
— Cóż to?! nawet ognia nie miałyście czasu zapalić?! — krzyknął z progu, ujmując się pod boki.
Matka i córka pobiegły do kuchni i zabrały się do gotowania obiadu dla zgłodniałego rybaka, który, trzasnąwszy gniewnie drzwiami za sobą, poszedł napić się cydru do ojca Lelandois.
Od tej chwili dla Berty rozpoczęło się nowe. życie. Kilkoletni pobyt w Caen zrobił głęboką szczerbę w jej myślach i uczuciach. Słabowita od urodzenia i wychuchana przez matkę, spędziła dziecinne lata w bezwzględnej swobodzie i bezczynności, budując domki z piasku i zbierając muszle ua dnie morza. W chwilach wolnych od zabaw chodziła do miejscowej szkółki dla dziewczyn, prowadzonej przez 'pobożne siostry, i tam nauczyła się czytać, pisać i rachować, przeplatając suchy wykład powyższych zawiłych nauk gorącym mistycyzmem katolickiej wiary. Ponieważ znaią aż nadto dobrze morze i jego widoki, plusk zatem fal w miłosnych jej marzeniach zajmował miejsce zupełnie podrzędne. Naturalnie ani skromne mieszkanie ciotki, żyjącej z maleńkiej emerytury po mężu
1 z zasiłków, otrzymywanych od Boudard'a, ani też rybacki dom rodziców, nie mogły jej zapewnić tego szczę
scia wygody i swobodnych marzeń. Tu i tum czu!a się, jakby nie u siebie i w przelocie tylko. Z początku, po przybyciu do Grandcanip, wzięła się, jak wszystkie towarzyszki, do robienia sieci i obszywania żagli rabandami. Ku swojemu i Jjoudarda zmartwi enin, musiała jednak zrzec się przyjemności wypełniania dnia pracą, ponieważ szpagatowe nici przerzynały jej rękę i krwawiły wciąż palce. Na cało zajęcie pozostało jej gotowanie śniadania dla matki i obiadu dla ojca, narządzanie bielizny i robienie pończochpraca jednostajna i nudna, którą spełniała bez wyraźnego wstrętu, ale też i bez najmniejszej przyjemności Nie mając do czytania nowych powieści, żyła wspomnieniem dawnych i rozstrajała umysł bezustannym marzeniem o nieokreślonych kształtach, w którem wszyscy i wszystko znajdowało swoje miejsce, z wyjątkiem rybaków z Grand camp i ich grubego życia. Ten i ów majtek, uwiedziony jedwabnem spojrzeniem jej niebieskich oczu, skubnął ją w plecy, lub połechtał pod pachami, przy spotkaniu ua bulwarze, ale wkrótce wszyscy, odstraszeni jej obojętnem zachowaniem się w obec tych wymownych oznak nczucia, odsunęli się na bok od panny i nie starali się nawet zwrócić jej uwagi na siebie.
Z początku lioudard napomyka! po kilkakroć córce o bogatym synu Duvala, lub „porządnym” (w znaczeniu większego jeszcze bogactwa) Totain'ie; aio ponieważ, jak mówiła, wcale niebyło jej pilno za mąż, wkrótce więc jćj życie z życiem mieszkańców Graudcamp straciło prawie ” wszelki związek.
Pomału, pod naciskiem naigrawania się towarzyszek i niezadowolenia ojca, zrzekła się sukienek do figury, krepowego kapelusza i kozłowych rękawiczek. Przywdziawszy natomiast biały czepsczek bawełniany na głowę, perkalowy kaftanik, spadający luźno z ramion i ciężką spódnicę kolorową, grnbo sfaldowaną na biodrach, zostawiła przy sobie dwie tylko oznaki lepszego wychowania w wielkiem mieście: książkę do nabożeństwa w kościele i skórkowe trzewiki, zapinane na metalowe guziki. Po upływie dwóch lat, jednostajne życie w Grandcarap stało się istotną męką dla jej imaginacyjnego umyfilu. Potrzebowała powietrza wrażeń, a dusiła się w zacisznej atmosferze rybackiego życia. W chwilach nudy, wyrzucała sobie swoje obojętność dla officerów marynarki, paniczów z Paryża i miejscowych szykistów, którzy co dnia zatrzymywali się przed jej oknem w Caen i posyłali w górę błędne spojrzenia ulicznych zalotników, poparte wymownemi pocałunkami od ręki. Pcd wpływem tych wspomnień postanowiła pewnej nocy uciec do Caen i tam zamieszkać na nowo przy ciotce, pewna, że jej życie stanie się rozkoszą, jakiej dotąd nie zażyła jeszcze nigdy. Światło dzienne onieśmieliło zamysł jćj nocnej gorączki. Zostaią.
Tymczasem życie w Grandcamp szlo swoim zwyczajem i jednostajnym trybem. Rybacy przyjeżdżali z porannym, lub wieczornym przypływem, hałasowali na bulwarze i w szynkach przez kilka godzin morszczyzny i następnie odjeżdża!! z odpływem na całą dobę połowów.
Zamiast „buntu malca,” przedmiotem rozmowy stało się oberwanie kawałka lądu pod chatami, nieubezpieczonenii tamą, ni kamiennym bulwarem, i dało niewyczerpany materyał do narzekania na rząd rzeczypospolitej, który w swoich „anarchicznych dążnościach," zostawiał mienie rybaków na łasce rozhukanego zimowemi burzami żywiołu.
Mężczyźni radzili, kobiety płakały, a wszyscy razem z założonemi rękoma czekali ratunku, z którym rząd się nie spieszył, mając przed sobą wiele innych naglejszych i ważniejszych prac do wykonania.
Rybacy ze swej strony nie zabezpieczali się sami; woda zatem podmywała im grunt pod chatami co raz dalej.
Tym sposobem kółko narzekań kręciło się wciąż na tej samej osi i czekało wypadku, któryby wstrzymał, lub zmienił jego codzienny bieg.
Powrót Orange'a z wojennej służby, dał właśnie w samą porę nowy materyał do rozmów, gdyż łagodniejsza, niż zwykle, zima, kazała ry bakom zapomnieć o szturmach wody na stały ląd ich biednych siedzib.
Od tej pory cala uwaga mieszkańców Grandcamp zwróciła się na młodego rybaka i jego opowiadania z czasu służby w wojennym porcie. I ci, którzy odsłużyli już swoje czterdzieści dwa miesiące, i ci, którzy dopiero odsługiwać mieli, z natarczywością cisnęli się do Orange'a i, zarzucając go pytaniami, zmuszali do powtarzania po setki razy tych samych szczegółów, które znali tak dobrze, jak i on, a które niczem się nie różniły od innych opowiadań „powrotnych” marynarzy. Jedyna odmiana jego wojskowego życia polegała na tem, że kiedy wszyscy służyli na wojennym okręcie przez całe czterdzieści dwa miesiące, on marynarzem, we właściwem znaczeniu tej nazwy, nie był nawet roku. Cały schłonięty żądzą zarobienia, choćby solda, byłe uciułać potrzebną summę na kupienie rybackiego statku, Orange wszelkiemi silami starał się wyróżnić z massy majtków i wydostać z wojennego pokładu na stały ląd Cherbourg'a. Od przyjaźni z podofficerem, doszedł do pochwał kapitana, a od sentymentalnych usług kapitanowi, do intratnego przedpokoju komendanta twierdzy. Przez dwa lata podawania płaszczów gościom komendanta i wożenia ich w czółnie po przystani, franki leciały do jego kieszeni, a oczy śmiały mu się dzikim blaskiem chciwości. W ostatniem półroczu zwolniony całkiem od ćwiczeń i żołnierskiej gimnastyki, stal prawie stale w przedpokoju, lub też dowodził osiemnastoma wiosłami „rządowego” czólna. „.Napiwki" sypały się eo dzień i tak zaokrąglały summe wytrwale zaoszędzanych pieniędzy, że po skończeniu marynarsko lokajskiej służby, dwa tysiące frauków szeleściato papierowemi stulrankówkami w wytartym jego skórzanym woreczku.
— Ach! żeby tak jeszcze choć z dziesięć, albo jedenaście tysiąezków! — zawoła! z westchnieniem, składając w sekrecie pieniądze u ojca Kenoufa.
— Dasz ty sobie radę—odrzekł szynkarz z filuternym uśmiechem, wręczając Orange'owi kwit na złożoną przez niego summę.
— Nie tak łatwo. Dużo mi jeszcze potrzeba, a tu nic, tylko dziesięć palców.
— Masz głowę ua karku...
— Ta i cóż, że mam, kiedy ryby tanie, a nawet i „gospodarzem" nie jestem.
— To się ożeń.
— Bab!...' A z kim?
— Weź Marya.. Andrzej DnTal daje pięć tysięcy za nią.
— Kiedy kulawa.
— Weż Lizę... cztery tysiące z okładem.
— Nic chcę, bo zła okrutnie i dużo pyskuje.
— Jak zbijesz tęgo, to się ułagodzi.
— Nic chcę. Za malo dają.
— Weź Ameliją.
— Nie chcę, bo ciekawa do kieliszka, a i czterech tysięcy nie dadzą. Wolałbym Bertę...
— Boudard ci nie da.
— Co niema dać?... Dawno juz mam chrapkę na nią.
— Chrapkę!... kiedy stary ma złość do ciebie, a córkę odda tylko bogatemu.
— To tam jeszcze niewiadomo, kto będzie bogatszy!
— Prawda, ze niewiadomo, ale Berta nie dla ciebie. To panna.' na kreweta nie pójdzie,
i saitci nie narządzi. Jćj za urzędnika jakiego, a nie za rybaka.
— Kiedy Boudard da ze dwadzieściatysięey...
— Da... da... Da, ale nie tobie, i to jeszcze pytanie.
— Niech tam! to się nie ożenię. Ale, ale, ojcze Uenoufic'... jakby wasz szwagier Totain potrzebował „gospodarza” na Petrełę, to przemówcie za mną.
— Niby to nie wiesz, ie Lemoine siedzi u niego w kieszeni: jak go puści, to i pieniędzy więcej nie zobaczy.
— Jak nie puści, to może więcćj jeszcze stracić! Lemoine nie dowidzi bardzo... żeby go czasem kiedy „rządowy" nic przyłapał— dodał obojętnie i wyszedł ze stancyi ojca IŁenoufa.
Na bulwarze siadzialy kobiety kupkami i z daleka pokazywały soóie Orange'a.
Czego natura nie data mu od urodzenia, to poprawiła kilkoletuia służba na okręcie i w przedpokoju komendanta.
Syn niewiadomego pocbodzeuia, z matki rybaczki i z ojca przejezdnego podobno gościa przez kąpielowe miasto Treport, Orange urodził się bez wielkiego tułowia, grubych rąk i słabych nóg. Kiedy inoe dzieci rybackie przychodzą na świat z dziedzicznie już szerokiemi biodrami i dążnością do kołysania się na słabszych od innych części ciała, nogach, on, nie odziedziczywszy po ojcu fizycznych znamion rybaka, pracującego przy wiośle przeważnie górną połową ciała, odznaczał się proporcyonalnośeią od urodzenia. Początkowo za słaby do ciężkiej pracy rybackiej, na statku Boudard'a i w wojennym porcie rozwinął się w muskularnego atletę, z którym inni rybacy, o tułowiu hippopotama, kołyszącym się na nogach kaczki, ani na siłę, ani na piękność mierzyć się nie mogli.
Wygolony zupełnie po marynarsku, z krótko strzi żonemi włosami, które jeżyły się czarnym gąszczem na nizkiem czołem, wiecznie zmarszczonem przy osadzie prostolinijnego nosa, z czarnemi, jak węgiel, oczyma, głęboko osadzonemi w czaszce, z nozdrzami silnie wyciętemi po bokach, z dolną szczęką, wyraźnie wysuniętą naprzód i z wargami namiętnie wywiniętemi, jakgdyby umyślnie do docałunków, Orange, wypołorowany przez wojenny szyk, od pierwszego pokazania się na plaży
Gramlcamp, stał sio celową tarczą, (lo której normandzkie córy strzelały na wyścigi z niebieskich oczu. Ale Orange'owi nie o „głupstwach” myśleć! Na przewracanie oczyma odpowiadał wstrząśnieniem ramion. Zaledwie zatrzymując się, chwilkę dla powitania znajomych, które z ławek podbiegały ku niemu i zasypywały go pytaniami, szedł prosto do chaty Boudard'a, ua drugim końcu osady, i obójętnemi słowy zbywał natarczywą ciekawość cór Ewy.
— Za rok muszę mieć Petreii: i Bertęl—zawołał do siebie stanowczo i jakby na przekór rozmowie z ojcem Renoufem.
Przez pięć lat nie wszedłszy do chaty Boudard, dziś po raz pierwszy dawny „malec" i buntownik, dumny uciułanym groszem, ośmielił się przestąpić próg domu swego „gospodarza" i spojrzeć mu prosto w oczy.
W paradnej izbie nie było nikogo.
Potrąciwszy krzesła, zawalające mu drogę, wszedł do sypialni.
Ani śladu żywej duszy.
— Pomarli, czy co? — mruknął pod nosem, otwierając drzwi koło wielkiego łóżka i wchodząc do izdebki Berty.
Przy oknie, otwartćra na ogród, zona Boudarda, zaschnięta w astmatycznej starości, siedziała w głębokim fotelu i drzemała. Biały czepek zsunął się jej na czoło i odsłoni! kępki potarganych siwych włosów na tyle głowy.
— Jak się macie, matko Boudard?!—zawoła) Orange donośnym głosem. Staruszka drgnęła ua fotelu i skostniałą dłonią przetarła oczy.
— A... to ty—odpowiedziała, dusząc się od kaszlu,
— Tak, to ja. Powróciłem z służby wojskowej i przyszedłem was pozdrowić, boście mnie chowali i żywili.
— A... tak, tak—mruczała starowina, pokasłując i ściskając bezsilną ręką żylastą dion Orange'a.
— Boudard'a niema w domu?
— Na morzu... przecież wiesz..
— Juściże wiem, ale myślałem sobie, może nie pojechał. Chciałem go pozdrowić i Bertę także.
— lierta w kuchni... zaraz przyjdzie...
— Pójdę sam ją zobaczyć... pewnie wyładniała—rzeki Orange do matki Boudard i wyszedł do kuchni.
Berta siedziała na stołeczku przed kominem i wkrawała ryby do żelaznego rądla. Płomienie buchającego ognia czerwonym odblaskiem barwiły delikatną skórę jćj pulchnych policzków, które żywo odbijały od szerokich sinawych podków pod oczyma i białego czepeczka, płasko obciśniętego na tyle głowy.
— Jak się masz, Berta?! — zawołał Orange, zamykając drzwi za sobą.
— Ach! to ty—odrzekła wesoło dziewczyna i nadstawiła mu gorący jeszcze policzek do pocałowania, nie przestając jednak mieszać łyżką kawałków ryb z sosem z masła, włoszczyzny i pieprzu, skwierczącym ua dnie głębokiego ra dla. Orange schylił się, pocałował, i przysunąwszy pień drzewa do komina, usiadł tuż przy Bercie.
— Wyładniałaś ogromnie przez te trzy lata, com cię nie widział
— Co miałam wyładnieć! — odrzekła dziewczyna, spuszczając na dół niebieskie oczy i bawiąc się końcami swoich długich palców z obrąbkiem białej zapaski.
— Kiedy mówie, żeś wyładniała, toś wyładniała! I taka blada nie jesteś, jak dawniej i urosłaś jeszcze porządnie, i stluścialaś trochę w solue.
Berta w odpowiedzi potrząsnęła tak silnie radleni, że z pod pokrywy wyleciało kilkanaście kropel tłustego sosu i zaskwierczało przeraźliwie ua rozpalonych węglach.
— O małom nie przypaliła matloty.
— Nic jej nie będzie... kiwaj tylko ciągle radiem na boki. A Boudard zawsze zły na mnie?
— Zly—odpowiedziała dziewczyna i skrzywiła niechętnie usta.
— .Iak cię mu wezmę, to się udobrucha.
— Nie wiem, czy weźmiesz — odcięła Berta i uśmiechnąwszy się figlarnie prosto w oczy Orangeowi, kiwnęła znowu radiem za mocno.
— Dolej trochę wody, bo się ryby przypalą.'—zawoła! Orange, podsuwając wiadro do nóg Bercie.
— Przeszkadzasz rai gotować! rzekła, niby gniewnie, i odstawiła motlotę na bok:
— Głupstwo! Uroń mnie tylko przed ojcem, to cię wezmę.
— Jak się ociepli! Wcale mi nie pilno za mąż
— Nibyś ty inna, jak wszystkieszepnął jej Orange do ucha i objął w pół.
— Właśnie, żem inna—odparła (Serta i wymknąwszy się z jego rąk, odskoczyła na bok.
Widząc, że młody rybak chce ją złapać powtórnie, otworzyła szybko drzwi od sieni i przemykając się zręcznie pomiędzy koszami, sądeczkanii i kłodami drzew, wybiegła przed chatę.
Orange poskoczył za nią; spostrzegłszy jednak ludzi, którzy zaczęli się schodzić na targ. kiwnął jćj głową ua pożegnanie i poszedł witać się ze znajomymi i przyjaciółmi.
Uia lierty, która mieszkaią przez pięć lat prawie w wielkiem mieście i kończyła, tak zwaną przez matkę Boudard, „edukacya," która czytała historyą świętą, wybór najcelniejszych poezyj i kilkanaście romantycznych powieści, która wid dala officerów marynarki, urzędników z telegrafu i paniczów, przyjeżdżających z Paryża na coroczne wyścigi do Caen, — dla niej, która nauczyła się marzyć o mibści przy blasku księ życa i gitarze, ani ta postać barczystego herkulesa, ani to oświadczenie się o rękę bez poprze dniego stukania dc serca, ani to przyszłe życie rybackie, grube i poziome, a zuane jej aż nadto dobrze z doświadczenia, ani też ten dom przyszły o dwóch izbach uietapctowanycb, a może i bez posadzki, ani to łóżko bez ozdób i ciężkich kotar, ani też to narządzanie sieci i wełnianych pończoch dla męża, nie mogło zwyciężyć jćj serca, bijącego słabo pod lekko zaokrągloną piersią i opanować od razu myślami, bujającemi aż dotąd bezładnie w jej pociągłej a kształtnej główce. Widząc jeduak Orange'a na tle zgarbionych i niezgrabnych rybaków, którzyspracowanemi rękoma nic mogli odpowiedzieć serdecznie ua uścisk „powrotnego," którzy podbiegali ku niemu, kołysząc się na nogach, jak tłuste kaczki, spędzone z wody, których twarze gubily się w bujnych i krzaczastych brodach, a kolorowe szlafmyce słabo odbijały od brudnych kaftanów wełnianych, Berta zamyśliła się głęboko i pomimo roboty w kuchni, zostaią przed domem.
Koło przychodzących na targ zwiększało się z każdą chwilą, a statki zajeżdżały do przystani co raz częściej.
Nareszcie i Boudard zawinął do brzegu. Cały schlonięty licytaeyą i wychwalaniem ryb, nie spostrzegł Orange'a, który podszedł ku niemu i czekał wolnej chwili do przywitania. Po raz pierwszyto od czasów buntu, Orange chciał prze mówie do swego dawnego „gospodarza” i zawiązać z nim stosunek na nowo.
— Jak się macie, ojcze lioudard?—zawołał młody rybak spokojnym głosem.
— Dobrze, A ty?—odpowiedział stary obojętnie, jakgdyby pomiędzy niemi nigdy nic nic zaszło.
— Niezgorzej. Przyjechałem dziś rano z Ckerbourga koleją, bo mi pilno już było do was i do statku.
— Juściżc dosyć napróżnowałeś się w porcie. Czasby ci już pewnie do roboty.
— To też jutro pojadę z Leraoine'm, jeżeli mnie weźmie.
— Co cię niema wziąć! Albos to jadł u niego dareiuuie?
— Wy tam zawsze złość macic do mnie, żem was porzucił...
— Cóż to?! chleba mi brakuje, żeś poszedł?... Kie chciałeś być ze mną, toś sobie i wsiadł ua inny pokład. Pewnie ci lepiej?!
— Ma się rozumieć, że lepiej, kiedy teraz mam już cala część, a Petreio, chodzi, jaK żaden!
— Żebyście jeszcze kiedy nie poszli za daleko na niej, jak wam się położy—odrzekł lioudard chytrze, przymawiając wadliwej budowie Petreii, która w skutek ważkości tułowia, chodziła niezmiernie szybko, ale tćż i zbyt przcchylała się na wodę, kiedy wiatr strychowa! po żaglach, a bałwany podrzucały do góry.
— Ja się jćj tam nie boję... niech się kładzie!
— Wicmci ja, że się nie boisz niczego!... Zawsze jemu tam nie dobrze z oczu patrzy—dodał z cicha lioudard, i wchodząo do siebie, pociągnął zamyśloną Iiertę za rękę.
Orange tymczasem pospieszył na spotkanie Lemoine'a, którego czółno utknęło na piasku tak silnie, że, przy śmiechu publiczności, wszyscy jego rybacy upadli na piersi. Wskoczywszy do czółna, „powrotny” zainstalował się od razu ua pokładzie 'ełreli wykrzykiwaniem ceny ryb, które szacował, dla żartu, przynajmniej dwa razy za drogo.
W pól godziny handlarze i ciekawi rozeszli się . targn
Zony rybaków poprzychodziły z garnkami i miskami na bulwar, pociągając zgłodniałych mężów ua ławki i podstawiając im jedzenie pod nos. lioudard sam sobie przyniósł matlote i kawał chleba na bulwar, aby spożyć wieczerzę nad brzegiem tego samego morza, z którego dopiero co powrócił. W chwilę potem Berta przyniosła mu gliniankę cydru i usiadłszy koło niego, jakby ją to obchodziło, zaczęła wypytywać o dzieje przebytej doby ua połowach, o losy sieci i o gatunki ryb, przywiezionych ua pokładzie Enfrasyi Pomału zaczęło się zmierzchać.
Kobiety wynosiły się do chat, a mężczyźni do szynków.
Po kilku godzinach krzyków, hałasów i śpiewów w zaciśniętych izbach szynkarskich, ua bul
warze rozległy się wołania: ,na morze.'..! odpływ.'... dachem!...” i w krótce potem na brzegu słychać było tylko miarowe stąpania znudzonego celnika, który przy blasku księżyca i plusku odchodzącej fali, ziewa! przeciągle, marząc o zmianie warty i odwachowem łóżku.
Zanim latarnia morska źóltawem światłem zaiskrzyła się nad dachami najwyższych domów senny spokój panował już w calćj osadzie Grandcamp.
Berta nie mogła zasnąć Orange stał jej ciągle na pamięci, spędzając seo z powiek czarnemi oczyma, namiętnie wywinięterai ustami zgrabnym chodem, podniesioną do góry giową i ceratowym kapeluszem którego skrzydło, jak u rzymskiego kasku spadało, mu szeroko na plecy, w chwili odjazdu u a morze.
— A jeżeli ojciec pozwoli?—spytała się w duszy z głębi puchowych poduszek. — Nie, to nie pójdę za niego. Przecież znowu nie jest tak piękny... nie ma wąsów... ręce grube, paznokcie krótkie.. A jeżeli nie pozwoli?..
Ta Bercie przyszły na myśl opowiadania starej kuzynki z Caen o romantycznych historyach miłości z przeszkodami, o wykradaniu bogatych księżniczek przez ubogich pastuszków, o ściganiu kochanków przez drabów zagniewanego ojca, o śmierci lubego z ręki mściciela, lub o tych pocałunkach zakazanych, a wymienianych z ua miętnym pośpiechem w sicui, w ogrodzie, nad stawem, lub w kucbni, bo i tam przecię kochankowie, jak się jej to z Orange'ra zdarzyło, znaleźć się mogą czasem. Powoli Berta zaczęła opromieniać młodego rybaka aureolą fizycznych i moralnych zalet, które zaćmiły i usunęły z jej pamięci nawet ucieranie nosa na ziemię i wydychanie cydrowych wyziewów. W miarę, jak bezsenne noce przywodziły jej na myśl wyidealizowaną postać Orange'a, a rzeczywistość w porównaniu z innymi rybakami przedstawiała go w czystej koszuli i z twarzą zawsze starannie ogoloną, połączenie się tych dwóch istot w jedno małżeńskie stadło, stawało się coraz silniejszą koniecznością i potrzebą, jej macierzyńskiego umysłu.
Kiedy po kilku miesięcznym widywaniu się ukradkiem, po kątach osady, i dokładuem ogadaniu wszystkich wspomnień z życia kochanki w Cae, a kochanka w Cherbourgu, Orange zagadnął Bertę z nienacka czy pójdzie za niego ona po chwilowem ważeniu dawno sobie znanych już myśli, odpowiedziała sakramentalnie: „Zapytaj ojca!”
Nazajutrz rano, a było to w pierwszą Niedzielę po Wielkiej nocy, Orange, starannie wygolony, jak zawsze, w czystej, mocno skrochmalonej koszuli i w wełnianym kaftanie bez rękawów, przedstawił się u Boudard'a, który siedział przy oknie swej sypialni i brzdąkając po szybie starał się zagłuszyć ciężki oddech astmatycznej żony, dogorywającej ua miękiem lożo małżeńskiem.
— Jak się macie, ojcze Boudard? Jak się macie, matko Boudard?—zawołał Orange z progu, nie zdejmując czapki, jak ua to zwyczaj miejscowy pozwalał.
— Kiepsko.'... stara ledwie dyszy—odpowiedział rybak, cokolwiek zakłopotany uiespidziewanemi odwiedzinami.
— Jeszcze się wyliże, niech tylko słońce mocniej przygrzeje. A Berta?
— Nie wiem, gdzie poszła. Bo co?
— Chciałem wam mówić, żebyście mi ją dali za żonę.
— Nic dam — odpowiedział Boudard sucho i odwrócił głowę do okna.
— Dlaczego?
— ilo nie dam.
— Cóż to?! za księcia chcecie ją wydać?
— A tobie co do tego?! Za kogo wydam, to wydam; ale ty jej posagu nic zobaczysz.
— Ja tam na wasze pieniądze nie kroję, jeno córkę chcę wziąć, bo mi żony potrzeba.
— To sobie poszukaj u innych.
— Cóż to?! złodziej jestem, albo galernik, że mi jej dać nie chcecie?
— Albo ja znam twoich rodziców, żebym ją miał dać?
— Przecię znacie moją matkę, boć to krewna waszej żony.
— A ojciec?
— Hm! ojciec!... czyż to moja wina, że nie cbciat mnie widzieć?
— Twoja, czy nie twoja, zawsze ja ci Berty nie dam, bo...
— Bo co?
— Bo ci z oczu nie dobrze patrzy.
— Cóż to?! okradłem was, czy kościoł podpaliłem, że tak mówicie?
— Aniś ty mnie okradł, ani kościoła podpalił, ale ci córki nie dam, bos nie dla niej!
— To się jćj spytajcie .
— Po co się mam pytać, kiedy ci nie dam i koniec—rzeki Boudard stanowczo i znowu głowę odwrócił do okna.
— Te dobrze—odpowiedział głośno rozgniewany kochanek i dumnym krokiem wyszedł na bulwar.
Kiedy Boudard wysapał się z gniewu do woli i od wrócił głowę do żony, aby przed nią obrzucić Orange'a garściami poważnych urojonych zarzutów, babina już nie dyszała na łóżku, ani tez „drapała” palcami po pierzynie. Życie jej skończyło się z chwilą, kiedy Boudard po raz wtóry odmówił córki Orangeowi. Stary rybak popatrzył smutnie w pomarszczoną twarz żony, westchnął głęboko na wspomnienie minionej przeszłości, i zamknąwszy drzwi po cichu, wyszedł na ulice obwieścić światu, gminie i księdzu, że towarzyszka jego życia umarła. Berta schodziła właśnie z pagórka przed kościołem. Ujrzawszy ojca na doie, zwolniła kroku i opóźniła z uini spotkauie, jakby przeczuwając zawczaeu odmowę małżeństwa.
— Gabryel cbce cię za żonę!—zawołał Boudard, zbliżając się do niej, a jeszcze wzburzony propozycyi Orangea.
— cóz wy ua to?
— Nie dam.
— Jak sobie chcecie.
— A spiesz prędko do domu, bo matka nie żyje.
— Umarła!!!...—krzyknęła Beria rozdzierającym głosem i pędem puściła się do cbaty — Umarła!—zawołała raz jeszcze, zatrzymując się bezwiednie na progu i zakrywając rozpacznie twarz obiema rękoma. — Umarła!... — szepnęła z westchnieniem przy łóżku, i tuląc głowę w pierzyny matki, cicho zapłakała.
Trzeciego dnia rybacy opuścili jeden odpływ, kobiety porzuciły rozpoczęte sieci i pończochy, a dzieci nie poszły do szkoły.
Dziad zadzwonił w kościele, ksiądz pokropił trumnę, mężczyźni odkryli głowy i cały orszak pogrzebowy ruszył na cmentarz.
Wpuszczono trumnę do grobu.
Berta osłupiałym wzrokiem patrzyła w ciemną jamo wiecznego spoczynku matki, i jak głaz, nieruchomo, stała w pośród tłumu.
Ksiądz zaśpiewał reauiescant i pokropiwszy jeszcze raz drewniane wieko święconą wodą, rzucił garść ziemi ua umarłą.
Trumna zahuczała ponuro pod uderzeniami ziemi, rzucanej z pośpiechem przez obojętnego na smutną czynność grabarza.
Kiedy na miejscu ciemnego dołu wzniosła się góra żółtego piasku, Berta uderzyła w płacz. Żal ścisnął jej serce.
— Nie żyje!...—jęknęła żałośnie i potoczyła błędnym wzrokiem po zgromadzonych. Boudard schodził już z pagórka i chwiejnym krokiem toczył się do szynku z przyjaciółmi, dla szybszego pocieszenia się w smutku.
Grabarz deptał jeszcze ziemię nogami, kiedy wszyscy mężczyźni opuśoili cmentarz.
Zostały tylko kobiety i Orange.
Berta zalzawionem okiem spójrzała na niego i wybuchnąwszy nowym płaczem, upadla na ziemię.
Kobiety podniosły ją z wolna i pocieszając w drodze, odprowadziły do chaty ojca i nieboszczki matki.
Gabryel wyszedł z cmentarza ostatni.
— Jeszcze jedno kółko, ojcze I.elandois, kiedy Boudarł'owi zona umarła!—zawołał Andrzej
Totaiu z tak głośnem westchnieniem, że aż szyby zadrżały w szynku.
— ?le mi teraz będzie, moje chłopcy, bez kobiety—ciągnął Boudard żałośnie.—W ostatnich latach biedaczka nic już pracować nie mogła, to też ją żywiłem, a leczyłem, jak mnie tyłko stać było na to. ?le mi teraz będzie, źle, moi drodzy! Chociaż nie pracowała, zawszeć to była kobieta. A cóż teraz? sam oto będę w domui Berta pewnie pójdzie za mąż..
— Czy jej się kto tralia?
— Eb! nikt, chociaż nic brzydka i nie głupia. Muszę ją wydać za porządnego rybaka, bo Orange coś nagabuje na jej posag.
— To ją daj Orangeowi! — zawołał Dural.
— Cóż to?! zuam może jego ojca?
— To prawda... to prawda — odpowiedzieli chórem towarzysze.
— Zachciało nio. się posagu, a ja nie dam* bo mu niedowierzam.
— To prawda—potwierdził Duval i zapatrzywszy się w kieliszek, zamyślił się głęboko nad słusznym zarzutem.
— A widzisz?—poderwał Boudard i pytającym wzrokiem patrzył na Duval'a. Ojciec Lelandois rozstawił szklanki do kawy i kieliszki na stole.
— Tylko araku przynieście w butelce!—zawołał Boudard—bo już mam dosyć tych naparstków... Nieboszczka ostatuietny czasy to już
i jeść nie mogła. Kiedy raz jej sam ugotowałem węgorza, to go zaraz zrzuciła,
— Także wam przyszło do głowy węgorza gotować—wtrącił szyukarz, stukając się kieliszkiem z biesiadnikami.
— Ha! myślałem sobie, węgorz nic pomoże biedaczce, ale zawsze dobre to na odmianę.
— To też sio i odmieniło—zawyrokował Duval, trącając się z Boudard'em.
— Wasze zdrowie!
— Wasze zdrowie!
I po tem kółku poszło nowe, a po tem zuowu inno, po taratem Duvala, a po tem Boudard'a, i tak dalej bez liku, aż nocna morszczyzna zahuczała na brzegu i swoim odpływem położyła koniec niekłamanemu już przy kieliszku smutkowi rybaków.
Ze wszystkich szynków wysypały się załogi na bulwar i chwiejnym krokiem poskoezyły do czółen.
W chwilę potem cisza zaległa w osadzie.
Celnik drzemał w swej budce, a kobiety zasnęły po domach.
Chmurna noc dudniła wiatrem po szybach i gwizdała żałośnie w kominach.
Berta siedziała w swej izdebce, i uwolniwszy się od pocieszających ją przyjaciółek, płakała swobodnie, tęskno myśląc o przyszłości. Matka w grobie, ojciec na połowach, a ona sama jedna w pustej chacie! Co robić? Zlękła się swego
losu i zaczęła rozwijać przed sobą plany działania. Sicci dziergać nic mogła. Nogi Die przyzwyczajone do drewnianych sabotów i kałuży po odpłyniętćm morzu, z pewnością nic pozwolą jej chodzić na kreweta, ani ua homara. Ojciec wzbrania jćj za mąż. Postanowiła po krótkim namyśle wstąpić do klasztoru, o którego eichem szczęściu tyle się nasłuchała od ciotki i naczytała w książkach.
Coś zaszeleścialo w ogrodzie. Berta, drgnąwszy na całem ciele, nadstawiła ucha. Wiatr pchał się w okno i od czasu do czasu dzwonił szybami.
Już się uspokoiła, kiedy w ogrodzie zaszeleścialo zuowu, ale też pod samem okuciu. Zrobiwszy znak krzyża świętego na piersiach z przestrachem wsunęła się między ścianę i szalę.
W pierwszej izbic zegar wybił jedenastą. Z ostatnim jego jękiem po pustej chacie ua szybie rozległo się kilkakrotne pukauic.
Ciarki przebiegły ją po krzyżu, a nogi zgięły się w kolauach.
Szyby zabrzęczały znowu, ale silniej, niż przedtem.
— Kto tam?!—krzyknęła przez ściśnione gardło z takim stłumionym wrzaskiem, jakby ją kto dusił w morderczych dłoniach.
— To ja, Gabryel... Nic bój się, Berla — odpowiedział glos z zewnątrz, szybko i cicho.
Bella odetchnęła. Zimny pni spływał jej z czoła. Nie śmiała jednak otworzyć okna. Na szybie rozległo się nowe pukanie.
Zadrzała na całem ciele i potoczyła się chwiejnym krokiem ku oknu. Otworzyła. — Co ty tu robisz, Gabryel?! —zawołała wy. straszonym głosem.
— Przyszedłem cię pocieszyć... Matka ci umarła, a ojciec wzbrania za maż. Wszyscy pojechali ua ryby, tom leż i przyszedł w nocy, żeby mnie nikt nio widział. Lemoine myśli, żem chory i dla tego zostałem w domu. Kiedy Boudard nic chce, żebyś szla za mnie, to się muszę kryć przed ludźmi i złemi językami, coby nas oszczekały, że się widujemy. Dobry Bóg mi świadkiem, że cię chciałem za żonę, a Boudard powiedział, że na twój posag czycham. Jinic jego pieniędzy nio potrzeba. Jak zostanę „gospodarzem,” to statek sam sobie kupię, [.'ciułałem trochę grosza, może Bóg da, że i resztę za parę lat zarobię, a ciebie i siebie i tak wyżywię. Czego płaczesz, Berta?
— Smutno mi i strach.
— Nie strachaj się, kiedy ja z tobą—rzekł Orange, głaszcząc ją pod brodę.
Nie wchodź!—zawołała dziewczyna stanowczo, widząc, że Orange przekracza framugę.
.Młody rybak usiadł na oknie, objął dziewczynę w pól i przeplatając słowa pocałunkami, zaczął ją uspokajać i tulić w płaczu. Berta po
zwalała się ściskać i całować, słuchając machinalnie jego opowiadania.
— Hej! Boudard ma złość do moie, źem mu nic chciał dłużej służyć za malca. Cóż toV! dlatego, żem sierota, to miałem zawsze może pracować ua EufmzyU Nie głupim! Poszedłem na Petrelę, ho dyahelnic ostro chodzi, choć i nie bardzo wieje. Żebym mogł ją tak kupić na własność, jak nie moge, tobym i z Boudard'em zmierzył się na majątek. Ale cóż?! Ja sierota i ty sierota!.. Jakże mam tu się dorabiać majątku, kiedy ledwie trzy tysiące mam u Henoufa, a Boudard nic chce mi cię dać.
— Będę prosiła ojca, jak się uspokoi—przerwała Berta, połykając łzy, obficie ściekające jej z długich rzęs.
— Nic mów mu ani słowa!... Jeszcze stary gorzej się. zatnie na mnie. Jak dostanę Patrelę na gospodarstwo, to może wszystko samo się uladzi. Teraz do czasu musiemy tak jeszcze cierpieć, jak cierpiemy. Poźniej, może będzie łatwiej, a może i znajdę jaki sposób...
— Jak sobie chcesz—wyszeptała Berta z westchnieniem i przytuliła głowę do twarzy Orange'a.
Po chwili jednak, jakby zląkłszy się swojej czułości, zawołała:
Idż już do domu, idź!., jeszcze kto zobaczy.
— Masz racyę bądź zdrowa! A chcesz pełnić moje wolę?
— Chcę.
— To dobrze... bądź zdrowa—zawołał spokojnym głosem i znikł w ciemnościach nocy.
Berta zamnęła okno, zapaliła świecę i przeszedłszy się kilka razy wzdłuż i wszerz po izbie, usiadła ua ksześlc przy łóżku. Myśli bezładne zaczęły jej tańcować po głowie. Z początku, zeschły trup matki i brodata twarz wciąż gniewnie zmarszczonego ojca rywalizowały z Orange'm o picrszeństwo miejsca w jej myślach. Powoli jednak, w miarę jak senność ujmowała ją w sieć fizycznej i umysłowej bezsilności, kochanek zyskiwał co raz szersze miejsce i silniejszą podporę w jej woli. Nocne jej zjawienie się pod oknem, w obec świeżego jeszcze trupa matki, zrobiło wyraźny znak na jej umyśle, zdolnym do poddawania się nieokreślonym wrażcuiom i wywołało w nim, pomimo braku temperameniu, chęć
stawienia oporu woli ojca. Zasnęła z wiarą w konieczność zakazanego małżeństwa.
Im dalej ślub odsuwał się od dnia tego jej stałego postanowienia, tem miłość nabierała eo raz romautyczniejszych barw. Zakaz ojca do pewnego nawet stopnia doda! czaru jej myślowemu życiu. Zgrabna postać rybaka rosła do rozmiarów bohatera, zwyciężającego nadludzkie prze szkody, upór ojca stawał się tyraniją kata, obojętnie ścinającego głowę niewinnym ofiarom, a jćj pójście za głosem serca świętym obowiązkiem cierpiących, a błogosławionych w przyszłem życiu niewiast. Widując się z Orange'm co raz rzadziej i co raz tajemniej, Berta ezala w sobie rosnącą z każdym dniem poirzebę zakończenia romansu ua kor.yść kochanka i wyrwania się z pod woli ojca. która ua niej ciążyła kamieniem, jakkolwiek stary lioudard słowa nie powiedział córce od czasu śmierci matki. Żyć z Oraoge'm, albo nie żyć wcale, a było jedyną osią jej myśli i marzeń. Chciała poświęcić wszystko, wszystkich i siebie dla niego. Poświęcenie się stało się odtąd koniecznością jej życia.
I kiedy pewnego wieczoru Lipcowego kochankowie spotkali się przypadkiem, czy też umyślnie, daleko za wsią, krew jakoś inaczej zaczęła im tętnić w skroniach, a nogi uginać się pod ciężarem ciał. Ująwszy się za ręce, usiedli na pierwszej skale. Ciepły wiatr południowy lagodnern i spokojnem tchnieniem wieczoru łechtał ich po twarzach. Fala z cichćtn westchnieniem „umierała” u stóp skały, a srebrne światła księżyca bladym odblaskiem drżało w zamglonych ich oczach. Przysunęli się bliżej. Spojeni ramionami, osunęli się bezsilnie na dziką trawę skały.
Namiętne ich pocałunki zagłuszyły szmer pluszczącej lali i cichy oddech pogodnej nocy. Czas uciekał, a oni żyli tylko sobą.
Kiedy zegar z kościelnej wieży wyjęezał dwunastą, Berta porwała się z ziemi i pędem puściła się do wsi. Orange dogonił ją w biegu i zatrzymał.
— Puść mnie, puść... Czegoś mi strach!
— Nie bój się, głupia. Zostań jeszcze chwilę, to przejdzie. Jakby cię ojciec zobaczył, toby się dziś zaraz domyślił.
Berta usłuchała i rwąc zroszoną trawę z ziemi, przykładała ją do rozpalonych policzków i ciała.
Zwolna podeszli aż pod pierwsze domy osady. Z zaciśniętych izb szynkarskich dochodziła ich stłumiona wrzawa pijących rybaków, pomieszana z wesołemi śpiewkami dziewcząt, tańczących na morskim piasku. Zwolnili jeszcze więcej kroku, aby pozwolić krwi uspokoić się zupełnie.
Berta za nic nic śmiała wejść do wsi.
— Idź, idź teraz tyłami, kiedy dziewczyny są na brzegu, a ludzie w szynkach.
— Dobrze. A czy ty się ze mną teraz ożenisz aby?
— Ma się rozumieć: niech tylko Boudard pozwoli.
Berta zarzuciła mu ręce na szyję i utopiwszy usta w długim pocałunku, przylepiła się do niego szczelnie, jak bluszcz do pnia silnego drzewa. Orange naglił. Poprawiwszy włosy, wymykające
się z pod białego czcpeczka, pobiegła do domu przez ogrody.
— Mam cię teraz, stary wilku! — krzyknął Orauge pełną piersią i potrząsając pięścią w górze, długo groził widmu Boudard'a.
Przyszedłszy do szynku ojca Kenoufa, zastał wszystkich towarzyszów przy niedzielnym poczęstunku. Nigdy jeszcze załoga Petreii nic widziała go w tak wesołym humorze i z taką chętką do kieliszka. Kółko szlo za kółkiem, a wszystko na rachunek Orangea.
— Co tobie się dziś stało, że tak pijesz? — spytał ojciec Kenouf, wyprawiwszy resztę załogi do domów.
— E... nic... Tak sobie na odwagę do połowów.
— W tem musi być coś.
— Mówię, że nic. Ot, lcpiejbyście powiedzieli Totain'owi, żeby mi dał Petrelę.
— A cóż zrobi z Lemoine'ni?
— Niech go pośle do dyabła!
— Takżcś mądry!
— Kiedy mi się chce gospodarzyć samemu bo pieniędzy potrzeba.
— Chcesz się żenić?
— Może... ale pierwej muszę mieć Petrtlę.
— A ja co dostanę za tor — Będę wam sprzedawał ryby i posłem je prosto do Paryża.
— Pomyślę. Ales też nic hojny!
— To zwiążcie się z innym.
— Ja twojej rady nie potrzebuję. Badż takim, jakeś sam!
— Cóż tam będziecie się zaraz gniewać. Interesto dobry. Weźmiemy agenta w Paryżu i zawsze lepiej zarobiemy, jak przez tutejszych. Przecież nie stracicie; a jak dobrze pójdzie, to Pełrele kupiemy do współki.
— Niech i tak będzie. Ale jak Totain nie zechce?
— Już ja na to poradzę, żeby mu się Lemoine sprzykrzył, tylko przemówcie za mną. Dobra noc!
— Dobra noc!—odpowiedział szyukarz i zamknąwszy sklep, poszedł na górę. Orange, gwiżdżąc wesoło, puścił się lekkim krokiem do domu.
Kiedy jednak młody rybak zasypiał spokojnie na słomie drewnianego tapczanu, zadowolony zwycięztwami żelaznej swój woli i podstępnej wytrwałości, Berta co chwila zrywała się z miękkiej pościeli i siadała na łóżku, kryjąc twarz w konwulsyjuie ściskające się dłonie. „Co to będzie?” wirowało jej w głowie. To widziała się zamężną i otoczoną dziećmi, które ssały jej lekko zaokrągloną pierś i szarpały ją z boków za spódnice: to znowu czuła, że ziemia rozstępuje się pod nią, a jej biedne ciało płynie po powietrzu czarnej przepaści bez dna. Ojciec gonił ją z klątwą na ustach, matka złorzeczyia z grobu, towarzyszki zamykały drzwi przed nia, aby występnej nie wpuścić do wnętrza czystych rodzinnych ognisk, morze usuwało się od brzegów, aby jej nie pozwolić popełnić dzieciobójstwa, a Gabryel z pokładu statku śmiał się dzikim głosem szyderstwa. Porwała się z łóżka i chciała biedź prosto do Gabryela, aby od razu uwiesić się u jego szyi na zawsze. Nie mogła żyć sama. Jak wiotka alga potrzebowała przyczepić się organicznie do niego, niby do kamienia, lub kawałka skały, aby oprzeć się burzom życia i nie być wyrzuconą na brzeg śmierci przez pierwszą silniejszą jego morszczyznę. Ubierając się z gorączkowym pośpiechem, przewróciła stołek.
— Czemu ty nie śpisz? — zapytał Boudard z drugiej izby.
— Coś mi przeszkadza...
— Glupiaś!... Spij!
Berta, uspokojona obojętnym dźwiękiem ochryplego głosu Boudard'a, położyła się na powrót do łóżka i zaczęła marzyć bardziej różowo. Po godzinie wicia się w poduszkach, sen ją zmorzył. Zasnęła.
Nad ranem przed odpływem morza, Boudard wszedł cicho do izdebki Berty i popatrzywszy chwilę na rozpaloną twarz córki, zaczął mruczeć pod nosem: — Ze je leż zawsze zmory dusić muszą!... Nie mogłem uawet wyspać się porządnie... Takie to zupełnie, jak nieboszczka matka! Bywało, przed ślubem nieraz ją dusiło, a trapiła się ciągle po nocach, choć wiedziała, że się z nią ożenię na pewno, bo jćj przecie samochcąc przyobiecałem. Ale cóż robić, kiedy one wszystkie takie głupie?!
W kilka tygodni później, w rybackiej osadzie zagrało nowe życie.
Kobiety w szeptach rozpowiadały sobie niestworzone dziwy, a mężczyźni po niewinnych półsłówkach wybuchali głośnym śmiechem.
Wszyscy miel' sobie coś do powiedzenia i wszyscy szeptali po kątach od rana do nocy, wystrzegając się jedni drugich. Nikt nie śmiał mówić głośno, jakkolwiek cała osada trzęsła się jedną i ta samą wieścią.
Pewnego razu dopiero, kiedy rybacy wyjechali na morze, a kobiety roztasowały się po wybrzeżu i na bulwarze, matka Gibeii, stara handlarka ryb, o małych oczkach, spiczastym nosie, ważkich ustach i chudej, wydłużonej postaci, stanęła ua środku bulwaru i tajemniczem! gestami wezwała płeć piękną do siebie.
Pomiędzy białemi czepeczkami powstał ruch nadzwyczajny.
Po razto pierwszy bowiem sprawa, zajmująca cala osadę, miała być rozstrzyganą na walnej naradzie głośno i ze wszystkiemi jej szczegółami.
Matka Gibert czekała kompletu, półsłówkami zbywając przedwcześnie ciekawe, a nie dość liczne jeszcze zgromadzenie niewiast. Białe czepeczki okrążyły ją z początku małem kółkiem, które kręciło się po swoim własnym obwodzie i wciąż zmieniało miejsce dla ułatwienia drogi rozchodzącym się promieniom jćj słów. Na tćm kole wkrótce ukształtowało się nowe, a po tem znowu inne i tak dalej, aż do zupełnego otoczenia baby szerokim kręgiem czepeczków, które, jak stado białych owiec, skupionych łbami pod cieniem suchego chojaka w polu, stykały się szczelnie ze sobą i białym blaskiem migotały na żywem słońcu jesieni. Stara handlarka, oglądając się na wszystkie strony, czy kto jeszcze nie przybędzie,
rzucała luźne słowa pomiędzy zgromadzone i nie starała się im nadać formy poważnego, jednolitego opowiadania.
— To być nie możel—zawołała jedna ze słuchaczek.
— Jakto nie!—odparła matka Gibert z oburzeniem. — Przecież widziałam sama na własne oczy, jak przełaził przez płot od ogrodu i stukał do okna, kiedy wszyscy pojechali na ryby wo Środę, co to pochowaliśmy matkę Boudard. Myślę sobie, pewno nic... gdzieżby tam śmiała w taki dzieli... i poszłam do domu, choć okno się otworzyło i wyraźnie słyszałam, jak z sobą gadali. Ale że jakoś tego gadania było mi za długo, przysunęłam się pod ogród i nadstawiłam ucha. „A czy zostaniesz moją?”—słyszę, jak się pytał. „Zostanę...”
— Nic prawda—przerwała jedna.—Mówiliście pierwej, że ona nic nie odpowiedziała.
— Tak, tak... mówiłam, bo zapomniałam. Tak, tak.,, powiedziała „zostanę" i zaniknęła okno. On wyskoczył z ogrodu i przeszedł mi prawie kolo samego nosa; ale że było ciemno, bo narret żadna gwiazdka nie świeciła na niebie, więc mnie nie zobaczył. Ha! co mi tam zresztą do tego—pomyślałam—i poszłam spać. ale nie upłynęło i dwóch miesięcy, kiedy raz sobie rwałam trawę dla świń w rowie za chałupą Osmonta, aż tu słyszę, któś się goni. Ciarki mnie przeszły po krzyżu i kucnęłam na ziemi. „Puść mnie, puść!"—słyszę, jak woła, a on odpowiedział: „zaczekaj, bo się stary domyśli." Zostali tak może ze dwa pacierze. Potem zaczęli się całować, ale tak całować, że aż dyabłom się pewnie nie mile robiło w piekle... i ona zapytała go: „czy ty aby teraz ożenisz się ze mną?" On jakoś nie chciał nic powiedzieć z początku, ale jak zaczęła go prosić, błagać, a całować po nogach, tak zawołał „niech tam,” i ona poszła tyłami do domu.
— Głupia — wtrącił glos, mniej chrapliwy, niż inne.
— Nie taka ona głupia, moje drogie! Myślę sobie, w tem pewnie jest coś i zaczęłam patrzeć. Jak tylko rybacy przyjechali w biały dzień, tak nie było nic. On szedł do szynku, a ona gotowała jeść ojcu, jak zawsze, Ale niech tylko morze przypłynie na wieczór, a rybacy pójdą pić, tak oni zaraz za wieś, na skały. Myślę sobie, gdzie oni też chodząc i schowałam się w starym młynisku, nie w tym na górze, ale tam podle, na dole, nad morzem. Strach mnie wziął okrutny, bo bałwany tak się tłukły o mury, że już myślałam: zawali się. Ale nie upłynęło i pół godziny, aż tu oni idą i prosto do młyniska. Przycupnęłam w dziupli, oni wchodzą. ?le, myślę sobie. Zobaczą mnie pewnie przez otwór po drzwiach i może jeszcze zabiją... Ale nie; zostali w pierwszej komorłe i siedli na kamieniach. Żal mi się ich zrobiło, bo żwir musiał im dowicrać. Ona zaczęła użalać się, a płakać, że ją zrobił nieszczęśliwą, że oczu teraz nie śmie podnieść do gory, że ludzie ją będą pokazywać palcami, bo ni panna, ni mężatka. On się śmiał, ale tak śmiał, że chciałam już za niebogą wydrapać mu oczy. Aż tu naraz ona zaczęła coś szeptać, trzeć się po czole, miąć zapaskę, a słaniać się koło niego, niby kotka koło nogi.
On z początku słucbał i nic nie mówił; ale potem ni ztąd, ni zowąd, zapytał: „A ty zkąd wiesz o limi'
Ona wzięła go za szyje, obiema rękoma i spuściwszy głowę ran na ramię, odpowiedziała: „Bo mnie tak coś ta męczy pod sercem, a nie dobrze mi ciągle i słabo.” Jak on to usłyszał, jak się jął całować ją po rękacb, po nogach, a w piersi...
— W piersi!—ozwało się na raz kilka głosów z oburzeniem.
— Tak, moje kochane!—przywtórzyla stara, potrząsając głową, a załamując ręce.
— Wielka rzecz, kiedy ma płaskie—wtrąc'ła jedna z najmłodszych słuchaczek.
— Patrzcie państwo, to dla niej nic wielkiego!—wykrzyknęła matka Gibert.
— Niby to wasz was nie całował, jak byliście młodszą?
— Ma się rozumieć, że całował i dobrze; ale pytanie, gdzie?
— Kiedy tylko całował, to już wszystko jedno.
— Niech i tak będzie! Ale na tćm nie koniec. Pójdą sobie raz przecież— pomyślałam i wysunęłam trochę głowy naprzód, aby lepiej widzieć. Aż tu oni całują się w same usta. Nie dobrze mi się zrobiło i chciałam uciekać, ale nie wiedziałam, jak. Myślę sobie—skończą raz przecież i pójdą do domu. Ale gdzież tam! całują się i całują, aż w głowie mi się ćmiło.
— To niepodobna! to niepodobnal—wykrzyknęło na raz kilka piskliwych głosów z głębokiem oburzeniem.
— Juśoiże podobna, kiedy aż musiałam zejść do morza i zmaczać sobie głowę. Zresztą przecież umyślnie chodziłam za niemi, żeby się dowiedzieć, co robią za wsią po nocach. Myślę sobie pewnie chodzą tak, jak wszyscy i niema w tem obrazy Bozkiej. Dla pewności jednak dotarłam aż do młyniska i zobaczyłam, dziękuję, aż mi dziś jeszcze słabo się robi! Oj! nie dobrze się to skończy, bo i nie dobrze zaczęło!
— Co ma się skończyć nie dobrze! — zawołała jedna ze słuchaczek.
— Pewnie, że nie dobrze, bo stary prędki, a Gabryela nie lubi.
— To i coż, że nie lubi, kiedy Gabryel taki dobry, jak i inny.
— Dobry on tak, jak i inny, ale ojca nie ma, a źle mn z oczu patrzy...
— Cóż to?l oczarował was, czy co, że tak mówicie?
— Nie oczarowałci on mnie, ale Boudard po wiada, że mu źle z oczu patrzy, a hardy jest bardzo i podstępny, jak Włoch. Czyż to zresztą można nawet wiedzieć, kto on taki, kiedy nikt nie znał jego ojca, bo pewnie i matka sama nie wiedziała.
— Co miałaby znowu nie wiedzieć?
— Patrzcie ją, jaka niewiuna! Niby to tak łatwo zmiarkować, jak się ma kilku gachów przy spódnicy?... Pewnie, że nie wiedziała, bo
w Treport to tyle się gości przewinie przez dzień, ile u uas i przez rok nie zobaczy.
— Eh! Gdzieby tam znowu tyie gości miało być w Treport, żeby aż matka nie wiedziała, kto Gabryelowi ojcem!
— A niech tam sobie wie, albo nłe wie! Co to mnie obchodzi!... Byle tylko Boudard się nie dowiedział, bo źle z Bertą będzie. Trzebaby chociaż niebogę oslrzedz, żeby się pilnowała, kiedy ludzie już wiedzą i gotowiby jeszcze oczernić ją przed ojcem.
— Nibyście to białego dziś na nią nakładli!— zawołała jedna z rybaczek na cały glos i pogardliwie machnąwszy ręką, odeszła do domu.
— To czemuś tak ciekawie słuchała! — wykrzyknęła stara za odchodzącą i ująwszy się pod boki, zaczęła dalej rozpowiadać o wielkiej liczbie gości w Treport, o niepewnem pochodzeniu Gabryela i o potrzebie ostrzeżenia nieszczęśliwej dziewczyny, żeby się miała na baczności.
Cztery co najzażylsze towarzyszki Berty podjęły się drażliwego posłannictwa i sejm niewieści dobrowolnie rozszedł się po domach.
Nazajutrz rano, kiedy rybacy, rozprzedawszy ryby, przenieśli się do szynków, wszystkie kobiety z Grandcamp rozstawiły się kupkami po bulwarze i cicho szeptały ze sobą.
Berty nie było. Od wczorajszej rozmowy z posłanniczkami matki Gibert, nie spała, nie jadła, a tylko płakała po kątach i tuliła głowę w ręce. liano, jak tylko podała jedzenie Bbudard'owi, tak zaraz pobiegła do kościoła, a potem na skały i przez cały dzień nie pokazała się na oczy.
Bondard'owi tymczasem, jakgdyby na złość, rozpruła się pończocha i szukał córki, żeby mu zacerowała dziurę.
— Nie widziałyście Berty?—pytał wszystkich.
— Nie widziałyśmy...—odpowiadały kobiety sucho i odwracały głowy.
— Co to?! Berty szukacie? — spytała matka Gibert Boudard'a, wysuwając się z kupki kobiet.
— Juściże nie was, kiedy o nią się pytam!
— Ha! nie wiem... nie widziałam... Może do kościoła poszła, albo do starego młyniska...
— A cóżby ona tam robiła?
— Nie wiem... może się modli, albo kogo szuka...
— Cóż to dziś niedziela, żeby się miała modlić?
— Eh!.. To też ona pewnie nie w kościele, tylko we młynisku.
— A tam znowu po co?
— Alboż ja wiem!... Przecież za nia nie chodzę. Pewnie poszła za wieś, bo jej tu markotno samej. Czasby już jej za mąż... Biedactwo zmarnuje się jeszcze, jak ją będziecie trzymać w domu tak długo.
— Cóż to bronię jej za mąż, czy co?!
— Pewnie, ie bronicie, kiedy Gabryel do niebogi po nocach musi chodzić.
— Gabryel?!... po nocach?!...—wrzasnął Boudard ochrypłym głosem i zaperzył się, jak indyk na czerwoną płachtę.
— Ma się rozumieć, ze po nocach, bo w dzień toby się wstydzili tego Bożego światła, co na niebie świeci.
— Stul babo gębę, albo ei ją pięścią zamknę!— krzyknął Boudard z wściekłością i zamierzył się ręką na matkę Gibert.
— Mnie iam i zamkniecie, ale ludziom, co gadają, to nio tak łatwo!—odkrzyknęła handlarka, a chowając się z pośpiechem w gruppc kobiet, stojących opodal, dodała: Patrzcie państwo! Ja mówię do niego z pożałowaniem, a on mi pięścią grozi.
— Cieszcie się, matko, że was naprawdę nie zamalował — rzekła szyderczo najmłodsza z rybaczek.
— Tegoby tylko jeszcze brakowało! — Ale to tak zawsze. Zrób komu dobrze, a on ua ciebie.
Boudard spuściwszy głowę na dół, rzucił się z miejsca i pędem pobiegł ku domowi. Rozpierając kieszenie spodni pięściami zaciśniętych rąk, tupał za każdym krokiem nogami o kamienie, aż się rozlegało i rechotał nosem, jak byk węszący krew na ziemi. Futrzana czapka spadła mu na czoło, a krzaczasta, szpakowatoryżi broda, podniesiona do góry nagłym ruchem wcl nianćj chustki z szyi, sterczała mu przed nosem, jak potargana szczecina osmalonej szczotki. Siwe oczy świeciły się dzikim blaskiem złości i jak dwa błyszczące krzemienie skrzyły się pod łukami gęstych brwi, zbiegających się silnie ku podstawie nosa. Pomimo starych nóg, Boudard dobiegł pędem do domu. Stanąwszy na progu chaty, pchnął łokciem drzwi i wpadł do sieni. Roztrącając nogami kosze, kobiałki, sądeczki, motki szpagatu i miedziane donice od mleka, wszedł prosto do kuchni, i nie rzuciwszy nawet na nia okiem, runął lewem ramieniem na drzwi prowadzące do izdebki Berty. Drzwi ustąpiły. Izdebka była pusta. Boudard, obejrzawszy się dokoła, zwrócił się na lewo i prawie piersiami wypchnął drzwi do swojej sypialni. I tu nie było nikogo. Nie wyjmując rąk z kieszeni, wysadził ramieniem z rygla najpierw drzwi do izby paradnej, a potem przewróciwszy na ziemię dwa stołki, tamujące mu drogę, rzucił się na drzwi do sieni z większą jeszcze, niż dotąd wściekłością, jakby przewidując, że nie puszczą tak łatwo. Od jednego ciosu i rygiel i zawiasy z brzękiem upadły na ziemię. Nie zatrzymując się ani chwili w sieni, rozjuszony zniszczeniem, jakie zostawił za sobą, wybiegł na bulwar i ciężkim, zmęczonym krokiem puścił się ku szynkowi ojca Renoufa.
Przy długim stole zastawionym filiżankami kawy i kieliszkami araku, załoga Petreii, skryta w jednym niebieskim obłoku dymu ogłuszała się swoim własnym gwarem. Wazyscy krzyczeli na raz, ale nikt nie słucha! Nagle zrobiło się cicho, jak po burzy. Wszyscy spojrzeli po sobie pytającym wzrokiem, jak gdyhy zdziwieni niespodziewaną ciszą, a nikt nie umiał rozmowy zawiązać ua nowo. Po chwili, opasły Julek, najmłodszy towarzysz z załogi, przerwa! milczenie i zwracając się prosto do Orange'a, zapytał bez przygotowania, prosto z mostu:
— Gabryel!—czemu ty się nie żenisz?
— A tobie co znowu do tego!?
— Tak sobie, pytam się tylko.
— Nie pilno mi wcale.
— Tobie nic, ale Bercie może, bo coś, jak mówią, popłakuje po kątach.
— Cóż to?! ja kazałem jej płakać?
— Kazać, nie kazałeś — wtrącił ospowaty Leon ze złośliwym uśmiechem ales też nie na pacierze chodził z uia do młyniska.
— A ty zkąd to wiesz?
— Co nie mam wiedzieć, kiedy wszystkie baby trzęsą po ulicach, a stara Gibert rozpowiada, ie was nadybała.
— A Boudard wie?—spytał porywczo Orange.
— Musi wiedzieć, bo, jak wyszedłem za ścianę to po bulwarze tylko się rozlegało: „co to będzie? co to będzie?”
— Czemużeś mi nie powiedział, żmijo jakaś?
— A ty powiedziałżeś mi to że do niej chodzisz?
— Co żeś tu jej brat, albo swat, żebym ci się miał zaraz spowiadać?
— Nic potrzebowałeś ty sic, spowiadać przedemną, nie potrzebowałem i ja przed tobą!
— Zgoda, chłopcy, zgoda!zawołał Lemoine, trącając się z obydwoma pełnym kieliszkiem, dla zażegnania sprzeczki. — Żeby tylko dziewczyny gdzie aby nie zabił, jak na boku przydybie.
— Nie bójcie sic. o nia! Nic jej nie będzie odparł Orange, butnie potrząsnąwszy głową.
— Popędliwa bestya! Moie ją czasem okaleczeć — dorzucił Lemoine, mlaszcząc językiem i niespokojnie targając bndę.
— Kiedy mówie, te nic jej nic będzie, to nic nie będzie!—krzyknął Orange groźnie i pięścią uderzył w stół, aż kieliszki podskoczyły do góry.
— Tylko sic tak nie rzucaj —wtrącił z glupowatyrn uśmiechem Julek—bo stół wypije wódkę za nasze zdrowie!
— Jeszcze jedno kółko, ojcze Renoufie, żeby Julkowi w pysku nie zascblo!— zawołał Orange, i mrugnąwszy znacząco ua sznkarza, wyszedł z nim do sąsiedniej stancyjki na radę.
W tej chwili koło okna przesunął się lioudard. Siwe jego oczy zamigotały złośliwym blaskiem w otwartym lufciku. Zatrzyma! się chwilkę przed szynkiem, lecz nie dostrzegłszy Orange'a, cofnął się szybko na podwórze i wązkim przesmykiem ruszył ku morzu. Nie wyjmując Sa .M.i.. Cahadct
iak z kieszeni, ani tez zmieniając kroku, szedł ze spuszczoną głową przez bulwar i kląl pod nosem przez zaciśnięte zęby. Nie napotkawszy Orange'a po drodze, jakby tego pragnął, odłoży! sprawę do julra.
Morze już odchodziło.
Czólnc Eufrazyi stało na kotwicy i tuż przy brzegu kołysało się niespokojnie na przemykających się pod uia falach morza.
Boudard wszedł w wodę po pas i wgramolił się do czółna. I siadłszy na jego tyle, włożył napowrót ręce do kieszeni i ze spuszczoną na dół głową czekał przybycia majtków.
Powoli zaczęło robić się gwarniej na bulwarze.
Kybacy, wysypawszy się z szynków, ściągali kotwice, lub ztaczali czółna z brzegu do wody.
Boudard wciąż kiwał się w czółnie i czekał na zwoich w ponurem milczeniu. Zdaleka, ua środku bulwaru stał ojciec Kenouf i pilnem okiem patrzył na mających odbijać.
Nareszcie i załoga Eufrazyi z krzykiem, śmiechem i kuksańcami wytoczyła się z szynku ojca Lelandoi, i hałasując po drodze, przybiegła do swego czółna. Na widok groźnej twarzy gospodarza, majtkowie spoważnieli od razu i w milczeniu siedli kolo Boudard'a.
W chwili, gdy cztery wiosła rzuciły w górę poczwórny bukiet rozpryśniętćj wody, ojciec Renouf szybko powrócił do szynku i potakująco kiwnął głową Orange'owi.
— Cóż to!? nie zładujemy dziś, czy co!?—zawołał Orange.
— Tak ci pilno było przed chwilą, a teraz krzyczysz — odpowiedział czerwony Julek z niesmakiem i zamglonym okiem powiódł po kieliszkach.
— Na morze! na morze! — krzyknął gospodarz, a za nim inni.
— Ojcze Renoutie—szepnął cicho Orange, zostawszy sam na sam z szynkarzem
— pilnujcie Berty, jak przyjdzie, i powiedźcie jej na boku, że jutro przyjadę, pierwszy. Niecb się nie boi, a przygotuje śniadanie wilkowi i przyniesie je na brzeg, jak zwykle. Ja tam bądę ale nic chcę z nią mówić, rozumiecie?
— Rozumiem. Masz jednak szczęście, że stary zładował, choć wściekły!
— Żeby nie był zładował i ja także byłbym mu został przy boku!
— Pamiętaj, ostrożnie! bo jak stary wpadnie, to dziewczynę jeszcze okaleczy.
— Nie bójcie się, powiadam. Moja w tem rzecz! — dodał Orange z progu i rzutkim krokiem pobiegł do czekających nań w czółnie towarzyszów.
— Odbij że czółno sam teraz od brzegu, kiedyś iykuął sam z ojcem Renoufem! — zawołał Julek, śmiejąc się głośno i głupowato.
Orange spojrzał wyzywająco na wtórujących Julkowi towarzyszów i nie rzekłszy słowa, stanął nad wodą.
Polowa czółna leżała na piasku, a o drugą rozpryskiwały się resztki uchodzącej fali. Siedzących w niem czterech rybaków podkpiwało z Jonaka, Orange splunął w dłonie, schwycił oburącz za brzegi czółna, oparł się piersiami o jego tyl i
pchnął. Czółno ruszyło od razu, ryjąc pacierzem głęboką bruzdę w piasku. Orauge'owi krew rzuciła się do głowy. Twarz miał lijołetową, a oczy czerwone. Zauim jednak Lemoine zdążył dla ulżeuia zaślepionemu wyskoczyć z czółna, już ciężka koncha dębowa tańczyła po wodzie, unosząc z sobą poprzednich i kładąc się na bok pod ciężarem Orange'a, który po ostatuiem pchnięciu zawisł brzuchem na jej burcie.
— Kupię ci jutro wódki za tę sztukę! — zawołał Julek.
— Wypij ją sam, kiedyś taki chwat!
— Woię z tobą, bo nic chciałbym, co prawda, być przeciwko—odparł Julek, i z największym spokojem włożył sobie palec do gęby, jak to zwykł był czynić w chwilach głębokiego zadumania się
— ja ci tak radzę, cbociażeś nie Boudard— odparł Orange, sapiąc chrapliwie nozdrzami i gardłem.
Kąd wieczorem, kiedy słońce czerwonym kręgiem zapadło w morze, a srebrne gwiazdy tu i owdzie zamigotały na głębokim lazurze nieba, Berta w swoim białym czepeczku szła po skraju nadmorskich skal, zatrzymując się co chwila, jakby dla nabrania nowych sił. Wiatr szamotał fałdami jej wełnianej sukni i białą zapaskę odrzuca! w tył po nad biodrem. Nogi ustawały jej pod ciężarem ciała, a ręce, nie mając dość sił do utrzymania się na łonie, opadały bezwładnie na dół, i jakby poddawały się woli wiatru. Twarz miała bladą, a ślady leż widniały w przymkniętych jej oczach. Ze spuszczoną głową, z włosami rozwianemi ua skroniach, chwytając powietrze spieczonemi wargami, zbliżała się powoli ku osadzie i od czasu do czasu spoglądała nieśmiało na nizka chatę Boudard a. Od kilku dni, za namową
Orange'a, który przewidywał wybuch i śledził za nim pilnie, choć nieznacznie, uciekała ze wsi zaraz po podaniu jedzenia ojcu, i zostawała w polu, lub na skałach tak długo, dopóki czółna nie odbiły od brzegu. Dziś, po wczorajszej rozmowie z posłanniczkami matki Gibert, uciekła na cały dzień przed ludzkiem okiem i z gwiazdami dopiero ośmieliła się ruszyć ku domowi. Niedostrzeżona przez nikogo, weszła tyłami do ogrodu.
Drzwi od sieni były zamknięte.
Otworzyła zręcznie okno i wskoczyła po cichu do swej ciemnej izdebki. Przebiegłszy szybko przez kuchnię i sień, zatarasowała drzwi wchodowe. Pomimo wiatru i spóźnionej pory, większa część mieszkanek osady stała n:eopodal chaty Bon darda i widocznie czekała na Bertę, cucąc choć spojrzeć nieszczęśliwej w oczy, lub wpuścić w jej serce troche żmijowego .jadu pod formą współczucia i udanego żalu. Nie domyślając się, że Berta w domu, z niecierpliwością dreptały z nogi na nogę i niespokojnie spoglądały na ciemną ścianę poblizkich skał.
Capstrzyk wybcbnił dziesiątą.
Senność costarszym roztworzyła szeroko usta. Postanowiły dotrzeć aż do domu. Drzwi były zamknięte.
Zapukały do okna raz, drugi i trzeci.
Nikt nie odpowiedział.
— Musi być, bo drzwi zamknięte.
— Pewnie, że jest, ale się uas wstydzi.
— Dobrze jej tak! niech się wstydzi! Chodźmy do domu.
— Chodźmy—przy wtórzyły inne i chwilę jeszcze porozmawiawszy o przeszlem i przyszłćni nieszczęściu, wolno i niechętnie pociągnęły do chat.
Beria, nie zapaliwszy świecy, nie rozebrawszy się wcale, padła na łóżko i rozpłakała się serdecznie na myś! o jutrze. Nie mogła zasnąć. W gorączce wiła się po łóżku i wzdychała głęboko a żałośnie. Nad ranem napiła się wody. Sen ją zmorzył. Zasuęła, przerabiając we śnie rękoma niespokojnie. Kiedy się obudziła, słońce już było wysoko, a kobiety kręciły się po bulwarze. Wyjrzała z trwogą przez okno, czy aby statków nićma w przystani.
Morze jeszcze nie przyszło.
Odetchnęła. Umywszy się i przyczesawszy włosy roztarganc wczorajszym wiatrem i wiciem się w poduszkach, rozpaliła ogień na kominie w kuchni. Ponieważ wszystko miała w domu, bo i ryby wczorajsze i chleb zakupiony na cały tydzień, postanowiła więc nie wychodzić na bulwar i czckpć, dopóki ojciec nie wyląduje a nic zabije jej na miejscu, lub przynajmniej nie wypędzi od siebie. Ruchający z komina ogień osuszył jej łzy i na chwilę uspokoił.
Kiedy woda w saganku zaczęła się iuż warzyć, głośne, niecierpliwe stukanie rozległo się na nknie sypialni Bondard'a.
Ze strachem uchyliła drzwi izdebki i przez szparę wyjrzała na sypialnią.
Przed oknem stał Renouf, i położywszy twarz na szybie, silnie pięścią bił w ramę. Za nim, w pewnem oddaleniu, stały kobiety i wpatrywały się z ciekawością w okno. Berta otworzyła drzwi i wpuściła ojca Renonfa do chaty.
Rozmowa ich trwała za długo na cierpliwość rybaczek.
Jedna z nich zapukała do drzwi, a potem do okna, lecz nikt nie odpowiedział z wewnątrz.
Markotno im było stać tak długo bez skutku pod domem, ale jednak stały i czekały końca.
Ojciec Renouf wyszedł nareszcie. Drzwi za nim zamknęły się szybko, a klucz zaskrzypiał chrapliwie w zamku. Kobiety obstąpiły szynka rza i zarzuciły go pytaniami Cliytry Normand nie dal im języka i zbył kpinkami. Jak nie pyszne puściły Renoula do domu i zaczęły na na nowo trzymać wartę pod oknem i drzwiami.
.Morze ruszyło z pod horyzontu i gnane silnym wiatrem, dudniło z daleka.
Na ten glos pełny a ponury, zeszły z bulwaru i ulegając niechętuie obowiązkowi żon, zabrały się do gotowania jedzenia rybakom.
Morze co raz bliżej podsuwało się ku brzegom i co raz silniej huczało wespół z wiatrem, świszczącym od wschodu.
Kilka statków zabieliło się nad widnokręgiem.
Przekupki i przekupnie, spodziewając się większego, niż zwykle, przypływu, roztasowali się na wzgórzu i rozprawiając o Bercie, czekali targu.
Stuk drewnianych sabotów rozlegał się po bruku, a krzyki, śmiechy i szepty szły w zawody z przeciągłym świstem wiatru.
Pierwszy statek zrobił już kilka obrotów w przystani i zarzucił kotwicę, która czekała nań w czółnie.
— Petrela dziś pierwsza?... Co im się stało? pytali przekupnie ua brzegu, nie mogąc zrozumieć, dla czego uajchciwsza załoga z Grand camp przed innemi skończyła polów?
Orange temu winien. On, który zawsze wyjeżdżał pierwszy, a przybijał ostatni, on, który za straconą płaszczką w morze rzucićby się gotów, dziś nagli) do powrotu i równo z pierwszemi lalami popłyną! do brzegu.
Licytacya szla wolno i twardo.
Wiatr dął za silny, a sieci rwały się na kamieniach i skalach; nie wiele więc ryb nałapało się przez całą dobę krwawej pracy.
Orange, pewny złego połowu na wszystkich pokładach, silnie trzymał się w cenie. Po skończeniu sprzedaży, załoga Petreii pociągnęła do szynku.
Orange jednak powrócił wkrótce i usiadł na brzegu pomiędzy przekupuiami. Kobiety otoczyły go do kola i zarzucały pytaniami. On odpowiada! krótko i sucho. „Co to będzie? co to będzie?”—przebiegało z ust do ust wystraszonym szeptem, a wątpliwe kiwania głów migotały białemi czepeczkami na słońcu, które co chwila pokazywało się z za chmur, szarpanych w szmaty gwałtownym wiatrem.
Statek za statkiem wpływał do przystani, a czółna, tańcując po niespokojnej powierzchni bałwanów, przybijały do brzegu jedne za drugiemi.
— Wylądujeże on dzisiaj, czy nie?! —mrukną! Orange do siebie i wlepi! wzrok w okrągłą liniją widnokręgu.
Pomimo ściągnięcia skóry czoła ku podstawie nosa, brwi drgały mu nerwowym ruchem nad blyszczącemi oczyma i zdradały wewnętrzny uiepokój. Nozdrza drżały mu, jak u konia, który po biegn wydycha zmęczenie, a nata ściskały się konwulsyjnie po bokach wywiniętych warg, znacząc dwa luki wyraźne na ciemnych, spieczonych od słońca i ściętych wiatrem policzkach. Był brzydki wyrazem zemsty i pogardliwego zacięcia się. Tyłem odwrócony do chaty Boudarda, siedział na nizkim kamieniu z podwiniętemi pod siebie nogami, i z niepokoju wytrzaskiwal sobie palce w stawach.
— Nareszcie! — syknął po cichu i przykuł wzrok do szarej plamy, która wysokim, a ważkim pasem zarysowała się nad widnokręgiem.
Czarne oczy zaiskrzyły mu się silniej, a białka wyszły z orbit. Ciemna cera jego twarzy pokraśuiała na chwilę. W miarę, jak Eufrazya zbliżała się do przystani, stawał się spokojniejszym w wyrazie, a mrukliwszym w odpowiedziach wciąż napastującym go kobietom. Kiedy Eufrazya dotknęła nosem boku swego czółna, przygarbił się nizko do ziemi i patrzył z podełba.
Boudard nie wiosłował. Ze spuszczoną głową, z rękoma, jakby od wczoraj nie wyjętemi z kieszeni, siedział na tyle czółna i posępnem okiem patrzył na kosze z rybami Niedaleko od brzegu podniósł głowę do góry, iak pies, który szuka wiatru, i spojrzawszy po całej linii bulwaru, zatrzymał przeszywający swój wzrok na jednem miejscu.
Tam staią Berta, i trzymając miskę z rybami w jednej, a cblcb w drugiej ręce, czekała ojca, drząc ua całem ciele od strachu. Sine podkowy pod puszczonemi na dól oczyma, spieczone gorączką wargi i blada jej twarz, znamionowały niepokój oczekiwania i znużenie. Z wyciągniętemi naprzód rękoma, z pochyloną pokornie głową ku ziemi, nieruchoma, zdawała się nie prosić i błagać, lecz oliarować dary poddaństwa. Nie patrząc, czekała.
Orange, jak przykuty, siedział na kamieniu i niespokojnem okiem kota, śledził każdy rucb Boudard'a, który, nie mogąc dostrzedz kochanka swej córki z pośród tłumu otaczających go kobiet, świdrował się siwem okiem w łono Berty. Czółno nareszcie utknęło w piasku. Wiosła upadły na brzeg, a kosze z rybami, dźwigane rękoma majtków, podniosły się w górę.
Boudard nie mogł doczekać się przybicia targu. Posiedziawszy przez chwilę na tyle czółna, porwał się z miejsca, i jakgdyby wyrzucony z procy, puścił się pędem ku Bercie, która nie patrząc nań, trzymała chleb i miskę z rybami wciąż nieruchomie przed sobą. Za jednem uderzeniem jego ręki, miska wyleciała w powietrze, a chleb upadł mu tuż przy nogach. W chwili, kiedy rozjuszony ojciec schwycił córkę za włosy przez czepek i jednem szarpnięciem posadził ją na kolaua, żylasta ręka Orange'a. który cicho podsunął się pod Boudard'a, ujęła go od tylu za gardło i ścisnąwszy gwałtownie, odrzuciła na bok.
Dziewczyna z krzykiem i płaczem porwała się z miejsca i schowała pomiędzy kobiety, które ją obstąpiły do koła i swojem ciałem zasłoniły przed nowym napadem.
lioudard i Orange stanęli naprzeciwko siebie i wzrokiem z pudel ba zmierzyli się wzajem. Wszystek lud z targu okolił zapaśników, i wstrzymawszy oddech, czekał w milczeniu Obydwaj, nie mówiąc nic do siebie, stali na miejscu, jak przykuci. Orange z poehyloneni ciałem i wysuniętą naprzód nogą czekał cierpliwie zaczepki, gotując się do odporu silnie zacisniętemi pięściami. Wiatr zerwał mu ceratowy kask z głowy i szamotał gcstenii kędziorami jego czarnych włosów. Od złości i gniewu był blady, jak ściana. Pewny swoich sił, wytrzymywał umyślnie przeciwnika. Boudard nie mogł dostać jnż dłużej. Krew, ścięta pragnieniem zemsty od dwudziestu czterech godzin, zagrała mu w żyłach i wyrzuciła go z miejsca. Zaczerwienił się cały, przyskoczył do Oraugea i odwinąwszy rękę, uciął w policzek, ale tak silnie, że miody rybak zatoczył się na uogach. Tłum, który ua chwilę zatamował w piersiach oddech, długiem, przeciągiem wyciem zagłuszył krzyk Orangc'a. lioudard, korzystając ze szczęśliwego uderzenia, którego Orange nie przewidział, cofnąl się krokiem w tył i wygiawszy w krzyżu, jak pantera przed skokiem, rzucił się mu do gardła. Orange kucnął na ziemię, przycisnął brodę do piersi dla obrony gardła, schwycił nadlatującego Boudard'a jedną ręką za krok, a drugą za kołnierz wełnianego kaftana, i podniósłszy go raptem do góry, trzymał poziomo nad brukiem bulwaru, jak kota w powietrzu. Oczy zaszły mu krwią, a żyły na szyi i rękach nabrzmiały grubo z wysiłku. Boudard wierzgał nogami, ale napróżno. Wyciągnął wiec rękę na bok i kułakiem pięści zaczął bić w piersi Orangc'a, jak obuchem topora po wygiętej desce. Wraz, przez płaczliwy krzyk kobiet i podjuszanic mężczyzn, przedarł się głos Orange'a:
— To ja winien, stary wilku?!
— Ja ci powiem, kto winien! — zarechotał Boudard ochrypłym głosem, i wyciągnąwszy rękę do góry, schwycił Orange'a za ucho.
— Puść! — krzyknął Orange, nachylając głowy.
— To ty puść!—wrzasnął Boudard silniej, zakręcając uchem młodego rybaka.
— Chcesz?!
— Chcę!
— Masz! — krzyknął Orange, i podniósłszy starego w górę, puścił na ziemię, aż jękło.
Boudard stęknąl, wyciągnął się bezwładnie na krzyżu i zamknął z bólu oczy. Czterech majtków podbiegło ku niemu i wziąwszy na ręce, odniosło omdlałego do domu.
Orange zeszedł z bulwaru i położywszy się ua ziemi, obmywał krwawiące się z naderwania ndo w falach morza, które podpływało mu pod głowę.
Jedna część kobiet poszła lamentować nad Boudard'em, druga pocieszać Bertę, płaczącą w głos na ławie, a trzecia zaś oddała się na posługi Orange'owi, który krwi od razu zatamować nie mogł. Wkrótce znalazły się płatki i ocet. Matka Gibert chciała sama nakropie i przewinąć mu ucho.
— Pójdziesz, wściekła suko, bo ci cbyba język wyrwę z paszczy!—krzyknął Orange, zapalając się gniewem na widok podstępnej plotkarki, która jednak w myśl tylko jego chytrej polityki działała.
Matka Gibert, nie rzekłszy słowa, rzuciła płatki i ocet z flaszką na ziemię, i z poważnie obrażoną miną podreptała wprost do chaty Boudard'a.
Stary Boudard jęczał w łóżku i od czasu do czasu klat, ua czem świat stoi. Z pod góry pierzyn wyglądała mu tylko głowa, lekko wzniesiona do góry na miękkich poduszkach i ubrana w wełnianą szlafmycę, której koniec spadał mu na ramiona i trójkolorowemi podluźuemi pasami wyraźnie się rysował na biaiem tle poszewek. Matka Gibert, która pierwsza zawiązała nić rodzinnego dramatu i przyspieszyła jego rozwiązanie, krzątała się koło chorego i pielęgnowała go z troskliwością czulej matki. Dumna, że może być u samego źródła nieszczęścia, oddala się na posługi Boularda całem sercem i duszą swoich fizycznych sił. Trzeci dzień już gotowała ziółka i nakrapiala starego kamforowym spirytusem, a jeszcze o zapłacie nie pisuęla słowa. Wprawdzie każdemu wchodzącemu do izby rozpowiadała długo i szeroko, że stary dawno by umarł, gdyby nie jej pieczołowitość i wyrzeczenie się własnego dobra, w każdym jednak razie
Boudard wprost jeszcze nie wiedział, za Ua winien był wdzięczności starej handlarce i po czemu ona liczyła swoje bezinteressownc poświęcenie z wyrzeczeniem się własnego dobra. Gdyby matka Gibert od razu była obliczyła swoje miłosierdzie po kursie i postawiła je, iak" normę pieczołowitości, Bomlard
niezawodnie byłby wstał nazajutrz po wypadku i przepędził ją na cztery wiatry. Ponieważ jednak na każde stęknięcie potłuczonego rybaka, stara odpowiadała najczulszemi słowy macierzyńskiego przywiązania i politowania, Boudard więc jęczał sobie do woli i z wiarą, że żaden jego jęk nie rozwieje się marnie po dusznem powietrzu szczelnie zamkniętej izby. Za lada skrzypnięciem łóżka, matka Gibert przybiegała do chorego i tłumiąc oddech w zaschłych piersiach, przykrywała go pierzyną pod samą szyję, lub też odkrywała go zupełnie. Zależało to czysto od położenia pierzyny. Kiedy raz bowiem stary mogł się zaziębić, to drugi raz znowu powinien był strzedz się zbytniego gorąca i stąd napływu krwi do głowy. W tej chwili Boudard przykryty był pod samą szyję Na jego twarzy, spalonej słońcem, zabarwionej w czerwone plamy cydrem, i posiekanej w brunatne smugi morskiemi lalami, nie znać było ani śladu choroby. Gdyby nie powieki, spadające bezwładnie na zamglone, siwe oczy, które świeciły porcelanowym blaskiem bez życia, nikt by nie pomyślał nawet, że Boudard chory obło zuie i łóżka na długo opuścić nie może. W krzyżu nie miał władzy, a gorączka trawiła go po nocach. Ponieważ wieczór się zbliżał, jęki więc rozlegały się po izbic z większem, niż za dnia, natężeniem, i częściej ze świstem przesuwały się przez gęste sploty szronowatoryżćj jego brody. Stara handlarka zsunęła mu pierzynę, z piersi, i widząc, że Boudard układa się do snu, zabrała się do przestawiauia mebli w sypialni. Pomimo calćj ostrożności w tej pracy nadetatowej, co chwila to zydel stuknął o ceglaną podłogę, to szafa zadrżała przy ścianie, lub szklanny wazon zabrzęczał na komodzie, to znowu firanki, zsuwając się ua okno, zadźwięczały drutem po szybach, lub świeca, przenoszona z kąta w kąt, wypadała z lichtarza na ziemię. Boudard stracił cierpliwość i huknął ochrypłym głosem:
— Bydle! Przestaniesz raz mi nareszcie hałasować nade łbem?
— Tu nic — odpowiedziała stara — chciałam tylko trochę uporządkować w izbie. Od czasu, jak nieboszczka przeniosła się do wieczności, nikt nawet kurzu nie starł z waszych gratów.
— Nie możesz go zetrzeć za dnia?
— Kiedy teraz mam troche czasu—odpowiedziała matka Gibert, szczęśliwa, że mogła choć trochę rozwiązać języka.—Pożal się Boże, co za porządek! Otl żeby Berta, zamiast latać za chłopami, zajęła się mieszkaniem, jako ja teraz, toby święty spokój panował w domu, a i nieszczęścia nie byłoby w dodatku Ale to tak z głupiemir Lata, mizdrzy się i gzi, a potem płacze pod ściana i narzeka. Albo to potrzeba jej było chodzić do młyniska i wpuszczać po nocach Gabryjela tutaj do domu? Nie mogła czekać swojego losu i iść za wolą ojca, kiedy wiedziała, że nie pozwoli jej wyjść za przybłędę? Dobrze jej tak, dobrze!... Niech siedzi teraz u Duyal'owej, co ją przyjęła do siebie z litości, a wypłakuje oczy, kiedy je rzucała na wszystkie strony...
— Zamkniesz raz gębę, czy nie?! sucha flądro angielska!
— Z niemi to tak zawsze—odmruknęła stara.—Pożal się, to cię skrzyczy. Ot! lepiej byście naciągnęli pierzynę, bo wam katar spadnie na piersi—dodała z politowaniem i przykryła chorego pod samą brodę.
Boudard świsnął głębokim oddechem przez kędziory brody i odwrócił głowę do ściany.
— A możeby was natrzeć raz jeszcze na noc? To wam lepiej zrobi.
— Niech tam — odpowiedział Boudard i położy! się twarzą ua poduszkach.
Stara zaschłe . podsunęła mu pod biodra, i z trudnością odwróciła go krzyżem na izbę.
Spirytus kamforowy stał na stole.
Nalała sobie na ręce, i zaczęła trzeć chorego wzdłuż i wszerz po plecach z zajadłością praczki, mydlącej świeżo naparzoną bieliznę. Boudard stękał pod naciskiem jej rąk i wydmuehywał
z siebie pełną piersią powietrze, w miarę, jak spirytus rozpalał mu skórę.
— Mój Boże! jak to zczerniało z bólu! Nie bójcie się, to wam dobrze zrobi.
— Uf!...—stęknął cbory w odpowiedzi i pozwolił się starej odwrócić na plecy.
— A nie zaziębcie się aby w nocy—zamruczała zwiędłym głosem przekupka i przykryła go starannie pierzyną aż pod same usta.
Boudard, nic nie odpowiedziawszy, przymknął oczy, i udawał, że spi.
Nagle na drzwiach chaty, pomimo spóźnionej pory i wyraźnych zakazów odwiedzania, któremi matka Gibert odstraszała wszystkich od łóża chorego, rozległo się głośne pukanie.
Stara rzuciła się pędem do sieni i wstrzymała wchodzących rękoma, wołając tajemniczo:
— Spi, śpi!
— Czego łżesz, babo? Nie spię. A kto tam?
— To ja Lemoine—odpowiedział głos z sieni.
— A pójdźcież tu bliżej! Niech przynajmniej ludzką twarz widzę. Ta jędza wszystkich odpędziła odemnie i muszę na nią tylko patrzeć przez cały dzień!— krzyczał Boudard ochrypłym głosem, przecinając zdania cięźkiemi, a żałosnemi jękami bólu.
Zanim skończył niepochlebną dla przekupki przemowę, do izby wszedł Lemoine, a za uim Orange i Berta, gwałtem prawie ciągnięta za rękę przez młodego rybaka.
Na komodzie, przy drzwiach, paliła się świeca, przesłonięta szklannym wazoueui od kwiatów, i dzięki pieczołowitości przekupki, rzucała ua izbę łagodne, niebieskawe światełko, które zaledwie pozwalało rozróżnić przedmioty po ich niewyraźnych, majaczących w półcieniu kształtach.
Boudard, jakkolwiek z trudnością, jednak odwrócił się na łóżku i sieknąwszy boleśnie z pod pierzyny, zawołał:
— Wyrzuć mi ten garnek do dyabła, bo człowieka nawet dojrzeć nie moge!
— Z nimi to tak zawsze! Chciałam, żeby go światło nie raziło w oczy, a on na muie jeszcze — mruczała stara pod nosem, stawiając świecę na stole.
Niespodziewani goście Boudard'a wyłonili się z ciemności i jasno zarysowali się w jego oczach.
Lemoine stal na środku izby i nic wiedząc, jak sobie począć, kręcił głową na wszystkie strocy i wodził niespokojnie oczyma po podłodze.
Berta tuliła się plecami do ściany, jakby szukając podpory, i spuściwszy na dół głowę, mięła własne swoje palce.
Orange stał butnie przy dziewczynie i patrzył choremu prosto w oczy.
Boudard zmarszczył brwi, mrugnął parę razy oczyma, jakgdyby oślepiony widokiem swego wroga, i zgrzytnął gniewnie zębami.
Przez chwilę w izbie było tak cicho, że każ dy z obecnych słyszał w swych uszach tętno własnoj krwi.
— Cóż to? dobić mnie przyszedłeś?!—krzyknął Boudard groźnie do Orange'a, wspierając się łokciem na łóżku.
— Nie przyszedłem was dobijać, bo i pierwej zabić nie chciałem. Dajcie córkę i niech zgoda będzie z nami!
— Nie dam — odparł Boudard sucho, i jęknąwszy pełną piersią, opuścił głowę ua poduszki.
— Dlaczego nie masz dać?—wtrącił dobrodusznie Lemoine, zbliżając się do łóżka.
— Gabryjel taki dobry, jak i inny! Przecież córki uie uwodzisz na starą pannę, kiedy jej się trafia za mąż?
— Za mąż jej nie bronię, ale Gabryjcla za zięcia nie chcę!
— Albożto on pijak, albo próżniak, że ma nie chcesz dać Berty, kiedy go sobie wybrała? Biedny jest, to prawda, ale się przecię z czasem dorobi, jak popracuje parę lat na statku.
— Ja jego majątku nie potrzebuję, ale też. i swojego mu nie dam. On zakroil na posag i zbałamucił mi Bertę. Niechże się teraz żenią bez mojego błogosławieństwa, kiedy się całowali bez pozwolenia — rzeki Boudard ostro, i zapomniawszy stęknąć, uderzył pięścią po pierzynie.
— Juści posag dać musisz, kiedy się Bercie należy—wtrącił Lemoine, wzruszając ramionami, jak człowiek, który się dziwi głupocie drugiego.
— Kto wam powiedział, że muszę?! —krzyknął chory, błysnąwszy wytrzeszczonemi oczyma.
— .Musisz, bo musisz... bo takie jest prawo.
— Nie dam, bo nie mam! Nie na Orange'a czterdzieści lat pracowałem uczciwie, ale na moję starość.
— Ja wam tez wszystkiego zabrać nie myślę—odezwa! się Orange pewnym i dźwięcznym głosem młodości, który, jak potężny dzwon, zabrzmiał harmonijnie w ciasnych ścianach izby.
— Jeszczeby też czego? Nie dam nic!—zachrypiał Boudard z pod pierzyny.
Pod ciosem stanowczej odpowiedzi chorego, rozmowa urwała się od razu. Milczenie, przez chwilę panujące w izbie, pozwoliło wybić się na wierzch cichemu łkaniu Berty, która, odwróciwszy się twarzą do ściany, tuliła rozpaloną głowę w drobnych swych dłoniach.
— Plącz teraz, płacz, kiedy ci się chciało ojcu ua złość robić—przerwał Boudard szyderczo.
— Przecież ua wstyd i hańbę dziewczyny nie pozwolisz — wtrącił Lemoine dobrodusznym tonem ojca, który chce przekonać uparte dziecko.
— Cóż to? jakazałem jćj chodzićdo młyniska?!
— Czyś pozwolił, czy nie pozwolił, zawsze hańba spadnie i na ciebie, jeżeli twoja córka urodzi dziecko bez męża.
— Dziecko?! — krzyknął Boudard przeraźliwie, i usiadł aa łóżku, jakgdyby cudem uzdrowiony.—Dziecko?! Berta Dziecko?!
— Juściże nie kota—odpowiedział Lemoine upewniająco, i z niesmakiem wzruszył ramio Darni.
Berta shwyciłasięobiema rękoma za odrzwia, i przytuliwszy głowę do drzewa, uderzyła w płacz, zalewając się łzami.
Po kilku chwilach milczenia, Boudard, przeszywając Orange'a błyszczącćm spojrzeniem nienawiści, zapyta! z szyderczą pogardą:
— A ileżbyś też chciał za Bertą?
— Dwanaście tysięcy, bo mi tyle potrzeba ua statek —odpowiedział Orange sucho, nie ruszając się z miejsca.
— Dwanaście.... tysięcy?! Dwanaście tysięcy';—zawołał Boudard z przerażeniem i z jękiem upadł na łóżko.
— Tak, dwanaście tysięcy — przywtórzył Orange obojętnym i spokojnym głosem.
— Ja i polowy nie dam, bo nie mam!
— Frant z was nielada! Niby to ludzie nie wiedzą, ile macie po handlarzach i fabrykantach, choć się z tem kryjecie przed światem.
— Mówię, że i połowy nie dam, bo nie mam. Chcesz cztery tysiące?
— Nie—odpowiedział Orante, potrząsnąwszy głową.—Nie, nie moge. Mam trzy tysiące pięćset. Ażeby statek kupić do współki z ojcem Renoufem, potrzeba mi najmniej osiem tysięcy. A teraz ślub. a sprzęty domowe, a różne wydatki!... nie, nie moge. Dacie sześć?
Boudard popatrzy! chwilkę ua niewzruszoną twarz Orange'a i opuściwszy głowę na poduszki, zawoła! złamanym głosem:
— Niech tam! Bóg z wami!... Dam.
— A kiedy? — szybko podchwyci! przyszły zięć Boudard'a.
— Jak tylko Renouf złoży swoje pieniądze, ja zaraz Bercie wyliczę sześć tysięcy posagu, aby razem z wami należała do statku.
— Chytry!—mruknął Orange pod nosem.— Podziękuj ojcu! —zawoła! do Berty— że taki łaskaw ua ciebie, i chodźmy do domu, bo mu się pewnie na sen zbierze nie długo.
Berta, przybita perypecyjami targu, stała niewzruszenie przy drzwiach i wciąż rzewnie płakała. Na głos Orange'a, posunęła się ku środkowi sypialni; onieśmielona jednak swojem własnem położeniem, zatrzymała się nagle przy stole i nie wiedząc, jak sobie dalej począć, przestępowala niespokojnie z nogi na nogę.
— Berta, spij w swojej izbie!—zawołał Boudard do córki.
Berta nie śmiała ruszyć się z miejsca.
— Spij w domu, kiedy ojciec mówi, żebyś spała—wtrącił Lemoine gbnrowato, choć z życzliwością.—Nie bój się, nic ci nie będzie.
— Ma się rozumieć—dodał Orange, i kiwną wszy głową Boudard'owi na pożegnanie, wyszedł razem z Lemoine'm z izby.
Berta, chwilkę jeszcze postała ua środku sypialni, potem zbliżyła się do ojca i pocałowawszy go w skroń, usiadła na stołku przy łóżku. .Światło świecy padało jej prosto w oczy i brylantowym blaskiem kąpało się w dwóch wielkich łzach,
drżących na końcach jej długich rzęsów. Wpatrzona machynalnie w czerwonawoźółte światło, westchnęła głęboko i smutnie.
Matka Gibert poruszyła się w drugiej izbie i umyślnem chrząknięciem dala znak swojej obecności.
— Idź do dyabła!—krzyknął Boudard do niej.
— Z niemi to tak zawsze — odpowiedziała stara swoim płaskim, bezdźwięcznym głosem.— Pielęgnuj, doglądaj, a i poczciwego słowa nie dostaniesz w nagrodę. A kiedy mi zapłacicie za moje trzy dni, stracone przy waszem łóżku?
— Idź do dyabła, stara kwoko, bo cię kijem przepędzę! Jak wstanę, to cię znajdę! —wrzasnął Boudard, rozwśeieklony żądaniem pieniędzy,, i głęboko zakopał głowę w poduszki.
Matka Gibert, westchnąwszy głośno, skrzypnęła drzwiami i wyszła.
Ojciec z córką zostali teraz sami. On, z utopionym nosem w poduszeze, sapał, a ona, ze spuszczoną na piersi głową, szlochała.
Na tle ciszy wyraźnie słychać było skwierczenie dopalającej się świecy, która ostatniemi drgnieniami światła, zataczała fantastyczne cienie po belkowanym pułapie izby.
— Idź spać—odezwał się Boudard łagoduie. Berta wstaia, zdmuchnęła świeco i powoli,
chwiejnym krokiem, przeszła do swojej izdebki.
— Biedna dziewczyna moja—rzucił Boudard za odchodzącą półgłosem, i stęknąwszy z bólu, ciężko podrzuci! się na łóżka.
Siódmego dnia potłuczony starzec mogł powstać o własnych siłach na nogi. Fijoletowoniebieski siniec zaczął powoli znikać z jego pleców, a krzyże odzyskiwać swoje pierwotną sprężystość. Po upływie dwóch tygodni przechadzał się już swobodnie po bulwarze i od czasu do czasu w lekkiem czółnie wiosłował po przystani dla swojej rozrywki. Potrząśnięcie jednak kości na bruku, miało swoje złe skutki. Boudard, wsiadłszy ua statek, przekonał się od razu, że nie był już zdolnym do ciężkiej pracy rybackiej. Kogi uginały się pod nim, kiedy „byzował reję w wierzch masztu,” a duszność chwytała go w piersiach przy kręceniu korbą ua pokładzie. Przyspieszona upadkiem niemoc starości, zmusiła go do opuszczenia rybołówstwa na zawsze, a natomiast do zajęcia się wyłącznie armatorstwem statku. Od tej chwili uraza jego do Orange'a, wzrosła jeszcze więcej, gdyż przyszły mąż Berty, nie tylko mu zabrał córkę haniebnym podstępem, nie tylko wyciągnął z niego sześć tysięcy posagu, ale jeszcze w dodatku pozbawił go możności zarabiania pracą na pokładzie. Musiał na swoje miejsce wziąść innego gospodarza, i to było dla niego najsilniejszym ciosem. Nietylko stracił swoje siłę, ale i minimum tysiąc pięćset franków rocznego dochodu, które nowy gospodarz Eufrazyi zabierać mu będzie odtąd juz stale.
— Wiesz, Berta?—mówił stary do córki nazajutrz po wylądowaniu — wezmę Lemoine'a na gospodarza.
— Lemoinea?!...—zawołała Berta ze zdziwieniem, znając dawną i niezupełnie' ułagodzoną niechęć rybaków do siebie nawzajem.
— Tak, Lemoine'a. Wprawny jest i pracowity, a przytem musi być uczciwy człowiek, kiedy się ciebie użalił, a dał się tak łatwo podejść Orangc'owi.
Berta pobiegła natychmiast do szynku ojca Benoui'a i powtórzyła słowa Boudard'a narzeczonemu do ucha. Orange podskoczył z radości na ławce, i nie czekając potwierdzenia słów Berty z ust jej ojca, oznajmił zgromadzonym w szynku rybakom szczęśliwą dla siebie nowinę. Przez dwie godziny cydr lał się na rachunek Orange'a, a na wyłączne zdrowie Lemoine'a. Kiedy wszyscy opuścili izbę i nawpół pijani pociągnęli do czółna, młody rybak, zastawszy sam ua sam z szynkarzem, zawołał po cichu:
— Ojcze Renoufie! Idźcie tylko zaraz do Totain'a, niech mi odda Petrelę na gospodarstwo.
— Ty masz szczęście — odpowiedział szynkarz.—Inaczej Totain nigdy nie byłby puścił Lemoine'a od siebie, bo mu winien.
— Nigdy?... a rządowy!
— Cóż rządowy ma do tego?
— He! be!... — mruknął Orange, złośliwcu) błyskając okiem. — Balem się, co prawda, aby kiedy na Pełrele rządowy nie najecbał. Zobaczylibyśmy wtedy, czyby Totain trzymał go dłużej za tę sztukę.
— Gabryel! jeżeli ty nie będziesz wisiał, to już chyba nikt na świecie — odpowiedział Keuouf, trzęsąc głową z niezadowoleniem.
— Nie bójcie się o mnie, nic mi się złego nie stanie. A nie zapomnijcie iść zaraz do Totalna—dodał Orange z progu i pędem puścił się ku morzu.
Nazajutrz Orange prowadził już Petrelę, a Lemoine Eufrazyą. Młody „gospodarz," według zwyczaju oblewał swoje dowództwo. Nieustające kółko kawy, araku i wódki na komendę Orange brzęczało szkłem po długim stole szynku.
— Za zdrowie Gabryela!—mruknął niewyraźnie ospowaty Leon ze spuszczoną bezsilnie głową ua stół, szukając kieliszka po omacku.
— Za zdrowie Gabryelowej!—krzyknął Ludwik.
— Za zdrowie Gabryelątka! — dodał opasły Julek, stukając się kieliszkiem z nowym gospodarzem.
— Żeby tylko aby chrzciny nie przyszły za prędko — wtrącił Leon, uśmiechając się złośliwie.
— Głupiś!—zawyrokował Julek, kiwnąwszy się za stołem. — Chrzciny nie będą za prędko, tylko ślub pewnie trochę się spóźni.
Rybacy odpowiedzieli głośnym śmiechem na żart Julka i wypiwszy za zdrowie mającego narodzie się dziecka, potoczyli się zwolna przez podwórze szynku nad morze.
Dwa miesiące przeszło ciągnął się targ o wyprawę pomiędzy zięciem a teściem. Boudard nie chciał dać nic więcej, oprócz sukien i bielizny, a Orange żądał stanowczo łóżka, mebli, sprzętów kucheunych i starej porcelany. Skończyło się na tem, że Berta wniosła z sobą łóżko z pościelą, komodę i stołowe nakrycie. Reszta została na głowie Orange*a, który zaklął się, źe nie wyda na dom solda, dopóki nie otrzyma przyrzeczonego posagu. W dzień ślubu podpisano prawną umowę, na mocy której Totain odstąpił Petreii ojcu Renoufowi i małżonkom Orange za summę piętnastu tysięcy franków, z których dwa tysiące pięćset należało do Orange'a samego. Z pozostałej summy zaoszczędzonych pieniędzy, młody małżonek złożył do wyłącznej kassy pokładu pięćset franków, które wraz z drugiemi pięciuset Renoufa, stanowiły żelazny fundusz majtków, w razie, gdyby burza wyrzuciła ich na obce brzegi. Za resztę dopiero pieniędzy, Orange zakupił trochę domowych sprzętów, które nazajutrz po ślubie sprowadził do nowo najętego mieszkania u ojca Renoufa w podwórzu nad składem cydru. Były to dwie izby: jedna z wyjściem na ulicę, miała służyć za sypialnią, a druga, do której się wchodziło z podwórza, za jadalnią i kuchnią zarazem.
Młodzi małżonkowie, podjęci hojnie, ale kwaśno przez Boudard'a, wcześnie opuścili weselne towarzystwo i w otoczeniu młodzieży udali się do domu. Noc ślubna nie miała już dla nich uroku tajemnicy. Weszli do izby, rozebrali się szybko i zgasili świecę, nie zważając na żarty i hałasy chłopaków, którzy przez dziurkę od klucza szprycowali do izby wodę i na drzwi rzucali okrągłym grochem dla przeszkodzenia małżonkom w niezabronionych już pieszczotach.
Kiedy Berta nazajutrz ocknęła się ze snu, Gabryel już był na połowach.
Jesienny wiatr buczał w kominie i kołysał oszklonemi drzwiami od kuchni. Słońce wpadało szerokim pasem światła przez nizkie okno od podwórza zajazdu i rozdzielało izbę na dwie połowy: ciemną i jasną. W pierwszej stało wielkie łóżko Orange'ów, usiane aż pod powałę izby, a w drugiej wirowały milijony pyłków kurzu, zawieszonego na drgających promieniach słońca. Berta usiadła na łóżku i zaczęła ze snu rozglądać się po izbie. Cienka koszula płócienna spadla jej z ramienia, pokazując kawałek ciała z lekko zarysowaną piersią. Kilkanaście beczek świeżego cydru, stojących w piwnicy pod mieszkaniem Orange'ów, wyziewało zguiłosłodką woń
niewyrobionych jeszcze jabłek i przepełniało izbę ciężkiem powietrzem normandzkich szynków. Przeciągi wiatru, wpadające przez źle domknięte drzwi i okna, borykały się z gęstym zaduchem fermentu, ale napróżno. Berta naciągnęła koszulę na ramię i wstrząsnąwszy się zimnym dreszczem, przykryła się kołdrą. Izba przeraziła ją pustką. Tak niedawno jeszcze marzyła o miłości przy blasku księżyca, o życiu wśród wygód pięknego domu, a tu tymczasem świat jej dziewiczych marzeń zamknął się w czterech nagich ścianach, pomiędzy małżeńskiem łożem a prostą nie rzeźbioną szafą do rzeczy, pomiędzy mahoniową komodą z jej wyprawy a okrągłym stołem sosnowym i odpowiedniemi do niego stołkami, wyplatanemi słomą. Berta, popatrzywszy błędnem okiem po nagiej, zimnej i dusznej, jak piwnica, izbie, porwała się z łóżka. Ubieranie nie trwało długo. Przejrzawszy się w małem lusterku o papierowych ramach, które wisiało ua ścianie przy oknie, wzięła się do pracy. Posłała łóżko, zamiotła ceglaną podłogę, starła kurz ze stołu i komody, wywietrzyła mieszkanie, zapaliła w kuchni na kominie, i zaczęła gotować dla siebie śniadanie. Był to koniec jej marzeń. Ogrody, aleje, księżyce, pluski fal i rozkoszne sam ua sam utonęły na dnie żelaznego garnka razem z rybami matloty, którą po raz pierwszy zgotowała na swojem własnem gospodarstwie. Poddała się nowym warunkom życia i stała się źo ną rybaka. Zamiatała, prała, robiła pończochy, gotowała i nosiła obiad, Jnb śniadanie mężowi na bulwar. Orange w pierwszych dniach małżeńskiego życia przychodził jeść do domu. Po upływie iednak tygodnia kazał żonie przynosić sobie jedzenie nad morze. Ust nawet nie zdążywszy obetrzeć, biegł prosto do szynku, aby połączyć się z załogą i przy licznych haustach rozprawiać o losach połowu. Pomału Berta została żoną tylko na Niedzielę, kiedy rybacy, a z nimi i Orange świętowali ua lądzie raz w tydzień przez cala dobę. Ale i wtedy mowy nawet nie było o utonięciu dłoni w dłoniach, lub miłosnem gruchaniu w malżeńskiem gniazdku. Z rana po śniadaniu szli do kościoła, po południu na kręgle, a wieczorem do kuchni. Zaledwie jednak zdążyli spożyć wieczorną strawę, pusta izba rozbrzmiewała głośnemi rozkazami Orangea, który wieczorem zapędzał żonę do łóżka, bo świecy szkoda, a rano budził ją o świcie, bo czas gotować śniadanie. Z końcem jesieni i ten nawet rodzaj życia miał uledz zmianie. Kiedy bowiem nadeszły zimowe burze, a morze, pędzone wschodnim wiatrem przechodziło wierzchem skał i olbrzymiemi bałwanami wlewało się. do niezabezczonej sztuką osady, naturalna przystań Grandcanip nie przedstawiała już dość bezpiecznego schronienia dla miejscowych statków. Rybacy więc odpłynęli do Chcrbourg'a i tam z rybami złowionemi, lub zakupionemi ua angielskich brze gach, zawijali raz na tydzień. Żony równocześnie z nimi pojechały koleją na zimowe leże do wojennego portu. Ilerta zostaią w Grandcamp.
— Ani mi sieci nie narządzisz, ani konza z rybami ua targ nie poniesiesz; po cóż cię więc zabiorę do Cherbourga? — powiedział Orange do żony w przeddzień wyjazdu.
— Jak sobie chcesz—odrzekła z westchnieniem Berta i poszła się użalić przed ojcem.
— Juściże wam to taniej wyniesie —odmruknąl Boudard.—Zresztą jeżelibyś chciała, to odprawię służącą i będziemy zimować razem.
Zgodziła się.
Przez kilka pierwszych dni, Berta tęskniła za mężem. Od czasu, jak go straciła z oczu, wydal się jej milszym. Zapomniała nawet, że od czasu ślubu raz tylko na tydzień golił się w Niedzielę i tylko do kościoła wdziewał czystą koszulę. Wychodziła co dzień nad morze i wilgotnem okiem patrzyła w stronę Cherbourga. W nocy płakała i modliła się gorliwie za jego zdrowie. Pewnego razu, kiedy deszcz dzwonił wielkiemi kroplami po szybach, a wiatr ze świstem chodził po izdebce, tęsknota za mężem ogarnęła ją tak silnie, żc wstała z łóżka i przyszykowała się do wyjazdu. Ponieważ było zawcześnie jeszcze na pociąg, położyła się w ubraniu do łóżka i zasnęła. Dzienne światło onieśmieliło i rozwiało gorączkowy jej zamysł. Została na miejscu i od tego dnia przestała myśleć o mężu. Z pieniędzy, zaoszczędzonych na swojem gospodarstwie i otrzymanych od ojca za posługę, zaczęła skupować do domu fajansowe wyroby, doniczki kwiatów i mnóstwo drobiazgów zalotnych, a bez nazwy i użytku. Szczególniej, zamiłowanie do kwiatów stało się w niej żądzą. W słotę, zimno i zawieje, chodziła do sąsiednich miasteczek i przesiadywała godziny całe u ogrodników, kupując cebulki, ablegry, lub wyebodowaiie już kwiaty.
Orange, powróciwszy ua wiosnę z Cherbourga, zastał w domu taką moc doniczek i cacek, rozstawionych po ziemi pustej zresztą izby, że nie mogł powstrzymać się od zapytania:
— Czyś ty aby gdzie gacha nic znalazła sobie?
— Co ci się tćż nie roi po głowie! — odpowiedziała Berta i mimowolnie zamyśliła się nad niesłusznem posądzeniem jej przez męża.
lnua miłość, niż prawa, zakończona błogosławieństwem księdza, nic postała jej dotąd nigdy w głowie. Podejrzenie męża przypomniało jej o istnieniu kochanków przy spódnicach ładnych żon. Przebiegła myślą wszystkich rybaków z Grandcamp i skrzywiła niesmacznie ustami. Podeszła jednak do lustra i przejrzała się. Blada twarz, sie podkowy pod oczyma, zaczerwienione białka i spuchnięta górna warga, odwróciły jej myśli w inną stronę. Popatrzyła łago*dnie na
Orange'a i rzuciła mu się na szyję. Orange rozczulił się. Z zarobionych pieniędzy na zimowych połowach i przemycaniu, oddał żonie część i pozwolił jej robić zakupy mebli i sprzętów. Berta knpiła wielką szafę orzechową, bogato rzeźbioną w kwiaty, duże lustro na ścianę o czarnych na hebau politurowanych ramach, plecioną kołyskę, kilka starych płóciennych koszul ua powijaki, i kalendarz dla dokładnego rozpatrzenia się w imionach świętych pici męzkiej.
Na dwa dni przed rozwiązaniem, Orange nie wyjechał na połowy. Berta powiła nieżywą córkę. Rozgniewany rybak, zwymyślawszy żonę, poszedł do szynku i z rozpaczy upił się pierwszy raz w życiu.
— Jej szczęście, że to córka: Nie wiem, czy byłbym nic zabił, gdybym zobaczył nieżywego syna!—krzyczał stroskany ojciec, bijąc po stole zaciśniętą pięścią.
Lecz odtąd wzajemny stosunek małżonków stał się jeszcze chłodniejszym i przykrzejszym w obejściu. Czasami po parę tygodni nie przemówili do siebie ani słowa. Berta nic śmiała odzywać się pierwsza, a Orange nie chciał „psuć gęby do kobiety, która nawet dziecka nie umiała urodzić porządnie.” Gorączka pieniędzy, przerwana na chwilę nadzieją ojcowstwa, ogarnęła go napowrót i rzuciła na pastwę żądzy zbogaceuia się w jak najkrótszym czasie. Po odtrąceniu kosztów utrzymania i choroby żony, całoroczna prawie praca przyniosła mu zaledwie tysiąc franków czystego docbodu. To było za malo na jego wycygania! Aby kupie statek na swoje wyłączną własność, potrzebował zarobić jeszcze siedm tysięcy franków.
— Nie głupim sześć lat ciężko pracować ua Kenoufa!zawołał do siebie z oburzeniem i postanowił działaj energiczniej.
Złorzecząc latu i jego gorącu, które nie pozwalało mu na wielkie zakupy ryb, czekał z niecierpliwością zimy i powoli przygotowywał się do wyprawy na angielskie brzegi. Porobiwszy przez lato i jesień wszelkie naprawy, jakich Petreio wy magala z zewnątrz i wewnątrz, odprawiwszy słabowitego Ludwika, którego silom i wytrwałości niedowierzał oddawna, przyjął nowego majtka w osobie świeżo wyzwolonugo „malca” i puścił się prosto do Anglii z pierwszym wiatrem zimy.
— Cłopcy, pojedziem na szwarc! — zawołał głośno do zebranych na pokładzie majtków, którzy „whyzowali nareszcie reję do góry."
— Cobyśmy nie mieli jechać?.. Zawszećto na tem więcej się uskubie, jak na praktyce — odpowie dzieli towarzysze chórem, i szczęśliwi nadzieją większego zarobku, postawili gliniankę cydru na pace kajuty.
Petreio pomknęła raźnie ku angielskim brzegom.
Orange siedział przy rudlu i „sterując ku bakortowi," śpiewał tubalnym głosem zepsutą podróżami piosnkę paryskich bulwarów. W nocy, kiedy dwócb majtków pilnowało pokładu, a dwóch drugich chrapało w kojcach kajuty, Orange otworzył po cichu małe skrytko na dnie statku, wyjął z niego tysiąc franków żelaznego funduszu i schował je szybko do kieszeni. Tym sposobem był posiadaczem przeszło dwóch tysięcy. Oczy zaiskrzyły mu się radośnie, a przyszłość przed stawiła się w różowych kolorach majątku.
— Trzy razy tylko obrócę niemi, a Petrela moja!— zawołał do siebie i z uśmiechem zadowolenia położył się spać.
Nazajutrz rano, „płynąc wciąż podczas hyzu z podniesionym żaglem,n spotkali angielski statek.
— Macie raje?—krzyknął Orange z odległości kilkometra.
— Mamy —odpowiedział Anglik.
— Za ile?
— Trzy tysiące franków.
— Dobrze! A macie tytuń?
— Więcej, niż wam potrzeba.
— W to mi graj!—odpowiedział Orange i zasterował ku Anglikom.
W chwili, kiedy obydwa statki zetknęły się burtami, na horyzoncie, od strony Francyi, pokazała się szara plama.
— Czy aby nie rządowy?—zawołał z niepokojem J .dek.
— Jak Boga kocham, rządowy! — krzyknął Orange z przestrachem, po chwili wpatrywania się w błękitny widnokrąg nieba.
Cofać się było już za późno!
Strażniczy statek z pewnością dojrzał przez lunety zbliżenie się rybaków i dla złapania przemytnictwa potrzebował tylko zanotować numer Petreii, wypisany ua żaglu bocianiego gniazda.
Orange, nie tracąc czasu, wdrapał się na maszt zręcznie i szybko, jak kot na drzewo, i od ciąwszy sznury, zrzucił płótno na pokład prędzej, niżby majtkowie linami zdążyli je ściągnąć z masztu.
— Niecb że mnie teraz lunetuje! — zawoła ł Orange szyderczo, przypatrując się wielkiemu numerowi i literom, wypisanym na płótnie.
Czasu jednak nie było do stracenia. Rządowy mogł podpłynąć bliżej i poznać przemytników.
Orange więc co prędzej przeskoczył na pokład angielski i potargowawszy się o ryby i tytnń, zakupił je za całe dwa tysiące dwieście franków.
Zanim jednak majtkowie przeładowali towar, statek strażniczy był już tak blizko, że nawet mniej wprawne, niż Orange'a, oko, mogłoby go rozpoznać po kształcie żagli i chyleniu się ich do wody.
Jakież było jednak zdziwienie przemytników, kiedy się spostrzegli, że rządowy zmienił wiatr, i zamiast ich nacierać, cofa się ku francuskim brzegom.
— Patrzcie go, jaki mądry! chce mi zaniknąć drogo, do Chcrbourga!—zawoła! Orange i pokręci! głową.
— Już on nas nic puści teraz—wtrąci! niespokojnie Leon.
— Kiedy numeru nie wie, to go się nie boję!
— Jakże wiedziemy do portu?—spytał Julek.
— Niech tylko mocniej powieje, to zobaczysz jak wjedziemy.
— Bab! a jeżeli nic powieje mocniej?—przerwał Leon.
— Zobaczymy, zobaczymy!—zawoła! Orange i zasterowal statkiem w stronę małego portu Rarfieur.
Wiatr jednak wciąż wial za słabo.
Tułów' Petreii, zarżnięty pod ciężarem ryb głęboko w wodę, kołysa! się zwolna ua falach Lamanszy i stęka! pod uderzeniem każdego silniejszego bałwanu.
Wszyscy rybacy, wychyleni przez burtę, pożerali wzrokiem rządowego i pilnie śledzili za każdym jego ruchem.
Strażnicy, spostrzegłszy, że Petreio nic kieruje się w stronę Cherbourg'a, zmienili wiatr w swych żaglach i starali się przeciąć jej drogę do Bartleur.
Przemytnicy o czterech żaglach mogliby jeszcze ujść pogoni i wjechać pierwsi do portu.
Wciągnąć jednak płótno z numerem na borianie gniazdo, byłoto oddać się w ręce strażników i stracić ryby, sieci i koszta processu.
— Jla! niema rady. Na morze!!—krzyknął Orange i zakomenderował zmianę żagli. Majtkowie rzucili się do lin i przeciągnąwszy poprzeczny drąg masztowy na drugą burtę statku, zmienili wiatr.
Rządowy wciąż uwijał się wzdłuż fraucuzkiego lądu i pilnował wejścia do portów. Orange trybował ukośnie od wiatru. Wkrótce obydwa statki zniknęły w ciemnościach wczesnej, zimowej nocy.
Wiatr, jakby na złość, uspokoił się zupełnie, a natomiast gęsta, nieprzejrzysta mgła wzniosła się nad morzem i otoczyła przemytników szarym kręgiem zimnego, ciężkiego powietrza.
Petreio kołysała się w miejscu i ciężko tańczyła po grzbietach rozbujanych fal, które podsuwały się pod jej tułów' i unosiły ją, ale nie niesły. ,
Cała załoga była ua pokładzie. Jeden majtek przy nosie, dwóch po bokach, a dwóch na tyle. Wszyscy wlepili wzrok przed siebie i wsłuchywali się w cichy plusk fali o boki Petreii. Co chwila mogli spotkać się z innym statkiem rybackim, lub parowym, i pójść na dno. Szara ściana nieprzejrzystej mgły odcinała ich od całegi świata. Wytężyli słuch. Płótna, przechylając się to na jedne, to na drugą stronę masztu, klekotały głuchym szeptem i przeszkadzały im śledzić za odgłosami morskiej ciszy. Zresztą nic widać, nic słychać nie było. Zimno mokrego powietrza zaczęło przejmować ich do szpiku kości. Opasły Julek, dzwoniąc zębami, jak aparat telegraficzny w czasie przesyłania depeszy, bił się, dla rozgrzania, rękoma po plecach. Nowo zaciężny majtek zszedł do kajuty i zapalił świecę. Żółte światło, zabarwiwszy się w drodze na czerwono, z pokładu przez otwór kajuty zaledwie widniało jakąś niewyraźną kolorową plamą bez blasku i natężenia.
— Przecież innego statku nie spotkamy tak łatwo, kiedy nie wieje—odezwał się Julek, szczękając zębami.
— Mądryś! A parowiec? — wtrącił Orange
— Będzie gwizdał.
— Tak, ale jak ci na plecy wjedzie!
— Głupstwo! Będzie dudnił kotłem. Cóź to? pierwszy raz żeglujemy po omacku, czy co?
— Ma się rozumieć — wtrącił ospowaty Leon.— Dobrzeby chociaż rozgrzać się przy piecu!
— Oj! to, to!... A żeby tak jeszcze usmażyć makrele jedne i drugą!—dodał Julek, cmokając głośno tlustemi wargami.
— Niech tam! Mamy zginąć, to i tak zginiemy. Bernard! rozpal w piecu!— zawołał Orange i wyciągnął na pokład długi drąg rudla.
W jednej chwili marynarze zeszli pod pnkłfcd i zasiedli wygodnie na drewnianych ławach, bie
gnących wąskiemi deskami po obu stronach kajuty. Nowozaciężny rozpali! ogień i postawi! żelazuy ruszt ua wierzchu piecyka. Pięć makreli zaskwierezalo na ruszcie swoim własnym tłuszczem. Wkrótce żółte światło stearynowej świecy znikło w obłokach siwego dymu ze smażących się ryb, które szczypiącym w oczy swędem przepełniały i tak zawsze duszną kajutę. Iiybacy zacierali tece z radości i od czasu do czasu wstrząsali się resztką dreszczów po przcjmującćm zimnie mgły. Bernard ze świecą w ręku przewracał makrele na ruszcie.
— A. nie okraś ich stearyną!—zawołał Julek z trwogą żarłoka.
— Przecieżbyś się nic otruł — odpowiedział nowozaciężny.
— To zjedzsam, kiedyś tak strawnego żołądka.
— Pewnie, żebym zjadł; a przez ciebie przeciągnąłbym tylko knot, żebyś się palił, jak petrela na wyspach, gdzie lamp nie znają.
— Tylko nie przymawiaj, bo żeby cię tak zażgać, jak wieprzaka, toby twoim tłuszczem całej flocie buty wysmarował.
— Zgodą, chłopcy, zgodą!—zawoła! Orange, krając kromkę chleba i podając ją sąsiadowi.
Wszyscy rybacy po kolei zagłębili koziki w grzbietach makreli i położyli je na chlebie.
Bernard, jako najmłodszy, trzymał gliniankę cydru i żółty napój rozlewał w płaską krużkc, która bezustannie przechodziła z ręki do ręki.
Mlaskanie warg mieszało się ze szczękiem z;bów.
Orange skończył wieczerzę pierwszy. Wyjąwszy żelazny rądel z kojca kajuty, wyszedł z nim na pokład
Gęsta mgia wciąż wisiała nad morzem i nie pozwalała przebić się wzrokowi po przez długość pokładu.
Płótna szemrały na rejach, a nieuspokojoua zupetuie fala z pluskiem tarła się o boki statku.
Orange wytcżonem uchem chwytał odgłosy morza i szukał w ich mruku znaków niebezpieczeństwa.
Nic nic groziło zbliska.
Zanurzył więc spokojnie żelazny sagan w morze i przepluknąwszy go po kilkakroć wodą, wrócił pod pokład. Postawiwszy niby wymyte naczynie na piecyku, wlał w nie butelkę kawy, pomięszanej już z koniakiem, i usiadł ua ławie.
Ugotowana zawczasu kawa zaczęła wkrótce parować.
Rybacy wyjęli paczkę tytuuiu z kajuty. Grube liście, trzymane w kojcu przy piecu, wciąż rozpalonym do czerwoności, zeschły się na pieprz. Rybach, plując w dłonie, rozrabiali je ze śliną i tak zwilźoue dopiero nabijali do krótkich gliuiauych fajeczek z poutrącauenii umyślnie cybuszkami.
Kawa zagotowała się już ua dobre.
Niebieska para unosiła się nad saganem i fantastycznemi obłokami kręciła się koło żółtego światła ciemno palącej się świecy. Orange zanurzył pierwszy glinianą krużkę w saganie i naczerpnąwszy kawy, klązczącemi wargami smakował napoju. Inni z pochylonemi głowami siedzieli w około piecyka, i spluwając przez zęby, czekali kolei.
— Po pół godziny na pokładzie, ale hacznośćzawolał Orange, oddając Leonowi krużkę.
— A kto pierwszy? —spytał Julek.
— Najmłodszy.
— Pijże, Bernard, kiedyś pierwszy — rzekł Leon i podał pełną już krużkę nowozaciężncmu.
Orange tymczasem wsunął się do kojca kajuty i znikł w jego ciemnościach.
Trzech innych rybaków, wypiwszy kawę i przylepiwszy do belki Dową świecę, poszło za jego przykładem.
Po chwili słychać było tylko oślizgiwanie się fali po bokach statku i tęskne gwizdanie Bernarda ua pokładzie.
Petreio, ulegając ruchowi fal, które ją niesły bez żadnego kierunku na prawo i lewo, kołysała się ciężko po morzu do szóstej rano.
Orange w czasie swojej kolei czuwał przez godzinę. Szło tu o cały jego majątek. Jeżeli wjedzie do portu, zanim dojrzy go rządowy, zwycięztwo! Jeżeli nie, ruina! Z całą też uwagą wslucbywal się w najlżejsze szmery morza i starał się okiem duszy przebić nieprzejrzystą ścianę zimnej, ezarćj mgły. Zluzowany przez Bernarda, po całogudzinnem natężeniu zmysłów, legł ciężko oa słomie kojca i zasnął twardo, juk kamień.
Nad ranem mgła zaczęła się wzbijać wielkiemi tumanami ku niebu. Poprzez bezkształtne kłęby i pasy porywającej się z nad morza pary, przedzierały się krwawoczerwonc promienie wschodzącego słońca i prześlizgującciui się po tali blaskami znaczyły powrót dnia na morzu.
Wiatr wstrzymał resztę oddechu.
Kiedy dzień budził się z nocnej pomroki, morze zasypiało w swym nabytym ruchu.
Petreio, stanęła na gladkiem zwierciadle wody i odtąd nie drguęła nawet na miejscu.
Zrobiło się tak cicho, że wartujący na pokładzie I.con, wytrzeszczonemi goniąc oczyma za sfruwającymi tumanami mgły, dziwił się, dlaczego nie słyszy szmeru trących się o siebie kłębów.
Słońce okrągłą i czerwoną, jak dno miedzianego rądla, tarczą, wzbiło się do góry „na chłopa.”
Rybacy zeszli się na pokładzie dla uarady. Postanowiono spać aż do chwili pomyślnego wiatru. W tych warunkach ani zapuścić włoku, ani płynąc, ani też nio mogli być złapanymi przez rządowego.
Warta miała się zmieniać co dwie godziny.
Julek, którego los skazał na rozpoczęcie czuwania, zahaczył kawałek makreli na wędkę i rzucił cienki szpagat z ołowiauą kulą do wody. Przez godzinę złapała się jedna tylko makrela.
— Zachciało ci się mięsa z twojej własnej siostry, będziesz pokutować w moim brzuchu za to—mówił do niej rybak, przytłukując jej głowę obcasem Ryba rzucała się jeszcze w konwulsyjnych drgnieniach. Julek wyjął kozik z kieszeni, wykroił jej z boku kawałek miękiszu, i założywszy go ua haczyk, zapuścił wędkę po raz drugi. Przechylony przez bakort, trzymając machinalnie sznurek w ręku, patrzy] w szmaragdową zieleń wody pod statkiem i dumał, dlaczego całe morze jest siwobiałe, jak chmurne niebo, a pod cieniem tylko statku zielone. Nie rozwiązawszy pytania, podniósł głowę do góry.
Na szareiu tle nieba wisiało czarne „ziarnko,” wielkości grochu.
Głosem przerażcuia i trwogi krzyknął w otwór kajuty: „nawałnica!" i nie czekając przybycia załogi, zaczął spuszczać z masztu płótna trójkątnych żagli.
Zanim rybacy wydostali się z kojców na pokład, czarne ziarnko przemieniło się w chmurę, pędzącą z szalonym pedem ku północy
Południowozachodni wiatr zatętnił po rozpięteui płótnie wielkiego żagla i przechyliwszy silnie Petreii na bok, pchnął ją od razu ku północowschodowi. Orange, szybko wetknąwszy drąg rudla w tyl statku, oburącz przyciągnął go do burty i „zaBterował ku szymbortowi."
Chmura rosła w oczach, najeżdżając aa rybaków, a wiatr dudnił po żagla, jak pedał organa w czasie podniesienia.
Morze, nie pod, ale już nad burtą, wlewało się na pokład głęboko w wodę zarżniętej Petreii.
— Teraz już po nas! —krzyknął Julek z przestrachem, i powiódł błęduemi oczyma po kole widnokręgu, którego był środkiem.
— Głupiś! —odpowiedział Orange, przyciskając piersiami drąg rudla do burty statku.
Deszcz wielkiemi kroplami zaczął bębnić po pace kajuty i pokładzie.
Rybacy nasunęli czapki ua uszy i wykręcili się tyłem do wiatru.
Drąg masztowy poprzeczny, wraz z kawałem płótna, pruł już wodę, tak, że Petreio., położywszy się na boki, chyżo, jak ptak uciekający przed pogonią jastrzębia, szybowała na północozachód. Przeskakując z bałwanu na bałwan, trzeszczała pod uderzeniami wody, która, rozbiwszy się o jej nos, rysowała po bokach nieustające dwa wąsy białej piany, wdzierającej się z szumem na pokład. Wichura szalała z coraz większą gwałtownością.
Zdawało się, że bałwany,zelektryzowane wściekłym ruchem, były ożywione jakąś fantastyczną duszą. We wściekłości powszechnej, każdy miał jeszcze swoje oddzielną. Szatańskie wiry rozdzierały łono morza, nagle porwanego napadem
kouwulsyj. Potworne widma, niby bestye bez oczu i uszu, a z mordami ziejącemi pianę, rzucały się za statkiem, i nie mogąc go pochłonąć, „jadły” mu tył i boki.
— Zginiemy! Petreio za ciężka! —krzyknął Julek nawpół z płaczem.
— Głupiś! — odpowiedział Orange. — Ryby w morze!
W jednej chwili czterech majtków rzuciło się do zyzy. gdzie ryby leżały, i otworzyło drzwi.
Kosz za koszem leciał w morze i ginął wraz z pośniętemi rybami w otchłani krótkich, ale gwałtownych bałwanów Laraanszy.
W miarę wypróżniania się rufy, szymbort wychylał się z wody i cokolwiek równoważył z ba kortem.
— Tytuń w morze! — krzyknął Orange, widząc, że niebezpieczeństwo uie minęło jeszcze.
Majtkowie, naładowawszy kieszenie tyluuiem, zepchnęli pakę do wody.
Petreio lekko wzniosła się nad morze i gwałtownie rzuciła się ua północ.
— Jeżeli nie zatrzymam statku, wpadniemy na angielskie skały!
— Dobryś!—odpowiedział Julek i zakrył rękoma oczy, widząc już w wyobraźni mózg swój na skale.
W tej chwili wiatr zakręcił się w żaglu i po łożył Petrele tak silnie na bok, że majtkowie padli piersiami na pakę kajuty, i tylko, dzięki
jej podporze, nie zsunęli się do wody po stromo pochyłej równi pokładu.
— Strychuj żagiel! kto w Boga wierzy! byle z życiem!—huknął Orange.
W mgnieniu oka czterech majtków spuściło wielkie płótno z rei i zepchnęło je z pokładu.
Orange wypuścił % rąk rudel, który upadł na pokład.
Patrela, puszczona na woię bałwanów, nurzała się dziobem w ich głębiach i kładła z boku na bok.
Maszt, odarty z lin i żagli, kiwał się, jak olbrzymia igła nieuspokojonój wagi, już to na jedne, już na drugą stronę statku, stosownie do siły i kierunku bałwanów, które chwytały się burty, jak zębami, i targały tułów' Petreii.
Dzikie bestye stanowczo potrzebowały ofiary dla swojego głodu.
— Gotów nas jeszcze zważyć do wody! Zrąbać maszt!!—ryknął Orange po nad wyciem wiatru, i sam porwał pierwszy za siekierę.
Suche uderzenia toporów jęknęły po twardem drzewie masztu i w kilka minut podcięły go do polowy. Orange ująt za cienką linę od pawilonu, przymocowaną do głowy masztu j nadawał kierunek upadkowi drzewa, które za każdem nowem uderzeniem topora trzeszczało przykrym, płaskim skrzekiem rozdzierających się włókien.
— Niedowierzaj!—zawołał na rąbiących ponurym głosem.
Majtkowie, nie zważając na ostrzeżenie, rąbali z zaciekłością barbarzyńskich niszczycieli.
— Niedowierzaj!—krzyknął powtórnie i ściągnął lino na dół.
Zaledwie majtkowie zdążyli odskoczyć na bok, maszt zatrzeszczał przeraźliwie po raz ostatni i runął z pluskiem w wodę, skaleczywszy kilka tarcic w burcie. Orange, idąc na tył statku, potknął się o rudel. Nie namyślając się ani chwili, porwał go z pokładu i zawoławszy: „wzięli dyabli krowę, niech wezmą i cielę!” rzucił het! ua morze.
— Jesteśmy ocaleni, jak nic!—przerwał radośnie Julek, obeierając pot z czoła rękawem.
Petreio, przerzucała się z wału na wał, w myśl wiatru, który ją pchał przed siebie zwolna, lecz niespokojnie.
Deszcz lał, jak z cebra.
Załoga zeszła do kajuty. Zamknąwszy otwór poziomemi drzwiami, wszyscy gwarzyli smutnie O wypadku, wyżymając wodę z wełnianych kaftanów.
Orange ze spuszczoną głową siedział na ławie i z trzaskiem wyłamywał sobie palce w stawach.
Kałuża wyżętej i napadanej wody, pomieszawszy się z sadzą i rozdeptanym tłuszczem ryb, ślizgała się po czarnej podłodze kajuty i w miarę kołysania się Petreii, pryskała brudnemi plamami błota ua ławy i rybaków. Majtkowie sprzc czali się głośno, kto tua zamieść kajutę. Leon nareszcie zniecierpliwiony ustawicznym prysznicem, schwycił za szuflę i zaczął zbierać bioto do kubła. Julek tymczasem podpalił w piecyku, a Bernard wziął się do szorowania saganka. Ochłonąwszy ze strachu i znużenia, chcieli się posilić.
Orange, nie zwracając uwagi na to, co się koło niego działo, ponuro patrzył w podłogę kajuty. Pot spływał mu z pod wydrzauej czapki i brudnemi pasami znaczył ślady na czole, skroniach i policzkach. Sapał rozdętemi nozdrzami, i przez konwulsyjuie zaciskające się usta wyrzucał niezrozumiałe dźwięki, więcej podobne do chrapu zranionego dzika, niż do ludzkiego głosu. Nikt nie śmiał go wyrwać z tego stanu mrukliwej zadumy. Nagle podniósł się, wyprostował sztywno, jak dąb, i krzyknął;
— Do choroby z takiem rzemiosłem, co człowiek i bez ognia wszystko straci!
W kajucie zrobiła się cisza.
Głos Orange'a, jak huk piorunu, ogłuszy! wszystkich. Majtkowie patrzyli prawie z bojaźnią na „gospodarza,” który, skamieniały w boleści, stał na miejscu i w milczeniu cisnął pięści do czoła.
Julek ośmielił się pierwszy przerwać ciszę.
— Tylko nic blużnij, bo przy pomocy Boskiej pojedziemy jeszcze odbijać się ua nowo. Czyż to za każdy Szwarc będziem płacić nawałnicą?!
— Głupiś!—odpowiedział Orange gburowato, i zakrywszy sobie twarz rękoma, dodał:—Przy pomocy Boskiej, kiedy ze statku tylko wręgi cale.
— Właśnie, żem nie głupi! Narządzimy statek i pożeglujemy.
— Narządzimy statek i pożeglujemy! — zawołał Orange, przedrzeźniając głos Julka.—Narządzimy statek... A kto zapłaci?... Ty?...
— Juści że nie ja, ale ty i Kenouf.
— Ja i Renouf!... Patrzcie go, jaki mądry! Ja i Renouf! Ja?.. A za co, kiedy moje pieniądze w morzu? Renouf?... Renouf każe narządzić, ale nie dla mnie. Myślałem zarobić pół na pół... ale Pan Bóg nie pozwolił! Straciłem swoich przeszło dwa tysiące pięćset, które przepadły, i tysiąc z pokładu, które muszę zwrócić. Jestem zrujnowany!
Rybacy, usłyszawszy wyznanie Orange'a, który bez ich zezwolenia wyjął pieniądze z wspólnej kasy, wybuchnęli jednogłośnem oburzeniem.
Ponure szemranie zahuczało pod pokładem.
— Nie bójcie się... pieniądze zwrócę, bo mi się jeszcze tyle zostanie z mojej współki. Przecież mnie nie wydacie przed sądem, kiedym wszystko stracił.
— Pewnie, że nie wydamy, ale czemuś nam nie powiedział, że kasę chcesz otworzyć?!—zawołał Julek, przyskakując do Orange'a z pięścią.
— Czemu?!... Tylko ręce w portki!... Bobyście mi pieniędzy i powąchać nio dali! Gbcia lem i mogłem tak zarobić więcej. Gdyby się było udało, ja byłbym spłacił Renoufa, a wam dał procent, jaki się wam należy z prawa. Straciliśmy wszyscy!
— Pan Jezns tak dał, ze ci się w piątek zachciało szwarcować—wtrącił Leon.
— A cóż to szwarc nie robota, jak inna?— poderwał Orange.
— Kiedy dobry Bóg umarł w Piątek, to tak dobrze nie żyje dla szwarcu, jak i dla praktyki—odparł Leon.
— Pewnie, że nie żyje, a coś stracił i swoje i nie swoje, toś stracił, żeś wiarę zgwałcił — dodał Julek.
— Już tam o wasze niech was głowa nie boli! Kąsa wróci na pokład nietknięta. Mam w statku siedem tysięcy pięćset. Za narządzenie zapłacimy z Renoufem najmniej pice tysięcy. Statkowi, co nas wyciągnie na brzpg, pewnie ze cztery. Wypadnie więc na mnie cztery tysiące pięćset. Jak Renouf zapłaci kasę, zostanie mi się jeszcze dwa tysiące, któremi będę się dorabiać, jeżeli nie wykwituje mnie zupełnie!
— Co cię ma wy kwitować! —wtrącił udobruchany Julek.—Alboż to znajdzie takiego drugiego do wspólki, żeby mogł sam ua lądzie do góry brzuchem leżeć!
— Ma się rozumieć, że wykwituje, bo Petrela. już nie warta piętnastu tysięcy!— zawołał sum tnie i jak gdyby dla nabrania w zmęczone piersi świeżego powietrza, wyszedł na pokład. Za nim poszli wkrótce wszyscy. W godzinę z nawałnicy nie było już śladu. Na środku pogodnego nieba słońce świeciło jasno i złamanemi promieniami kąpało się w rozhukanych jeszcze wichurą bałwanach. Na widnokręgu błękitnego nieba parowiec plecionym warkoczem ciemnego dymu wiał za sobą, niby szarą wstęgą pawilonu.
Nadzieja ratunku wyrzuciła z piersi rybaków jeden wielki okrzyk radości.
Orange tylko siedział w milczeniu na stronie i wyłamując sobie wciąż w stawach palce, zawołał z westchnieniem:
— Cóż mi po życiu bez mojej łupiny?
Po bitym gościńcu departamentu Calvados toczyła się powoli dwukolna kara ojca Rcnoitfa, który, odstawiwszy transport ryb na stacyą kolei żelaznej Isigny, wracał do domu z przypadkowym swoim podróżnikiem Armand'em de Coux. Do jakkolwiek niepoetycznego i mało dystyngowanego użytku służyła zazwyczaj kara ojca Renoufa, to w tej chwili po nad rówcoleglobokiem czerwono malowanych, z czarnemi prążkami, drążków, zamiast osznurowanych koszów od ryb, szyjek od szarych worków z owsem, zielo nej naci od czerwonej marchwi, łub fantastycznych głów kędzierzawej kapusty, sterczała nie wielka, przykryta starannie kapeluszemmelonikiera, głowa inżyniera de Coux, który, oprócz sztywno poważnej powierzchowności, zdradzał swoje zajęcie kilkoma właściwemi i nieodzownemi dla jego stanowiska narzędziami.
Jakkolwiek całonocną bezsennością strudzone jego powieki klapały nieregularnym ruchem pod złotemi okularami i dlatego tylko chyba wciąż szybko zrywały się do góry, aby zaraz potom powoli i ociężale spaść na dół, to jednak rządowy inżynier ani razu nie zdrzemnął się tak na dobre, aby zapomnieć, że siedzi na swoim własnym tłómoku i lada chwila może być wystawiony na nowe, nieznane mu wrażenie, które w tytule jakiegoś epicznego sonetu mogłoby się nazywać widokiem morza jto raz pierwszy w źyciu. Każdy inny człowiek, kupiec korzenny naprzykład, lub artysta, oddawna byłby już chrapał snem sprawiedliwego: kupiec dlatego, że sen jest koniecznym warunkiem zdrowia, apetytu i pracy; artysta zaś, że spać wtenczas, kiedy się chce, jest równie rozkosznem uczuciem, jak każde inne, które się nasuwa mimowolnie. Armand de Coux nie zasnął, ponieważ nie chciał, a nie chciał dlatego, że w jego oczach, nie zobaczyć morza w chwili, kiedy je po raz pierwszy widzieć można, byłoby to występkiem przeciwko dobremu tonowi, który na każdego, staranniej wychowanego człowieka wkłada obowiązek śledzenia nie tylko za pożytecznemi, ale i za pięknemi stronami życia. Dojeżdżać do morza i zasnąć — nie! to się niegodzi człowiekowi moralnie przekonanemu, że natura jest piękną, i że to, co piękne zawsze podziwiać potrzeba. Dzięki zatćm wolnej woli, za pomocą której człowiek tak wspaniale odróżnia się cd innych zwierząt, Armand de Coux czuwał w drodze, to jest, ani żył świadomie, ani spał nieświadomie, ale był w tym stanie fizycznej omdlałości, w jakim nau* czyciele muzyki znajdują się zawsze przy lekcyach po obiedzie. Ponieważ nadto myśl starannie wychowanego i oczytanego inżyniera, jak ćma koło świecy, uparcie kręciła się na około osi spodziewanych i wyimaginowanych zawczasu wrażeń, i dopóty niemogła zmienić koła swojego ruchu, dopóki nie znalazła pozytywnego rozwiązania, przeto ani widoki kraju, przesuwającego się po obu stronach dwukolnej kary, ani cicerońskie, a bezustanne mielenie językiem ojca Kenoufa, nie mogło zwrócić jego uwagi na to, co się koło niego działo. Ojciec Renouf, któremu kilka banalnych zapytań rozwiązało język na całą drogę, czuł się w obowiązku kolejnego zapoznawania inżyniera z rodzajem gospodarstwa w Normandyi, z jej przemysłem, źródłami dochodu i środkami zbytu. Inżynier jednem uchem słuchał, a drugiem wypuszczał, jednem okiem drzemał, a drugiem rozglądał się po falistym kraju, nie zdając sobie sprawy ani ze słyszanych, ani z widzianych wrażeń...
W chwili, kiedy dwukolna kara wjechała w opłotki bogatej fermy, przecinającej drogę do Grandcamp, i zasłaniającej wysokiemi murami widok na morze ze szczytu naturalnego wału ziemi, Armand de Coux zasnąłjna dobre. Słońce
czerwewemi promieniami przygrzewało z tyłu. Południowy wiatr sachem tchnieniem lata zbierał rosę z kwiatów i szary pył z pod kół niósł daleko przed koniem.
Ojciec Renouf, zakręciwszy hamulce, zamilkł. Koń dreptał ostrożnie po spadzistym gościńcu i całym ciężarem grubego ciała wstrzymywał pęd kary, która, pchając go na dół, trzeszczała chrapliwym, gorączkowym zgrzytem kół, trących się niemiłosiernie o drzewa hamulców.
Droga spadała gwałtownie aż do kościoła, który długiemi, wysokiemi murami swej angielsko gotyckiej architektury, zamyka! panoramę z wiązów, niskich jabłoni, kamiennych parkanów i jerzynowych żywopłotów. Po za kościołem spadek złagodniał.
Ojciec Renouf odhamowal kola i raźniej popędził konia.
Po prawej i lewej stronie drogi zieleniły się łąki, pokrajane żywopłotami w szachownicę sadów, barwiących sie olbrzymiemi bukietami gałązek wiśni, lub rozłożystych jabłoni. Pod cieniem drzew, krowy spokojnie szczypały trawę i strzygły uchem na polne koniki, które, bujając się lekko przed ich łagodnie marzącemi oczyma, grały hymn dusznego latasuchemi skrzydly.
Grandcamp o kilka staj szarzało na dole. U jego stóp dwie równie pochyle różnobarwnych płaszczyzn zbiegały się w przeciwnych kierunkach i tonęły w bladozłotym piasku, który je lśniącą szeroką wstęgą oddzielał od siebie, nie pozwalając szmaragdowej zieleni traw pomieszać się z głębokim granatem wód.
Bez bałwanów, nie widocznych jeszcze dla oka, bez buku, zagłuszonego zgrzytem kół i tętentem konia, bez kłębów czarnych chmur na niebie, i bez mew, uwijających się nad żaglami rybackich łodzi, morze, które przed chwilą ukazało się u stóp spadającej góry, czarowało i przerażało razem tą massa ruchliwego żywiołu, który pozornie wzniesiony u horyzontu, powinienby lada chwila zwalić się z rykiem na brzeg i zalać, zrównać ziemię do swego poziomu.
Śmieszna ułuda!
Morze w tej chwili cofało się od lądu i zostawiało za sobą co raz szerszą ławę piasku, zwilżonego i porysowanego rozlewającemi się po nim falami wód.
Ojciec Kenouf smagnął siwego po brzuchu.
Z szarej massy lepionych domów, migoczących złotem światłem słońca w zakopconych szybach, wychyliły się wyraźnie wysokie kamienice plaży i wyższe nad nie oberże Pod gniadym koniem i Pod białym krzyżem, z których pierwsza piluowala wejścia, a druga wyjścia z Grandcamp.
Koła zadudniły po bruku, a echo rozległo się w ciasnej ulicy.
Kiedy dwukołna kara stanęła raptem przededrzwiami oberży, Armand de Cous przebudzi! się ze sun. Jeszcze gruboplaski Normandczyk nie zdążył parsknąć i wyczocbrać spoconej szyi o rozluźnione ehomonto, a już kupki dzieciaków, to z założonemi w ty} rękoma, to znowu z palcami w nosie, kręciły się koło kary, rzucając ciekawe spojrzenia na nowo przybyłego i przypatrując się naiwnie, dla ukrycia ciekawości, swoim własnym nogom. Kobiety przesuwały się od niechcenia środkiem ulicy i przelotnem, ukośnem łyśnięciem oka, mierzyły przyjezdnego, a służba ojca Kenonfa, złożona z dostojnej jego małżonki, dwudziestoletnićj dziewczyny hotelowej i ryżego stróża, zbiegłszy się na turkot kary do szynku, spłaszczyła na jego szybach swe różnobarwne i różnoksztaltne nosy.
Armand de Cons tymczasem, jak na rządowego inżyniera przystało, cios przespania wymarzonych wrażeń zniósł z godnością człowieka, który, zarówno w dobrych, jak i w złych wypadkach losu, umie zachować obojętną powagę, i miarę w ujawnianiu wrażeń. Zaledwie zatem po bezświadomćm szarpnięciu się głowy ze snu, zatopił melancholiczny wzrok w przestrzeń, aliści, znalazłszy w nićj, zamiast romantycznych szmaragdów, lub błękitów morza, brudną zabłoconą ulicę, szare, przygniecione do ziemi, lepianki, i zamorusane twarze,—z najobojętniejszą w świecie miną, wyniosłym głosem, zapytał ojca Reuoufa:
— Macie pokój dla mnie?
— Czy pan inżynier pragnie zostać u nas?— podchwycił oberżysta pośpiesznie i jak gdyby zdziwiony, że któś, nie wiedząc o istnieniu hotelu Pod Białym Krzyżem, dice wbrew wszelkim zwyczajom zamieszkać w oberży Pod Gniadym Koniem i to w oberży z palonej czerwonej cegły, wtenczas, kiedy w osadzie znajduje się hotel pobielany wapnem.
— Ma się rozumieć, żo chcę, byle tylko prędko—odpowiedział inżynier z widocznem już rozdrażnieniem przy pozornej obojętności.
— Natychmiast—odrzekł z pokornym pokłonem oberżysta i stosownie do normandzkiego znaczenia wyraża natychmiast zaczął najspokojniej w świecie wypakowywać tłomoczki i inżynierskie przybory, układać ua ławce przed oberżą paczki zakupione u kupca korzennego w Isigny, odpowiadać na pytania żony i służącej, obcierać z potu bokami robiącego siwosza, zdejmować z niego chomouto, przewracać ostrożnie w tył karę z dwoma dyszelkanii w niebo, i nareszcie, ująwszy się pod boki, wydmuchiwać z siebie całą siłą wydętych policzków czerwcowe gorąco, powagę oberżysty i strudzenie po podróży.
— No, a mój pokój?... co?
— Natychmiast—odpowiedział Renoufi wziąwszy siwego za uzdę, zniknął z nim razem w długiej uliczce, która pomiędzy oberżą a składem cydru i razem mieszkaniem Orange'ów prowa dziła na podwórze o tyle obszerne o ile brudne, i o tyle zabudowane, o ile tego było potrzeba do pomieszczenia pary koni, niewielkiej trzody świń, olbrzymiego stada gołębi, kilkunastu kur i kaczek, dlugouchej oślicy i podwórzowego posługacza.
Inżynier, zostawiony sam sobie i własnym swoim myślom, przeciągnąwszy się niedbale po kilka razy i ziewnąwszy na całe gardło, wysunął po żołniersku klatkę piersiową naprzód, spojrzał dumnie na jej wydatną wypukłość i poważnym krokiem posunął się ku ławce. Usiadł. Przed jego oczyma, uzbrojonemi w szkła złotych okularów, kręciła się wązka ulica zwana Wielką diu odróżnienia od innych, lepiej zabudowanych, lepiej wybrukowanych wprawdzie, ale za to mniejszych. Po obu jej stronach wznosiły się domy z kamienia, gliny i drzewa, przykryte blachą, łupkiem, lub słomą. Styl ich nie miał nic wspólnego z żadnym ze znanych. Obok wąskich frontów, wznosiły się szerokie tyły, obok niskich tyłów spiczaste szczyty. Dachy strome mieszały się z płaskimi, a niskie kwadratowe okna o czterech szybkach z wysokiemi o sześciu. Prawie wszystkie chaty były jednopiętrowe. Kamienne schody prowadziły wprost z ulicy na pierwsze piętro. Naturalnie w tych warunkach aui o nudnej jednostajności nowych miast, ani o
rzucających się w oczy pomnikach architektonicznej fantazyi, mowy być nie mogło. Inżynier, które mu świat pozaparyzki znany był tylko z okna wagonów kursujących między Paryżem a Wersalem, stropił się odrazu. Głównie to okna, wybite już to z boku ściany, już nad samą ziemią, już też pod dachem, obraziwszy inżynierskie poczucie symmetryi, wpłynęły niekorzystnie na jego sąd o zdrowym zmyśle i estetycznem wykształceniu mieszkańców Grandcarop. Podniósł brwi do góry i wytrzeszczywszy oczy, zawołał:
— W ładne miejsce się dostałem! Będzie to zabawne życie w tej pięknej dziurze. Jedyną nieoryginalną stroną architektury Grandcamp był kościoł, stojący na wzgórzu za osadą. Stara wieża prostokątna z okrągłołukowem oknem w górze i z ciężkiemi drzwiami, pomimo przybudowania do niej drewnianej nawy w stylu czterech prostych ścian i stromego dachu, silnie przypominała ciężki, poważny i ponury styl architektury romańskonormandzkie). W chwili, kiedy inżynier przygląda! się uważnie czarnym, tajemniczym dziurom wieży i starał się zrozumieć ich praktyczne lub estetyczne znaczenie, ojciec Renouf stanął przez jego oczyma i z tryumfującą miną zawołał:
— Już!
— Piękne mi już odpowiedział z niesmakiem inżynier i podniósłszy się niechętnie z miejsca, wszedł za oberżystą w bramę zawaloną ławkami, koszami, kobiałkami, butelkami, połamanemi krzesłami i całym ładunkiem starych poniszczo
nych rupieci po domowych i szynkarskich sprzętach. Przebywszy wąskie drewniane schody, które za każdym krokiem nielitościwie skrzeczały popaczonemi stopniami, gość i właściciel stanęli na kurytarzu pierwszego i zarazem ostatniego pietra hotelu.
— Czy pan inżynier życzy sobie jednego pokoju, czy dwóch?
— Ma się rozumieć, że dwóch: jeden na sypialnię, a drugi na biuro.
— Właśnie mam akurat takie, jak gdyby dla pana inżyniera—poderwał oberżysta, otwierając drzwi przed gościem.
— Ależ to nieumeblowane!—wykrzyknął inżynier z oburzeniem człowieka o wykształconym smaku. — Na co mi dwa łóżka?!... Na co dwie komody? Niema stołu do pisania!
— Wszystko będzie, jak się należy! Łóżko wyniesiemy, stół wstawimy do pierwszego pokoju, parę krzeseł przyniesie się z dołu i urządzi się biuro z jednego, a sypialnię z drugiego pokoju. Gdzie pan inżynier wolałby mieć biuro? Tu, czy tam?
— Śliczne mi biuro, ledwie wapnem pobielone! A ileż za to wszystko?
— Jeżeliby pan inżynier życzy] sobie zamieszkać w naszym hotelu ze stołem o dwunastej i o szóstej, usługą na każde zawołanie i światłem, to bez wina wyniosłoby to sto pięćdziesiąt franków miesięcznie.
— A to juz wolę mieszkanie z życiem. Przynajmniej nie będę potrzebował tłuc się po waszych dziurach za każdym kawałkiem chleba!
— I ja tak myślę, panie inżynierze. Pan inżynier lepiej na tem wyjdzie, gdyż nasza kuchnia dobra, zdrowa, smaczna, choć niewykwiutna, a przecież nie droga, jak pan...
— Mniejsza z tem. Już dobrze, dobrze... proszę nd tylko dać wody do umycia.
— Natychmiast—odpowiedział szyukarz z głębokim ukłonem i stukając po schodach, zuikl z oczu inżyniera.
Armand de Coux, zostawszy sam w pokoju, zaczął niespokojnie przechadzać się wzdłuż i wszerz wielkiemi krokami, wyrzucając sobie przespany widok morza. Bić się ze snem przez całą drogę i zasnąć w ostatniej chwili, to okropne! Cala estetyczna natura inżyniera zadrgała oburzeniem. Zaczął się niecierpliwić na niedbalstwo i powolność słuźby. Na szczęście do pokoju weszła młoda blondynka o niebieskich oczach i płaskich piersiach, niosąc w ręku wielki dzban wody.
— Czy u was na wszystko trzeba czekać tak długo?!
— Nie, panie; ale nie spodziewaliśmy się dziś gości.
— Piękny mi hotel bez gościł Cóż to u was zawsze tak pusto?
— Nic, panie; czasem się któś zdarzy.
— Czasom?... No, to nie wesoło, zwłaszcza dla tak pięknych dziewcząt—zawołał inżynier z przymileniem, i podsunąwszy się w lekkich, B cichych podrygach do dziewczyny, wycierającej zapaską miednicę fajansową, pocałował ją w policzek przez ramię.
— Ja tam nie potrzebuję, aby mnie kto całował—odburknęła gniewnie dziewczyna i szarpueła ramieniem.
— Ale ja potrzebuję, moja śliczna Normandko.
— To niech pan sobie poszuka innych!
— Iunych?... A czy są inne i takie ładne?
— To niech pan zobaczy!
— Tymczasem, zanim znajdę inną, muszę pocałować raz jeszcze ten śliczny buziaczek.
— Idź pan sobie do dyabła!—zawołała opryskliwie dziewczyna, siłą wyrywając się z objęć napastnika. Inżynier zaprzestawszy erotycznych napadów pod wpływem malo salonowego przyjęcia i niekłamanego fizycznego oporu, zaczął najspokojniej zabierać się do mycia. Jasuowlosa Normandka z wypuszczonemi i przylepionemi do skroni warkoczami, z czarną aksamitną przepaską, wychodzącą na wypukłe czoło z pod płaskiego białego czepeczka, z silnie ściśniętym gorsetem na gładkich piersiach, i z ciężko faldowanemi spódnicami na szerokich biodrach, stanęła spokojnie prze I inżynierem w całej swej niezgrabnej okazałości i spuściwszy ua dól oczy, zapytała:
— Czy pan nie potrzebuje czego więcej?
— Buziaka.
— Obejdzie się—odparła dziewczyna i odwróciła się do drzwi,
— Ale, ale... panienko, którędy tu do morza?
— Którędy się panu podoba — olmrukuęla Normandka obrażliwie, sądząc, że z niej żartują takniaiwnem pytaniem, i odeszła.
Inżynier po umyciu się hałaśliwem i sumieńnem, porządnie wytarł się przed krzywe rn lustrem, zawieszonem nad umywalką w czerwonych ramach, i wyjąwszy z kufra duże puzderko, oprawne w groszkową skórę, zaczął po kolei wydobywać z niego grzebienie do włosów, grzebyczki do wąsów, szczoteczki do rąk i zębów, nożyki do paznokci, łyżeczki do uszu, pomady do włosów, czernidła do wąsów, spinki, spineoski; szpilki i mnóztwo innych jeszcze drobiazgów, bez których człowiek, szanujący się w towarzystwie, w żaden sposób obejść się nie może. Naturalnie, po systernatycznera rozłożeniu na komodzie tych przyrządów męzkićj kokieteryi, zaczęło się staranne stosowanie ich w praktyce, stosowanie, klon nigdy więcej, niż godzine trwać nie mogło i tym razem też nie trwało. Kzeez prosta, że kiedy inżynier, po ukońezeniu żmudnej, ale nieuniknionej dla każdego przy zwoitego człowieka tualety, pokazał się ua Wielkiej ulicy, nietylko dziewczyny i kobiety, ale także i starey przechadzający się wśród murów Grandeamp poświęcili nui swoje uwagę i cichy podziw zasłużonego uwielbienia.
Wzrostu więcej niż słusznego, Armand de Cons miał przy pięknych proporcyaoh ciała małą głowę i twarz okrągłą. Czoło wysokie, becz kowate, dokładnie było obciągnięte gładką I białą skórą, która z trudnością i tylko w ważnych okolicznościach życia lekko fałdowała się przy podstawie małego, nieco palkowatego nosa. Różowe, wydatne wargi, łagodnemi liniami rysujące się pod cieniem starannie zakręconych wąsików i okrągła broda, cokolwiek za nadto uciekająca w tył. dawały mu pozór człowieka pewnego siebie i swojej zewnętrznej powagi, podniesionej jeszcze złotemi okularami, przez które patrzyło dwoje jasnych, wypukłych oczu. Głowa, poduiesioua lekko w górę, wychodziła swobodnie z szeroko otwartego kołnierza i tonęła w kulistym otworze melonika z maleńkiem rondem, które delikatnie przyciskało i przecinało gładką grzywkę wypomadowanych eiemnohlond włosów. W silnej, żylastej ręce trzymał trzcinową laskę z nialakitową gałką, która zieloną barwą połyskiwała na słońcu. Obcisłe spodnie, głęboko wycięta kamizelka i otwarta angielskim krojem żakieta, uwydatniająca z jednej strony organ oddychania, a z drugiej siedzenia, obrysowywały doskonale pełne kształty inżynierskiego ciała i nawet do pewnego stopnia podnosiły ich dostatnią piękność. C boku, przewieszona przez ramię, drzemała w lakierowanej pochwie szeroka luneta o dwóch soczewkach i czekała spokojnie chwili, kiedy zmysł jego wzroku zapragnie nowych wrażeń. Buty miał lakierowane z wielkiemi poza kolana cholewami. Jakkolwiek szedł krokiem poważnym i pewnym, z pod podeszew, wbrew grandeanipnwskim zwyczajom, wzbijało się zaledwie kilka ziarnek ulicznego pyłu, który za nim znaczył prawic niedostrzegalny stad człowieka dobrego tonu. Lekki swój chód zawdzięcza! gymnastyce, którą staie uprawiał przed, w czasie i po ukończeniu paryzkiej szkoły centralnej, i ciągłej pamięci o dobrem trzymaniu się, która go nigdy nie opuszczała.
Graodcamp było zdumione. Kobiety za szybami wolały: "Ach! jaki on piękny.. Czy widziałaś lakierowane buty?... Co za laska!.. Jaki zgrabny!" — a mężczyźni t pudeł ba rzucali mu spojrzenia, w których malowała się zazdrość i podejrzliwa nieufność istot upośledzonych od natur}.
Tymczasem inżynier, któremu powaga i wspomnienie dwuznacznej odpowiedzi hotelowej dziewczyny nic porwalały pytać się ponownie „którędy do morza," w tryumfalnym niby pochodzie po suwał się zwolna po drodze, jaką mu przeznaczenie samo nakreśliło. Nie wiedząc i nie domyślając się, że przy każdym niemal domu mija najkrótszy przesmyk do celu swoich przespanych marzeń, szedł tak kilkaset kroków po krzywej linii Wielkiej ulicy, aż dostawszy się do placyku zawalonego przewrócenemi karami, pnstemi koszykami i brudnemi stolami do sprawiania ryli, zobaczył przed sobą dwie drogi: jedne na lewo i pod gorg, drugą zaś na prawo i w dół. Już nie instynkt, ale nauka sama kazała mu wybrać drugą. Zadowolony własnem rozumowaniem, oparłem na tak trwałych podstawach, jak nauka geologii, inżynier pewniejszym niż dotąd choć równie poważnym krokiem, spuścił się po nieznacznej pochyłości nowej ulicy i w kilka chwil stanął na bulwarze.
Jak daleko wzrok jego sięgnąć był w stanie, roztaczała się nierówna, ciemna, zamulona ziemia morskiego dna. Morze odpłynęło aż pod horyzont, znacząc się poniżej przejrzystego nieba ważkim, ciemuogranatowyni pasem, który dla rybackich tylko oczu drgał życiem ciągłego ruchu i mienił się odblaskami słonecznego światła. Przed inżynierem obraz nędzy, zniszczenia i śmierci. Morszczyzny zgnile brunatnego koloru, mieszały się z modrą zielenią i żyworóżową barwą alg, i tarzając się po ziemi na około kamieni, od których fala nie zdołała ich oderwać, wyciągały swe nawpól obumarłe, długie, krzaczaste, lub szpagatowate ramiona, ku czerniejącym wśród nich kałużom słonej wody, która nic miała ani dość siły, aby pociągnąć z massa, ani dość warunków, aby zginąć w przesiąknie tej już wilgocią zielni, ani dość objętości aby dać życie umierającym z pragnienia roślinnym mieszkańcom morza. Sionce, piekąc coraz silniej i ssąc z nich resztkę życiowych sil, przyśpiesza!” rozkład i śmierć w co najsłabszych organizmach. Pomiędzy porostami i kamieniami uwijały się małe i wielkie kraby ua swych pajęczych nogach, spełniając służbę morskich grabarzy i czyścicieli po to, aby nasyciwszy tatalistyezną swojo żarłoczność, stać się następuie pastwą smakoszostwa człowieka. Im bliżej brzegu, leui na lepkim, oślizgłym mule widać było wyraźniej białe brzuchy zdechłych psów morskich z rozwarłem! przy konaniu paszczami, brudne, szare grzbiety szerokich a płaskich raji, długie ramiona podartych na przynętę głowo nogów, galaretowate ciała meduz, lub czerwonawozołte promienie gwiazd morskich. Kilkadziesiąt podjezdoych czółen, leżących bezładnie na bokach, czarniejszemi od ziemi plamami rysowało się w dali, o parę tysięcy kroków od brzegu i czekało ua przybycie morza, a z uiem i rybackiih statków. Kilka pokazuiejszych łódek przycumowanych do brzegu, wyrywając się zbytkownie kolorowaucini bokami z całej massy brunatnego tła, powiewało długiemi wstęgami trójkolorowych pawilonów po lewej stronie bulwaru, a po prawej dwa wielkie statki rybackie stękały głuchym jękiem pod uderzeniami młotów przy ciesielskiej naprawie i syczały pod żarem ognia,
osmalającego im boki, który razem ze smolą harłowa! je ua działanie wody. i cuchnące na piasku lub mule zdechle przed czasem potwory, i rozkładające się na słońcu porosty, i gnijące przy brzegu odpadki ryb, napełniały powietrze wyziewami bromu, jodu i fosforu, —wyziewami zbawiennie leczniczenii może dla skrofulicznych istot, ale nigdy przyjemnem! dla niezakatarzonych nosów. Inżynier podstawiwszy plecy pod uderzenia morskich powiewów, niosących ustawiczny prąd samorodnego lekarstwa, zwrócił swój okrągły uos i wypukłe oczy krótkowidza na szereg willi i kamienic, któro z nudną symetrya drzwi i okien ciągnęły się iedną linią wzdłuż całego bulwaru, i zapuszczonenii żaluzyami smuciły się na nieprzybywanie swoich kąpielowych gości Na samym środku pomiędzy dwoma kamienicami wznosiła się po nad dachy latarnia morska, zawieszona na drewnianym słupie w kształcie szubienicy, a pod nia staią czarna, mala, budka celnika. Z drugiej strony bulwaru, na ciężkich lawach mocno wbitych w ziemię, siedziały zwrócone tyłem do morza matki, żony i córki rybaków. W chwili zjawienia się inżyniera na bulwarze, białe czepeczki dokładnie obciskające okrągłe ich głowy, zaczęły poruszać się bezładnie i migotać ruchliwie na słońcu niby łepki stada gęsi zaniepokojonych krzykiem gąsiora na straży. Inżynier zrozumiał odrazu, że nikt inny tylko on jest przyczyną tego ruchu, który jak zaraźliwa choroba rozszerzył się wkrótce na całej linii drzwi, okien, zaułków i bulwaru, i nie ustawał ani na chwilo, choć żadne oczy nie patrzyły na niego wyraźnie. Z wymuszoną swobodą koncertanta zaniepokojonego szmerem publiczności, przy pierwszem jego wchodzeniu ua estradę, inżynier ruszył przed siebie powolnym krokiem i nio zwracając pozornie uwagi na bwoje białoczepeczkowe otoczenie, przedstawił zerkającym nań Normaudkum siebie, swoje lakierowane buły, dzikokolorowane ubranie, malakitową gałkę laseczki, i bladoróżową chustkę od nosa, pokazującą z hucznej kieszeni żakiety litery A. de C. grubo haftowane na szerokim liliowym szlaku. Przeszedłszy się w jednej wdragą stronę bulwaru, rzuciwszy kilka obojętnych Spojrzeń zaciekawionym kobietom i ziewnąwszy szeroko na całe gardło, inżynier stanął na sród ku, wyjął lunetę z lakierowanego futerału i zaczął rozglądać się przez nia w krajobrazie zniszczenia, który równie mało przedstawia! dlań zajęcia przez, szkło jak i gołem okiem krótkowidza.
— Smutnetn, panic, smutne. Za parę godzin będzie inaczej: ale pan trafił ua odpływ — zagabnął stary Boudard, wysuwając z pomiędzy kobiet głowę ustrojoną w wełnianą, spadającą mu na ramię szlafmycę, która bruduemi, trójkolorowetni pasami dziwnie odbijała od śnieżnej białości czepeczków.
— Prawda, że uic wesoło —odparł inżynier, nic odrywając oczu od loruetki... A czy u was zawsze tak głucho tu i pusto?
— Uchowaj Boże! Jak rybacy wylądują, uiech tylko morze przypłynie, to krzykom i hałasom końcaby nigdy nie było! Pan zobaczy na targu tam, naprzeciwko domu Totain'a, co to będzie tak kido czwartej z południa. Wiatr dość dobry i równy: polów powinieuby się poszczęścić, jeżeli Pan Bóg naszym pozwoli co ułowić.
— Jakto?., czyż nie zawsze łowią?
— E! zawsze, nie zawsze... Nie było wypadku, żeby kiedy uie złowili; ale jak dobry Bóg nie poszczęści, to mogą i niezłowić. Nieraz, bywało, pojadą na fladry lub płaszczki, a przywiozą raij. Innym znów razem wyciągną sieć na pokład, a w sieci pełno meduz, głowonogów i psów. Z psami to jeszcze pół biedy, bo nasi przynajmniej je zjedzą; glowouogi na przynętę, podrą; ale kiedy broń Boże nałapie się meduz, to tak jak kamień. Ciężkito, panie, zawód!.. zimą i latem ua pokładzie, a do kieszeni uie wiele. Dawniej lepićj było! Za cesarstwa to koszyk tląder szedł pięćdziesiąt franków, jak nic; a dziś i dwadzieścia pięć matka Coispel sij wzdraga
— To za cesarstwa mówicie, lepiej było, co? przerwał inżynier zainteresowany bonapartystowską prymówką Boudard u.
— Oj! lepiej, panie, lepiej! O ryby dobijali się, byle tylko były, a teraz to niewiadomo, co z niemi i robić. Czterdzieści statków jedzie codzień na morze, a w Paryżu niema dworu, coby ryby kupował.
— Cóż to myślicie, że Paryżauic ryb wcale nic jedzą?
— BI jeść jedzą, ale zawsze to nic tak, jak za cesarstwa. Bywało przyjechaliśmy na brzeg w Mmio; ja, dwóch Houdard'ów moich braci po stryju, Duval stary, co umarł przeszłego roku, Crepin Filip, dwóch Lcmoine'ów i ojciec Fiant, co dziś hotel trzyma, to za koszyk fladry pięćdziesiąt franków, jak nic się wzięło. A dziś, panic, czterdzieści statków musi żyć z morza, a tu płacić nic chcą, tylko się targują. Rzadko żeby za płaszczkę wziął ośm frauków i to musi być duża a tłusta, jak poduszka.
— Jakże chcecie, żeby wam teraz lepiej było, niż dawniej! Cóż to Rzeczpospolita może winna, że was czterdziestu chce żyć z lego kawałka morza, na którym, mówicie, ośmiu was przedtem łapało ryby?
— Ma się rozumieć, że winna, bo to i taniej płacą za ryby i w innych portach namnożyło się statków, a dworu niema coby kupował. Nierzadki i pracy nie znajdzie wcale, choć przymiera nieraz z głodu dobrze parę tygodni. Za cesarstwa to i handel szedł i ten oto kawałek bulwaru rząd kazał nam wybudować! A teraz chociaż brzeg się lamie, a woda nam wchodzi do domów, to się nikt nawet nie zakłopocze! ?le, panic, źle Niema iść do kogo, żeby temu zaradził.
Myślicie może, że tak to łatwo wystawie bulwar rad morzem jak się wam zdaje!
— Nic w boru jam się rodził, mój panie, żebym nie wiedział: Ale za IIIgo, kiedy nam morze zwaliło dom, ten na rogu, gdzie Adclus trzyma kawiarnię, to pojechali nasi, będzie temu ośumaście lat do cesarza i podali prośbę, aby nam obulwarowali brzeg, bo nas woda całkiem zaleje, to cesarz powiedział: „dobrze,” chociaż z niemi się nie widział. A potem, kiedy zerwało tamę, tę największą tam na lewo, i woda zaczęła podmywać brzeg, tośmy znowu posiali swoich do cesarza, żeby nas ratował. I cesarz poratował, bo jak nam raz burza przyniosła morze na jesiennem porównaniu dnia z nocą aż na piae merostwa i potopiła świnie, kury i wszystek dobytek, co niemógł uciekać, to zaraz na drugi rok przysłał nam cesarz inżynierów i bulwar zrobili.
— Tak. to było w roku—przerwał Armand de Coux, po niedlugiem szukaniu w swoim notesie.
— Tak, tak... Jakoś na dwa lata przed Wojną wybudowali nam ten oto bulwar; a teraz to już od dziewięciu lat i pies nie zajrzał do naszej nory, co ją każdy przypływ podrywa.
— Nic bójcie wie, nie bójcie! I to się zrobi i czasem, choć Rzeczpospolita teraz rządzi Francya.
— Co mi tam takie rządy, kiedy bulwaru jak nio było, tak niemal
— Pomyśli się i o tem, mój stary, tylko troche cierpliwość—rzekł inżynier protektorskim głosem i klepiąc Boudard'a pu ramieniu, usiadł na ławie pomiędzy nim a młodą normandką, która, oddawna już zsuwając towarzyszki ua brzeg, zrobiła mu miejsce. Zakłopotany nieco obojętnem zachowaniem się swoich przypadkowych towarzyszów, wobec jego demokratycznego postępku, inżynier poprawiwszy szerokie rękawki od koszuli, rozsiadł się poważnie na ławie, zaczął pilnie przeglądać kartki swego katalożyka, mrucząc pod nosem:
— Tak, tak... zrobi się i to niedługo... grunt nic zbadany dokładnie... najwyższa wjsokość wody znana... siły trzeba obliczyć... kilka tam drewnianych... ze dwie może kamienne... niwelacya nic łatwa... A czy trudno u was o kamienic?
— Dosyć nawoziliśmy się ich w sieciach, żeby miało być trudno! I kilometra na morze iść nic trzeba, a znajdzie ich, jak gwiazd na niebie.
— To dobrze, to dobrze — mruczał inżynier, napuszając wargi. — Zrobimy pomiary, obliczymy koszta, prześlemy projekt do ministeryum i postawimy bulwar aż miło.
— A co pan jest, źe tak mówi?
— Inżynier wodny, mój stary! Rzeczpospolita przysłała mnie tutaj, żeby was ratować przed morzeni—odpowiedział de Coux z zadowoleniem mistyfikatora i z dumą wysokiego urzędnika, który jednem słowem zapewnia losy ludzkości.
— A... to pan inżynier?
— Tak, mój stary.
— I pan będzie bulwar nam robił?
— Pewnie, że nic kto inny, skoro mnie rząd tę missya powierzył.
— Missya?.. A czy w tym jeszcze roku bulwar będziemy mieli?
— Takżeście gorąco kąpani! Przecież pierwej trzeba zrobić pomiary, wypracować projekt, obliczyć koszta, ogłosić łieytacyą, a poźniej dopiero, jak ministerynm zatwierdzi, wziąść się do roboty.
— To i cóż mi to za missya, kiedy ja bulwaru pewnie już się nie doczekam!
— Kiedy pan inżynier mówi, że będzie, to tak być musi—wtrąciła Berta, spuszczając na dół niebieskie oczy.
— Albo ty rozumiesz się na tem, że tu rai wtrącasz swoje trzy grosze!—odparł Boudard grubowato.
— Nie rozumiem się ja na tem, ale co macie nie dożyć?
— Mówie że nie dożyję i basta! Cóżto! bulwar tak łatwo może postawić? A kamienic, a mini
Bteryum, a pomiary... ho! ho! ho!., będzie to chodzenia, jeżdżenia, pisania i ua parę lat jeszcze! Albo! to ja nie wiem?... Jak nam cesarz len oto bulwar stawiał, to już myśleliśmy, że go nigdy nie skończą.
— A teraz chcecie, żeby wam go w jeden dzień postawić?—spytał inżynier szorstko.
— Co tam w jeden dzień! niechby chociaż w pół roku. Kiedy cesarski już jest, to przecież ten kawałek z jednej i drugiej strony nie wiele roboty zająć powinien. Ileż go tani będzie?., może drugie tyle.
— Nic drugie, ale trzy razy tyle. To przecież nie żarty!
— Pewnie, że nie żarty, ale to zawsze nie taka już trudna rzecz, jak z tyro, co go cesarz kazał nam zrobić.
— Przecież lego nie rozciągnę wam, jak gumnie, tylko muszę stawiać nowy.
— Juśi'iże tak... ale co mi tam wreszcie' już mi się i tak niewiele życia należy! — zakończył niechętnie Boudard i tak silnie polrząsl głową, że aż koniec szlafmycy zakręcił mu się kolo szyi.
W tej chwili rozległ się doniosły glos dzwonka. Jeszcze jednak nie zamilkł ostry dźwięk z lewej strony, kiedy przybiegł mu ostrzejszy i zlał się z pierwszym w jęczącą harnioniją fałszywego rozdźwicku. Była t codzienna muzyka Grandcamp, powtarzająca się co lato o dwuna siej w południe i o szóstej wieczorem. Dwa rywalizujące hotele szły na wyścigi. Jak tylko dzwonek odezwał się pod Małym hziżem, Gniady koń hii ua gwałt w te pędy, choć raje uie były jeszcze odarte ze skóry. Dla mieszkańców Draudcauip, zuających szczegóły hotelowego życia, tajemnicą to uie było, że ile razy pod Gniadym koniem rozlegały się wtórujące dźwięki połuduiowego lub wieczornego dzwonka, matka Uenout' ledwie zupę miała w garnku: reszta szła do pieca w miarę szybkości spożytych w restauracyi potraw. Dla Armanda de Conx, który początkowo wziął dzwonek za glos wołającego pobożnych rybaków ua mszę świętą, było to radosne hasło nowych przyjemności, powtarzających się wprawdzie z zegarkową regularnością dwa razy dziennie, zawsze jednak mile witanych przez podniebienie i żołądek. Zaledwie zatem wysłucha! objaśnień Uoudard'a O hotelowych zwyczajach, wstał szybko z ławki, i kiwnąwszy poplecznikowi "dawnych lepszych rządów" łaskawie głową, poszedł wprost do oberży, mniej poważnym, niż zawsze krokiem, i jakby niesiony na skrzydłach głodu.
Śniadanie, jak zwykle nie było jeszcze gotowe. Pomimo ustawicznych „natychmiast" „za chwilę" „minutkę," inżynier przeczekał całą godzin*; w sali jadalnej przy jeduem z pięciu nakryć na długim a wązkim stole, w towarzystwie zeschniętego bukietu, dwóch karafek z wodą, dzbanka z cydrcm i dzwonka na służbę. Niczrażony niepowodzeniami wciąż dzwonił, wciąż pytał służącą o śniadanie i wciąż otrzymywał tę samą odpowiedź „natychmiast." Z nudów i niecierpliwości zaczął uważnie przypatrywać się malowanym na ścianach obrazom, łiyły to szkice z natury lub fantastyczne widziadła dwóch młodych artystów, którzy rok temu przykuci do miejsca w Grandcamp brakiem pieniędzy, dla rozrywki, dla tej wiecznej i nieuleczalnej gorączki tworzenia, a trochę i dla wprawy rzucili swoje młode życie i niewypalony ogień na ściany jadalni pod Gniadym koniem.
Inżynier, który o pięknie uczył się w szkole, który widział Ogrodniczkę Rapbaela, kopię Sądu ostatecznego Michała Anioła, Wniebowstąpienie Najświętszej Panny Murilla, Sabinki Dayida tyle innych arcydzieł „wielkiej sztuki" nie mogł się zdecydować od razu na poświęcenie uwagi bazgrotom jakiegoś Boutignye'go i Gaillard'a. Zresztą; po co?.. On, który wiedział na pewno tyle pięknych rzeczy o upadku sztuki, o zniknięciu ideałów, o zatraceniu szlachetnych myśli w mózgach artystów XIXgo wieku, o ubieganiu się za brudnym realizmem, o obniżeniu poziomu sztuki, która ze świątyń i królewskich pałaców zeszła do obór i szynków, on, który sam jako inżenier, wiedział co jest czysty rysunek i idealna liarmonija barw, czyż mogł właanowolnie zstąpić tak nizko z piedestału szlache tnycb dogmatów i inaczej, niż z nudów przyglądać się tym grubym zbezkształconym przez pracę rybakom, tym glupowatym normandkom, podcierającym sobie nos rękawem od koszuli lub sprawiającym zajadle ryby, tym przekupkom, jak burak czerwonym od krzyku reklamy, temu morzu ni zielonemu, ni błękitnemu, jak zwykle na obrazach je widział, tym bałwanom nie wyskakującym nad poziom z baletniczą lekkością, tym statkom w dali bez chorągiewek i lin, tym krowom, których zblizka odróżnić nic można było od kolorowego szmatka, lub tym czarnym nocom, w których wszystko, niebo, morze, domy i ludzie, gubiło się dla oka, w niezdecydowanym ciemnym kolorze i niewyraźnym fantastycznym rysunku. Niet Aby patrzeć na te szerokie plamy kolorowe i wyuzdane rzuty rysunku, i nie zatrząść się dreszczem obrażonego poczucia piękna, potrzeba być bardzo zmęczonym i bardzo głodnym.
— Panu inżynierowi to się podoba?—spytał ojciec Renouf, który swoją obecnością chciał podtrzymać resztki cierpliwości zgłodniałego gościa.
— Tak sobie... są tam gdzieniegdzie nie złe szczegóły... ale dla człowieka, który, jak ja, widział wszystkie arcydzieła sztuki, całość okropna.
— I ja też tak myślałem. Zabrudzili mi ściany i w dodatku jeszcze grubo się zadłużyli.
— No, zawsze jak na Grandcamp to wcale niezłe.
— A co rai z tego?.. Za sto dwadzieścia franków, które pewnie zobaczę, na Sty Nigdy, miałbym ze dwadzieścia litografij w ramkach, co w Caen sprzedają na licytacyi.
— Zawszeć to więcej warte, niż litografija, choćby nawet kolorowana. No... a śniadanie?
— Natychmiast panie inżynierze. Czekamy tylko na baraninę, i na nauczyciela, którego tylko patrzeć, bo w szkole dawno już dzwonili.
— A któź tu jada u was?
— O! mamy bardzo piękne towarzystwo: pomocnik mera, pocztmistrz, nauczyciel i telegrafistka, tylko że telegrafistka dla oszczędności wieczorem jada a siebie. To niezmiernie mili ludzie... pan inżynier sam się przekona.
— Będę bardzo szczęśliwy, tylko jeść dawajcie, bo umrę z głodu.
— Natychmiast — odpowiedział oberżysta ze słodkim ukłonem i znikł za szklannemi drzwiami kuchni.
Towarzystwo pomału zaczęło się scbodzić. Podano zupę cienką, jak woda, rybę z białym sosem tłustym jak rycynowy olej, skopowinę twardą jak rzemień, groch rozgotowany jak smarowidło do wozów, sałatę mdłą jak trawa, i wety z kruchego ciasta, stare jak przesąd. Każdy z biesiadników mial przed sobą napoczętą butelkę wiua, z kartą zawieszoną na szyjce. Przybycie nowego towarzysza miski onieśmieliło rozmowę, która się rwała co chwila kulała i wciąż
na gruncie nąjzwyeząjniejszych kommunalów. Wszyscy podawali sobie cydr na wyścigi, i kosztem ojca Kenoufa okazywali nic tylko wrodzoną grzeczność towarzyską, ale i uszanowanie bądź to dla starszych wiekiem, jak nauczyciel, bądź to dla pici pięknej w osobie zwiędłej telegrafistki, bądź dla urzędu pomocnika mera, bądź to dla zasług i usług pocztmistrza, bądź leż dla nowo przybyłego gościa. Nikt nie był pominięty na nieszczęście ojca Kenoufa. Inżynier, jako osoba urzędowa, trzymał się ua uboczu, i odpowiadał ua pytania robione mu w rzeczy jego inżynierskiego posłannictwa, stylem urzędowej dwuznaczuości lub też stanowczego sądu, rozpoczynającego się zawsze od zaimka osobistego liczby mnogiej „my." Kido wpół do trzeciej towarzystwo opuściło jadalnię.
Armand de Coux, wykłuwszy zęby starannie, z wdziękiem człowieka dobrego tonu, i wypiwszy filiżankę czarnej kawy, któraby raczej należało nazwać filiżanką brunatuej cykoryi, poszedł nad morze. Przeszedłszy się parę razy dla lepszego strawienia skopowiuy i grochu po „cesarskim" bulwarze, zapragnął usiąść. Ławki były zajęte. Przypadkiem stanął nieopodal tej samej ławki, tych samych czepeczków, i tćj samej szlafmycy, w czarne, czerwone i niebieskie pasy, co przedtem z tą tylko różnicą, że jego towarzysz i towarzyszki, siedzieli teraz zwróceni twarzami nie do bulwaru, lecz na morze. Her ta zsunęła towarzyszki na brzeg ławki, a Boudard obojętnem: „moie pan usiądzie," zaprosił, inżyniera do zajęcia miejsca pomiędzy niemi. Inżynier usiadł. — Śniadał pan dobrze?
— Tak sobie, A wy?
— Jeszcze nic.
— Cóż tak późno?
— Nie dziwota, mój panie! Sześćdziesiąt lat jadało się z przypływem i odpływem morza, to tez i dzisiaj, choć nie wsiadam na pokład, czekam mego czasu. Zresztą tylko icb patrzeć! Tam na prawo już widać Fianta, a trochę na lewo Boudard, mój brat po stryju, żegluje ku nam.
Inżynier dobył lunety i skierował wzrok na błękitną taśmę widnokręgu. Po długiem szukaniu, na migoczącem pasie wody odnalazł kilka białych i szarych plamek, cienkich jak zapałki, które nachylone nieco ukośnie do poziomu sterczały nad powierzchnią wody.
— Jakto! i wy ich widzicie gołem okiem?
— Co nie mam widzieć! nie od dziś tam patrzę.
— To ten biały to Fiant, a ten szary na lewo Boudard mówicie?
— Wszystkie one szare, jak jeden, tylko słońce gra na nich inaczej.
— A zkądże wiecie, że to Fiant?
— Bo widzę, jak się żagiel chyli.
— Dyabli macie wzrok, mój ojcze, jak na stare lata!
— Gdybym go nie miał, dawnoby mnie już były kraby pochowały na dnie. Nas?, zawód, mój panie, to wzrok i doświadczenie. Wy inni macie cyrkle i ołówki, a my to tylko wzrok i tego Boga, co nas prowadzi.
— A busola?
— Mamy i busolę w kajucie. Dobre to na pogodę; ale jak przyjdzie mgła i noc, co żagla nie widać, to tylko dobry Bóg i praktyka z nami.
— Tak, widzę ich już pięć—wtrącił inżynier, lunetując widuokrąg.
— Pięć?.. Trzydzieści siedem tam ich żegluje .. bo dwa narządzają tu ua plaży, a Orange pewno nie z niemi!
— Skądże wiecie, że nie z niemi—poderwała Berta.
— Skąd?.. Albo wrócił choć raz na Niedzielę z przypływem w dzień, kiedy może tłuc się po nocy?.. Cóż to! pierwszy raz może czekasz go do rana?
Normandka przyjęła wyrzuty Boudard'a w milczeniu, i pochyliwszy głowę, jęła się wełnianej pończochy.
— Któż to jest ten Orange? — zapytał inżynier.
— Zięć, zięć! panie... Mam go już od czterech lat przeszło za zięcia... Pierwej był u mnie za „malca,” a teraz jest zięciem.
— A Ygouf niebył „malcem" u Crespin'a?— wtrąciła Berta z urazą.
— Czy ja mówie, że nie?.. Cóż ty dzisiaj taka zła, jak osa?
— Co mam być zła!., tylko mówię.
— Jak sobie chcesz... jego tam niema! Co mi zresztą do niego?., przecież to twój nąż. .Iak przyjedzie, to go będziesz miała, a jak nie, to nic. Nie taki on, jak inni! — zawyrokował lioudard i trzasnął głową tak niechętnie, że aż koniec szlafmycy przeleciał mu ha drugie ramię.
Murze tymczasem zaczęło coraz szybciej ruszać z pod widnokręgu i szerokiemi falami spływać ku brzegowi. Z każdą chwilą zostawał mu do przebycia coraz węższy pas morskiego dna, z każdą chwilą coraz wyraźniej z nachylonej ku brzegowi masy błękitu, wyłaniał się migoczący na świetle kolor wody. Armanda de Coux, jak zresztą każdego człowieka, który pierwszy raz widział silny przypływ morza, ten ogrm wód, zdających się być wyżej, niż poziom ziemi i płynących ku niej z niewzruszoną siłą, trwożył zarazem i czarował. Promienie słońca, zniżającego się ku zachodowi, grały brylantowem światłem na rozlanych po piasku falach, massę zaś cala barwiły w dali głębokim, ciemnym błękitem. Wiatr zmieniwszy się po południu ua zachodni, zamiast północnej rzeźwości i wyziewów rozkładającego się życia ua morskiem dnie, niósł od kilku godzin ciepłe, wilgotne tchnienie Atlantyku i kołysał zmysły w kolebce nieuchwytno) dla nich rozkoszy. Była to jedna z tych rzadkich ua północnych morzach chwil, w których człowiekowi zdawaćby się mogło, że po to tylko przyszedł na świat, aby promienie barwnie zachodzącego ślońca igrały całe życie z rzęsami jego oczu, aby łagodny wiatr aksamitnym powiewem całował mu policzki, a spokojne morze przychodziło lizać i obmywać stopy jego nóg.
Nawet statki tak bezładnie rozrzucone zawsze po szerokiej płaszczyznie wód, dziś jak gdyby dla upiększenia natury, pruły falę wązkiemi piersiami w jednym szeregu, i jak stado łabędzi z rozszerzonemi skrzydłami spływały razem z morzem ku płaskiemu brzegowi osady. Tam, gdzie przed chwilą tarzały się jeszcze brudne chwasty i zgnile odpadki ryb, widać już było przejrzystą wodę łamiącą w tęczowych barwach promienie słońca.
Armand de Coux, schłonięty w cichym plusku fal i ich spokojnym, postępowym ruchu, nic nie widział, nic nie słyszał po za życiem i muzyką morza. Kolo niego siedział tylko stary Boudard zapatrzony siwem okiem w sylwetki statków, i jego córka, w milczeniu robiąca pończochę dla męża. Wszystko, co żyło, zeszło na piae zasłany kamieniami i ukształtowało różnobarwną publiczność targu na ryby. Już pierwsze statki skończyły żeglarskie ruchy i stanęły przy swych czółnach. Kotwice wpadły w wodę, żagle legły na pokładach, a majtkowie z koszami ryb przesiedli się w czarne skorupy wypukłych czółeD i wielkiemi wiosłami bili ku brzegowi. Za chwile osada zawrzała krzykiem licytacji. Liczby dziwacznie i hałaśliwie mieszały się z sobą, a szare grzbiety lub białe brzuchy ryb wciąż migotały w powietrzu. „Malcy” podżegani przez tłum bili się na piasku i bulwarzc bądź żartami, które prowadziły do poważnej bójki, bądź też odrazu na prawdę. Woda coraz bliżej podsuwała się ku brzegowi, i coraz silniej wypierała handlujących z targu. Nareszcie skończyła się łieytacya. Handlarze poszli pod pompy słodkiej wody dla obmycia ryb, kobiety do domów po obiad dła mężów i synów, a rybacy do szynków. Co dzień to samo! Czy na pokładzie większe lub mniejsze pijaństwo, czy polów lepszy lub gorszy, czy zarobek czy strata, pierwsze powitanie ziemi odbywa się w szynku. Wszyscy zeszli z bulwaru.
Armand de Coux siedział wciąż nieruchomie na tem samem miejscu i chłonął w siebie rozkosze morskich widoków, które z kalejdoskopową szybkością zmieniały się za lada podmuchem wiatru, za lada przemknięciem się obłoku po sklepieniu niebios, lub za każdem stoczeniem się słońca ku widnokręgowi morza. Chłonął wrażenia, goniąc za kolorem wody, która co chwila zmieniała się w tęczowe barwy, to gorące, to zimne, to krzykliwe lub łagodne, stosownie do wielkości i nachylenia się obłoków. Chłonął wrażenia, goniąc za ruchem fal, które spływały jedne na drugich i podsunąwszy się aż pod sam brzeg bulwaru ,.umierały" u jego stóp z łagodnym, cichym pluskiem, podobnym do młglosu miłosnego pocałunku, jaki sobie kochankowie przesyłają z daleka. Głuchy gwar pijących w zaciśniętych izbach, wyrywał się od czasu do czasu przez drzwi przypadkiem otwarte od szynków, i lecąc ua morze mimo jego uszu, przerywał ciszę na chwilę. W tem marzeniu bez słów, w tem patrzeniu bez wyraźnych obrazów, w tem słuchaniu muzyki bez jasnych tonów, nic spostrzegł nawet, że na ławce tylko siedział on i Berta. A przodu morze, z tylu domy; na prawo i na lewo nikogo.
Powoli bulwar zaczął się ożywiać i ponownie zaludniać. Tu chuda Normandka o płaskich piersiach i szerokich biodrach niosła przed mężem jedzeni! w garnku, tam opalony, brodaty, majtek trzymając dziecko na rekach, ochrypłym głosem śpiewał mu najnowszą piosnkę paryskich bulwarów, owdzie otyła zona podpierała taczającego się na nogach męża, tam znów para kochanków, ująwszy się z tyłu za ręce ciężko podskakiwała po bruku bulwaru, a tu na środku dokończala się zajadła bójka chłopców przy krzyku lub śmiechach podlotków. Kybacy zasiedli na ławach, i zwróceni twarzami do tego samego morza, z którego dopiero co wrócili, zaczęli z garnków i misek wyjadać kawałki ryb, przeplatając posiłek przekleństwami, pomstowa
niem i plotkami. Stary Boudard przyniósł także swoje strawę ua brzeg, i usiadłszy ua wiecznie czekającej nań Iawie, zabrał się do jedzenia.
W botelu odezwał się dzwonek. Armand dc Coux przebudził się z marzeń. Pozytywny umysł wziął górę nad poezyą zmysłów. Wstał i poszedł ua obiad, zadając sobie pytauie w myśli:
— Dlaczego dwa razy na dzień tyle Bił natury marnuje się bezpożytecznie? Przecież każdej z tycb morszczyzn możnaby kazać wykonywać olbrzymią pracę ruchu, byle się miało głowę nie od parady... Muszę nad tćm pomyśleć na seryo. Pomimo zmęczenia po przetrzęsionej w wagonie nocy, nie mogł oprzeć się jednak pokusom zmysłów i wrócił raz jeszcze na bulwar. Niebo krwawiło się po zachodzie i czerwonym pobrzaskiem szeroko barwiło spokojną tale uchodzącego morza. Dzieci tańczyły kółka na kamieniach, odśpiewując kolejno tłuste zwrotki imitatorów Konsarda, a małżeństwa i pary kochanków, jak gdyby przez uszanowanie dla zasypiającej natury, rozmawiały cicho na progach dżinów, na ławach, kamieniach i drewnianych tamach. Stary Boudard, z głową utopioną w dłoniach, siedział przy jednym końcu ławki, a jego córka, z opuszczonemi na dół rękoma, wpatrywała się w widnokrąg przy drugim. Na środku stała pusta miska po zjedzonej matlocie. Kiedy gwiazdy za migotały na niebie a blady księżyc pełni wyjrzał z za siwych obłoków, świece zagrały żółtem światłem ua szybach domów, latarnia morska wzniosła się po nad dachy, i ciężkie stąpanie rybaków ucichło zupełnie. Wszyscy rozeszli się po domach na niedzielny wywczas. Za nimi wkrótce pociągnął Boudard, a potem i Armand de Coux. Na bulwarze został tylko celnik, przechadzający się wciąż miarowym krokiem, i Berta zwiśnięta na ławie. Głęboko zamyśliła się.
Mąż nie zawinął do brzegów. Komuż gotować obiad?
Dziecko nie zapłacze w kolebce. Po eo wracać do chaty?
Towarzyszki zajęte mężami. Do kogo pójść?
Posiedziawszy do pozna w nocy, wstała niechętnie z ławy, starła łzę, i śladem Armanda de Cons powlekła się smutnie do domu.
Od dziesięciu dni już przeszło inżynier wstawał o ósmej rano i wypełniwszy godzinę całą myciem się, czesaniem, goleniem, czyszczeniem paznokci i ubieraniem, wychodził na bulwar
dziesiątej punktualnie, jak genewski chronometr. Dwóch podrostków, niezdolnych do pracy na statku, nosiło przed nim łańcnch i trójnożny stoliczek z duma i godnością ludzi, podnoszących doniosłość stanowiska przez swój w nim udział, lub tez siebie samych przez stanowisko. Inżynier wciąż mierzył, kreślił na stoliku i zapisywał w książeczce rezultaty głębokich swych badań, nie zdając się nawet zwracać uwagi na codziennie otaczające go koło mieszkańców osady, którzy, bez różnicy pici i wieku, w cichych szeptach podziwiali bądź to jego kształtność
i urodę, bądź tez trudność i tajemniczość jego nauki. Naturalnie, kobiety przekładały inżyniera nad iużynieryą, a mężczyźni inżynicryą nad inżyniera. Berta Orange, była pomiędzy pierw szymi, stary lioudard pomiędzy drugimi. Jakkolwiek otoczenie inżyniera skiadalo się z jednej i tej samej liczby osób, wciąż następujących mu na pięty i wsadzających nos w rajzbrct, to jednak, z wyjątkiem łioudarda, w jego oczach żadna inna postać nie zarysowała się wyraźniej. Nie mówiąc już o rybakach, którzy na chwilę tylko pokazywali się na brzegu i tem samem nie mogli wrazić się w pamięć jego inaczej, jak pod ogólną formą niezgrabnych, brudnych i hałaśliwych pijaków, to nawet kobiety nie dostąpiły tego zaszczytu, aby przewodnik postępu i cywilizacyi baczniejszem okiem spojrzą! po ich twarzach i wyczyta!, z jednej strony, nigdy niesłabnące zainteressowanie się stolikiem, a z drugiej, ciągle rosnąco dla niego uwielbienie to uwielbienie poza jego zawodem, poza nauką szeroko promieniejącą z pod złotych okularów. Wprawdzie cudzolóztwo znane było mieszkańcom Grandcamp tylko z tradycyi i katechizmu, nie przeszkadzało to jednak kobietom, zwłaszcza młodym mężatkom, wysuwać się naprzód ze ściśniętego szeregu wielbicielek i podstawiać się aż nazbyt wyraźnie pod wypukłe oczy inżyniera. Jak jednak dla nich kolumny logarytmicznych tablic były martwcmi znakami, z których sam dyabeł chyba umiałby coś wyczytać, tak znowu dla niego kobiety z Grandcamp, były tak niewyraźnym typem, że zaledwie mogł odróżniać bardzo stare od bardzo
młodych, lub silne brunetki, co się rzadko zdarzało, od jasnych blondynek, co znowu stanowiło normę koloru ich włosów. Obojętne zachowanie się inżyniera wobec wielbicielek, nie znaczyło bynajmniej braku w nim uczucia dla wszystkiego, a zwłaszcza dla kobiet, poza krzywemi georaetryi opisowej, lub kolumnami logarytmów, ale poprostu brak dostatecznych pok IS zc strony samych kobiet, które przy nikłym typie, szarem ubraniu i nudnej jednostajności białych czepeczków, nie wpadały mu w oko dość żywo. Zosia, czy Marysia, Józefowa, czy Ludwikowa, trochę starsza, czy też trochę młodsza, wszystkie one, naprawdę mówiąc, były zbyt pospolitym dla niego łupem. Dla zmysłów, zaprawionych na tej rozmaitości typów całego świata, na tej różnobarwności strojów, na tej różnorodności temperamentów i na tem życiu naprężonem i wiecznie podbudzanem, jakie się prowadzi w Paryżu, Grandcamp z jego płaskiemi, lub niezgrabnie opaslemi kobietami, z szarą jednostajnością ubiorów, z glupowatą łagodnością twarzy i z nuda towarzyskiego życia, nietylko nio potrafiłoby samego Don Juana pobudzić do jakiegoś miłosnego grzeszku, ale nawet byłoby w stanie uspokoić i ochłodzić jego zmysłowość na czas pewien przynajmniej. Obojętne zachowanie się inżyniera nie znaczyło również, aby trzydziestoletni młodzieniec przesta! być czułym na wdzięki pici pięknej ze względu na przedwczesne wyszastanie zapałów i brak cywilnej odwagi, wywolauej poczuciem własnej niemocy, ale tylko, że doszedłszy do pewnego wieku i poważnego ze wszech miar stanowiska, bohater bulwaru Grandcamp nie chciał już więcej szalować życiem na marne. Poważny rozum i poczucie się wysokim urzędnikiem, prawie przodownikiem cywilizacyi, opanowały zmysłami i postawiły im tamę, którą tylko rzeczywiste uczucie rozerwać byłoby w stanie. Jego obecne wielbicielki, ani wdziękami ciała, ani przymiotami duszy, ani też majątkiem i urodzeniem wyrównywająceini jego stanowisku i godności, nie mogły go kusić, inżynier więc na nie nawet nie patrzył i patrzeć nie chciał, choćby tylko dla chwilowej, przelotnej igraszki zmysłów. Mężczyzna w nim zdrzemnął się na chwilę.
Powoli kobiety zaczęły mówić pomiędzy sobą, że to musi być jakiś dziwak, który się nawet uśmiechnąć do ludzi nic chce i postanowiły sobie w duszy nie zwracać już więcćj na niego uwagi. Najpierwszą obrażoną była Berta. Czyż zresztą nie miała prawa do tego?... Jej ręce drobne i gładkie nie były nigdy pokaleczone niciami sieci. Spódnicę miała zawsze cala, choć nie miejskim krojem, a czepek i zapaskę tak czyste i białe, jak śnieg na ponowię. Żadna kobieta nie mogła się z nią równać, ani kolorem włosów, których dwa lnianozlote promienie wysuwały się na skronie i poniżej uszu ginęły w fałdach tego samego czepka, z pod któregowyszly. Zresztą, ozy jej niebieskie oczy nie były większe i łagodniejsze, niż u wszystkich innych towarzyszek, lub czy inżynier na jej nogach, obutych w wysokie skórzane trzewiki, choć raz aby widział wielkie, hałaśliwe saboty?... Nie! Tego już było za wiele. Czoło dobrćj i łagodnej aż dotąd Berty, zsunęło się na nos, a wargi zadrgały gniewem. Od kilku dui przestała kręcić się koło stolika i siadała ua drugim końcu bulwaru, jeżeli inżynier był na pierwszym. To jednak nic pomogło. Zajęty naukowemi badaniami, młodzieniec rysował na stole i zapisywał w książeczce, nie rzuciwszy nawet przelotnego spojrzenia na zadąsaną swą wielbicielkę. Pewnego razu Berta, dla ukarania tej nieuwagi, poszła do domu i w najpiękniejszą pogodę obuła wielkie saboty, których czasami tylko używała ua zimowe błoto. Tego dnia, jak na złość, inżynier, podnosząc n do trzeciej potęgi, omylił się potrzykroć. Berta zamieszana pomiędzy widzów, kołacząc umyślnie sabotami po bruku, zachodziła mu to z jednej, to z drugiej strony, to z przodu, to z tyłu.
— Czego mi się tu słaniacie pod ręką?... Do stu dyabłów, pracować nie moge! Nie widzieliście nigdy libelli, czy co?! No, macie! napatrzcie się raz, jak wygląda rajzbret, i nie nachodźcie mnie więcej! — zawołał inżynier gniewnie i wziąwszy rajzbret w ręce, zaczął nim kręcie na wszystkie strony. Widzowie spuścili głowy i pomału a niechętnie usunęli się cokolwiek na bok. Berta stała na miejscu i obojętnym wzrokiem wodziła po niebie, jak gdyby na niem czegoś szukała.
— Dobrze, że idziecie—zawołał inżynier do nadchodzącego pomału Boudarda— pomożecie mi rozpędzić tych gawronów! Przeszkadzają mi robo! Żebym to tylko rysował, niechby sobie klekotali mi nad głową, aio muszę liczyć i sprawdzać!!
— To prawda, to prawda — odpowiedział Boudard i spostrzegłszy Bertę za plecami inżyniera, dorzucił porywczo:
— Cóż to! Nie możesz rozpędzić tych gęsi, kiedy widzisz, że pan inżynier rachuje?
— Nie wiedziałam, że to przeszkadza panu inżynierowi.
— Ma się rozumieć, że nie pomaga, kiedy mi klapią temi przeklolemi sabotami nad głową a nosy wsadzają w rajzbret.
Berta, jakby zawstydzona, nie rzekłszy słowa, poszła do domu i przywdziawszy skórkowe trzewiki na nogi, wróciła na bulwar. Boudard siedział na ławce i od czasu do czasu bronił inżyniera przed ciekawymi natrętami, którzy, pomimo ostrych przymówek i zakazów inżyniera, skradali się po cichu na palcach do trójnożnego stolika. Widząc córkę mijającą go obojętnie, zawołał na nia po imieniu i zatrzymał przy sobie ua ławce. Imię to przez wspomnienie kawiarki z Paryża mile zabrzmiało w uszach inżyniera. Podniósł głowę i ciekawie spojrzał na Bertę. Jego wzrok spotkał się z jedwabnem łagodnem jej wejrzeniem. Po chwili spojrzał po raz drugi, jakby mimowolnie, potem po raz trzeci—umyślnie, a potem po raz czwarty —ale wtedy już niebieskie oczy wpatrywały się w piętę wełnianej pończochy dla Orange'a. Nagle zachciało mu się palić. Przerwał robotę, jakkolwiek pilną, i usiadłszy kolo Boudard'a, zaczął kręcić papierosa. Berta patrzyła nań z ukosa i podziwiała jego różowe paznokcie, starannie zastrugane na końcach, długie palce, które łąk zręcznie kręciły papierosa, podwójne kule malakitowych spinek u szerokich rękawów i złotą dewizkę, bogato zwieszającą się z obu kieszonek białej pikowej kamizelki. Gabryel przyszedł jej na myśl. Przypomniała sobie jego ręce grube i nasiąknięte smołą, palce krótkie i paznokcie czarne, pourywane do połowy. Westchnęła.
— Zdaje mi się, że to wasza córka—rzekł inżynier po kilku słowach zamienionych z Boudard'em o pogodzie i ciężkich czasach.
— Tak, panie inżynierze, to moja córka, co jest za Orange'm.
— Ab! przypominam sobie teraz. Tak, tak... pierwszego duia mówiliście, że Orange to wasz zięć. Ale ja mam tyle na głowie, że doprawdy zapomniałem.
— Zięć, panie inżynierze, zięć! choć z dobrej woli, Bóg mi świadkiem, ie nigdy nie byłbym mu dał córki za żonę.
— Cóż to! Gabryel wam przeszkadza żyć, czy co, że go tak ciągle wspominacie?— wtrąciła Berta, ujmując się za mężem.
— Co uie mam go wypominać! Alboż to nie przez niego od czterech już lat nie wsiadam na pokład? Jak mnie wtedy potrząsl na bruku, to do tej pory jeszcze w krzyżach mi trzeszczy.
— Przecież do śmierci i takbyście nie żeglowali, choćby was Gabryel nic był potrząsl.
— Któż ci to powiedział, że nie? Pewnie byłbym jeździł, bom mocny jeszcze w sobie, tylko że na nogi nic bardzo moge. A zresztą, niech tam! Poco będę pracować? Dla siebie mam dosyć, a na ciebie niech on zapracuje.
— Pewuie, że zapracuje, kiedy i dniem i nocą na morzu.
— No, no, no!... Żebyś tylko jeszcze kiedy nie zapłakała na tę jego pracę, jak mu się znowu zachce przemycać za cudze pieniądze—zawołał Boudard niechętnie, i zwrócił się nagle do inżyniera:
— A cóż nasz bulwar? będzie, czy nie?
— Przecież go sam nie postawię. Na wszystko potrzeba czasu, mój stary! Jak skończę projekt, obliczę koszta i przedstawię do ministe
ryum, to może w tym roku jeszcze bulwar postawimy.
— Na zimę będzie?
— Może będzie, może uie... Jeżeli dostawcy się podejmą, a mróz bardzo nie ściśnie, to...
— Dobryś! Niecb nam na jesień jeszcze jeden przypływ podmyje brzegi a z kilka domów przewali, to na zimę morze będzie hulać po Grandcamp, jak dziś na skalach tam oto na północ! Hej, hej żeby tak za cesarstwa, toby już dawno bulwar stał na miejscu i bronił naszego mienia.
— Przecież mieliście cesarza przed siedemdziesiątym rokiem, a jednak całego bulwaru wam nie postawił.
— Postawił ten kawałek, na którym stoimy, to byłby postawił i resztę, gdyby go nie byli oszukali i sprzedali.
— Mój stary, za te pieniądze, które tu siedzą w tych kamieniach, toby cztery takie można było postawić, jak nic.
— To czemuż nie postawią teraz, kiedy można taniej?
— Przecież stawiamy, jak widzicie, i nie żądamy od was osobnych pieniędzy, ani podatków.
— Jeszczeby tez co! podatków... kiedy ryby takie tanie!
— Przecież za darmo nikt wam robić nie będzie. Jak fundusze państwa nic pozwalają, a gmi na dać nie chce, czy nie może, to trzeba czekać lepszej pory. Zresztą widzicie, że robimy.
— Ja go tam pewnie jnż nie zobaczę, kiedy jeszcze do ministeryum posyłać trzeba!
— Nie bójcie się, nie bójcie! I wy źyć będziecie, i bulwar stanie bez cesarza, tylko trochę cierpliwości i dobrej woli. Niech ministeryum zatwierdzi projekt, to się rzncimy do roboty wszyscy, jak tu jesteśmy, a bulwar stanie przed zimą.
— Jeszczeby też co? żebym miał na starość dźwigać kamienie dla Kzeczypospolitej—zawołał z oburzeniem Boudard i szarpnął głową, aż kutas szlafmycy musnął inżyniera po twarzy.
Berta robiła pończochę i zdawało się, że nie zwracała uwagi na obecnych. Inżynier, wypaliwszy papierosa, poszedł do stolika i zaczął na nowo „kreślić czarne kreski na białym papierze.” Słońce piekło, jak szalone, a na niebie ani chmurki. Wiatr z morza niósł trochę świeżego oddechu i zbierał pot z policzków i skroni inżyniera. Ale to nie wystarczało. Przed jedenastą trzeba było zejść z bulwaru i schować się w cieniu hotelowej izby, lub pod ścianą pierwszego lepszego domu. Inżynier kazał chłopcom ściągnąć łańcuch i tyczki, złożyć stolik i odnieść wszystko pod Gniadego Konia, sam zaś poszedł się położyć na wygodnej sofie, którą mu ojciec Renouf, dla houoru biura, wstawił 'do pierwszego pokoju.
— A żebyśmy tak aprobowali—mruknął do siebie i uśmiechnął się rozkosznie pod starannie wypomadowanym wąsem.—Eli! z temi chłopkami tyle zachodu, że skórka nie stanie za wyprawę. Zresztą, jak się tu wziąść do rzeczy? Ani temu dać cukierków, ani teatru lub kolacyjki! Przecież oczu, jak student do niej przewracać nie będę. Ua! żeby tak można spotkać gdzie na uboczu... Bulwar ciągle pełuy, a w domu niepodobna, bo zaraz wszyscy się dowiedzą. Dam pokój! zawyrokował inżynier i głęboko przeciągnął się ua kanapie. Po chwili jednak opanowało go nerwowe ziewanie i rozstrój w całem ciele. „Cóż u Boga! miałbym nie dać rady jakiejś tam rybaczce?” zawołał gniewnie i postawiwszy marsa na zawsze gładkiem i wypukłem czole, porwał się z kanapy, która miękkiemi poduszkami wywoływała w nim bezustanne ciągoty. Stanął przed lustrem. Oczy jego przesłonięte były lśniącą mgłą zmysłowego omdlenia. Przeciągnął się i zaczął sobie przyczesywać włosy. „Czy ich dyabli z tem głupiem Orandcamp i jego morzem! Potomkowie Wilhelma Zdobywcy! A śliczni mi potomkowie na rybach! Wiecznie pijani i wiecznie brudni! Żeby choć burza kiedy poszalała ua fej misce wody! Co to mi za morze? Ani trąb, aui rozbitków!.. Ciągle jedno i to samo: sześć godzin przychodzi sześć godzin odchodzi. Woda i woda!" monologował inżynier, przeczesując grzywkę na czole i układając wąsy nad wydatną, różową wargą, która teraz, więcej jeszcze niż zwykle, wydęła się gniewem. Zadzwoniono na śniadanie. „Albo to ich jedzenie! Co dzień to samo! ryby, i ryby baranina i baranina. Dzwońcie sobie, dzwońcie... Nie głupim na was czekać; czekajcie wy na mnie"—zawoła! stanowczym głosem i usiadł przed lustrem.—Po pewnym czasie weszła hotelowa dziewczyna.
— Zupa na stole.
— Nareszcie! Panienko, panienko, zaczekaj!.
— Co pan każe?
— Daj buziaka.
— Obejdzie się! Niech pan szuka u innej— zawołała dziewczyna i zbiegła na dół.
— I znajdę—odpowiedział inż.ynier, schodząc do jadalni.
Berta tego dnia była mniej smutną, a więcej jeszcze marzącą, niż zwykłe. Odwróciwszy się tyłem do słońca, patrzyła na morze spokojne, jak dziecko w kołysce, i bawiła się widokiem drobnych a zwinnych fal, które lekki wiaterek miólł gdzieniegdzie po jego powierzchni. Pogoda wydała jej się piękniejszą, niż wszystkie, jakie dotąd widziała w Orandcamp. Zaczęła nucić po cichu miłosną piosnkę włoską, którą kąpielowi goście zostawili na normandzkie brzegu.
Boudard zobaczywszy innego starca na drugim końcu bulwaru, porzucił córkę, nie rzekłszy słowa, i poszedł się skarżyć przed nim na złe cza sy dla rybaków i wszelkiego handlu. Berta zostawszy się samą, przestała robie pończochę. Piosenka zamarła jej na ustach. Armand de Coux, kształtny, zgrabny, pięknie uczesany, starannie ubrany, zawsze poważny i dźwięcznie mówiący, stanął przed jej zamyślonemi c czy ma ze wszystkiemi zaletami ciała i duszy. Od dziś przestała się na niego gniewać. Przecież ją wyróżnił z pomiędzy towarzyszek, czysto ubranych tylko w Niedzielę i bez sabotów tylko w pogodne święta! Uśmiechnęła się do niego w myśli. Mąż przyszedł jej na pamięć. On bardzo dobry, ten Gabryel, tylko że grubiański i często ponury. Nie siedzi z nią nigdy, ani porozmawia nad morzem, choć niedzielę całą zostaje na brzegu. Cóż on temu winien? To zawód taki ciężki. Codzień na morzu, a choć wyląduje, to tylko aby zjeść trochę strawy, sprzedać ryby i znowu na polów, czy w dzień czy w nocy, w deszcz, słońce, czy burzę, byle zarobić i parę franków odłożyć na statek. Stracił jej i swoje. Boudard się zaklął nie dać solda więcej, a Renouf nie pozwala ryzykować statku na przemycanie. Musi więe biedować i ciułać na nowo po soldzie, jak dawniej. I Berta zaczęła serdecznie żałować Gabryela, że musi tak ciężko pracować, i zostawiać ją zawsze samą, zawsze smutną i niepocieszoną, kiedy onaby chciała tak przytulić się do niego, porozmawiać i popieścić, jak inni ludzie, którym Bóg pozwolił urodzić się gdzieindziej, niż nad morzem! W tej chwili rozległo się wolne i lekkie siąpanie po bruku. Kie odwróciwszy głowy za siebie, podjęła błękitną pończochę z kolan i jak przebiegła w wierności Penelopa, zabrała się do roboty tak pilnie, jak gdyby cbciala sobie wynagrodzić stracony czas. Inżynier usiadł przy niej na ławce i skinąwszy grzecznie głową, powitał:
— Dzień dobry.. Pończochy dla męża, nieprawdaż?
— Tak, panie.
— To musi być nudno robić tak codzień pończochy?
— Tak, panie.
— Ale zato są lepsze i trwalsze, niż fabryczne nie prawda?
— Tak, panie.
Rozmowa się urwała. Ona żywo migała drutami, a on kręcił z trzaskiem bregetowski kluczyk od zegarka, zadając sobie w myśli pytania: „Ach! o czem tu mówić?.. Żebym się chociaż znał na rybaekiem rzemiośle! Do czego się tu przyczepić?... O książkach?., nie. O pogodzie?.. nie umiera. Dyabli nadali te różnice wychowania!...”
— Czy można leż robić czasem wycieczki na morze?—spytał po chwili kłopotliwego milczenia.
— Tak, panie.
— Ale z kim?
— Z pierwszym lepszym majtkiem, albo sam.
— A zkąd wziąść czółna?
— Stoją na brzegu.
— Tak?... to można wziąść którekolwiek?
— Tak, panie, jeżeli wolne.
— A czy wiosła ciężkie?
— Dla rybaków, nie. Ale dla pana, na pańskie ręce..
— Na moje ręce?!... Nie taki ja słaby, jakby się to zdawać mogło na pozór! — zawołał z duma inżynier, i wyprostowawszy się na ławce, wydął klatkę piersiową, aż mu żyły nabrzmiały na szyi.
Berta spojrzała na niego z łagodnym uśmiechem i rzekła:
— Pan musi być mocny, ale do wiosła trzeba się przyzwyczaić.
— To być może; ale z czasem dam przecież temu radę.
— Jakto znać, że pan nie pracuje rękamil
— Tak?... spytał inżynier, spoglądając ukradkiem na swoje białe, delikatne ręce. Bozmowa urwała się znowu i oboje zapatrzyli się w morze. Berta przerwała pierwsza:
— Czy pan długo jeszcze zostanie z nami?
— Nie wiem. Może trzy, może cztery miesiące... a może i więcej... dopóki roboty nie skończę.
— Czy to tak trudno być inżynierem?
— Ma się rozumieć że nie łatwo, zwłaszcza jeżeli się ma do czynienia z morzem! Trzeba
niwelować grunt, obliczać w przybliżeniu największe ciśnienie wody, oznaczać wytrzymałość budowlauych materyałów, badać geologiczny charakter ziemi i mice na uwadze tysiące innych danych, które.....
— Aa!... wykrzyknęła ze zdziwieniem Berta i potrząsnęła głową.
Oboje zamilkli. Woda odeszła od brzegu powoli, nieznacznie prawic bez ruchu. Fala spokojnie rozlewała się po piasku i z lekkim szmerem wracała napowrót do morza, zostawiając za sobą obumarłe morszczyzny o długich, rozciągniętych bezładnie ramionach. Niebo było tak czyste i jasne, woda tak lazurowe błękitna, a powiew morski Iak świeży i łagodny, że oboje, nie zdając sobie sprawy z tych czarujących wpływów natury, siedzieli na ławce, jakby przykuci do niej rozkoszą. Rozmowa jednak nie szła. On wciąż kręcił trzeszczącym kluczykiem od zegarka, a ona poprawiała sobie biały czepek na głowie. Oboje chcieliby może mówić o czemś innem, a ustawicznie wpadali na przedmioty, które ich nie obchodziły wcale. Po chwili inżynier odezwał się znowu:
— Czy Orange dawno już żonaty?
— Pięć lat będzie ua jesień, jakeśmy się pobrali.
— A prawda! zapomniałem, że mi Boudard mówił. Ale ja mam tyle na głowie! Doprawdy zapomniałem... Czy tu są gdzie piękne okolice?
— Są, panie.
— Niedaleko?
— Tak, panie.
— A przechadzać się można po nich z przyjemnością?
— O! tak, panie. Tyle razy już chciałam pójść na przechadzkę, ale nie mogłam. Kiedy byłam w Caen, to codzień chodziłam do parku, a tutaj nic.
— To bardzo przyjemnie przechadzać się po parku nieprawda?
— O! tak panie... ja to bardzo lubię!..
— To taksamo, jak i ja—odpowiedział inżynier i zamilkł, nie śmiejąc z miejsca zaproponować przechadzki w jakie ustronie oddalone od ludzi, osłonięte cieniem rozłożystych drzew, przejęte wonią kwiatów i zamieszkane przez motyle, różnobarwnemi skrzydły kołyszące się cicho na falach powietrza i promieniach słońca. Nowe milczenie zaczęło go gniewać. Wziął na odwagę i przysunął się bliżej do Berty, z mocnem postanowieniem zaczepienia kwestyi w sposób drażliwszy, niż dotąd. Berta zdziwiona tym nagłym ruchem podniosła na niego łagodne oczy i zdawała się czekać zaczepki.
— Ach!... jak dziś gorąco .. a tu trzeba pracować.
— Czy pan już idzie?
— Tak... rausze... — odpowiedział inżynier, i nie wiedząc sani dla czego powstał z ławki, podał Bercie rękę na pożegnanie.
Młoda Normaudka, skrępowana nieznajomością wykwintnych obyczajów, rzuciła okiem ua bok z obawy, czy kto nic widzi, i wyciągnąwszy nieśmiało dłoń, pozwoliła się uścisnąć za same końce cieukich palców. Inżynier poszedł wesoło do biura, zawoławszy sobie w duszy:
— Już ją mam!
Berta zostaią sama. Obejrzawszy się raz jeszcze do koła, czy kto nie widział, zaczęła się bliżej zastanawiać nad osobistością inżyniera. Ani Iryzyer z Caen nic wydal się jej tak dobrze ułożonym, ani aptekarz z Bayenx tak poważnym, jak inżynier. Tylu już ludzi widziała na świecie, a nikt dotąd na niej nie zrobi! tego dziwnego wrażenia, co on, choć inni rzucali na nią miłośnic zamglone spojrzenia i grzeczne, znaczące słówka, kiedy przechodziła przez ulicę lub słuchała wojskowej orkiestry w parku. ..Jaki on miły! jaki on miły!..,” powtarzała sobie w duszy i puszczała myśli na rozkoszne bezdroża czarów miłości wyższej i idealniejszej, niż ta, która ją rzuciła w twarde objęcia Orange'a.
Morze odeszło zupełnie i ława żółtego piasku, porozrywana czarneml plamami morszczyzn i kałuż, roztoczyła się przed jej oczyma. Jakiś żal ścisnął jej sercem i zmarszczki posępnego smutku wywołał na czoło. Ach! czemuż urodziła się nad morzom wśród tćj jednostajności widoków kawałka ziemi i bezmiaru wód, wśród tych ludzi grubych, niezgrabnych, zapracowanych i nieokrzesanych, ona, która potrzebowała ciągłych zmian dla myśli, ciągłych rozrywek dla łatwo nużących się zmysłów, i ciągłego towarzystwa dla obrony przed śmiertelną nuda, która ją ogarniała z każdym niemal pochmurnym dniem, Iuli z każdym pogodnym wieczorem. Na widok tej natury gnijącej, lub usychającej na brzegu pozbawionym wody, dreszcz strachu przebiegł ją po ciele. Wstrząsnęła się nerwowo, zwinęła szybko druty w pończochę i pobiegła prosto do domu. Mieszkanie uraziło ją nieporządkiem, jakkolwiek wszystko stało na swojem miejscu, a izba była uprzątnięta i zamieciona. Potrzebowała coś robić. Z nerwowym pośpiechem zaczęła przestawiać stołki, zcierać kurze, obmywać kwiaty, przekładać talerze w kredensie i poprawiać łóżko. Zmęczona wkrótce tą pracą siadła przy oknie.
Inżynier schylony nad stolikiem pracował również przy oknie, ale przy otwarteru. Berta spostrzegłszy go, chciała uciekać.
— Cóż to! nie wolno mi siedzieć u siebie w izbie, kiedy on pracuje naprzeciwko?
— zawołała do siebie, i została.
Po chwili inżynier podniósł głowę i spotkał się oko w oko ze swoją sąsiadką. „Dzień dobry,” „dzień dobry" skrzyżowało się w powietrzu. Od tej pory inżynier ciągle pracował przy swojem oknie, a ona robiła pończochy, lub cerowała przy swojem. Spojrzenia krótkie, lub długie, proste, lub ukośne, migały co chwila nad podwórzem ojca Renoufa, a ciche pozdrowienia rozpływały się po rosie porannej, lub w wieczornym powiewie morskim. Berta często chodziła do ogródka i wieszała, lub zdejmowała koszule na płocie i gałęziach gruszy.
Raz inżynier, przechodząc przez podwórze oberży, nadybal ją przy płocie. Ponieważ była blisko, pocałował ją więc ukradkiem w policzek i odszedł. Berta niespokojnie obejrzała się naokoło. Nikt nie widział. Bez gniewu popatrzyła za odchodzącym i oparłszy się brodą o wystającą żerdź płotu, zaczęła marzyć. Doprawdy nie trzeba mieć szczęścia, aby będąc ładuą, zgrabną, dobrą i łagodną, wyjść za rybaka, który raz tylko na tydzień jest na brzegu przez dwadzieścia cztery godziny, ale z tych przez sześć pije, przez drugie sześć gra w kręgle, lub domino, a potem przez cztery dopija, przez ośm zaś pozostałych wytrzeźwia się i wysypia w łóżku za cały tydzień. Westchnęła. W tej chwili inżynier wracał tą samą drogą, którą poszedł. Berta nie chciała uciekać, aby nie zwrócić podejrzeń na siebie. Nieruchomie zostaią tak długo na miejscu, aż poczuła jego rękę na swojej.
— Cóż tak smutno?
— Alboż mi dobrze!
— Czy podobna? Taka dobra, taka piękna...
— Nie jestem piękna.
— Alei tak... bardzo piękna. I żebym tylko mogł swobodnie całować te usteczka koralowe...
— Nie trzeba, panie, nie trzeba... Jakby się mąż przypadkiem dowiedział!...
— Co się ma dowiedzieć! Zresztą pójdziemy kiedy za wieś, na przechadzkę, w sady... wieczorem.,.
— Nie można, panie, nie można...—odpowiadała prawie za każdem słowem licrta i patrząc w ziemie, kręciła głową.
Inżynier ścisnął ją za rękę, przyciągnął do płotu i pocałowawszy wyrywającą się w skroń, szepnął cicho do ucha:
— Wieczorem będę dziś czekał na drodze do Maisy... Dobrze?
Berta nic nie odpowiedziała, lecz zmieszana, szybko wbiegła do siebie po kamiennych schodach.
Inżynierowi dzień wydawał się bez końca. Za lada nachyleniem się, krew bila mu do głowy i przeszkadzała spokojnie pracować. Spotkawszy ojca Kenoufa, skarżył się przed nim na częste zawroty głowy.
— Niech pan inżynier pije dużo cydru, bo to dobre na żołądek, i przejeżdża się często po morzu. Wiosłowanie dla ludzi uczonych, to samo zdrowie.
— Posłucham waszej rady, ale musicie mi postarać się o czółno.
— Nic łatwiejszego. Orange z panem pojedzie.
— liaz to nic sztuka! Ja chciałbym wiosłować stale.
— I to się zrobi, niech tylko Orange zawi nie do brzegu.
— A kiedy wyląduje?
— W nocy, tak koło dwunastej...
— Kolo dwunastej!... Dlaczego tak późno?
— Ha! trzeba pracować, panie. Inni wylądowali już od pół godziny na niedzielny wypoczynek, a on jeszcze został ua morzu i łowi aż do nowego przypływu. Kiedy się straciło cudze pieniądze, to po całych dniach świętować nie można — zawyrokował ojciec Kenouf i chytrze łybnął oczami.
— To pewna, że nie; ale jakże ou sprzeda ryby, kiedy targu w nocy niema?
— K... My tam je prosto posyłamy do Paryża. Byle tylko przyjechał przed trzecią rano, to zawsze jeszcze zdążę ua pociąg. Ludzie nam tego darować nie mogą, ale my tam zawsze zarabiamy więcej, niżby matka Coispel dala.
— A czy na morze śmiało się puścić z nim można?
— Z nikim, jak z nim. Niech pan inżynier Bię nie boi, a jedzie o każdej porze, bo Gabry
jel na morzu pewny, jak orzeł w powietrzu. Pan inżynier jutro się przekona.
— Dobrze. Więc jutro?
— Jutro, jak tylko przypływać zacznie.
— Ale, ale, ojcze Renonf! O której godzinie słońce zachodzi?
— O szóstej, zdaje mi się, czterdzieści dziewięć.
Inżynier kiwnąwszy oberżyście głową, spojrzał na zegarek. Brakowało jeszcze pełnych trzech godzin do zachodu. O szóstej punkt podano obiad dzięki jego niecierpliwości i pileniuKiedy wstał od stołu ostatnie promienie słońca zbiegały z nieba czerwonemi szlakami i chowa ły się w morze. „Czyż to głupie słońce nie zajdzie już dziś wcale!” zamruczał pod nosem i niespokojnym krokiem wyszedł na bulwar. Całe Graudcamp wyległo nad morze. Rybacy nosili na rękach niemowlęta i śpiewali im ochrypłym głosem piosnki całego świata, w których poeta nie domyśliłby się swoich słów, a kompozytor melodyi. Kobiety chodziły koło mężów słaniając się im przy bokach, jak kotki w noc marcową, a młodsze dziewczęta i „malcy" tańczyli kółka na piasku, przeplatając imitacyje zwrotek Ronsarda grubemi i ttustemi dowcipami własnego pomysłu. Boudard siedział na swojej ławie i zgromadzonym rozpowiadał o dawnych lepszych czasach na ryby za cesarstwa, a Berta siedziała tuż przy nim i"obojętuie słuchała jego narzekań. Inżynier przeszedł przez bulwar raz, drugi i trzeci. Berta ani spójrzała. „Politykuje"—pomyślał i przesuną! się z wolna koło samycb jej nóg. Nie spojrzała jednak. Nareszcie ściemniło się zupełnie. Wyszedł za osadę i wierząc w szczęśliwą gwiazdę,' puścił się pomiędzy żywopłotami z cierni i jerzyn drogą ku Maisy. Wsunąwszy się między dwa cieniste krzaki, usiadł nad rowem, i nadsłuchując lada szelestu, czekał. Upłynęła godzina cała: nikt się nic pokazał na drodze. Z początku cicby gwar weselących się dolatywał go ze wsi. Pomału jednak i to echo ludzkiego życia zamarło. Zrobiło się tak cicho, że słyszał wyraźnie tyk, tak swojego zegarka. „Ua! teraz właśnie najlepsza pora!.... przecież wyjść nie mogła przy wszystkich. Jaki ja głupi ” zawołał sam do siebie i skręcił nowego papierosa częścią dla zabicia nudów, częścią dla zobaczenia godziny przy świetle zapałki. Gwiazdy mrugały, wiatr z szumem czesał po liściach drzew, zegar kościelny jęczał co kwadrans żałośnie po rosie, a on wciąż czekał na twardej murawie i klął. Nagle zdawało mu się że słyszy kroki zdaleka. Wstrzymał oddech Krew tętniła mu w uszach i przeszkadzała słyszeć dokładnie. Wytężył uwagę. Ani żywej duszy! Było to proste złudzenie wytężonego zmysłu słuchu. Zmęczony, znudzony, wstał i poszedł do oberży. W oknach Berty było ciemno, a we wsi cicho, jak makiem zasiał. Wszedł na górę, i postanowiwszy nie myśleć więcej o niepowodzeniu, położył się spać. Pomimo strudzenia podnosi! się co chwila na łóżku i wyglądał przez okno, czy przypadkiem nie świeci się u Berty. W pokoju zdawało mu się tak duszno i gorąco, że, jakkolwiek czuły na przeciągi, wyskoczył z łóżka i uchylił okna. Zrobiło się nieco chłodniej, a jednak nie mogł zasnąć. Krew tętniła mu ciągle w uszach, a spieczone gorączką wargi drgały nerwowym ruchem. Zaklął. Nagle ciężkie stąpanie rybaków zakolatalo po bruku i ponurem echem rozbrzmiało o ściany domów, rimiechy i grubijańskie dowcipy coraz wyraźniej dochodziły do jego uszu. Wyjrzał przez okno. Orange z drużyną dźwigał kosze z rybami i kierował się prosto do szynku ojca llenoura, który zawczasu otworzył drzwi przed wchodzącymi. Połów był świetny. Najmniej sto trzydzieści franków według” oceny Orange'a. Wniesiono dwa dzbany cydru, a po tym trzeci. Na odchodnem rybacy zażądali kawy i koniaku. Kiedy Kenouf zamknął szynk, z kościelnej wieży wybiła druga. Inżynier przewrócił się na łóżku i jeszcze raz zaklął. Śmiechy na ulicy, stukanie kieliszkami i głośne rozprawy o losach połowu w szynku, wybiły go ze snu do szczętu. Wstał, odział się w szlafrok, zapalił papierosa i usiadł przy uchylonem oknie, chcąc się lepiej zmęczyć i usposobić do snu. W izbie Berty na szybie przęsło niętej niebieską riranką zajaśniało słabe światełko. Wytężył wźrok. Wielki, niezgrabny cień Orangea majaczył mu w oczacb. Lekki wiaterek chłodził mu skronie i rozwiewał włosy. Otworzył szerzej okno, aby pełną piersią chwytać powietrze i gasić gorączkę. W izbie Berty rozległy się dwa silne i suche stuknięcia. Orange wielkie, ciężkie buty rzucił ua podłogę, inżynier chciał się cofnąć! Twardy glos Orange zatrzymał go na miejscu.
— Cożeś się tak rozwaliła na całem łóżku?... Posuń się troche, bo spać nie moge.
— Przecież ua ścianę nie wejdę — odpowiedziała Berta zaspanym, żałosnym głosem.
— Wejdź, gdzie chcesz, ale mi nie zabieraj całego miejsca, rozumiesz?
— Masz większą połowę....
— Patrzcie mi ją, jaka pani! Dla niej zamalo polowy, a dla mnie to dosyć! Cóżto! nic pracuję może przez cały tydzień jak koń, że mi w sobotę wyspać się nawet nic pozwolisz?
— Przecież ci nie bronię ...
— Nic bronię! nie bronię!.... A pod krzyżem mam ramę!.... Cóżto! wziąłem posag
za tobą, czy co, że się chcesz pieścić, jak dama?.... Kiedyś taka wygodna, to iii
sobie do ojca!
— Pocóżeś mnie bral — odpowiedziała Berta nawpól z płaczem.
— To ja może do ciebie przewracałem oczyr!
— Pewoie, żeś przewraca), pokiś mnie nie wziął...
— Niech i tak będzie! alem ei nie mówił, że nie chcę pieniędzy za tobą!
— To mów o tem z Boudard'cm, alo Diezcmną, bo ja się w to nie mieszam.
— Patrzcie, jaka niewinna! Niby to o gwiazdach rozmawiasz z nim przez cały dzień po kątach! Gdybyś chciała, toby stary wilk otworzył kabzę, kiedy mu żywię córkę za darmo.
— Przecież ci dał sześć tysięcy za mną... a żeś je stracił, to nie jego wina.
— I ja wiem bez ciebie, że nie jego; ale powinien dać więcej, bo mi się za tobą należy. Będę może czekał, aż mu się podoba wyciągnąć nogi!
— Musisz, bo za życia nie da ci już więcej.
— Poczekaj! jak mu kości natrzęsę raz jeszcze, to się wzruszy.
— I tak nie da, bo ci nie dowierza..
— Ja mu wiary napędzę, niech go tylko gdzie w kącie przydybię!
— Przecież go nie zabijesz....
— Nie potrzebuję go zabijać! Niech mi tylko da jeszcze siedem tysięcy, żebym przestał pracować za darmo na Renoufa i ciebie! Jak mu jutro nie powiesz o pieniądze, to cię z domu wypędzę! Rozumiesz?
— Rozumiem...
— Powiesz?!
— Powiem... ale ojciec i tak nie da.
— No, to ja wam obojgu pokażę! 'osuń się do ściany, mówie!... Tak! A tylko pamiętaj!—zawoła) Orange i zamilkł nareszcie.
inżynier zamknął okno.
IJerta tuląc się do ściany, wzdycbała i tłumiła łzy w gardle. Przed oczyma zaczęły jej się przesuwać obrazy przeszłości i minionych marzeń, kiedy u ciotki, kładąc się do łóżka, myślała o pięknych sukienkach, o chłopcu zawsze całującym w same usta, o ładnym domu w mieście, lub nawet o mężu, ale o takim, któryby wiecznie się do niej uśmiechał, wiecznie pieścił i kochał. Orange zakopany w poduszki chrap nął gniewnie nozdrzami i gardłem. Żal ścisnął jej serce. Rozpłakała się na dobre i zwróciła myśl na swoje obecne położenie. Inżynier ładnie ubrany, przystojny, grzeczny i miły stanął jej przed oczyma. Zasnęła z uśmiechem ua ustach.
Słońce już było wysoko, a inżynier spał jeszcze snem ciężkim i niespokojnym. Wczorajszy zawód i nocne hałasy wywołały w nim potrzebę dłuższego wywczasu, niż zwykle. Ku wielkiemu zatem zdziwieniu ojca Renoufa, który już dawno powrócił od kolei, inżynier wstał dopiero o dziesiątej. Tego dnia wszystko dla niego było złe. Zły hotel, zła usługa, złe jedzenie, słowem wszystko, co tylko bezpośrednio obcho
dziło ojca Renoufa zasługiwało na nagana której inżynier bynajmniej mu też i nie szczędził. Szynkarz, nie wiedząc już jak ugłaskać swego klienta, przypomniał mu o przejażdżce po morzu z Orange'm.
— Ależto popędliwy człowiek—przerwał iożynier trwożliwie.
— Bynajmniej, panie inżynierze! Orange jest łagodny jak baranek, byle mu tylko w drogę nie wchodzić.
— A ja myślałem, że się unosi łatwo — odparł inżynierł dwuznacznym tonem i lekko kiwnąwszy szynkarzowi głową ua pożegnanie, bezwiednie, z przyzwyczajenia skierował się w stronę morza.
W drodze przyszła mu świetna myśl do głowy. Będąc republikaninem poważnym, to jest ani cezarystą ani lojalistą, i katolikiem rozsądnym to jest człowiekiem nic wierzącym w dogmaty kościoła, ale uznającym potrzebę religii dla umysłów niewykształconych, inżynier nie pościł w piątki, nie spowiadał się nawet raz do roku koło WielkiejNocy, nie mówił pacierza ani rano, ani wieczór, ale toż za to nie wymyślał na księży razem z „czerwonymi”, i ile razy zdarzyła się sposobność, chodził do kościoła „dla drugich" „dla przykłada", jak sam zwykł był mawiać do napadających nań bezbożników. Przypomniawszy sobie, że pobożny lud nadmorskiej osady znajduje się w tćj chwili w świą tym wiernych i korzy się przed Panem, nie biorąc nawet obecności tam Berty pod uwagę, przeczesał ua czole grzywkę starannie grzebyczkiem, który zawsze nosił przy sobie, ściągną! szerokie rękawy keszuli aź na same palce, wysunął rożek chustki z kieszeni ua piersiach, włożył rękawiczki na obie ręce, i lekko wywijając malakitowa gałką laseczki w powietrzu, spokojnym poważnym krokiem wysokiego urzędnika podążył wprost do kościoła pod górę.
Stara wieża romańsko normandzka, ciężka, jednostajnie gruba, z półkulistem oknem u góry i tegoż samego rysunku drzwiami, wychodziła z ziemi, jak massywny pień wysoko zrąbanego dębu, który niejako się pyszni swoim ciężarem i mocnemi proporcyami. Przy nićj długa szopa drewniana, zastępująca miejsce kamiennej zniszczonej nawy, chyliła się na bok od wiatru i ze starości. Inżynier wszedł. Kościół był przepełniony. Po jednej stronie siedzieli mężczyźni, po drugiej kobiety. W smugach światła, "padającego przez małe kwadratowe okna w ścianach u góry, wirowały pyły kurzu, i fantastyczne kreśląc kola w powietrzu, zwinnie tańcowały nad głowami zgromadzonych. W ostatniej ławce siedziała z brzegu Berta i modliła się na książce. Inne kobiety z nosami pospuszczanemi na dół drzemały, kiwając się ua boki lub ziewały przeciągle w zaciśnięte przy ustach pięści. Mężczyźni rozmawiali pomiędzy sobą po cichu i od czasu do czasu spluwając, z hałasem zacierali nogami posadzkę.
Za ukazaniem się inżyniera na progu, w kościele zrobił się szmer: mężczyźni odwracali głowy, a kobiety trącały się łokciami. Inżynier tymczasem z wykwintnym iaryzeizmera kornie schyliwszy głowę na widok ołtarza, obwieszonego jak stragan sztucznemi kwiatami, posunął się parę kroków w głąb i stanął tuż przy ławce, na której skraju siedziała Berta.
Był to sam środek kazania. Kziądz porzuciwszy „Kanę Galilejską gdzie Jezus był wodę winem uczynił", z widocznym zapałem galopował po stepach nowożytnego materyjaliziuu, który z niesłychaną szybkością zdołał się przedrzeć do serc ubogich nawet duchem.
Berta niezuaczuie usuęła się na bok. W cichym szepcie rybaków z łatwością można było odróżnić pojedyncze wyrazy techniczne ich zawodu, ceny ryb i spodziewano ukończenie bulwaru, który miał uchronić ich mienie przed rozhukanemi w zimie falami morza. Inżynier, przyczepiwszy się do ławki przy Bercie, słuchał kazania z widocznem zajęciem.
Ksiądz, tubalnym głosem piorunując przeciwko zatraceniu się ideału w duszy ludzkości całej, powoli zbliżał się do celu. Chodziło mu o to, że kiedy rybacy co raz to nowe stawiają sobie domy, w których nie brak ani mahoniowych łóżek ani bogato rzeźbionych szaf, dom boży grozi ruina. Mniejsza już, że lichtarzy niema za co posrebrzyć, że wapno sypie się do kielicha, a kropielnica cieknie, mniejsza już o ozdoby i bogactwo kościoła, bez których Bóg obejść się może. Co jednakże parafianie do serca wziąśćby powinni, to krokwie przegniłe, które grożą upadkiem, i reparacyję dachu nad zakrystyją, przez który woda się leje, jak przez sito.
Szept rybaków przemieni! się w gwar prawdziwie jarmarczny. Berta, w miarę, jak co raz silniej uczuwala błogie ciepło w nodze przez zetknięcie się z kolanem inżyniera, co raz natarczywiej wlepiała oczy w książkę od nabożeństwa, i co raz głębiej schylała głowę nad pulpitem ławki. Inżynier, pomimo natężonśj uwagi, nic z kazania zrozumieć nie mogł. Rzeczpospolita, atcizm, ojcowie kościoła, świątynia Salomona i kościoł w Grandcamp, dudniły mu w uszach pustymi oderwanymi dźwiękami, które się mieszały z glosami rybaków w jeden wielki chaos słów.
Berta w skutek ciągłego spuszczania głowy była czerwona, jak piwonija.
Kiedy ksiądz, po bezskuteczncm przywoływaniu rybaków do porządku, wśród powszechnego gwatu schodził z ambony, jej ręka tonęła w dłoni inżyniera, który zasłaniał ją swem ciałem, obojętnie rozglądając się po kościele i twarzach rybaków. Orange skarży! się głośno na te scia, wzywając wszystkich na sędziów swojej sprawy.
W czasie nabożeństwa gwar przycichł zupełnie. Organ, za wielki na drewniany kościółek, zabrzmiał krzykliwym głosem pod palcami organisty, który wciąż szuka! odpowiedniej tonacyi do śpiewu księdza i wciąż chybiał, jakby na złość muzykalnym uszom. Kurz, poruszony falami dźwięku, porwał się ze ścian, okien i belek, i siwemi tumanami zawinął nad głowami paraiian. Zaduch rybiego tłuszczu, spotniałych ciał i mirrowych kadzideł, zmieszał się w jedne massę z kurzem, i dusił w gardłach. Po kilku minutach wszystkie twarze powlekły się czerwonawofioletową barwą, a szybko nozdrzami robiące nosy zaczęły kichać na wyścigi. Inżynier otwartemi ustami chwytał duszne powietrze w piersi i co chwila przykładał do nosa silnie wyperfumowaną chustkę. Jakkolwiek wszyscy mężczyźni wynieśli się przed końcem nabożeństwa, on postanowił nie dawać złego przykładu i wytrwać do ostatniego Amen. Zanim ksiądz pokropił pobożnych, a raczej, pobożne niewiasty święconą wodą, Berta wycofała rękę z dłoni inżyniera i niespokojnie poruszyła się w ławce. Inżynier wstał, przeżegnał się z pokorą ua środku kościoła i wyszedł na cmentarz. Rybacy, kryjąc się przed skwarućm słońcem pod cieniem kamiennych grobowców i krzyżów, dokońezali rozpoczętych rozmów o porwanych ua skalach sieciach, o wietrze, za słabo wczoraj wiejącym, i o złych całkiem wróżbach na jutrzejszą pogodę. Kobiety zaczęły powoli wychodzić z kościoła i grupować się koło mężów. Berta stanęła nieopodal Orange'a, który, udając że jej nie widzi, wołał na cały głos do Lemoine'a:
— Gdybym był wiedział, że stary pozwoli ua hańbę córki, to już dawno Blande!, ta, co ją znacie, wdowa po kowalu z Isigny...
— Pójdź do domu—przerwała Berta — dziś jeszcze będę mówiła z ojcem.
Orange dał się pociągnąć żonie, i ciężkim, kołysanym krokiem, ze spuszczonemi na dół rękoma, przeszedł przez cmentarz. Berta, trzymając się jego przedramienia, dreptała przy nim drobno i szybko. W tym beztaktowym postępie po ważkiej uliczce cmentarza doszli do bramy wchodowej i spotkali się oko w oko z inżynierem, który, oparty tylem o drewniany filar, kręcił papierosa, nie uważając na nikogo.
— Moje uszanowanie panu inżynierowi—zawołał Orange, zatrzymując się z żoną przed bramą i lekko uchylając futrzanej czapki.
— Dzień dobry—odpar inżynier obojętnie.
— Pan inżynier mnie nie poznaje?.... Podniosłem panu kapelusz na bulwarze, kiedy to wiatr wial od Maisy....
— Ach! prawda—odparł inżynier, udając że sobie przypomina.—Zapomniałem zupełnie... Ale
mam tyle na głowie!... Przecież to wy jesteście Gabryel Orange.
— Tak, do usług pańskich — odrzekł młody rybak, wyciągając do niego twardą, skuloną od wiosła dion ua powitanie.
Inżynier uścisnął się z Orangem nie bez pewnego zakłopotania.
— Ojciec Renouf mi mówił, że pan inżynier, życzyłby sobie przejechać się po morzu. Jestem na usługi. Czas dziś piękny, pojedziemy z wiosłami; a jak panu przyjdzie kiedy ochota, to wsiądziemy na I'elrelą i pożeglujemy na cały dzień.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze!... Istotnie chciałbym widzióć połów na pełnem morzu.
— To bardzo piękne—odparł Orange.—Pan inżynier zobaczy, jak sieć zapuszczamy, jak się ryby biorą, jak kamienie, czego Boże broń, wciąga się na pokład... Tylko nic trzeba jechać w piątek. Dobry Bóg w piątek umarł, to tez i dla uas co Piątek nie żyje.... Mnie samego skarał...
— Jakto? w ten dzień nic nie łowicie?
— E! łowić łowimy, ale więcej się tam przebaraszkuje na pokładzie, niż przy sieci.
— To właśnie pojadę w piątek, żeby zobaczyć wasze żyie na morzu... Przecież
jestem de mokratą....
— Przepraszam pana inżyniera., eo to znaczy demokrata?
— Demokrata... jakby wam to powiedzieć!?... demokrata jest to człowiek, który
się zadaje z niższymi od siebie.....
Dzwonki hotelowe zagrały na wyścigi swoje pieśń żołądków. Wszystko troje spuścili się z góry ku osadzie. Z jednej strony bujającego się Orange'a, uwieszona u jego ręki, bezwładnie spadającej na dól. dreptała Berta, a z drugićj kroczył poważnie inżynier i od czasu do czasu dłuższem spojrzeniem mierzył jego silną, energiczną, hardą pustać. Pomimo lipcowego upału Orange na głowie miał 'utrzauą czapkę, która brunatnym włosem wydry lśniła się żywo ua słońcu i dodawała grozy jego twarzy spalonej, ciemnej, potrzaskanej od wiatru, i nerwowo drgającej koło nozdrzów i warg. W ciężkich i długich aż powyżej kolan butach, w czystej przekrochmalonej koszuli, która szerokiemi buffami szeleściała ua wietrze, i zc skórzanym żółtym pasem na grubych biodrach, młody rybak, przy świątccznem wygoleniu twarzy, miał w sobie coś dzikiego i niepokojącego.
Czarne, jak węgiel, oczy, głęboko osadzone w czaszce, i migające białkami, ustawicznie latały w orbitach już to z natury samej, już też przez nazwycząjenie do śledzenia za niewyraźnymi znakami nieba i morza. Inżynier, jak gdyby za kłopotany, pożegna! towarzystwo i szybko pobiegł do hotelu.
— To ty się zadajesz z niższymi od siebie!., syknął Orange za odchodzącym i zwolnił kroku. Berta uagliła na śniadanie. W milczeniu doszli do domu i w milczeniu zjedli. Wiedziony nadzieją zarobku Orauge zaraz po śniadaniu stawi! się w hotelu. Inżynier wykałał zęby i bezmyślnym wzrokiem patrzył na błękitnawą parę, podnoszącą się przed nim z filiżanki czarnej kawy. Naglony przez Orange'a wyszedł z nim nad morze nie bez pewnego przymusu.
— Ja tutaj mieszkam—zawołał Orange, pokazując ua lamus hotelu i swoje zarazem mieszkanie.
— A! — odpowiedział iużynicr, niby zdziwiony.
Na bulwarze staią Berta i rozmawiała z jakąś kumoszką.
— A nie zapomnij mówić ze starym!—krzykną! Orange gbśno i wszedł po kolana w wodę dla przyciągnięcia czółna do samego brzegu. Odbili. Inżynier byl zachwycony. Jakkolwiek nigdy wiosłem nie robił, chytry Normandczyk nie mógl się dosyć nachwalić jego zręczności, jakiej — jak mówił—nigdy w życiu nie widział. Wiosłowali przez godzinę. Inżynier rozpływał się w zadowoleuiu miłości własoćj, którą Orange, w nadziei szczodrego wynagrodzenia, łechlal z podstępnem mistrzowstwem. Po skończeniu lek cyi, w kieszeni nauczyciela dźwięczała srebrna pięciofrankówka. Od tej chwili sympatya ich osadziła się na trwałych podstawach zarobku z jednej strony a uczniowskiej wdzięczności z drugiej. Przy następnych wycieczkach na morze, oprócz zapłaty w monecie brzęcącej, inżynier wynagradza! rybaka obfitemi poczęstunkami w szynku ojca Renoufa. Pomimo życzliwości dla Orange'a, nio przestawał jednak rzucać pożądliwem okiem za Bertą. Romans, zawiązany z nudów, zaczął go męczyć niepozytywnym przebiegiem. Postanowił działać energiczniej.
— Z tymi chłopami inaczej nie można! Alboż się to rozumie na delikatniejszych uczuciach?
Pewnego wieczoru przez kilka godzin czatował na nią z okna. Deszcz padał drobnemi, ale rzęsistemi kroplami. Jedna wielka, szara chmura, jak dzwon mlecznego klosza, zawieszona nad ziemią i morzem, dodawała wieczorowi posępnego uroku ciemności. Tu i ówdzie widać było żółte światła po oknach domów i szynków, ale i te wkrótce pogasły. Zanim wybiła dziesiąta, cala osada już spala. Inżynier, z papierosem w ustach, siedział przy otwartem oknie i niespokojni'? okiem wpatrywał się w szarą sylwetkę lamusa. W izbie Berty było ciemno.
— Przecież jeszcze nie śpi—zawoła! do siebie i cofnął się trochę w głąb' pokoju przed deszczem, który ustawicznie gasił mu papierosa.
Na ścieżce błotnistego podwórza rozległo się lekkie stąpanie. Serce zabiło mu głośniej. „To ona!” zawołał i zbiegł szybko po scbodacb.
Berta wracała od ojca. Zatrzymał ją przy furtce od ogrodu i szepnął do ucba:
— Dziś, nie prawda?
— Nie można, panie, nie można.
— Ależ tak. Dziś.... za godzinę... wszyscy będą już spali, a rybacy ua morzu.
— Nie można, panie, nio można... jeszcze kto zobaczy...
— Nikogo niema! Wejdę cicho przez ogród.
— Nie można, panie, nie można.,..
— Za godzinę przyjdę. Jeżeli drzwi od kuchni uie będą otwarte, wybiję okno! — zawołał głosem stanowczym i pocałowawszy ją w skroń, odskoczył na bok.
Beria weszła do siebie. Rygiel szczęknął w zasuwie. Stanąwszy przed kominkiem, potarła machinalnie zapałką o ścianę. Zapałka zgasła. Wzięła drugą. W zamyśleniu pozwoliła spalić się jej do końca. Szybko potarła trzecią o komin i zapaliła świecę. Deszcz bębnił po szybach. Z rękoma spuszczonemi na dół, z oczyma otwartemi szeroko i z niedomkniętemi wargami, chodziła po izbie, wsłuchując się ze smutkiem w głuche echo własnych kroków. Strach ją wziął czegoś. Zaryglowała drzwi od ulicy. Świeca w szklannym niebieskim lichtarzu paliła się na murku komina i gorącym to neru oblewała jej policzki i tak już zabarwione czerwonemi wypiekami. Siadła na zydlu i utopiwszy czoło w dłoniach, zamyśliła się. W głowie jej szumiało, a w oczach się ćmiło. Wtem na drzwiach od kuchni rozległo się lekkie stukanie. Drgnęła, i porwawszy się z zydla, zgasiła świecę. Zrobiło się ciemno, jak w grobie. Serce biło jej tak silnie, że przycisnęła je obydwoma rękoma, bojąc się, żeby nie wyskoczyło. „Pójdzie sobie... nie otworzę”— pomyślała, i stanąwszy na progu kuchui, oparła się plecami o odrzwia. Inżynier zastukał silniej i poruszył za klamkę. Dreszcz strachu przebiegł ją po ciele. Niespokojnie potarła ręką po czole i, jakby dla obrony przed napastnikiem, cicho podsunęła się pode drzwi. Wiatr wyl żałośnie po ścianach i szybach, a spadające z dachu krople z przykrym rozbijały się pluskiem na kamiennych schodach od ogrodu. Inżynier krótko, ale niecierpliwie potrząsnął klamką. Szyby zadźwięczały we drzwiach.
— Wybije okno!—rzekła do siebie z przestrachem, przypominając sobie jego słowa. Położy la rękę ua klamce i gotowała się do odporu. Drzwi szczęknęły silniej. Pociągnęła machinalnie za rygiel i schowała się w kąciku kuchni, tuląc ręce do piersi.
Inżynier wszedł. Ryło tak ciemno, że zaryglowawszy drzwi za sobą, zaczął macać rękoma w powietrzu. Wstrzymał oddech i nadstawił
ucha. Najlżejszy bodaj szelest nie zdradza! istnienia żyjącej duszy.
— Berto... Berto—.... szepta! z cicha i instynktownie kierował się do izby. W chwili kiedy już był na progu, Berta podsunęła się pode drzwi, chcąc uciekać z domu. Klamka stuknęła pod drżącą jej ręką. Inżynier odwróci! się szybko, i poomacku schwycił ją wpół.
— Wyjdź pan! — zawołała wystraszonym głosem.
— Ani myślę.
— Ja pana proszę.... nie rób mnie pan nieszczęśliwą... jeszcze kto zobaczy...
— Wszyscy śpią.
— Może kto usłyszeć....
— Chyba szczury w lamusie, boć tu oprócz was nikt inny uie mieszka.
Berta nio wiedziała, co na to odpowiedzieć. Ostatnia broń wypadła jej z reki. Pozwoliła się pociągnąć do izby. Tu było cokolwiek widniej. Szaromroczne światło wpadające przez niebieską firankę pozwoliło inżynierowi dojrzeć zydel na środku izby, a w kącie białą kapę wysoko usłanego łóżka. Berta chciała się wciąż wyrwać mu z rąk. Inżynier usiadł na zydlu i gwałtem posadził ją u siebie ua kolanach. W żylastych jego rękach zaprzestała daremnych wysiłków i zwiśoiętą głowę przechyliła ma przez ramię
— Berto! ja ciebie kocbam—szeptał inżynier, dusząc się tym wyrazem. — Posłuchaj... będziemy szczęśliwi... zawsze razem... zawsze z sobą. Jak skończę bulwar, pojedziemy do Paryża.
— Ja tam nie potrzebuję Paryża!
— Być może... Ale po co te dąsy?.'.. Pozwólże mi chociaż pocałować się w szyję!... Ach! niedobra! podnieś głowę!... raz, raz tylko pocałuję w usta!—wolał
stłumionym przez namiętność głosem i siłą przycisnął jej głowę do swoich zgorączkowanych ust. Berta, widząc że nie podoła, przestała się opierać, łużynier trzymając ją oburącz za skronie, w jej usta wciskał swoje. Wkrótce siły ją opuściły. Zwiśnięta w jego ramionach, omdlała, przestała się bronić.
Pomimo wichru i ciągłego deszczu, w izbie było gorąco. Lipcowy upal dusi! się w słabo przewie trzanych murach, a wiatr od czasu do czasu z przeciągiem wyciem miótł z komina strumienie powietrza przejętego sadzą i rybim tłuszczem, który przy smażeniu naściekał w popiół i pomiędzy cegły. Na tle tylko posępnych rozhoworów zapłakanej i smutnie lamentującej natury,—na tle dusznej i ponurej harmonii izby namiętne pocałunki kochanków rozlegały się w powietrzu... Niedługo potem inżynier zapalił papierosa, którego ogień pomarańczowym odblaskiem zamigotał w wilgotnych oczach Berty, wpatrującej się w niego z uwielbieniem i wyszedł.
Orange dla Berty i uwodzącego kochanka etat się obojętnym, a następnie, nienawidzącym ją mężem. Jemu oprócz żony potrzeba było pracownicy i pieniężnej wspó'niczki statku. Odkąd Petreii przeszła na wyłączną własność Eeuoufa, Berta była tylko próżnym dla niego ciężarem. Trzymał ją w domn, żywił i odziewał jedynie w nadziei spadku. Ale stary Boudard rogatą miał duszę: ani myślała wyjść ua tamten świat! Tymczasem niecierpliwość Orangea rosła z każdym dniem i przybierała coraz groźniejsze rozmiary. Chciwość grosza opanowałaj go zupełnie. Widział, że pracą rąk nie dojdzie do kupna statku, a pomocy nie spodziewał się znikąd. Jedynie wdowa po kowalu z Isigny mogła go podnieść na nogi. A tłusta paui Blaudel, jak ją nazywano powszechnie, suszyła do niego zęby i zapraszała do siebie przy każdej bytności w Grandcamp, dokąd przychodziła co niedziela odwiedzić daleką swą krewne. Ale Orauge bałamucić się nie potrzebował i nie chciał, bo go to odrywało od pracy, i jakkol wiek z miłości, zawsze kosztowało bodaj kilka soldów. Gdyby mogł się z nią ożenić i złapać talary od razu, oto troska warta namysłu i zachodu. Ale jak się pozbyć Berty, która bezprocentowo siedziała mu na karku? Pytał się księdza pewnej niedzieli pod wielkim sekretem, czy nic możnaby tak jako się z nią rozwieść, bo dzieci nie mają, nie pasują do siebie wcale. Ksiądz po dosadnem scharakteryzowaniu sakramentu małżeństwa, radził mu zdać się z nlnością na woię Boga, który może, choć późno, nawiedzić ich swoją laską, kiedy Mu się podobało połączyć ich z sobą na zawsze. Orange splunął przez zęby i chmurny poszedł do domu.
Berta tego dnia właśnie była smutna i ciężko zamyślona. Pod posępnie zmarszczonem jej czołem pracowała jakaś myśl tajemna i ukryta głęboko. Zaledwie usta złożyły się słodko do uśmiechu, oczy stawały jej koleni i patrzyły przed siebie, jakby w ciemną przepaść, której dna dojrzeć nic mogły. Usłyszała ciężkie kroki Gabryela na kamiennych schodach. Drgnęła konwulsyjnym dreszczem i wyprostowała się na zydlu. Bobota wypadła jej z ręki. Orange wszedł. Nie zdjąwszy czapki, bez powitania, siadł z drugiej strony stołu i zaklął. Chciał się jej raz pozbyć. Ponieważ nio wiedział jeszcze sposobu, więc milczał. Ona chciała mu coś powiedzićć. Ponieważ nie wiedziała, jak się wziąć do rzeczy, więc milczała również uparcie, jak on.
— Wydostaniesz od starego pieniędzy, czy nie?! — krzyknął na raz Orange i uderzył w stół pięścią.
— Cóż ja zrobię nieszczęśliwa, kiedy ojciec dać nie chce — odpowiedziała Berta płaczliwym głosem.
— Nie chce?! To pójdziesz dziś spać do niego. Mam dosyć tych romansów i korowodów. Rozumiesz?
— Rozumiem... ale...
— Ale co?!
— Ale ty nie możesz mnie dziś wypędzić od siebie, bo...
— Bo co?! krzyknął Orauge groźnie i stanął przed Bertą.
— Bo... bo.,. — Tu Bercie puściły się łzy z oczu. Wstała z zydla, przysunęła się nieśmiało do męża i nie patrząc na niego, położyła mu rękę na twarzy. Zanim Orange zdążył szorstkim ruchem odtrącić ją od siebie, ona, szlochając, wyszeptała złamanym głosem:
— Bo.... jestem.... przy nadziei....
— Tego mi tylko brakowało! — huknął rybak pełną piersią i z pięściami podniesionemi do góry, stanął naprzeciwko Berty. — Tego mi tylko brakowało!!... Zamiast jednego darmozjada, będę ich miał dwoje... Pójdziesz sobie do ojca, niech ci sprowadzi akuszerkę, kiedy mi się z posagiem droczy! Rozumiesz?!
Rozumiesz?!
Iierta osnucia się ua zydel bezsilnie i utopiwszy twarz w dłonie, rozpłakała się rzcwnerui Izami, które jak groch spadały jej na kolana i wielkiemi plamami rozlewały się na białem płótnie zapaski. Orange z rękoma w kieszeniach, chodził wielkiemi krokami po izbie i łokciami potrącał o ściany, komodę i stołki, zdając się nie słyszeć płaczu Berty. Nagle stauął przed nia gniewnie i zawołał:
— Pieniądze będą czy nie?
— Berta nic nie odpowiedziała.
— Pieniądze beda, czy nie?! — słyszysz?
— Słyszę...
— Pieniądze być muszą, bo inaczej...! — krzykuął po raz trzeci i ujął się pod boki. Iierta opuściła głowę ua stół i przestała płakać. O Iosue tylko i spazmatyczne drgania w gardle przerywały od czasu do czasu to groźne milczenie, jakie nastąpiło po ostatnich słowach Orange'a. Berta nic nie widziała, nie słyszała, nic myślała. Orange, stojąc wciąż przed nia, pomału zaczął się uspakajać. Równowaga, przewrócona nieszczęśliwym zbiegiem wiadomości o niespodziewanem już ojcostwie ze stanowczą myślą rozłączenia się z nieprodukcyjną żoną, napowrót zapanowała w jego rozpalonym mózgu. Miłość własna ojca i nadzieja oddziałania wnukiem na skąpstwo Boudarda udobruchały go zupełnie. Przysunął zydel do Berty i usiadłszy tuż przy niej, odchrząknął głośno,
a znacząco. Widząc, że ona nie odwraca się do niego, wziął ją obiema rękoma za głowę i posadził prosto na zydlu, lterta nic wiedziała, co począć.
— No!.,, inakiedyżtospodziewasz się chłopca? Berta zmieszana pytaniem zaczęła plątać się
i kręcić. Orange dopomógł jej następuemi pytaniami, które sypały się z jego głowy, jak pierze z rozprutej poduszki. Po półgodzinnej rozmowie poważnych orzeczeń, połączonych bezładnie z dwuznacznymi żartami, w małżeńskiem stadle nastąpiła najlepsza zgoda. Postanowiono w przyszła sobotę pójść do Boudarda razem i prosić go o wypłacenie części posagu z racyi tak szczęśliwego wypadku. Ponieważ jednak tej tak radosnej wiadomości nie godzdo się przyjąć na sucho, Orange poszedł do ojca Kenoufa.
Cała załoga Petreii siedziała w szynku i pijąc na rachunek nowego tygodnia, grała w kości.
— Ojcze Kenoufle! Dzban cydru, a potem kawy ile się zmieści — zawołał Orauge zaraz z progu
— Czy z arakiem? — spytał Julek.
— Tyło, żeby ci aż nosem wrócił!
— Cóż ci się stało? — spyta! szyukarz, zdziwiony tym jego niespodziewanie dobrym humorem.
— Udało mi się! Będę ojcem!—wykrzyknął dumnie młody rybak i ująwszy się pod boki pie ściami, stanął prosto, na środku szynku. Rybacy porwali się z miejsca i po kolei zaczęli ściskać go serdecznie za ręce. Łzy rozrzewnienia zakręciły mu się w oczach. Nic mogł mówić. Mały bęben kręcił mu się już koło nóg, a Petreio, Petreio, własna szybowała po morzu.
— No, to pijcie — zawoła! szynkarz, rozstawiając kubki, szklanki i kieliszki na stole. Niczem nie zamącona obojętność panowała na jego twarzy.
— A wy nie z nami? — spytał Orange.
— Wypić... wypiję — odpowiedział Renouf po chwili namysłu i przyniósł sobie swój kubek, który Julek podejrzewał zawsze o większe od innych rozmiary. Po cydrze poszła kawa z arakiem, a potem arak sam, i tak do końca, aż „malec” nadbieg! o świcie i pijących wezwał na morze.
— Dajcie mu araku, niech i on dziś użyje!— zawołał Orange do szyukarza i poszedł pożegnać Bertę, co mu się od dnia ślubu pierwszy raz zdarzyło. Po drodze, uszczęśliwiony małżonek pukał do okien pięścią i rozespane żony swoich towarzyszów zawiadamiał przez szyby, że i Berta coś warta!
Pierwej niż ktokolwiek, wiedział o tem Armand de Coux. Daleki od wszelkich gwałtotownych wybuchów — dniem, a raczej nocą wprzódy — przyjął wiadomość z cbłodnem zadowoleniem, i wyasygnowawszy Bercie z kassy pieszczot większą niż zwykle ilość pocałunków, wyniósł się z izby szybko, z zamiarem wycofania się ze stosunku. Od pewnego czasu miłość Berty zaczęła go już męczyć. Czekać aż wszy scy posną, drżćć na myśl męża, który go chwyta na gorącym uczynku, nudzić się parę godzin dziennie z sentymentalną a prostacką rybaczką, czyż to nie poświęcenie ze strony człowieka, który żyje nie tylko dla zmysłów? Inżynier kilka razy już nie stawił się na schadzce. Dziś usłyszawszy przez okno, jaką radością niespodziewane to ojcowstwo napełniło serce Orange'a, postanowił zerwać z Bertą zupełnie i nic pokazać się jej więcej na oczy, jeżeli to będzie możliwem. Projekt bulwaru już był na ukończeniu, Za cztery albo pięć dni i tak wyjedzie do Paryża, a potem może nie wróci wcale. Po cóż więc przewlekać stosuuck, który dłużej trwać nie może i sam przez się upaść musi! Pud wpływem tak rozsądnych myśli, złożył tekę, i wcześniej niż zwykle położył się do łóżka, mrucząc pod nosem:
— Tanim kosztem, co prawda, udało mi się uszczęśliwić ludzi... Kilkadziesiąt tranków mężowi i kilkanaście nudnych wieczorów dla żony! Muszę jednak coś jej zostawić na pamiątkę... Wstążki?.. E! to chyba za mało. Kolczyki złote, albo pierścionek?... mógłby się jeszcze mąż czego domyślćć! Lepiej wspomnienie tylko: to poetyczniej, kiedy się nie można zapisać w albumie.
Ach! jaka (o szkoda, że takie stworzenie nie zna się na uczuciach delikatnych... Zwierzęeość i tylko zwierzęcość, to cale ich życie. Ale co mi tam do tego!... Dobrze też przynajmniej, że dzisiaj się wyśpię za wszystkie czasy — zawoła), ziewając i przewróci) się na drugi bok.
Berta zmęczona całodzienuemi odwiedzinami czekała nocy z niecierpliwością. Ostatnia kumoszka, nagadawszy rad, przestróg i życzeń, wyniosła się nareszcie z izby i zostawiła ją samą. Było już dawno po dziesiątej. Osada spała, a ciemno było wszędzie. Berta, zaryglowawszy drzwi od ulicy, rozebrała łóżko i zgasiła świecę. Wyjrzała przez okno na podwórze. W szynku, w mieszkaniu ojca Kcnoufa i w pokoju inżyniera panowała najzupełniejsza ciemność. Przez chwilę zdawało się jej, że inżynier pali świecę przy swojem łóżku. Było to złudzenie. Księżyc, wysunąwszy się z za chmury, świeci! ostrym blaskiem na szybach jego okna. Przeszła do kuchni, odemknęła cicho rygiel ode drzwi na ogród, i przystawiwszy sobie stołek, usiadła pod ścianą. Zegar wybił jedenastą z kościelnej wieży. Za najmniejszym szelestem przykładała ucho do drzwi i niespokojnie nadsłuchywała. Wiatr gałęziami róży bił o żerdź płotu i przerywał głuchą ciszę nocy. Wybiła dwunasta.
— Jeszcze pół godziny poczekam... może przyjdzie... może na przechadzce..., pomyślała i została przy drzwiach do pierwszej, ale napróżno.
Napróżno także czekał ojciec Renouf w swym szynku przy oknie. Chciał inżynierowi powiedzieć „dobry wieczór!” w chwili zamykania furtki od ogrodu, tak sobie, przez wrodzoną złośliwość i przez nienawiść człowieka gminu do tużurka, ale zawiedziony w szatańskiej nadziei, położył się na łóżko zaraz po północy, postanowiwszy ostrzćdz GabTyeta. tak wreszcie, na inżynierze nic by nie zyskał, a Gabryel jcstto swój przecie.
Nazajutrz, jak tylko statki zaczęły zawijać do przystani, Berta ugotowała śniadanie i poniosła re mężowi na bulwar. Orange ua morzu ochłonął już z pierwszego wrażenia. Żarty, dwuznacznrki i życzenia towarzyszów przyjmował spokojnie, a Bertę powitał chłodno, choć bez mrukliwej niechęci. Zjadłszy z pośpiechem przyniesioną mu strawę, poszedł wprost do szynku i przy czarce cydru zabrał się do domina. Jakoś tego dnia w grze nie miał szczęścia.
Kenouf uwijał się po izbie z niezwykłą szybkością i roztargnieniem. Przestawiał kieliszki, wycierał stołki ścierką, co mu się rzadko zdarzało, gwizdał bezmyślnie i co chwila zaglądał Orange'owi w domino przez ramię.
— Nie wieleście mi ryb przywieźli dzisiaj— wtrącił od niechcenia właśnie wtenczas, kiedy Orauge'owi zabrakło czwórek, a został się z szóstkami.
— To czemu uie łowicie sarai?... pownoby ich nałapało sio, więcej!
— Przecież nie mówie, żebyście mieli nie pracować!... ale połów nie był taki dobry, jak wczoraj... Musiało wiać za słabo.
— To trzeba wam było dmuchać z brzegu! — odpowiedział Orange, obliczając punkta. Prze grałem siedemnaście!... Kółeczko araku!
Renouf postawił pięć kieliszków i nalał. Widząc jednak, że Orange zabiera się do nowej partyi, zawołał:
— Gabryel!
— Co?
— Chciałbym ci coś powiedzieć...
— To powiedzcie.
— Nie moge tutaj... pójdź do stancyi —rzekł szynkarz tajemniczo i pociągnął Orangea za rękaw. Poszli na górę. Renouf drzwi zamknął od razu na klucz za sobą i oglądając się po sypialni dla upewnienia się, że w nićj niema nikogo, usiadł z poważną miną na krześle. Orange zajął miejsce naprzeciwko. Obydwaj przez chwil kilka patrzyli na siebie w milczeniu.
— Powiecie, czy nie? — przerwał Orange nareszcie zniecierpliwiony tajemniczą scena.
Szynkarz ważył myśli w głowic, nie wiedząc jak zacząć. Chciał być jak można najoględniejszym w wyrażeniach.
— Kiedy Berta zlegnie? — zapytał, podnosząc oczy na Orange'a.
— Cóż to ja akuszerka, czy co, żebym wiedział?... Oaa sama pewnie nie wie...
— Musi wiedzieć, kiedy ei tak późno powiedziała.
— Zkądże wiecie, że późno?
„— Ma się rozumieć, że późno, bo ja już ze dwa tygodnie domyślałem się tego.
— Dwa tygodnie... No, więc cóż?
— Czy ty wiesz, że to twoje dziecko?
— Wiem i nie wiem—odpowiedział Orange z powątpiewaniem.
— A mnie się zdaje, że to nie twoje—wycedził szynkarz wolno przez zęby i bystro spojrzał w oczy rybakowi. Orange zaczerwienił się i ścisnął zęby. Nozdrza i wargi zaczęły mu drgać w nerwowych kurczach. W myśli przebiegł wszystkich towarzyszów bezżennyeh, ale na nikogo podejrzenia rzucić nie umiał.
— Ojcze Renoufie! powiedzcie kto? — zawołał, marszcząc brwi,—a jak Bóg na niebie ubiję ją i jego!
— A kajdany?
— Niecb się stanie, co chce, ale ja hańby nie daruję!
— Głupiś.... nie krzycz! Hańby nie daruj, ale nieszczęścia na siebie nie sprowadzaj! Boudard ci pieniędzy za życia nie da, a po śmierci io i tak dyabli wiedzą, co z majątkiem zrobi.
Mówią nawet, że z siostrą żony w Caeu, u której się Berta chowała ma syna, co jest officerem w wojsku, i daje mu pieniądze. Tak czy owak rozejdziesz się z Bertą, na Boudardzie nic już nie ugryziesz. Rób więc tak przynajmniej, żebyś się sam nie zgubi).
— To prawda — odpowiedział Orange i zamyśli) się. Bo chwili jednak, ściskając szynkarza kouwuisyjnie za rękę, zawoła) jednym tchem:
— Ojcze Renoufie! powiedzcie kto? kto do nio) chodził?
— A co z nimi zrobisz?
— Nie wiem.
— Jak będziesz wiedział, to ci powiem. Orange nasunął czapkę na czoło i zaczął wyłamywać sobie palce w stawach. Reuouf przenikliwym wzrokiem śledził za każdym jego ruchem, chcąc wyczytać mu z twarzy myśli pracujące w mózgu.
Nagle rybak szarpnął się na krześle, aż poręcz zatrzeszczała pod uderzeniem jego silnych pleców. Oczy zaiskrzyły mu się dziko i mignęły złośliwie białkami.
— Wiem. Pojadę z nimi ua makrele waszym bacikiem — mruknął z szatańską złośliwością.
— To nie głupio — odpowiedział szynkarz, i potakująco kiwnął głową.
— Kto?!... kto?!... powiedzcie, bo nie wytrzymam dłużej.
— Inżynier.
— Zabiję, jak psa! zabiję ją. jego i siebie! — ryknął z wściekłością Orange i rzucił się ku d rzwiom.
— A kajdany? — zawołał Renouf, przytrzymując go za rękę.— Cicho!... nie krzycz tak głośno, bo cię jeszcze przed czasem poślą tam, gdzieś nte był. Rób jak chcesz, ale nieszczęścia nie sprowadzaj na siebie...
— Sprawiedliwie. Ale czy aby wiecie na pewno, że to on?
— Ma się rozumieć: widziałem, jak wychodził z ogrodu.
— U mnie!.., ua mojem łóżku!!... Nie daruję— jęczał Orange boleśnie i kręcił głową na wszystkie strony, jak gdyby ściany chciał nią roztrącić.
Kon iuf otworzył drzwi z klucza i zszedł na dół.
— Zapłacisz mi paniczu za moję hańbę! — syknął Orange przez zęby, i jęknąwszy z głębi piersi, ciężko ruszył za szynkarzem.
— Cóżto! spowiadaliście się na górze, czy co? — spytał Julek wchodzących,
— Ty nam dasz komunią — odpowiedział Renouf, klepiąo majtka po tłustćm ramieniu.
— Może i dam, jak powiecie, coście tam mędrkowali bez nas tak długo.
— Gabryel nie chce jeździć na Petreii — rzekł szynkarz, chytrze wykręcając się przed badaniem.
— Co znown? — odpowiedziała drużyna z oburzeniem.
— Ależ tak. — Powiada przecię, że mu się przykrzy, bo Petreio nie ma szczęścia.
— Głupstwo! Dajcie nam tu kółko... my bez niego nie pojedziem!
Renouf przyniósł flaszko araku i stawiając ją na stole, zawołał:
— Wasze kółko, moja reszta!... byle nam tylko Gabryela nie zbrakło.
— Wiwat! — krzyknęli chórem majtkowie i uderzyli w kieliszki.
Orange podniósł arak do ust, ale wzdrygnąwszy się na całem ciele, postawi! natychmiast kieliszek na stole. Zdawało mu się, że ua dnie kieliszka zobaczył krew.
— Czemu nie pijesz? — zagadnął Leon.
— Kie moge.
— Filut! w tem musi być coś... Pewnie do flaszki naleli trucizny — zawołał Julek, kładąc palec do gęby.
Orange zaśmiał się dziko i skrzywiwszy usta, wychyli! kieliszek do dna. Był tak wzruszony, że wódka w mgnieniu oka prawie wysadziła mu krople potu na czoło. Przełamawszy pierwszy wstręt, poczuł w sobie żądzę picia. Wszystkie kieliszki wychylał duszkiem, a ostatni rozbił o stół. Po godzinie był pijany. Oczy nui przesłoniły się bielmem, a język wciąż stawał kołem. Zwalił się na ławę i dyszał. Majt kowie po pijauemu zaśpiewali nad nim reąuieseat i wziąwszy gu pod ręce, wyprowadzili z szynku. Tucząc się kolo lamusa, Orange przewrócił białkami do góry. Chciał się zostać, oho wiązek jednak i chęć zysku wzięły nad nim górę nad zazdrością. Potoczył się nad morze. Kiedy mieli już odbijać, wybełkotał z głębi czółna:
— Malce! trzy litry araku, tylko duchem!— Za chwilę czółno odbiło.
Berta stała nad brzegiem i patrzyła . przestrachem La męża, nic śmiejąc zbliżyć się do niego Jakkolwiek Orange drugi raz w życiu upił się już na dobre, ooa jedoakże nie widziała go dotąd jeszcze w tym stanie. Niesmak i obrzydzenie zarysowały sio na jej twarzy i skrzywiły wyraźnie łagodną liniję jej ust. Kiedy żagle wzniosły się na maszt Petreii, odwróciła się od morza i siadła na Iawie. Knbota pońezocby jej nie szła. Zerkając w stronę oberży, migała drutami bezmyśluie i gubiła oczka. Towarzyszki i kumoszki otoczyły ją kołem, wypytując o zdrowie i zasypując radami.
— Mówią, że to dobrze jeść dużo kartofli— zawyrokowała jedna.
— A ja ci radzę, jedz węgorza. Kiedym już była na rozwiązaniu, to tylko węgorz muie żywił—rzekła matka Gibert dobrotliwym głosem.
— Jedz wszystko—wtrąciła trzecia,—tylko nic pieprz bardzo, bo to żołądek podrywa.
Berta słuchaia rad z widoeziiem roztargnieniem i wciąż spoglądała w stronę oberży. Zniecierpliwiona próżnein oczekiwaniem pożegnała towarzyszki i poszła do siebie. Przechodząc przez podwórze, zakasłała głośno przed otwarłem oknem iużyniera i podniosła ukradkiem głowę do góry. W oknie nic było nikogo. Twarz tylko Reuoufa, spłaszczona na szybie szynku, mignęła jej w oczach i znikła. Weszła na Wielką ulicę i ztamtąd wstąpiła wolno na schody, stukając umyślnie obcasami po kamiennych stopniach. W izbie by ło ponuro i smutno, jak zwykle. Jedna tylko doniczka tuksyi, ze spuszezonemi na dół dzwoneczkami kwiatu, karminową barwą zarysowała się żywo ua tle zakopconej ściany. Reszta z takim trudem niegdyś nagromadzonych przez uia kwiatów posobnęfa. Izba tonęła w mroczuem, tajemniczem świetle posępnego dnia, który z trudnością przeciskał się pomiędzy nićmi zielonej, gęstej firanki. Podniósłszy róg peikalu cokolwiek do góry, wpatrywała się z zajęciem w okno oberży. Inżynier schylony nad stolikiem pisał. Ostre światło dnia raziło ją w oczy. Jjwie duże łzy zawisły na jej rzęsach. Zapuściła liraukę i wyszła przez kuchnię do ogrodu, z trzaskiem OdryglownjąC drzwi... Inżynier ani drgnął przy stoliku. Usiadla ua schodach i odchrząknąwszy głośno, zabrała się do roboty pończochy, która się w jej rękach pruła sama, jak płótno Penelopy. Inżynier aż do obiadu praco wal nad stolikiem, nio podniósłszy głowy. Długo jeszcze po dzwonku pisał i rachował, nie rzuciwszy nawet okiem na podwórze. Hotelowa dziewczyna oderwała go nareszcie od pracy.
— Panienko, — zawołał — panienko!
— Czego znowu?
— Daj buziaka na drogę.
— Obejdzie się! — odburknęła dziewczyna i zbiegła szybko przed goniącym ją inżynierem.
— Czyżby on moie już więcej nie chciał?— spytała się Berta z niepokojem w duszy, i osłupiouo oczy wlepiła w zachmurzony widnokrąg nieba. Jesienny wiatr przejął ją zimnem. Weszła do izby i otuliwszy się w starą chustkę, usiadła przy łóżku, kryjąc twarz w poduszkach. Nie upłynęło pói godziny, a już stare i młode towarzyszki zaległy izbę.
— Nie bój się Berta! — przecież to nie takie straszne.
— Ja dwoje urodziłam od razu i nio smuciłam się naprzód, ani też umarłam.
— Niby ona tam wie, czy urodzi dwoje, czy jedno. To jak Panu Boga się podoba!... Zresztą to przecię nie pierwsze...
— A jadłaś węgorza?—spytała matka Gibert.
— Nie, me jadłam — odpowiedziała Berta machinalnie i otworzyła oczy, jak gdyby ze snu.
— Czy cię mgli może?
— Nie..
— To cię będzie jeszcze ragbło. Ale to nic., to tak zawsze; tylko się nie podżwigaj. Iierta słuchała rad i opowiadań jednem ucbeni a wciąż okiem strzygła na okno, chociaż perka Iowa firanka dokładnie zasłaniała szyby. O dziewiątej rozległ się bęben. Szynkarze i przekupnie zamknęli sklepy, a baby pomału rozeszły się po domach. Berta zgasiła świecę, usiadła przy oknie, uchyliła firanki i patrzyła ua oberżę. O dziesiątej inżynier wrócił z prze chadzki. Zapalił świecę i nasunąwszy muślinową firankę na okno, zaczął się rozbierać. Berta śledziła z niepokojem każdy jego ruch. W miarę jak zdejmował z siebie składowe części ubrania, żal coraz silniej ściskał jej serce. Czuła, że łzy tłoczą się jej do gardła. Nie rozpłakała się jednak, mając nadzieję do ostatniej chwili, że przebierze się w inne ubranie i przyjdzie ją popieścić, choćby pocieszyć, a niechby zresztą „dobra noc” powiedzieć. Inżynier położył się do łóżka, poklepał się z zadowoleniem po wypukłej klatce piersiowej, przeciągnął się kilka razy, ziewając na cale gardło, i zdmuchnął świecę. Berta w osłupieniu długo jeszcze stała przy oknie i patrzyła na ciemną ścianę oberży. Powoli siły ją opuściły. Bezwładna upadla na zydel, i załamując boleśnie ręce nad głową, zawołała przez Izy:
— Czemu on mnie już nie chce?... Co ja jemu zawiniłam?... Boże! jakżem nieszczęśliwa!...
Był to jedyny wyrok skargi, jaki się prze, jej usta przedarł: więcej nadto powiedzieć nic miała prawa i nie umiała.
Nazajutrz z rana ojciec Renouf wszedł do pokoju inżyniera i stanął przy drzwiach pokornie.
— Czy macie jaki intereB do mnie — spytał inżynier, zdziwiony niespodziewanemi wcale odwiedzinami.
— Tak panie inżynierze — mówił szynkarz, jąkając się — mam iuteres... maleńką prośbę..., ale nie śmiem...
— Mówcie, proszę. Jestem na usługi.
— Chciałbym... ale nic wiem.,, może pan inżynier weźmie mi to za złe... ale moje położenie...
— No, śmiało! Ja nie jestem jednym z tych ludzi, co nadużywają swojej wyższości.
— Chciałem prosić pana inżyniera o pieniądze... bo tak mi dziś potrzebne... pan inżynier się nic obrazi...
— Ależ nie! Z największą przyjemnością. Dajcie tylko rachunek.
— Ja już wczoraj przygotowałem i obliczyłem aż po dzień dzisiejszy... nowe wydatki to pan inżynier zapłaci mi w dzień wyjazdu... Ale ja się boję tylko, żeby pan inżynier się na mnie nie obraził.
— Ależ bynajmniej. Brak wychowania w ludziach pracy nie może obrażać człowieka na mojem stanowisku i z mojem wykształceniem—ce dził inżynier przez zęby, wypłacając należną summę za cały pobyt w hotelu Pod Gniadym Koniem.
— Uniżony sługa pana inżyniera — rzekł pokornie szynkarz i wycofał się szybko z numeru, mówiąc sobie w duszy: „pierwsza miłość od siebie.”
Inżynier przez zapomnienie stanął przy oknie i spotkał się oko w oko z łagodnem spojrzeniem Berty, która siedząc ua schodach, udawała, że pracuje. Przyjacielskiein potrząśnięciem głowy powitał smutnie uśmiechającą się dou Bertę i przesławszy jej zalotny całus od ręki, wykręcił się na pięcie.. Projekt nie był jeszcze skończony. Usiadł przy stoliku i zagłębi! się w obliczeniach z danych lub wywnioskowanych rezultatów. Berta z zaizawiouem okiem popatrzyła na tę głowę poważnie schyloną nad papierami, której okrągły tyl widać tylko było nad framugą okna, i zwinąwszy machinalnie pouczochę w kłębek, cofnęła się do kuchni.
Morze zdaleka huczało pieśń swego szturmu do brzegów i zawczasu głosiło przyjazd rybaków. Berta rozpaliła na kominie, wstawiła wodę z saganem do ognia, pokrajała ryby na kawałki i zaczęła gotować. W chwili, kiedy matlota była gotowa, Orange przybił w czółnie do brzegu. Zobaczywszy żonę z daleka, drguąl. Nie było innego wyjścia. Oddał kosz z rybami „malcowi” i odesłał go do Renoufa.
Usiadłszy zaś sam aa ławie przy żonie, chmurny i mrukliwy, zabrał się do jedzenia. Berta trzymała przed uini miskę i chleb. Kozikiem wybierał z miski kawałki ryb i łykał je, prawie nie gryząc.
— Co ci jest, że nie jesz chleba? — spytała Berta.
— Alboż to chleb jeść trzeba, kiedy się jeść nie chce?
— No nie, ale myślałam, ?eś może chory...
— Co mam być chory! Nic chce mi się jeść i koniec. Zabierz to sobie., najadłem się już dosyć — rzekł Orange opryskliwie i skierował się prosto do szynku. Berta, popatrzywszy za nim niespokojnie, powlekła się do domu, przybita grozą domysłów.
W szynku pusto jeszcze było zupełnie. .Majtkowie odniósłszy ryby, poszli do żon i matek, które na nich czekały ze strawą po domach, łub na bulwarze. Ojciec Renouf po milczącem przywitaniu się z Orange'm wyszedł szybko z izby, jak gdyby unikając jego towarzystwa. Orange siedział na ławie, oparty łokciami o stół, i wpatrywał się w głęboką szparę blatu, wypełnioną tłuszczem i kurzem. Nagle zaczął bić pięścią w stół.
— Zaraz, zaraz! — odpowiedział szyukarz.
— Wódki! — krzyknął rybak.
— Zaraz, zaraz.
— Wódki, mówię! — wolał Orange na cale gardło, niecierpliwiąc się opieszałością Renouia.
Szynkarz wniósł do izby flaszkę, i postawiwszy ją na stole, zabierał się do odejścia.
— Ojcze Renoufiel — zawołał z cicha Orange. — Jak myślicie, czy pojedzie jutro na makrelę?
— Alboż ja niem? to się go zapytaj.
— Jutro będzie wiało...
— Rób, jak ci się podoba, tylko mnie nie mieszaj do sprawy.
— A nic zdradźcie mnie!
— Nie zdradź się lepiej sam.
— Nie bójcie się! Wszystko obmyśliłem,
— Pamiętaj tylko nic dotykać ręką, bo sąd zwęszy.
— Wiemci ja o tem lepiej od was jeszcze.
— To po co się mnie radzisz? — zapytał z cicha szynkarz i zadowolony, że załoga swojem nadejściem kładzie koniec niepokojącej go rozmowie, pobiegł szybko do szynkwasu przygotowywać napitki i szklanki.
Orange, nic tknąwszy stojącej przed uim wódki, wyszedł na podwórze. Zdjął czapkę, ochłodził głowę cokolwiek na wietrze i poHzedl prosto na górę. Stanąwszy przed mieszkaniem inżyniera, zapukał lekko do drzwi i wszedł, nie czekając odpowiedzi.
— A kto tam? — spytał inżynier, nie podnosząc głowy.
— To ja... Gabryel..., — odpowiedział rybak.
Inżynier zmieszał się i blady stanął na równe nogi. Zanim zdążył wybełkotać jakieś niezrozumiałe słowo, Orange, zdjąwszy czapkę, mówił:
— Przyszedłem prosić pana inżyniera, żeby pan inżynier był taki łaskaw, a nie odmówił mi, i pojechał ze mną jutro na makrele.
— Na makrelę?
— Tak, panie inżynierze, na makrelę. To taka zielona ryba, tłusta, jak wałek. Kiedy dobrze wieje, to łapie się łatwo na wędkę.
— Dobrze, moi kochani, ale ja nie mam czasu. Tyle jeszcze zostało mi na głowie... nie wiem, czy będę mogł... — wykręcał się inżynier, odzyskawszy zimna, krew.
— Jutro niedziela, to i odpocząć się godzi. Pan inżynier był na mnie zawszo taki łaskaw, bo to i płacił, i częstował.,.
— Ależ wam się należało za wasze pracę.
— Żeby mi tak moja praca zawsze się opłacała, to już dawno byłbym na własnym statku jeździł. Pan inżynier pozwoli... ja chciałbym się odwdzięczyć, a nałapać trochę makreli, żeby pan inżynier zabrał z sobą do Paryża.
— Ależ doprawdy, to niepotrzebne... zresztą i w Paryżu makreli jest dosyć.
— Ja wiem, że jest ich tam dosyć, ale to zawsze nio takio dobre, jak nasze, bo to i tłusto
i świeże, żywiuteńkie jeszcze. Przecież pan inżynier musi wziąć jakąś pamiątkę z Grandeamp. Jutro w dodatku wielka morszczyzna jesienna, to takie piękne dla tego, co nie widział.
— A o której godzinie?
— Zaraz po śniadaniu. Zabawimy się ze dwie godzinki najwyżej i wrócimy do domu.
— No, jeżeli tak krótko, to pojadę — odpowiedział inżynier, uspokojony poczciwą miną Orangea i jego dobrem sercem.—Tylko pamiętajcie, żeby nie dłużej, bo ja tyle mam na głowie, że z czasem rady sobie dać nie moge.
— Niech pan inżynier będzie spokojny, wrócimy za dwie godziny — dodał Orange i głęboko ukłoniwszy się inżynierowi, wyszedł z pokoju.
— O święta naiwności! — szepnął młodzieniec za rybakiem, podnosząc z przesadą oczy do góry. — Ale cóż robić! Trzeba przygotować jeszcze jedne pięciofrankówkę, boć to rogaczowi o to tylko idzie.
W szynku nie było wesoło. Majtkowie grali w kości, lecz bez humoru. Orange nadrabiał miną, i głośnym krzykiem chciał przygłuszyć niepokój zemsty, palącej go w piersiach. Napróżno. Co chwila oczy stawały mu kołem, a ręce opadały bezwładnie na stół, nie mając siły ponieść nawet kieliszka do ust. Nie chciał grać w kości, wbrew zwyczajowi i naleganiom towarzyszów.
— Widocznie wódka przestała ci już służyć — zawołał Julek.
— Zz to też tobie służy nie lada, boś czerwony, jak świeża polędwica,
— Czego przymawiasz, kiedy za mnie uie płacisz?
— To ci zapłacę. Ojcze Renoufie! Dajcie nam tu jeszcze flaszkę, bo Julka nigli moja kieszeń.
— Wiwat! — krzyknął Julek i pocałował flaszkę. To rozweseliło biesiadników. Zaczęli pić na dobre.
W tej chwili na progu szynkowej izby pokazała się Iierta. Biały czepeczek ściągnął jej włosy wysoko z czoła i nadał podłużnej twarzy wyraz naiwuego smutku. Wyprostowana, blada, z rękoma skrzyżowanemi na łonie, stanęła przy stole i patrzyła nieśmiało swemi niebieskiemi, dużemi oczyma na chmurnego męża.
— Napijcie się z nami — zawołał Julek.
— Nie moge — odpowiedziała Berta łagodnie.
— Co to nie moge!... napijcie się troche, to wara obojgu pójdzie ua zdrowie.
— Kiedy nie chce, to po co ją zmuszasz! szarpnął się Orange na Julka.—A czego chcesz? spytał żony mrukliwie.
— Sobota... mieliśmy iść dzisiaj do Houdard'a.
— Nie pójdę! Skórka nie opłaci się za wyprawę! Stary i tak nie da.
— Ha! może da...
— To się po nim nie pokaże — wtrąciła drużyna świadoma rzeczy.
— "Woię pić za swoje, niż prosić u kutwy— odparł Orange grubiańsko i odwróciwszy się tyłem do żony, oparł się o stół łokciami.
— Jak sobie chcesz — odpowiedziała Berta łagodnie i wyszła. Uczucie matki wzięło jednak górę. Bez nadziei lepszego losu dla przyszłego dziecka, dopóki mąż jeździć będzie na cudzym statku, postanowiła wyciągnąć sama cboć cokolwiek od ojca i zabezpieczyć posag na dochodach z Petreii. Zamiast do domu, pociągnęła na bulwar. Nic znalazłszy Boudarda nad morzem, poszła do jego chaty. Stary rybak wycierał się kamforowym spirytusem. Reumatyzm i bóle w krzyżach od czasu natrząścięcia kości na bruku, dokuczały mu na każdą zmianę. Wytrzymawszy córkę parę minut pode drzwiami, otworzył, i zaraz z progu zapyta):
— A czego?
— Mam prośbę...
— Jaką?
— Chciałam wam mówić o posag...
— Nie dam.
— Przecię wiecie, żem przy nadziei...
— Cóż to! ja temu winien?
— Kiedy mi się należy...
— Któż ci to powiedział?!
— Przecię wszyscy wiedzą, żeście bogaci...
— Zobaczycie to po mojej śmierci. Dałem sześć tysięcy, jakeś szła za mąż, a więcej nie dam.
— Na to dziecko, co przyjdzie, zmiłujcie się i dopomóżcie nam w pracy.
— Niech Gabryel pracuje na swoje, jak ja pracowałem na moje!
— Ale i wyście też dostali po waszych rodzicach...
— Dostałem, bo byłem uczciwy, a jemu nie dam więcej, choćby z głodu konał!
— Przecie i on nie rozbójnik — odparła córka z urazą w głosie.
— Tego nie mówie, ale nie dam, bo mu źle z oczu patrzy i koniec!
— To też na moje dziecko dajcie!...
— Nie dam! Po mojej, albo po jego śmierci dostaniesz wszystko, jakem żyw!... ale za życia nie dam nic! — zawołał Boudard stanowczo, i z trzaskiem zamknął drzwi córce przed nosem.
Berta ze spuszczoną głową powlekła się do domu. Przechodząc przez podwórze, tuż po pod oknami inżyniera, dostrzegła ua ziemi coś białego. Schyliła się i podniosła. Byłuto cienka, batystowa chustka. Przeczuciem serca wiedziona, schowała ją szybko za koszule, i obejrzawszy się na około, jak złodziej, czy aby kto nie widział, puściła sio cwałem do domu. Zapaliła świecę. Tak, to była chustka inżyniera. Wielkie lta Miałach Cal a 'i”. IS niebieskie litery: A de C, na lilowym szlaku, uśmiechnęły się do niej wspomnieniem dnia, kiedy to po raz pierwszy, na ławce nad morzem, siedziała z uim razem sama. Przyłożyła chustkę do ust. Ostry, nic zwietrzały jeszcze zapach fijolków odurzył ja. Zaczęła całować chustkę, trzymając ją przy nosie. Zdawało się jej, że z tym zapachem wdycha w siebie cala istotę tego człowieka, który ua posępuem niebie jej życia był jedynym jasnym promieniem szczęścia, „liędę cię zawsze nosić na sereni" — zawołała do cieplej jeszcze od pocałunków chustki i schowała ją napowrót za koszulę. Po chwili jednak błyskawiczna myśl trwogi przesłoniła jej oczy łzami. Chustka mogłaby ją zdradzić przed mężem, — zdradzić ją i jej dziecko. Zaczęła niespokojnie chodzii: po pustej izbic, szukając sposobu ukrycia tej pamiątki minionych, oh! tak! minionych już chwil szczęścia. Nagle przyszła jej myśl do głowy, że ta chustka nie do nićj należy, że on mógłby jej szukać i bardzo może martwić się stratą, bo mu to komplet psuje. Czy nic lepiej by oddać, odnieść sarućj, zauim się spostrzeże? „Nic, za nic! Muszę mieć coś po nim" — zawołała na wpół z płaczem i stanęła przed dużym, zielonym kuferkiem, na którego dnie mieściły się koszulki, kaftaniki i pieluszki po pierwszem dziecku. Wyrzuciwszy ua podłogę, kilka swoich sukieu które leżały na wierzchu, drżącą ręką zakopała chustkę pomiędzy pieluszkami,
Zanim jednak zamknęła kufer, jeszcze raz rozgrzebała rzeczy, i wyjąwszy drogą pamiątkę, pocałowała ją bez żaru, smutnie, z żalem, jak matka, która po raz ostatni całuje czoło swej córki już w trumnie.
— To będzie dla mojego małego na szyję — wyszeptała z westchnieniem i zamknęła kufer na dwa spusty. Ponieważ było już późno, zabrała się szybko do sporządzenia wieczerzy, nic myśląc nawet iść do Gabryela do szynku. Dawno już nio czuła się tak samotną, tak przygnębioną. Czyżbo nie miała powodu? On już nie dla niej! z pewnością nic dla niej, choćby nie wiem co robiła!... a Gabryel od wczoraj taki mrukliwy, taki z podcłba patrzący, jakby się czego domyśla!! Strach ją wziął okrutny. Po kolacyi upadła przy łóżku na kolana, i przyznawszy się do grzechu wobec Boga i własnego sumienia, poprzysięgła, że będzie taką dobrą dla
Gabryela, jak nigdy: będzie sicci narządzać i na homara pójdzie, chociaż się jego kleszczów boi, byle tylko pozwolił jej małego nazwać Armand'em: to takie piękne imię, chociaż uie normandzkie. Uprzątnąwszy izbę, położyła się do łóżka. Ciepło pierzyn osłabiło ją. Rozpłakała się rzcwnenii izarni. Jakkolwiek Izy zawsze miała nic głęboko, płacz ulżył jej ua sercu. Zasnęła. We śnie zdawało jej się, że Gabryel ostrzy nóż na cegłach komina i chce jej dziecko wypruć z Iona. Schwyciła go zębami za rękę
i przeraźliwym głosem zaczęła wołać o pomoc. To ją obudziło. Z podwórza usłyszała baias. Porwała się z łóżka cala w zimnych potach i wyjrzała przez okno. W pokoju inżyniera było ciemno. Przed szynkiem stała załoga Petreii i glośnemi śmiechami żegnała się do jutra.
— Jeszcze po jednym — zawołał Orange. Eybacy weszli napowrót do szynku. Berta wróciła do łóżka.
Po Jednym” poszedł „drugi", a potem „trzeci" i tak dalej, aż nieprzytomnych Orange odprowadził do domów. Zaniósłszy Julka do matki prawie na rękach, wrócił napowrót do szynku i po cichu zapukał do okna.
— A eo tam?
— Przenocujcie mnie u siebie.
— Idź do domu, bo powiedzą, żeś się ze mną zmawiał — odpowiedział szynkarz po cichn.
— Nie moge... Jabym ją chyba zabił w łóżku!
— Idź mówię, bo będzie ile! Noclegu ci nie dam!
— O! ja nieszczęśliwy! — jęknął Orange i poszedł ku domowi. Stanąwszy na schodach lamusa nie miał siły iść dalej. Usiadł na najwyższym stopniu i skrywszy twarz w spracowane dłonie zaczął myśleć nad położeniem. W miarę, jak zastanawia! się nad swojem chybionem małżeństwem, ciepła wdówka z Isiguy stanęła mu przed oczyma. Możność nabycia statku na własność rozchmurzyła mu czoło. Wstał i pewnym krokiem wszedł do izby. Berta obudziła się odrazu, ale nie śmiała odezwać się pierwsza. Przytuliwszy się uieco do Ściany, udawała, że śpi. Orange położywszy się w łóżku, wzdycha!. Nad ranem, kiedy już świtać zaczęło, zmęczeni usnęli oboje. Berta wstała pierwsza. On, niespokojnie rzucając się na łóżku, spał aż do dziesiątej.
— Byłam wczoraj u ojca — rzekła Berta nieśmiało do ubierającego się męża.
— I cóż?
— Nie chce dać.
Orange za całą odpowiedź splunął.
Berta skończywszy gotować śniadanie postawiła na stole miskę z rybami, chleb, dzban cydru, dwa widelce i dwie łyżki. Oboje siedli przy stole bokiem, i w milczeniu zabrali się do jedzenia. Orange jak zwykle jadl kozikiem. Z oczyma utkwionemi w kwiat fuksyi na kominie, klaskał językiem i głośno tłuk! chleb szczękami. Połowa jedzenia zostaią w misce. Nie mieli apetytu.
— Pojadę dziś ua makrelę — rzekł od niechcenia, wycierając kozik o cholewę.
— To jedź...
— Chcesz ze mną?
— A ja tam po co? — odpowiedziała Berta zdziwiona propozycyą.
— Będziesz ze mną... markotno mi samemu.
— Kiedym nie zdrowa...
— Przejdzie ci na morzu! Niech i on zresztą przyzwyczai się zawczasu do wody— rzeki Orange z przymuszonym uśmiechem i mrugnął znacząco na łono Berty.
— Dobrze. Pojadę, kiedy chcesz — odpowiedziała Berta i zawisnąwszy rękoma na azyi męża, oparła głowę ua jego ramieniu.
Orange ze spuszczonemi na dół rękoma stal sztywny,jak slup i nie wiedział, co z subą zrobić. Powieki mu latały, jak skrzydła motyla wbitego na szpilkę, a wargi wydęły się na zewnątrz z pogardliwym niesmakiem.
— Czy ci nic dobrzespytał po chwili kłopotliwego milczenia.
— Nie... tylko mi smutno czegóś...
— To przejdzie.. A jak zacznie przypływać, czekaj na mnie na brzegu — dodał sucho i wysunął się z objęć żony. Berta, westchnąwszy głęboko, jak gdyby jej ciężar spadł z serca, poszła do kościoła, on zaś na bulwar.
Pod horyzontem błękitne morze drżało na słońcu „białemi barankami.” Pala była spieniona, jakkolwiek polu Iniowy wiatr płynął na północ lekkiem, spokojnem i równem tebnienicm jesiennej pogody. Orauge bezwiednie szukał oczyma czarnych beczek na skałach. Oprócz białej piany nic było nic widać na szerokim pasie wody, która, gotując się do wielkiego przypływu, huczała z daleka ponurym głosem. Chciał
by już, być tam, ua falach, za skalami, było raz skończyć, byle się zemścić i zacząć żyć na nowo. Wiatr tymczasem przeskoczył na zachód, Strach go wziął. Fala może być zbyt burzliwą na pełnem morzu. Obejrzał się na latarnię morską. Długa i wązka łódź ratunku staią u jej stóp na kolach wozu i czekała reki, któraby jednem pchnięciem stoczyła ją na fale. Togo uspokoiło. Siadł na kamienućm podmurowaniu i sapiąc nieregularnie nozdrzami, uśmiechał się złośliwie do białej piany, wyskakującej ponad powierzchnię wód. To niebie przesuwały się ciemne, pojedyncze chmury i rzucały na suche dno morskie cienie głębokie w kolorze, lecz ruchliwc.
W hotelu zadzwoniono na obiad. Orange poruszył się niespokojnie na kamieniach i zaczął tak zawzięcie ogryzać paznokcie, że skaleczył się do krwi w mały palce. Przykry ból i widok czerwonych kropel, kapiących z palca, ochłodziły w nim wewnętrzy ogień gorączki. Morze ruszyło. Wyssał krew i poszedł do hotelu. Spostrzegłszy Berle, zstępującą ze schodów lamusa, schował się za drzwiami. Beita przeszła spokojnie przez podwórze, i wolnym krokiem spuściła się ku morzu. Za chwilę inżjnier wyszedł z obiadu, wykluwając zęby i świszcząc sobie pod nosem nutę najświeższej bulwar wćj piosenki: „Lo voila „Nicolas... „Ali!... ah!.. al!,,.
— Uniżony sługa pana inżyniera — rzekł Oraugc pokornie, podsuwając się ku uicmu i uchylając z uszanowaniem futrzanej czapki.
— Ach! to wy... doprawdy zapomniałem... ale ja tyle mam na głowie... Czy istotnie nie chcecie mnie zwolnic z przejażdżki?
— A... pan inżynier pozwoli mi się przecież odwdzięczyć...
— Ależ nic mówmy już o tćj wdzięczności!
— Tak, tak, panic inżynierze! Pan inżynier był na mnie łaskaw tyle czasu, niecbże i ja dam co moge. Bacik już czeka ua brzegu, możemy ruszyć.
— Ha!... Niech tam, kiedy już tak koniecznie... Tylko wezmę lornetkę z sobą— odpowiedział inżynier i schowawszy wykałaczkę do kieszeni, pobiegł na górę. W minutę powróoil z lunetą przewieszoną na lakierowanym pasie przez ramię i z szarym, wełnianym plaidt'm na ręku.
Obydwaj w milczeniu minęli podwórze i wąskim jego przesmykiem spuścili się ku morzu. Na brzegu stała Berta i rozmawiała z „malcem,” który, wyrósłszy z ziemi, przytrzymywał bacik za cumę. Usłyszawszy kroki, odwróciła głowę i zbladła, jak ściana. Inżynier zaczerwienił się po uszy. Spotkanie oko w oko zmieszało ich oboje. Orange przygryzł wargi i, nie tracąc przytomności, cokolwiek zaledwie wzruszonym głosem zapytał:
— Pan inżynier pozwoli wziąść mi żonę z sobą?
— Czemu nie! — odparł młodzieniec, nadrabiając miną, i zlekka ukłonił się melonikiem młodej kobiecie.
Berta chciała się cofnąć.
— Siadaj! zawołał Orange, popychając żonę do lodzi.
Inżynier udając spokój i swobodę w ruchach, skoczył na przód bacika i usiadł koło Berty na pace, przy nosie.
— A gdzie wędki?—spytał Orange'a, który zaczął piersiami spychać już łódź do wody.
— To osioł ze mnie! zapomniałem. „Malec!” ruszaj do ojca Kenoufa po wędki i przynętę, tylko duchem!
„Malec" pobiegł cwałem i w kilka chwil po. wrócił ze szpagatami i kawałkami starej makreli. Orange wrzucił przyrządy do paki, i wskoczywszy na tyl lodzi, whyzował żagiel na głowę masztu. Zaledwie wiatr zatrzepotał kilka razy szerokiem płótnem, już wprawny żeglarz trzymał za linę i wiązał ją do boku lodzi. Żagiel wydął się w podwoie i bacik, złożywszy się cokolwiek na bok, popłynął lekko, jak korek na północnowschodnią stronę poszarpanego chmurami nieba, zostawiając za sobą smugi lekkiej piany na wzdętych falach. Psy, biegające wzdiuż wybrzeża, zaniepokojone wielkim przypływem, szczekały, wyły i z zajadłością bezsilną rzucały się w paszcze bałwanów.
Z sąsiedniej wioski rozległ się dzwon.
— Czy ty słyszysz, Gabreyl?— spytała Beria z przestrachem.
— Słyszę.
— Gdzie to dzwonią?
— W kościele.
— Ale w którym?
— W Maisy .. Pewnie któś umarł. — Jak to dziwnie jęczy!...
— Cóż to! pierwszy raz słyszysz, jak umarłym dzwonią?
— Byle tylko nic nam, to niech sobie i dzwonią — zawołał inżynier, śmiejąc się głośno z własnego dowcipu.
Berta, zapatrzona osjupiałemi oczyma w stronę Maisy, zamilkła, wsłuchując się tylko w przeciągły, żalosuy jęk dzwonu, który jak glos skargi, czy politowania unosił się nad jej głową i rozpływa! w powietrzu. Powoli zaczęło się jej ćmić w oczach, a szumieć w uszach. Straciła przytomność. Przestała widzieć, słyszeć i czuć. Bezwładna poddawała się lekkim kołysaniom bacika, który z szumem pruł fale i pędził na pełne morze, jak strzała. W pól godziny byli już daleko od brzegu. Inżynier przez k metkę wpatrywał się w uciekający mu z przed oczu ląd, śmiejąc się w duszy z naiwności Orange'a. Urwisie skały na prawo i lewo z niewzruszonym spokojem pilnowały brzegu, pozwalając mu zdaleka na swych równoległych pokładach czytać historyą ziemi w ol brzymich rejestrach, w których wieki jedne po drugich zostawiły otwartą księgę czasu. Każdy rok pożarł tam jedne kartkę. Morze gryzło je od dołu, a deszcze i mrozy od góry. Każdy przypływ, urwawszy kawał wapiennego głazu rzucał nim i podrzucał, tuczył i przetaczał dopóty, dopóki kulami kamieni nic zasłał morskiego dna, dopóki pomiędzy ziemią i morzem nie utworzył pustyni, ltałwaoy, wyjąc i szczękając głazami, niby więzienne zbiegi kajdanami, rozbijały się u podnóża skał, pieniąc się ze złości, złorzecząc swej własuej niemocy. Osada, wciśnięta pomiędzy skały, ginęła niejako w toni bałwanów, hulających na brzegu z iście pijanym szalem. Inżynier złożywszy lornetkę, zaczął się rozglądać gołem okiem. Odwrócony tyłem do nosa łodzi, wpatrywał się w jazdę obłoków, zadając sobie pytanie: ou czy one płyną na północ? Wiatr bębnił miarowem tętnem po płótnie. Dwa białe wąsy piany, z szumem wspinającej się ua boki łodzi, spływały po fali, jak szeroko rozpostarte skrzydła łabędzia, znacząc na morzu wyraźny na chwilę ślad rozprutej wody.
— Ach! chciałbym tak płynąc wieczność całą! — wyszeptał Armand de Coux z takiem westchnieniem, jak gdyby jego pierś, przepełniona wieczną poezyą, potrzebowała ulgi w wyrazach, choćby nawet pustych. Przechylony niedbale przez burtę łodzi, patrzył w szmaragdową bezdeń wody, która magnetyczną jakąś silą pociągała go ku sobie. Zrobiło mu się dziwnie na sercu. Po raz pierwszy może w życiu uczuł się niezmiernie małym i bezsilnym. Ogrom nieprzystępnego nieba nad głową, ogrom niezgłębionej wody pod nogami, a ziemia daleko, tak daleko, że rybą tylko lub ptakiem możnaby zaledwie do niej się dostać, gdyby łódż..
Inżynier otrząsł się przed mara.
Lecz spokojne aż dotąd fale przystani zaczęły się miotać”. Bacik docierał do skal. Orange zasterowal na wschód i postawił nos lodzi w środek, pomiędzy dwie beczki, tańcuiące na łańcuchach. W kilka chwil wpłynęli na pełne morze.
— Co znaczą te beczki? — spytał inżynier.
— To uasze życie albo śmierć! Kto ich nie dojrzy zawczasu, temu skały brzuch rozprują, zanim przeżegnać się zdąży, iły znamy je nawet i po ne,nku. Nieraz może jeszcze będzie trzeba dobierać się na nic rękoma, kiedy statek pójdzie na dno.
Berta, jakby nagle przebudzona ze suu ponurym głosem Orange'a, otworzyła szeroko oczy i spytała:
— Czy to dzwonią jeszcze?
— Tobie w uszach dzwoni!—mruknął Orango i obróciwszy się za siebie, spojrzał na osadę.
— Czy widzą nas z brzegu?—spytał inżynier, przykładając lornetkę do oczu.
— Statek widzą, ale nie wszystkich nas dzisiaj zobaczą mój pauie — odpowiedział rybaki podkasując tryska żagiel. Bacik zwolnił biegu. Orange jednym gwałtownym ruchem ściągnął ciężki but z nogi i rzucił go z łoskotem na duo łodzi.
Berta wiedziona przeczuciem porwała się z miejsca i z wyciągnięteuii do męża rękoma krzyknęła:
— Gabryel!: litości'...
— Co to jest? — zawołał inżynier z przestrachem, patrząc ua Orange'a i Bertę.
— Gabryel! Na twję duszę, litości!!—krzyknęła Berta rozdzierającym głosem po raz drugi i upadla na kolana, składając ręce do modlitwy.
Inżynier, chociaż nie znał zamiaru Orange'a, rzucił się bezwiednie na tył bacika ku niernu, chcąc silą stawić opór jego złćj woli. Muskularny rybak jednem pchnięciem ręki powalił go na pokład i huknął pełnym głosem:
— Ani kroku dalej, bo łeb pięścią rozwalę w kawałki!
Drugi jego but upadł ciężko na dno łodzi. Inżynier powstał na nogi.
— Tam!... Naprzód!... Do niej, co się teraz modli!... Ha! zachciało wam się mojego łóżka... Macie! Ja wam je teraz pościelę!... — krzykuął Orange po nad świstem wiatru, ściągając z siebie wełniany kaftan, który mógłby mu krępować ramiona. Rozebrany przyarócrł napowrót
sznura żaglowi. Płótno wyciągnęło się, jak ściana. Łódź silnie gibnęla się w morze. Inżynier i Beria w obronie przed śmiercią schwycili się za bakort.
Nagle inżynier, podnosząc cokolwiek głowy do góry, zawołał:—Darujcie mi życie, a oddani wszystko, co mam.
— A ile pan masz?
— Tysiąc franków przeszło. .
— Tfu! na takie pieniądze, kiedy i czternastu malo ua Petrelęl
— Dam kwit ca czternaście..
— Papier, mój panie, nie dla mnie! Nic głupim za niego brząkać kajdanami! Woię moję wdowę: tam pewniejszy statek—zawołał z szyderstwem.
Łódź mknęła coraz szybciej. Bozwścieklony rybak, wciąż przykróeając tryski, oczyma świecącćmi się szatańskim żaiem przeszywał kochanków, wpijających się konwulsyjnie palcami w burtę.
— Pójdziemy na dno! zawołał z pijaną wesołością, jakby pastwiąc się nad swemi ofiarami, i zasterował żaglem pod wiatr tak silnie, że w łódź nabrało się wody.
— Boże bądź milościw mnie, grzesznej duszy” — kończyła Berta wielkim od trwogi głosem. Inżynier ze strachu puścił się burty i padl bezwładnie ra pokład.
Zdawało się, że łódź nicdona wiatrem przeskakuje w powietrzu z fali ua falę. Orange zasterował ku bak ortowi jeszcze silniej. Tym razem zamysł się udał. Wiatr zakręcił się w płótnie i wciągnął je w morze. Zaledwie Orange wyskoczył przez burtę, łódź już podała dno do góry. Bałwany zawirowały z szumem około niej i w jednej chwili pocblonily ją w zapicuionych paszczach, wraz z inżynierem i Bertą. — Całujcie się teraz, choćby do sądnego dnia! — krzykną! Orange, wynurzając się z odmętn lal. Zanim jednak zaczął płynąć ku beczkom, mimowolnie obejrzał się za siebie. Owie ręce, chwytające się powietrza rozpacznic, wysunęły się na chwilę z morza. Zadrżał. Strach ściął mu krew w żyłach i obez władni! ruchy. Wyciągnietcmi rękoma zaczął uciekać, jak gdyby obawiając się pogoni. Dla pewności obejrzał się jeszcze raz za siebie. Na falach nie było nikogo; rzucił się więc naprzód. Zdawało mu się jednak, że coś schwyciło go za nogę, pod kolanem. Zamknięte koło widnokręgu przeraziło go. Teraz dopiero spostrzegł się, że odbił za daleko od skał. Przerachował się. Bacik nic podał dna do góry cd razu, a inżynier swoim targiem zinitrężył mu kawał czasu. Przypuszczając, że mogłoby mu zbraknąć sił, położył się na wznak i bijąc wodę nogami, płynął tak minut kilka dla odpoczynku. Woda niesla go sama, zakreślając jego głową fantastyczną liniję ruchliwych fał. To wspinał się na ich szczyty, to razem z niemi zapadał w otchłanie
Po pewnym czasie uczul zimny dreszcz w calem ciele. Położył się więc na brzuchn i zaczął pruć morze co starczyło sił. Jak okiem sięgnął, widać tylko było wodę i nieDo, ale beczek ani śladu. Zimny pot spływał mu z czoła wielkiemi kroplami. Zrzucił czapkę z głowy. Wiatr śmigał mu słoną pianą w oczy i targał włosami. Był tak zmęczony, że z trudnością trzymał głowę nad wodą, chociaż odwracał ją za każdym krzykiem ptastwa morskiego.
W chwili, kiedy na zaciśniętym widnokręgu nieba jego oczom ukazała się beczka, kurcz scbwycit go pod kolanami i odebrał resztę odwagi. Ze strachu i wysiłku stracił świadomość ruchów. Zdawało mu się, że nic robił rękoma wcale. Nie śmiejąc położyć się raz jeszcze na wznak dla odpoczynku, plyuął wciąż na brzuchu i rękom dopomagał oczyma, patrząc za każdym ich ruchem.
Nagle straci! władzę w krzyżu. Nogi zaczęły wlec się za nim bezsilnie, ciągnąc go na dól. Dopiero, kiedy plusk fali o ściany beczki doleciał jego uszu, nadzieja ogrzała mu krew.
Poczuwszy się na nowo silniejszym, odetchnął głęboko i rzucił się naprzód w rozpacznych suBach. Po kilku chwilach dobra! się do beczki i schwyciwszy za klamrę obiema rękoma, wdrapał się na wierzch. Był to ostatni wysiłek jego energii.
Na brzegu tymczasem rozlega! się płacz kobiet i krzyki rybaków. Pomimo, że ojciec Renouf co chwila wybiegał z szynku i uiespokojnem okiem spogląda! w stronę beczek, przewracanie się bacika dostrzegł Boudard pierwej, niż kto inny. Zwołując łudzi ua pomoc, sam spychał wóz z łodzią ratunku do morza. W jednej chwili szesnastu rybaków wskoczyło do lodzi i na komendę Boudarda uderzyło w wiosła, jak jeden. Renouf wiosłował razem z Julkiem. lioudard, stojąc na tyle, gromkim głosem komenderował w dwumiurny rytm i poddawał ognia. Wiosła, szczekając w żelaznych dulkach, za każdem razem wyrzucały z morza podwójny wodotrysk piany. Lód, mknęła ua skały, jak gdyby ją wiatr przerzucał z fali na fale, i w godzinę niespełna była tuż przy nieb. Boudard z okiem zatopionem w widnokrąg szukał po morzu śladu topielców. Lecz najlżejsza nawet plamka nie wyłaniała się z morskich fal, fantastycznie pląsających nad powierzchnią wody.
Wszyscy stracili nadzieję, a pomimo to, wiosła szczękały w dulkach z coraz głośniejszym zgrzytem żelaza. Nagle Boudard ua beczce dostrzegł sos białego.
— Wiodło przednie! — huknął po nad świstem wiatru i łódź w mig zwróciła się ua lewo. Po kilku chwilach przybili do beczki.
— To Gabryel! — zawołali razem.
— Coś widzi mi się, że nie żywy — rzucił
od niechcenia lioudard i zaczął w dalszym ciągu wodzić okiem po morzu. Wioślarze, tymczasem, w milczeniu oderwali ręce Orange'a od klamry obręczy i ostrożnie spuścili go do łodzi.
Ojciec Renouf nie chciał wierzyć w śmierć przyjaciela. Jak czuła matka, dotykał go pokilkakroć rękoma i przykładał mu ucho do serca. Orange miał twarz czerwonosiną, nabrzmiałą, oczy nieruchome, rcztwarte, usta kouwulsyjnie skrzywione, ze śladami piany w kątach, a pod nosem dwie krople zaskrzeplej krwi. Renouf przy pomocy Leona ulożyl go na duie łodzi, z głową podniesioną cokolwiek do góry, i nie tracąc czasu, zaczął wecować o cholewę nóż do sprawiania ryb. Zaledwie Leon zdążył Orange'owi związać paskiem rękę powyżej łokcia, już szynkarz otworzył mu żyłę, jak najzrcczuiejszy felczer. Krew jednak nie poszła.
— Nie bałamucić próżno czasu — zawołał Boudard — trzeba szukać i tamtych.
— Szukać nie zawadzi — odpowiedział Renouf — ale ja tego nie opuszczę. I żebym tak mogł tylko zadać mu mydła, to byście zaraz dech w nim zobaczyli. Zdejmno Leon z siebie spencer, a weź mu się do podeszwy! We dwóch prędzej pójdzie!
Kiedy szynkarz z młodym rybakiem zaczęli spencerkami rozcierać nogi Orangea, wioślarze na komendę Boudard'a popłynęli za skały.
Łódź wąską piersią pruła morze wzdłuż i wszerz, to ua lewo, to ua prawo, to na zachód, to na wschód, jak gdzie Boudard kazał, ale napróżno! Z topielców i bacika ani śladu. Promienie słońca, wysuwającego się od czasu do czasu z poza chmur szarpanych wiatrem, kąpały się w pianie szmaragdowych fal i brylantowym uśmiechem drżały na piórach wioseł tak wesoło, jak gdyby nigdy nic nie załło.
Pod wieczór Boudard zakomenderował odwrót. Nie mieszając się do rozmowy rybaków, siedział w posępnem milczeniu na tyle lodzi z głową przechyloną przez burtę. Po chwili dwie duże łzy zabłysły mu w oczach: jedne zdążył rozetrzeć kułakiem na pomarszczonej skórze policzka, lecz draga spadla w morze, — za córką, której nawet pochować nie będzie mogł.
— To szczęście, go nic wzięło pod spód— zawyrokował Julek na domniemania rybaków, którzy, chaotycznie rozmawiając o wypadku, dziwdi się, że tak pewny żeglarz, jak Orange pozwolił wiatrowi przewrócić statek.
— Mądryś! Czy by go wzięło, czy nic wzięło, to tak samo by ci już dzisiaj nie kupił wódki u ojca Renoufa—wtrącił ospowaty Leon, przestając trzeć nóg Orange'a.
— To tam jeszcze nie wiadomo — rzekł Julek i włożywszy palec knykciem do gęby, zamyślił się głęboko, nad siną twarzą O rangę'a.
— Tylko nie odpoczywać! Trzeć, albo innemu
oddać spencer, bo szkoda by było chłopaka — zawoła! ojciec Renouf na Leona, ocierając pot z czoła rękawem.
— I dla was szkoła! bo takiego „gospodarza” na Petrelę nie dostalibyście tak prędko — odezwa! się któryś.
— Co nie, to nic — podchwycił szynkarz — choć na ostatku zaczął jakoś za dużo zapijać już sprany.
— To tćżeścic go za dwa końce ciągnęli...
— Pewnie... ale ktoby mi teraz za mój bacik zapłacił, żebym tak nic miał rozgrzać mu jeszcze duszy.
— Pogadajcie o tem z Boudard'em! Przecież to jego zięć — poddał Leon złośliwie.
— Woię czekać na wiatr z Anglii — zawoła! Renouf.
— Musiała go się jednak zona i ten z Paryża czepiać za nogi, kiedy tak lego przerabiał morze, że go aż krew zalała na beczce—wtrącił jakiś siary.
— Ale bo po co mu tćż było spuszczać głowę tak ua dól? — zagabnął inny.
— Widać stracił przytomność—odparł ojciec Renouf.
— Kiedy zdjął buty — przerwał Boudard ponuro — to musiał mieć więcej przytomności niż wy wszyscy razem. Cóżto! buty ściągnie tak łatwo w morzu, czy co?... Eh! zawsze ja mu tam niedowierzałem!...
Tu Julek wyją! palce z gęby, i jak człowiek,
któremu niespodzianie w głowie zrobiło się jasno, zawołał B glupowatą radością:
— To to on pewnie po rozwód z waszą córką pojechał na skały!
— Cicho — zawołał Renouf — już mu dech idzie!
Krew z ręki Orange'a zaczęła kapać z początku powoli, kroplami, a potem trysnęła, jak z fontanny, i wkrótce słychać było istotnie chrapliwe rzężenia w jego gardle.
Lódź, tymczasem dobiła do brzegu. Rybacy, na płaszczach zanieśli Orange'a do domu, wśród tłumu łudzi, który następował im na pięty, chcąc słyszeć, jak życie wydobywa się z gardła człowieka, pasującego się ze śmiercią.
Ojciec Renouf pojechał natychmiast do Isigny i w godzinę przywiózł lekarza. Nazajutrz Orange tyle już miał przytomności, że zażądał księdza i wyspowiadał się.
Trzeciego dnia jednak, atak apopleksyi się powtórzył. I wieczorem, w chwili kiedy dwóch żandarmów konnych zajechało na podwórze hotelu Pod Oniadym Koniem, matka Gibert, zawsze usłużna w nieszczęściu, zapalała gromnicę przy łóżku Orange'a.
KONIEC.