Hanna Krzemieniecka
Lecą wichry!
powieść
PROLOG.
PIEŚŃ WIATRU NA CMENTARZU.
"Wijut witry, wijut bujny, Aż derewja hnutsia."
(Stara pieśń ukraińska.)
Cichy cmentarz wiejski. Warkocze brzóz powiewają, lejąc się szemrzącą połyskliwą kaskadą, wznoszą się rozłożyste dzikie jabłonie, tryskają w górę smukłe kolumny topoli. Powyżej roztaczają się bezbrzeżne tonie szafirów, przepojone blaskami, świetliste, niezgłębione, na krańcach horyzontu spływające się z mgłą sinawą falistej roztoczy łanów zbożowych.
Cisza wokół. Bez szelestu usuwają się na mogiły bursztynowe liście klonu, zaledwie rozlega się brzęczenie pszczoły lub ciężki huczący lot żuka. Po podłożu traw, bujnym kobiercem wyściełających stopy mogił, wesoło pląsają i uganiają się blaski słoneczne. Kępy żółtoburych nieśmiertelników i szaroliljowych macierzanek żywemi wieńcami oplotły mogiły. W słońcu jesiennem płomienieją kiście suchaków, a ile razy wiatr cichem skrzydłem nad grobami przeleci, purpurowe liście trzepocą się w powietrzu, spadając jak łzy krwawe.
Spokój niezmierny, spokój tak wielki, jakby ci, co tu spoczywają, przecierpiawszy ból świata, znaleźli już rozwiązanie wieczystej zagadki bytu. Po mękach istnienia odpoczywają w światłości snem cichym, nieskończonym...
Wśrod mniejszych, niepozornych grobów, przyziemnych i szarych jak żywot, który ogarnęły, na wzgórzu, skąd oko obejmuje dalekie horyzonty, wznosi się wysoki krzyż biały. W przestrzeni, zda się, panuje nad drobnym ludem mogił i błogosławi światu, wyciągając umęczone ramiona.
Na krzyżu napis: Wanda Drohojowska, umarła na wygnaniu w 27-ym roku życia.
Na tle natury bujnej, rozkosznej przesuwa się złowrogi cień doli ludzkiej, echo powszechnego cierpienia.
I zdało mi się, że przestrzeń skarży się i żali głosami tych, co tu cierpieli, kochali i żyli, zanim zapadli w przepaść niebytu, że łka tu wszechludzki ból istnienia.
Wiatr porwał się, lecąc lekkiemi skrzydły, i cała równina ożyła. Brzozy wionęły kaskadą gałęzi, przeciągle coś szepcąc, dokoła snuje się dziwny tajemniczy rozhowor, górą drzew płynie szum uroczysty i groźny o wieczystych zagadkach bytu. To wieczność przemawia.
Słucham tej pieśni natury, którą wiatr cichym pogwizdem zawodzi pomiędzy mogiłami.
"Śnijcie w pokoju! Wy! co tu odpoczywacie po męce żywota! żaden wasz wysiłek, żaden trud nie zmarnieje, nie przepadnie żadna ofiara. Jako najmniejsza cząsteczka materji, zarówno żaden atom energji duchowej nie zginie napróżno. Siła przeistoczyć się może - ale trwa.
Zniknie pozornie z powierzchni ziemi, lecz w głębi jako siła żywa choć utajona, spoczywa. Jak ziarno, co rzucone w ziemię, nie ginie, lecz po upływie czasu w miarę natury swej zakiełkuje i wedle mocy swej plon wyda.
Dusza im głębiej rozdarta pługiem boleści, tem bujniej wyrośnie z niej nowy poczyn życia... Siew ducha.
Uczucia wasze i myśli trwają jako skarby podziemne, żyją - jako wielka siła twórcza tej ziemi, pchająca wciąż naprzód nowe szeregi potomnych. One oddychają i krzepią się tą mocą i każde nowe pokolenie zrywa się do lotu, zbudzone jej tchnieniem.
Z prochów poległych i mogił zapomnianych wstaną przyszli szermierze, obrońcy prawd, za które wyście walczyli. Gdzieście padali w zwątpieniu i niemocy, tam oni trudem waszym zwyciężą, waszą ofiarą się pokrzepią, z nich jak ze źródła, mocy pić będą.
I cóż? żeście padli w proch starci?... niebłogosławieni? nikomu nieznani? Oni wami żyć będą.
Aż świat zdumieje po latach zamętu i zastoju, skąd nagle się wzięły te niezliczone zastępy, walczące w imię idei pozornie wygasłych, których myśl każda - dążeniem mądrem i zacnem, krok każdy pochodem celowym będzie.
Radość bytu dla was stracona, zmartwychwstanie w wyższej, doskonalszej postaci: przestawszy być osobistością, staniecie się powszechnem dobra dążeniem.
Mężny bojowniku! co krwią zrosiłeś tę niwę i życie jej złożyłeś w ofierze. I ty, pracowniku pokorny i cichy, co mężnie pług swój ciągnąłeś po jej męczeńskich zagonach. Wy wszyscy, coście szli na męczeństwo, aby świt ludzkości przyśpieszyć, niczego nie spodziewając się dla siebie, co poszliście na zagładę za innych, dla innych, przez nich często prześladowani, potępiani, wyklęci, ofiarę swą pełniąc do końca.
Skrwawione serce wasze gorzeć będzie jak łuna słoneczna tej ziemi; myśli starte w proch bezimienny, rozproszony w przestrzeniach, pyłem siewnym spadną na niwy, i stworzą setki, tysiące, szermierzy, co was nie znając, nic o was nie wiedząc, wasze dą-
żenia będą w piersiach nosili, o waszych zamiarach nie słysząc, boje za nie będą toczyli.
Bo co zmartwychwstać ma na żywot wieczny, wpierw stracić musi życie doczesne, przejść wrota śmierci.
Przez stratowany byt osobisty, przez mękę ciał, ofiarę i zagładę, przedzierzgnąć się w wyższy, doskonalszy kształt istnienia. Przez śmierć pozorną - ku nieśmiertelności -excelsior!
Lecą wichry! zmagają się siły kosmiczne, niosąc siew ducha na swych skrzydłach, rozwiany w miljardy pyłków, rozbity w atomy. Rozproszy się w przestrzeni, zniknie napozór, ku ziemi przypadnie, w niziny wsiąknie. Ale nie zginie! Odrodzi się wielokroć potężniejszy, ustokrotniony!"
Z oddali płynie dźwięk ligawki pastuszej. Wokoło szemrze świerszczenie koników polnych, opowiadających zasłuchanym niwom "skazkę" cudowną. Niezgłębionym szafirem jaśnieją niebiosa.
Siedzę u stóp krzyża na tafli kamiennej grobowca. Wywołane wspomnieniem snują się przed oczyma memi postaci dzielnych, hartownych serc, co skarby swych myśli i uczuć oddały ziemi rodzinnej, rozsiały w duszach ludzkich.
Idzie przeciągły zadumany poszum. Spadają bursztynowe liście klonu, z płomiennych jarzębin sypią się na ziemię krople krwi. Wstają roje wywołanych wizyj, życiem dyszących; echo ich słów spływa się z chrzęstem kłosów, ściele się wonią traw skoszonych, zlewa się z tętnem mej duszy.
Zatapiam się w te karty niedawnej przeszłości, świeże jak wiosenny poranek, proste i czyste jak woda kryniczna. Oplatają mię pasma opowieści, wyrzeczeń się i ofiar, które dopełniwszy cokolwiek - odtwarzam.
* * *
WSPOMNIENIA Z LAT DZIECINNYCH.
Powstawszy od stosu zapisanych papierów, usiadłam we framudze otwartego narozcież okna.
Noc wionie cicha, świeża, chłodna. Po spadłych niedawno deszczach powietrze tchnie ostrą świeżością, na ciemnem tle nieba rysują się smukłe, nieruchome sylwetki topoli przeciwległego ogrodu. W mroku, długim rzędem bursztynowych płomyków, połyskują światła latarni. Chłodny wiatr przesiąkły wilgocią obwiewa mi twarz, porusza fałdami muślinowych firanek i rozdmuchuje karty książek.
Jak rój białych motyli zrywają się wspomnienia chwil tu niedawno przeżytych, odsuniętych, zapomnianych, - otaczają mnie wirem zawrotnym.
Z przyległego pokoju donosi się głos Kloci czytającej mamie głośno. Oddzielne wyrazy aż tu zalatują.
"Narodowość jest tylko nutą, potrzebną do złożenia akordu harmonijnego ludzkości"...
Natomiast z pokoju chłopców rozlega się niewyraźne mruczenie, oznaczające iż Mieczyk i Bronek przygotowują jutrzejsze lekcje.
Po szumnej, błyskotliwej egzystencji, którą przebywałam u boku kuzynki Matyldy, towarzysząc jej w całorocznej prawie wędrówce po obcych krajach, tem bardziej ocenić mogę spokojną harmonję, mądrąi czujną myśl, którą matka rozpromienia w naszem ognisku.
Kilka dni dopiero jak powróciłam, ale kierat pracy mozolnej i żmudnej, niezbędnej dla utrzymania bytu, znów chwyta mię w żelazne tryby.
Mama, tak nieugięcie silna duszą, pełna pogodnego hartu, lecz w nogach bezwładna, środki pozostałe z dawnych funduszów - na wyczerpaniu; cały ciężar zarobkowania spada na mnie i na siostrę. Po kilkoletniem zajęciu w biurze Biełgorodowa i długim pobycie zagranicą, wypadnie znów rozpocząć poszukiwanie jakiejś posady...
Narazie zdobyłam sobie w księgarni kilka tłumaczeń z obcych języków. Ale to zajęcie mało się opłaca, a co gorsza, trzeba o nie prosić, nieledwie jak o łaskę...
I znów przez niedomknięte drzwi przypływa melodyjny strumień głosu Kloci, kryształowo jasny i czysty, o miękkiem, melancholijnem brzmieniu, którem ludzi czaruje.
"Świętość i nietykalność narodowości... zależy na dziejowej przeszłości pełnej walk, prób i ofiar, powtóre na wewnętrznem poznaniu siebie samej, t.j. na poczuciu się do idei, którą ma przeprowadzić przez świat i urzeczywistnić w stosunkudoludzkości... "
- Ach, to Krasińskiego! poznaję... O stanowisku Polski.
W pokoju chłopców rozlegają się teraz odgłosy gonitwy, wesołe śmiechy i raźne uderzenia piłkio podłogę. Cała rodzina moja po pracowicie spędzonym dniu odpoczywa.
Cały prawie dzień dzisiejszy też ślęczałam nad pracą. Teraz powinnabym złożyć robotę, i tych kilka godzin odpoczynku wieczornego przepędzić w gronie rodziny. Jednak siedzę tu w oknie, pojąc się chłodnem powietrzem nocy, zbieram rozpierzchłe myśli, - i ociągam się. W duszy mam jakiś dziwny zamęti chaos, który pragnęłabym rozwikłać...
Dzisiaj, od powrotu widziałam go po raz pierwszy...
Zmienił się, schudł, zmizerniał. Wygląda jeszcze surowiej i poważniej niż przedtem. Powiadają, iż po moim odjeździe ciężko chorował. Co mu było? Nie wymieniono mi cierpienia, a sama pytać nie śmiałam. Boję się, iż mię zdradzi dźwięk własnego głosu... przypuszczam zresztą, że chyba to nie było nic ważnego.
On sam żadnych mi szczegółów nie wymieniał. Powstawszy na powitanie, utkwił we mnie wzrok zasępiony i badawczy.
Wyrzekłam cicho, iż znajduję, że jest mocno zmieniony.
- Byłem chory, - wyrzekł obojętnie, niedbale jakby i urwał.
Z pozornym spokojem przewracał karty swoich papierów, ale na czole drgała mu pomiędzy brwiami zmarszczka pionowa, a twarz zabarwiła się ponuro, jakby pociemniała od gniewu.
- W sprawie matki pani z Tollim, - zaczął pochmurnie, - mogę poinformować, iż...
Wymienił kilkanaście słów z wyjaśnieniem naszego długoletniego procesu i ukończywszy, odwrócił się z suchym ukłonem, jakby mu śpieszno było mię pożegnać.
Ja też zmieszana się czułam, ostra i chłodna, zstępując ze schodów miałam ochotę śmiać się z samej siebie i z końca swojej sielanki.
A jednak, jak mię każde widzenie się z nim wzrusza, to trudno wprost uwierzyć...
Po każdem spotkaniu, przelotnem nawet, czuję dziwne wstrząśnienie, sen mię odbiega. Na tle zbudzonych wrażeń całą noc przedumaćbym mogła.
Co za dziwną władzę ma nade mną ten człowiek! Nawet to obojętne, nienawistne spotkanie wstrząsnęło mię do głębi.
Wielka zagadka życia... co w niej się ukrywa?
W ciszy nocnej jak strumień srebrzysty donosi się głos Kloci:
"... Ów rozbłysk, objawiający mu tajemnicę własnego bytu, t.j. pod jakiem wiecznem prawem on przez Boga pomyślan i jakiem powołaniem w stosunku do całego człowieczeństwa naznaczon, stanowi myśl narodu, jakoby duszę jego wiedzącą siebie, uznającą cel, ku któremu byt swój nakręcić musi. "
Tak, dla nich wszystkich, dla mej rodziny, Polska to "pacierz co płacze i piorun co błyska", to alfa i omega ich bytu.
Gdyby oni wiedzieli...
Lecz nie! ja im tego nie powiem! nie mogę powiedzieć! Zresztą nie mam co powiedzieć. Żadnych faktów konkretnych. Nastroje - mgła... Wszystko stłumiłam w sobie.
W chłodnych podmuchach mroku czuję gorące krople, które wolno po twarzy spływają.
Żal... za tem co minęło... czy za tem, czego nigdy nie było?
Wspomnienia przepływają całą falą. Nie śmiem o nich mówić nikomu...
Biała karta papieru jest najlepszym powiernikiem, cichym, niewymagającym, dyskretnym. Nie robi wymówek, nie prawi morałów, nie wyrzuca nic, nie oburza się, nie przestrzega. Zostawia całą samodzielność i swobodę.
Swobodę - rozejrzenia się chociaż w echach tych uczuć, które przemknęły bez śladu jak białe motyle, rozwiały się jak płatki kwiatu,... zostawiając tylko nagą, kolącą łodygę.
Więc to już koniec wszystkiego?...
W sercu mam tylko chłód i obojętność. Słowa nieprzytomnej miłości, które niegdyś burzyły się w sercu i szalały, ucichły niewyznane, zagluchły i odrętwiały... Jużbym ich wypowiedzieć nie mogła.
Wsłuchując się w echa wspomnień, zdaje mi się, iż widzę nie siebie, lecz inną jakąś istotę: takem już daleko od tamtej uczuciami odbiegła.
Patrzę na sylwetki drzew przeciwległego ogrodu, który szarzeje nagi, milczący i pusty; na akacje bezlistne, trzęsące się jakby z wilgoci i chłodu, kiwające smutnie obnażonemi głowami, w powietrzu przesiąkłem białą, przejrzystą mgłą.
Jak wszystko to inaczej wyglądało przed naszem rozstaniem!
Rozstaniem niemem, bez pożegnania, bez słów nadziei i ufności.
Rok blisko temu; teraz marzec, - tak... jedenaście miesięcy.
Pamiętam wówczas noce kwietniowe. Najpiękniejsze noce jakiem w życiu widziała. Takie jasne, ciepłe, ciche i wonne. I te topole wówczas inaczej drżały, jakby w cichej rozkoszy, skąpane w blaskach miesięcznych; powietrze dyszało wonią rozkwitłych bzów i czeremchy, tchnęło rozmarzeniem, słodyczą i tęsknotą. Po niebie płynęły leciuchne obłoki mlecznie świecące, puszyste, przezrocze, osrebrzone strumieniami księżycowego światła. Z pogodnych rozświetlonych niebios jakiś tajemniczy urok spływał ku sennej rozkochanej ziemi, oplatał ją czarem zachwytów i dreszczem tajemnych upojeń.
Pamiętam owe noce wiosenne, którem przesiedziała na tym balkonie, wpatrując się w świat srebrem oblany, woniami rozkołysany, pieśnią rozbrzmiały; w piersi mej podnosiły się pragnienia szczęścia, ostre do bólu, przeszywały mię straszną tęsknotą, - a serce wyrywało się ku niemu.
Myślałam o nim, prowadziłam w duszy długie, nieskończone rozmowy i - unikałam spotkania.
Pomiędzy mną a tym człowiekiem stoi cała historyczna przeszłość, pełna łez i krwi; morze niedolii krzywd rozdziela nasze dłonie, nie dopuszczając do zjednoczenia.
A jednak cala moja istota rwała się ku szczęściu i miłości! - a zarazem miałam niejasne, głucho dolegające przeczucie, że cała radość bytu ode mnie ucieka, i że jej już nigdy, nigdy nie odnajdę!
Jam jej pragnęła do niemocy, do szału i usuwałam się z dumną godnością, z pozornym spokojem, usiłując jej się wyrzec.
Miotałam się jak osaczona sarna, szukając wyjścia z matni, jednym zamachem chcąc zerwać wiążące mię sieci... przypadek dopomógł.
Kuzynka mamy Matylda, bogata, wiecznie chora i zdenerwowana dama, wybierała się w podróż; szło jej o znalezienie kogoś, coby za nią ponosił zabiegi i kłopoty podróży, o których rozpieszczona zbytkiem kobieta nic wiedzieć nie chciała. Wykwintnie rozkapryszoną damę wprowadzano lub wnoszono do wagonu, otaczano eleganckiemi drobiazgami, czuwano nad jej snem i wygodami, - i u kresu drogi odwożono do wytwornie urządzonego mieszkania. Z miasta do miasta przelatywała jak ptak niebieski niefrasobliwie, nie znając kłopotów, rozkładu pociągów, zmiany biletów, ani ilości mnóstwa pakunków. Znacznie młodsza od mamy, ładna jeszcze i bardzo elegancka jest nam ciotką, chociaż nie pozwala, byśmy ją tak nazywały.
Zwykle nie lubiłam towarzystwa wybrednej, rozgrymaszonej kobiety. Teraz jednak zaproponowałam swą pomoc, uzasadniając ją pragnieniem zwiedzenia obcych krajów. Matylda okazała się zachwycona pozyskaniem młodej zaufanej towarzyszki ze swej sfery, zdolnej rozpędzić nudy samotności, a przez dokładną znajomość obcych języków wybawić ją od osobistego porozumiewania się w hotelach i na kolejach, towarzyszki, której mogła bezpiecznie zawie-
rzyć zabiegi i koszta podróży. Mama zgadzała się na mój wyjazd. Decyzja zapadła.
Bywają chwile takie donośne i pełne znaczenia, które wpływają na bieg życia, nadając całemu istnieniu kierunek odmienny. Cmi się w mej duszy to, com wówczas jasno odczuwała, żem wówczas całe swoje szczęście zabiła...
Wiosna płynęła. Babka oddawna wzywała mię do siebi, do Horodyszcza, sąsiadującego z majątkami Matyldy, która stamtąd miała mię zabrać. Zbliżała się chwila odjazdu, a razem, szalejąc, wzmagało się pragnienie, potrzeba ujrzenia go...
Od kilku miesiący, korzystając z pozwolenia Biełgorodowa i własnej nabytej wprawy, robotę biurową zabierałam do domu. Oszczędzało mi to spędzania długich godzin w kancelarji, ograniczając nasze widzenie się do przelotnego spotkania, w którem zaledwie na ukłon i kilka słów było dość czasu.
Jednego popołudnia, zebrawszy pliki znajdujących się u mnie aktów, poszłam do Biełgorodowych.
W okazałym, lecz urządzonym bez cienia wdzięku salonie, gdzie meble stały porozstawiane sztywno jak szyldwachy, znalazłam tylko przyrodnią siostrę profesora, Agrypinę Iwanównę, wysoką, suchą i sztywną osobę, która ubrana w cynamonowym paltocie i napół męskim kaszkiecie, na krótko obciętych włosach, wybierała się wyjść załatwić sprawunki.
- Wstąpiłam na chwilę do państwa - rzekłam, oddając jej papiery, gdy jej piwne oczy zaiskrzyły się niespokojnie. - Pragnęłam pożegnać panią, a zarazem zapytać o teraźniejszy adres baronowej von Linden. Papiery te raczy pani doręczyć bratu. Zwracam robotę biurową, której nadal przyjmować nie mogę. Uprzedziłam sekretarza, aby postarał się o kogo innego na maje miejsce. Wkrótce na dłuższy czas wyjeżdżam.
Żółte policzki Agrypiny rozpogodziły się mile zdziwionym uśmiechem. Skinęła uprzejmie głową na znak, iż polecenia moje zapamięta i ściskając mię, ubolewała nad mym odjazdem.
W gruncie rzeczy ta osoba, w której emancypowane poglądy nie wytępiły drobnostkowych cech natury kobiecej, zachwycona była moim odjazdem, wznoszącym niespodzianą zaporę pomiędzy jej bratem a czemś, co on mógłby uważać za swe szczęście, a co niem nie jest...
Kocha go ona i strzeże zazdrośnie, tajemnie zbolała i udręczona. Jest to wiecznie krwawiąca rana jej serca ten człowiek, któremu narzuca swą troskliwość i zamęcza pieczołowitością, a który względem niej żywi wzamian znudzoną obojętność.
Dowiedziałam się, gdzie mieszka wspólna nasza znajoma, przybyła na krótki czas do Kijowa dla załatwienia spraw majątkowych, poczem odeszłam.
Odnalazłam wskazane mieszkanie w dużym gmachu hotelowym. Baronowa Zenaida wesoła i gadatliwa czterdziestoletnia blondynka, o pulchnej kibici, białych upierścieniowanych rękach i dziwnie uporczywem wejrzeniu zamglonych, rozmarzonych oczu, rada mym odwiedzinom szczebiotała z ożywieniem, śmiechem i gwarem napełniając pokój.
Czułam się dziwnie zdenerwowana i niespokojna, nie zdając sobie sprawy z tego, co mię tak trwoży i gorączkowo podnieca.
Wreszcie po upływie godziny dały się słyszeć pośpieszne kroki, lekkie stukanie do drzwi, i męski głos, pod pozorną obojętnością, ożywiony radością i wzburzeniem.
- Czy można wejść?
Siedziałam spokojnie przy oknie i nawet głowy w kierunku otwierających się drzwi nie zwróciłam. W tej chwili dopiero uprzytomniłam sobie, że kroku tego spodziewałam się z jego strony i że nań bez-
wiednie wyczekiwałam. Mocne do bólu naprężenie nerwów zelżało. Nagle uspokoiłam się.
Wszedł Dymitr.
Zapewne ze zmęczenia długo nie mógł przemówić. Oddychał szybko, po twarzy mu przepływała łuna różowa.
- Przed chwilą właśnie wróciłem do domu. - Przyszedłszy do słowa zaczął mówić szybko jakoś i bezładnie. - Spotkałem siostrę... przypomniałem sobie, iż mam jeszcze kilka słów powiedzieć panio tym procesie, pani baronowo.
Słuchałam tego wyjaśnienia, i mimowoli uśmiech przewijał mi się po ustach. Zrozumiałam jasno, że Agrypina, wygadawszy się z mej zamierzonej tu bytności, zataiła natomiast wieść o mym wyjeździe, może lękając się z jego strony jakiegoś stanowczego kroku? Nie pytając, wiedziałam, iż jeszcze nic nie wie.
Gospodyni rozszczebiotana, rozchichotana i rezolutna dziękowała za gorliwość w jej sprawach, i odrzucając koronki rękawów szlafroka z okrągłych utoczonych ramion, częstowała go poziomkami, wbijając weń wzrok przeciągły i uporczywy, który on znosił z kamiennym spokojem.
Usiadł. Potoczyła się rozmowa lekka i beztreściwą, w której Zenaida Mikołajówna zachwycała się modnym romansem, malowniczem położeniem Kijowa, artystycznemi skłonnościami siostry profesora i jego własną uczonością.
Czułam utkwione we mnie oczy Dymitra. Odzywałam się mało, słuchając kaskady śmiechu i szczebiotu baronowej, w gwarze rozmowy, w której on brał udział głosem spokojnym i obojętnym, ze szczególnie gorącem zabarwieniem, jakby te chłodne, równe tony wydobywały się z piersi, w której wrzało.
- Spędzimy dzisiaj cudowny wieczór w Château de Fleurs! - wołała baronowa, a gdy uchyliłam się od projektu, zauważyła łaskawie: - Dobrze! więcwprzód odprowadzimy do domu Wandę Władysławównę.
Wyszliśmy. Zmrok już zapadał. Pomiędzy nami szła baronowa.
Dymitr zaczął opowiadać o jakichś wykopaliskach archeologicznych i odkryciach, które udało mu się dokonać. Opisywał szczegółowo kształt ich i domniemany użytek.
Rozmowa wlokła się ciężka i poważna, przyprószona popiołem uczoności, pod której maską jak pod zastygłą skorupą lawy płynęły żyły żywego ognia.
Baronowa udawała, iż interesuje się brzemieniem tej uczoności, i rozentuzjazmowana, nastroiwszy się raz już na ten jaskrawy ton sztucznej młodzieńczości, zachwycała się ciągle.
Ciemniało. Po świeżo spadłym deszczu powietrze słało się ciężkiemi oparami, duszne i wilgotne. Wiatr, nabrzmiały wilgocią, pełzał nad ziemią. W mroku świeciły długie sznury gazowych latarni, ginąc w oddali jak rozsypane żółte perły bursztynu. Smukłe kopuły cerkwi św. Zofji bielały w mroku. Roztoczył się plac obszerny, na którym widnieje posąg Chmielnickiego, z ręką wyciągniętą w stronę Moskwy.
Przechodząc poślizgnęłam się. Podał mi rękę.
- Pójdę sama - wymówiłam cicho, gdyśmy stanęli na trotuarze, - i wysunęłam rękę z pod jego ramienia.
Nie zrobił żadnego poruszenia, by ją zatrzymać, i nie przemówił ani słowa. Spochmurniał, przestał opowiadać o wykopaliskach i nagle zamilkł. Szliśmy prędko wąskim chodnikiem. Przed nami roztoczyła się ulica Podwalna, na której naprawiano bruk właśnie. Złomy kamieni i gruzu zagradzały przejście.
Baronowa zatrzymała się, wołając, iż nie chce narazić się na połamanie sobie nóg, i że tu zaczeka na Biełgorodowa.
Ostrożnie przesuwałam się po chwiejących się, oślizgłych od deszczu płytach kamieni. Dymitr szedł obok, spoglądając na mnie z dumną urazą, jakby chcąc dopomóc i lękając się odmowy.
Ręka moja kilkakroć podniosła się, szukając jego opieki, siłą jakąś niewidzialną pociągana ku niemu, i opadła wstrząsana drżeniem nerwowem. I był to bój niedostrzegalny i cichy, walka porywów z hamującą je refleksją, w której ta odniosła zwycięstwo.
On nie patrząc śledził ją, uważał i rozumiał. I ja to odczuwałam.
Dochodziliśmy do domu, w którym mieszkałam, gdzie wypadało nam rozstać się ostatecznie.
U drzwi mych zatrzymał się jakiś niepewny, wahający się, wzruszony.
- Nigdy nie widujemy teraz pani u siebie, Wando Władysławówno. Siostrze tak przykro... proszę zajść do nas choćby na chwilkę! Wyperswaduję baronowej tę nieznośną, nudną wycieczkę do ogrodu. Czekamy panią.
- Proszę nie czekać napróżno - odparłam lekko i obojętnie. - Mam dzisiaj jeszcze dużo zajęcia. Jutro na dłuższy czas wyjeżdżam.
Drgnął i zaiskrzony wzrok wlepił we mnie.
- Jakto? tak nagle! - wyrzekł zmienionym, zdławionym głosem, - bez uprzedzenia, bez... Lecz ja miałem do pomówienia z panią! ja chciałem... Czy - dodał z wściekłością prawie, widząc ruch mój ku odejściu - czy mię pani nie chce wysłuchać?
- Ani słowa - odparłam swobodnie - to zbyteczne.
Oczy jego błysnęły zaciętością i obrazą, jakiś kurcz wściekłości dygotał w twarzy, uwydatniając mongolskie jej cechy, zwykle niedostrzegalne, usta drgały cierpieniem.
Wbiegłam szybko na schody, gdy on stał w dole, osłupiały jakby i skamieniały, - a serce krwawiło mi się triumfem, rozdzierało boleścią.
Od drzwi spojrzałam: on zawahał się, jakby chciał biec za mną, lecz pohamował się, rękę przesunął po czole jak nieprzytomny i odszedł, gdzie u zakrętu ulicy, znudzona i rozgrymaszona czekała nań baronowa Zenaida.
Nazajutrz już mię w mieście nie było.
Wyjechałam do Horodyszcza, tej jedynej wsi, raczej jedynego zakątka pozostałego nam z rozległych niegdyś włości, o które teraz właśnie toczy się proces zajadły.
Trzy lata upływają od czasu, jak powróciłyśmy do stron rodzinnych, z odległych krańców Wschodu.
Radość nasza była bezmierna; wychowane na dalekiej obczyźnie oddawna myślą rwałyśmy się w te strony, które w wyobraźni naszej, kołysanej częstemi opowiadaniami mamy, iskrzyły się jak sen cudowny. Inne tam kwiaty pachniały, inne jaśniało niebo, niż tu na zimnych krańcach Syberii; inni ludzie żyli, inaczej myśleli i cierpieli.
W tych szerokich, napół dzikich przestworzach, odległych od świata cywilizowanego, w oddaleniu od swoich, a zupełnem niemal odosobnieniu od otoczenia, mama nas wychowywała sama, jedynie przy pomocy książek. Dzieciństwo moje i Klaudji upłynęło bezbarwnie i smutno, wśród ścian obcego miasta, za któremi rozciągały się olbrzymie stepowe, bezludne prawie przestrzenie, gdzie wszyscy mówili odmiennym od naszego językiem, a patrzyli na nas obojętnie lub nieprzyjaźnie. W tych to warunkach wrogich, wśród otoczenia usposobionego niechętnie, matka musiała pracą zarabiać na nasze utrzymanie.
Podziwiam siły tej wątłej napozór kobiety, wzrosłej w atmosferze zbytku, teraz pozbawionejwszelkiej pomocy, która umiała stawić czoło wszelkim przeszkodom, niepowodzeniom i troskom i mężnie podołać wszystkiemu. Wówczas jednak patrzyłam na jej wysiłki jako na rzecz powszednią, okiem stępionem przez przyzwyczajenie. Zżyłam się z tym widokiem, i uważałam go za zwykły i naturalny.
O rannym brzasku, zimą nawet jeszcze przy świecy, widziałam ją krzątającą się koło naszego miniaturowego gospodarstwa, zręcznie, lekko i cicho. Gdy na ulicy ruch się budził, wychodziła, pozostawiając nam przygotowane śniadanie i oznaczone lekcje, które w jej nieobecności miałyśmy przygotować. Przejęte ważnością tego zadania obie z siostrą sprawiałyśmy się poważnie i gorliwie. Nigdy pranie dziecinna swawola nie zawieruszyła nam głowy, nie pociągnęła do zabaw hałaśliwych i pustego wesela. Na pierwszym planie stał zawsze obowiązek, później zaś jako najwyższa uciecha i nagroda, możność "dopomagania mamie".
Po ukończeniu zadań, z jakąż skwapliwością i dumą naprawiałyśmy swoję sukienki, a nawet z zamieraniem serca sięgałyśmy po jej własną, potrzebującą odświeżenia garderobę.
- Mama ucieszy się gdy zobaczy! - to były magiczne słowa, przyśpieszające bicie serc naszych i streszczające rozkosze naszego dzieciństwa. I mama cieszyła się. O zmroku przybiegała z lekcji zmęczona, zziębnięta, strudzona, ale patrząc na czysto sprzątniętą izdebkę, stół biało nakryty, lampę wesoło płonącą i nasze głowy pochylone w trwożnej nadziei i wyczekiwaniu, rychło li dostrzeże nową "niespodziankę", którąśmy jej dla oszczędzenia czasu urządziły, uśmiechała się słodko, przywoływała do siebie i tuliła nas do piersi, nazywając swą jedyną pociechą. Skromniuchny obiad, przygotowany przez babę Agafję, która codziennie na parę godzin przychodziła, wydawał się nam ucztą rozkoszną. Szcze-
biotałyśmy też na wyścigi, udzielając mamie całodziennych spostrzeżeń. Kos w klatce cały dzień gwizdał, usiłujemy uczyć go tej oto piosenki. Wiśnia, stojąca na oknie w wazonie wkrótce zakwitnie, już ma takie drobniuchne, karminowo zaróżowione pączki. Klocia wybrała jeden kwiatek, o, ten najwięcej rozwinięty, aby go posłać babuni w liście. Na dziedzińcu pojawił się nieznany pies kudłaty. Brzoza na przeciwległej stronie domu zaczyna wyłaniać kiście i bazie kwiatowe, otaczające ją na tle śnieżnym niby dymem sinawym. Wróble dzisiaj szczególnie radośnie ćwierkały, a jeden, podleciawszy, dzióbkiem stuknął w okno, dopominając się o zwykłe pożywienie. Wszystkie te wydarzenia opowiadane były bardzo wyczerpująco. Mama słuchała je z uśmiechem i zainteresowaniem, wzajemnie opowiadając o swych całodziennych przygodach.
Zastanawiając się później nad tym nieograniczonym wpływem, który na nas wywierała, bez zawiłych i skombinowanych umiejętności pedagogicznych, zrozumiałam jego przyczynę i źródło. Oto w niej samej nie było ani jednej myśli egoistycznej i brudnej, a całą siebie nam oddawała. Była cała światłością, umiłowaniem i poświęceniem, i takie też uczucia w nas budziła, równie naturalnie i bez sztucznego wysiłku, jak brzmienie każdego tonu wywołuje odpowiedni oddźwięk.
Po obiedzie dopiero rozpoczynała się dla nas praca na serjo; w mgnieniu oka uprzątałyśmy z Klocią stół obiadowy, na miejsce obrusa rozpościerałyśmy starą, zieloną ceratę, poczem rozpoczynały się lekcje, trwające nieraz do późna w nocy.
Świetnie niegdyś wychowana panna ani przypuszczała, że ta jej w ucieczce przed pustką światową chwytana wiedza, stanie się kiedyś chlebem jej dzieci, podstawą ich istnienia, może jedynem oparciem przyszłości.
W niedzielę zato po obiedzie odpoczynek bywał zupełny. Mama otoczona nami siadała w głębokim, jedynym w naszem mieszkaniu, fotelu, brała jakąś książkę z zapasu przywiezionego przez nią przed laty, odświeżanego niekiedy przesyłkami babuni, i w wyobraźni naszej przesuwała się cudna, barwna tkanina przeszłości dziejowej. Otaczały nas groźne rycerskie postacie mężów, niosących życie w obronę ojczyzny, niewiasty dzielne jak bojownice a kryształowo czyste, historja poświęceń, walk, dzielności i odwagi.
A potem dzieje martyrologii narodu, bohaterskich wzlotów, krwawych upadków i męczeńskich ekspiacyj. Rzeź Pragi, krwawe pola Grochowa i Wawra, święte złudzenia 63 roku, za które mój ojciec głowę położył, a my zostałyśmy wygnane z rodzinnego gniazda. Bohaterski odruch niewolnika, który ze skrępowanemi rękoma porwał się bronić swych ideałów, i jego kaźń okrutna. Postaci Sierakowskiego, Padlewskiego, Langiewicza, Traugutta i cały tłum szarych, nieznanych światu bohaterów, których nazwiska na kartę dziejową niewpisane żyją jedynie we wspomnieniach osieroconych rodzin, a pamięć ich zwolna rozprasza się i wsiąka w ziemię. Cały splot bohaterskich porywów, udręczeń i mąk. A ponad ich wysiłkami, jak gwiazda przeświecająca z obłoków, która prowadziła ich kroki, odwieczne ideały sprawiedliwości, wszechumilowania i braterstwa, a jako droga ku nim wiodąca, walka ze złem, nie gwoli własnej korzyści, lecz dla zbawienia świata, walka ze złem tamującem ewolucję ludzkości.
Otaczały nas idealne postaci wieszczów: Grażyna, prowadząca zastępy rycerzy przeciwko krwiożerczym gadom krzyżactwa, Konrad pragnący dźwignąć i uszczęśliwić naród cały, Irydjon... Ksiądz Marek, gromiący przeniewierców słowem natchnionem, i tylu innych, którzy jak proroki biblijne krzepiliserca narodu w długiej tułaczce po pustyniach niedoli.
A my słuchałyśmy prawie bez tchu, z ustami wpółotwartemi i rozpłomienionemi oczami, cisnąc się do kolan matki.
Snuła się dalej przędza opowieści, przesuwała się ciżba szarych, nieznanych, zapomnianych postaci, które padły w obronie ideału: Sylwan Bobiński, uczestnik sprawy Konarskiego, osaczony przez żandarmów, podarł listę spiskowców i przełknął ją w ich oczach, zanim mu zdążyli przeszkodzić, poczem go wzięto na męki. Peszyński, głoszący hasło braterstwa z ludem, otoczony pod Sołowjówką przez gromadę chłopów, dał się posiekać, wzdragając się użyć przeciw nim broni, i tylu, tylu innych.
Niekiedy głos łamał się w jej piersi, a w oczach łzy błyszczały. Wówczas siedziała chwilę nieruchoma, a my z zaciśniętemi drobnemi pięściami, z głową płonącą łuną heroicznych postanowień rozmyślałyśmy nad życiem leżącem przed nami, a serce bilo nam uniesieniem, żądzą niebezpieczeństw i ofiar.
- Ach! iść tak z szumem chorągwi na bój! iść naprzód! wśród niebezpieczeństw przedzierać się z rozkoszą radosną! Rzucić się w ogień, zwyciężyć i zginąć! - wołałam zapalona.
- A później co? - pytała rozważna Klocia. - Nie, wpierw grunt dla zwycięstwa przygotować należy. Przedewszystkiem trzeba budować i wzmacniać.
- Później? to już wasz udział, mrówki robocze, gromadzić po ziarnku, po okruszynie, wznosić budowę. My, duchy wolne, burzyć będziemy! niszczyć zło! - przygotowywać grunt pod nowe formy życia.
Klocia zaciskała ironicznie usteczka.
- Och! zginąć dla idei! to bardzo łatwo... Daleko trudniej i pożyteczniej jest żyć.
Na dworze, tymczasem wiatr leciał i huczał, niosąc z przestrzeni jakieś jęki i skargi, szum zgrozy,ścieranie się zapamiętale sil wrogich. Rozlegały się odgłosy serc omdlewających z trwogi, płacz mordowanych i ryki wściekłości. Wstrząsał posadami naszego domku, jakby go chciał wywrócić, rwał go i targał, obrzucał kłębami śniegu. Ział nienawistnym życiu lodowatym oddechem, przeciskał się wewnątrz igłami szronu, dyszał groźbą zagłady, - i leciał dalej jak żywioł zniszczenia z wyciem dzikiej wściekłości i zemsty. W piecu paliły się i trzaskały pnie sosnowe, purpurowe iskierki rozpryskiwały się wokoło, w zacisznym kąciku biała lampa lała ciche, zadumane światło, a z ust mamy płynął wątek przejmującej opowieści.
Opowiadanie setki razy powtarzane, zawsze słuchane z zajęciem o ojcu naszym... o ojcu naszym, męczenniku i bohaterze.
Emisarjusz rządu narodowego, budzący sumienia spółbraci, po bitwie pod Worobijówką odkomenderowany z obozu dla wydobycia zapasu broni, której pewna ilość przechowywała się zakopana w sadzie w jego rodzinnym majątku, schwytany został przez oddział kozaków i osadzony w kazamacie. A później duszne, wilgotne więzienie z kratami, dokąd nigdy nie zaglądało słońce, i szybką we drzwiach, przez którą przezierał karabin szyldwacha. Smrodliwe powietrze celi, w rogu garść słomy, na której poprzedni więzień, nie wytrzymawszy badania, gardło sobie poderżnął. Mrowie robactwa, strawa więzienna, niekiedy skrzepła i zastygła, z pływającemi zamiast okrasy karaluchami. Miesiące przebyte w samotności, gdy jedynym znakiem życia były tajemnicze pukania w ścianę towarzyszów niedoli, któremi sobie wzajemnie wieści dawali, i podstępne badania, udręczenia śledcze, wykrętne pytania, wymagające naprężenia całej czujności, by się nie zdradzić.
Gdy po upływie kilku miesięcy wyprowadzono go na sąd, rękawy miał przywiązane sznurem dosurduta, odzież w łachmanach, ale postawę hardą i pełną godności, a w oczach ogień.
Nie trzymał się dawnej taktyki milczenia, którą dotychczas przeciwstawiał wszelkim naciskom, usiłującym skłonić go do złożenia zeznań. Natomiast przemówił. Przemówił bez trwogi jak człowiek wolny, nie obawiający się kar, nieustraszony, a zatem niepodległy.
On, człowiek w łachmanach i okuciu, przemówił dojmująco i potężnie, groźnie jak sumienie.
Rozwinął przed nimi mękę mordowanego narodu, bunt ducha, który dławiony, tłumiony nie ulega, ale z każdego ucisku powstaje coraz silniejszy. Groźne "Mane - Tekel - Fares" - zawisłe nad budową ciemięzców, wicher dziejowy, co wstrząśnie podstawami państwa przemocy i strąci je w bezdeń upadku. Zwalą się w proch sklepienia ucisku, jak czegoś, co stając na przeszkodzie ewolucyjnym prądom wszechświata, w trzewiach swych nosi piętno zagłady, samo na siebie wydaje wyrok, i runąć musi.
Słuchali go z podstępną nadzieją podchwycenia z tej nieustraszonej, ognistej mowy jakichś rozjaśnień, później zmieszani, z trwogą i nieledwie zabobonnem przerażeniom.
Oto przyszedł ktoś, co wstrząsnął ich dusze lekiem. Stanął przed nimi okuty a straszliwy jak duch narodu, smagając piorunnemi słowami, budząc w zmurszałych sercach jakieś zamarłe echa.
Sędziowie drżeli: zahipnotyzował ich potęgą swego wulkanicznego wybuchu. Cóż mogli mu zrobić? On śmierci się nie bal!
Kazali go okuć w mocniejsze kajdany, odprowadzić do celi, zdwoić straże, poczem pomiędzy nimi nastąpiła chwilowa cisza, wahanie....
Ten nieugięty charakter im zaimponował. Czuli, że w ręce ich dostał się przedmiot ceny bezmiernej.
W sumieniu ich, słowami jego wywołany, pełzał jeszcze strach ohydny.
- Ten człowiek - to wcielony Duch Narodu. Gdyby... przechylać go na swoją stronę? zwabić obietnicami? To przecież potęga! omamić go... za nim pociągną tłumy, on pokieruje opinją, poprowadzi dokąd zechce. Trzeba go oszczędzać!
Wówczas podniósł się urzędnik do szczególnych poruczeń wydelegowany na śledztwo Bazyli Bezuchow.
Nie wiem, kto z murów gmachu wyniósł tę tajemnicę narady, jakim sposobem stała się światu wiadomą: słowem wieść przedostała się przez ściany jak nieraz przenika najpilniej strzeżona tajemnica, co staje się własnością ogólną.
W powszechnem zmieszaniu ten jeden pozostał niewzruszony. Chłodnemi jak cięcia miecza słowy, udowodnił konieczność usunięcia fanatyka buntu, i w imię całości i bezpieczeństwa państwa zażądał natychmiastowego skazania go na śmierć.
Opierać się możnemu faworytowi było ryzykownie. Ci słabi ludzie drżeli przed perspektywą utraty łaski carskiej, wszyscy ulegli.
Nazajutrz o wschodzie słońca ojciec mój już nie żył.
Dzięki tym opowieściom mamy, niosącej nam żywe tradycje, przebywając na odległych krańcach Sybiru, wzrastałyśmy jednak w atmosferze czysto rodzinnej. Gdy wokół roiło się mrowie ludzkie bezideowe, kupczące, zaprzątnięte powszedniemi zabiegami, szalały śnieżyce i srożyły się wichury, myślą przebywałyśmy wśród stron ojczystych, rozległych Janów i pól, mlekiem i miodem płynącej Ukrainy, słuchałyśmy pieśni skowronka nad zbożem chrzęszczącemi niwami, brałyśmy udział w sprawach tamtych ludzi. Wyobraźnia podsycana wytężonem oczekiwaniem, chciwie chwytała najlżejsze przejawy ży-
cia narodowego. Najdrobniejsze szczegóły i fakta, dostarczane przez dzienniki, miesiącami przez olbrzymie syberyjskie przestrzenie do nas wędrujące, a czytane pomiędzy wierszami, z niedomówieniami ocenzurowanego tekstu, wzbudzały żywe zajęcie, dostarczały wątku tysiącznym przypuszczeniom, nadziejom i wnioskom.
Klocia z natury była pesymistką, niedowierzającą uniesieniom i sceptycznie względem nich usposobioną, ostrożną, rozważną i trzeźwą. Do czynu przystępowała po gruntownej rozwadze, zato w wykonaniu go była nieugiętą i wytrwałą. Ja zaś przejmowałem się silnie i gorąco, zapalałam się entuzjastycznie, jeśli zaś przewidywania moje się nie ziszczaly, równie łatwo poddawałam się przygnębieniu.
Charakterem zarówno jak powierzchownością różniłyśmy się z sobą znacznie. Przy pięknej mojej siostrze wyglądałam nieledwie jak kopciuszek. Wysoka, smukła, złotowłosa, posągowo kształtna, biała jak lilja, o cudnie wyrzeźbionym profilu, z odcieniem chłodnej dumy w spojrzeniu, Klaudja zapowiadała się jako piękność wyjątkowa. Znać w niej było potomka arystokratycznej rasy, cały dyplom szlachectwa nosiła w swym spokojnym, wytwornym układzie, pełnym naturalnej wrodzonej dystynkcji. Ja, mniejsza i szczupła, z wichrem niespokojnie wijących się ciemnych włosów i drobną, śniadą twarzą, nawet mierzyć się z nią nie mogłam. Patrząc na mnie widziało się tylko moje oczy, nad miarę wielkie, bo większe od ust, ogniste, pełne wciąż zmieniającego się wyrazu, poza któremi reszta rysów, dość regularnych zresztą, ginęła.
Pod względem charakteru jeszcze większe istniała pomiędzy nami różnica. O ile ona była spokojna, powściągliwa, panująca nad objawami swych uczuć, o tyle ja burzliwa, porywcza i gwałtowna; gdzie ona uśmiechała się z wyniosłem lekceważe-
niem, tam ja nienawidziłam, miałam ochotę gryźć i szarpać. Między sobą kochałyśmy się bardzo i nie zgadzałyśmy się nigdy: ona z odcieniem łaskawej dumy i protekcji dla "maleńkiej" - ja z wybuchami buntu przeciw jej władzy lub uwielbienia. W dzieciństwie uważałam za oznakę godności nie poddawać się jej wpływowi, i miałam za punkt honoru nie uginać się jej woli, chociaż wobec innych zawsze gotowa byłam bronić gorąco jej praw pierwszeństwa. Poprostu pomimo zewnętrznych objawów buntu, w istocie byłam z niej dumna: szczyciłam się nią.
Ona zaś wyglądając jak księżniczka, wymagała ode mnie posłuszeństwa i uległości, panowała tak naturalnie i spokojnie, jak lilja kwitnąca obok ostu. To było niejako jej przyrodzone, królewskie nade mną prawo. Inną też miarę przykładała do własnych wysiłków niż do wymaganych ode mnie, wprost ze spokojnem przeświadczeniem o swej bezspornej wyższości.
Klaudja od dzieciństwa objawiała niezwykle rozwinięty zmysł muzykalny. Mama z niewypowiedzianym trudem sprowadziła dla niej fortepian i zajmowała się nią gorliwie.
- Pracuj! - mówiła - muzyka to może jedyna radość twego bytu, a prawdopodobnie i jedyny sposób zdobycia kawałka chleba w przyszłości.
Mama sama nieledwie artystką była, ale czegóż bo ona nie umiała? Nie spotykałam dotąd nikogo o tak szerokiej inteligencji i tak rozległej wiedzy. W wędrówce mej po stolicach Europy, nieraz zdarzyło mi się spotkać z gromkiem imieniem i błyszczącą sławą, do których biegłam jak do źródła poznania, i odchodziłam w zniechęceniu. Pod świetnemi pozorami wiedzy, talentu, dowcipu, taiła się nieraz pustka duchowa, gdy u mamy ze zdziwieniem odkrywałam wprost niezgłębione bogactwa. To dusza ognista, wielkie serce ofiarne i wytrwałe. Przedludźmi milcząca i w sobie zamknięta, napozór surowa i chłodna. Czarne oczy poważne i głębokie, które czasem ogarniają spojrzeniem dziwnie łagodnem i miękkiem, choć badawczem. Ciemne włosy przyprószone siwizną, gładko przyczesane na skroni, blada ściągła twarz o zarysie łagodnym, stanowczym i bardzo smutnym, taka jest matka moja.
Córka bogatej arystokratycznej rodziny, od dzieciństwa otoczona najwymyślniejszym zbytkiem, wykwintna i samowolna panna, otoczona rojem wielbicieli, z nudów szukała rozrywki w filozofii i naukach ścisłych. Byłaby może zbłąkała się w tym kierunku, powiększając szeregi dyletantek, błyszczących umysłów i serc pustych, gdyż w domu jej rodziców panowała atmosfera kosmopolityczna, a kultura estetyczno-umysłowa przeważała nad kierunkiem moralnym, który traktowano z tolerancyjnym sceptyzmem, ale spotkała mojego ojca.
Ten energiczny i pełen zapału człowiek porwał jej wyobraźnię i zapalił duszę. Potrafiła oprzeć się woli rodziny, dla której zamężcie patrycjuszki ze zwykłym szlachcicem-ziemianinem było czemś w rodzaju mezaljansu, ugięła głowę przed jego wyższością moralną, pokochała jego ideje i przekonania, zlała się z nim całkowicie i odtąd życie jej stało się wcieleniem Jego zasad. Bo mężczyzna tworzy idee, ale wciela je, życie im daje - kobieta...
Ojciec od kilkunastu lat spoczywa już w grobie, a mama kocha go równie silnie, żyje dla celów przezeń wytkniętych i dzieło jego dalej pełni. Miłość wytrysła z pobudek duchowych, a niedotknięta rozczarowaniem, nie ma jak gdyby kresu...
To, zdaje mi się, było głównem źródłem jej siły moralnej, podstawą i opoką jej czynów. Kiedy nas wychowywała, pomimo miłości ze spartańską surowością wymagań, nawet kiedy tuliła do siebie nasze głowy, wpatrując się w nie z rozrzewnionemzamyśleniem, zdaje mi się, że jeszcze kochała w nas i szukała ojca.
A dni, miesiące, lata płynęły...
Śnieg włosy marny przyprószył siwizną, i dotąd tak dzielna, wytrwała i mężna, coraz częściej zaczęła zapadać na zdrowiu. Ciężkie przejścia, praca nadmierna i tęsknota za krajem, rozwinęły w niej zaczątki choroby sercowej, która zczasem wzmagała się wciąż, chociaż objawy heroiczne skrywała przed nami. Pomimo jej stoicyzmu i milczenia często niepokoiła nas jej twarz blada i nogi widocznie opuchnięte boleśnie. Patrzyłyśmy wówczas na siebie z trwogą, w obawie niebezpieczeństwa. Ale w miejscowych warunkach rady nie było.
My dorastałyśmy...
Z kraju dochodziły wieści coraz rzadsze. Od najbliższych krewnych mamy niekiedy po roku listów nie było; stosunki niepodtrzymywane osobistem widzeniem się powoli stygły.
Najwytrwalszą korespondentką była matka ojca. Od niej tylko listy dochodziły regularnie. Prawie każdego czwartku pocztyljon przynosił staroświecką kopertę, zaadresowaną dużem, pochyłem pismem. Listy babuni były bardzo proste, a zarazem wyczerpujące, donosiła o sprawach krajowych i okolicznych, o zmianach w sąsiedztwie, o własnem gospodarstwie, dowiadywała się troskliwie o najdrobniejsze szczegóły naszego otoczenia, które skutkiem tego znała tak dokładnie, jak gdyby z nami przebywała. Znać było, że główne jej ukochanie i interes życiowy w nas spoczywał.
Sama niemało też miała trosk i kłopotów. Majątek ojca sprzedany przymusowo nabywcy stojącemu blisko kół rządowych, który zań fantastycznie niską cenę zapłacił. Z sekwestru wyłączony zostałtylko stary dwór, zapisany babci w testamencie przez bardzo dawno zmarłego dziadunia, wraz ze wszystkiem, co się w nim znajdowało, rozległym parkiem, łąką i warzywnym ogrodem, których nie można było pod własność ojca podciągnąć.
Z tych drobnych resztek energiczna staruszka potrafiła ciągnąć dochody, starczące nietylko na jej utrzymanie, ale skąd i nam stale przysyłała zasiłki.
Na łące pasło się kilkanaście krów holenderskich, których mleczywo babunia, niegdyś sławna gospodyni, umiała na rozmaite sposoby przetwarzać i korzystnie zbywać. W ogrodzie, gdzie pracował kulawy Archip, corocznie zbierano niezłe plony, ananasowe truskawki, olbrzymie kalafiory i szparagi, melony, kantalupy pokryte subtelną siatką, renklody, mirabele i renety przepysznych gatunków, ze szczepów ongi przez dziadunia z Krymu sprowadzonych. Z inspektów już w początkach marca pojawiała się sałata, ogórki i rzodkiewki, a bliskość miasta ułatwiała zbyt tych produktów. W zagrodach tuczyło się kilkadziesiąt indyków, które przed świętami, ulokowane na wozie, pod wodzą Archipa uroczyście wędrowały do miasta, a wyśmienite wędliny, wiśniaki i nalewki babuni też znajdowały licznych amatorów i wielbicieli.
Słowem babunia pomimo swych lat sześćdziesięciu krzątała się żywo, pracując głową i rękoma, nastarczając wszystkiemu i nie dając doprowadzić do ruiny starego dworu.
Między sąsiadami pamiętającymi ją niezbyt dawno jeszcze panią rozległych włości, była poważana jako rozumna niewiasta, a czczona jak święta. Przed domem samotnej staruszki zatrzymywały się często karety i wykwintne powozy, których właściciele przyjeżdżali odwiedzić ją i zasięgnąć porady, gdyż słynęła z bystrej przenikliwości i przezorności niezwykłej. Ona była teraz centrem i relikwią tej oko-
licy, w której niegdyś przodowała wspaniałością i bogactwem.
Od pewnego czasu listy babci stały się jakieś zagadkowe, pełne niedomówień, jakby ukrywała przed nami jakąś tajemnicę. Czasem tryskała z nich i iskrzyła się radość, niekiedy grał dziwny niepokój.
Nakoniec zagadka wyjaśniła się. Gdy u steru rządu powiał wiatr pomyślniejszy, babcia używając swych licznych stosunków i wpływów, z niezmordowana zabiegliwością, starała się o wyrobienie dla nas pozwolenia powrotu. Przytem prawnicy, z którymi się naradzała, ukazali jej możebność odzyskania choćby okruszyn naszego majątku.
- Bałam się zwodzić was pustą nadzieją - pisała ona - ale teraz już mam pewność! Wkrótce zostanie wam udzielona amnestja. Powrócisz, Andziu! Zobaczę was wreszcie najmilsze moje wnuczęta, wyśnione, nieoglądane...Klociu! Wandziu! czy pamiętacie mię choć trochę? Czy kochacie waszą starą babunię?
Czyśmy ją kochały? o bardzo! każdem biciem serca byłyśmy z nią złączone. Czy pamiętałyśmy? - mniej znacznie. Kocia towarzyszyła wysłanej mamie, będąc czteroletnim dzieckiem, ja jako nowonarodzone niemowlę, pozostałam na jej opiece i wychowywałam się pod jej skrzydłem do lat siedmiu.
A jednak i ja pamiętałam tylko jak przez sen siwe włosy, okrągłą twarz babuni, jej piwne, młodzieńczo żywe oczy i rześkie ruchy. Znacznie już lepiej tkwiły mi w pamięci sylwetki młodszych ode mnie braci stryjecznych, stałych towarzyszów mych zabaw: orli profil Mieczyka i głębokie, cicho zadumane jeziora źrenic Bronka.
Babcia z natury była weselsza, pogodniejsza, nieledwie młodsza usposobieniem od cichej i wytrwałej, ale smutnej i surowej mamy.
Była to dusza młodzieńczo żywa, dziecięco świeża i prosta. Dziecię tych czasów, gdy myśl kroczyła prostą ścieżką, nie zatapiając się w subtelnościach analizy, gdy serca biły żywo w zgodzie z rozumem, a po nieskomplikowanem rozumowaniu i skorej decyzji jak piorun wypadał czyn.
Babunia z przyrody i temperamentu była wielką optymistką, w najcięższych okolicznościach nie traciła otuchy i nadziei, przeciwności chwytała za bary i najczęściej wychodziła z nich zwycięsko. W naturze jej nie leżały rozmyślania, skargi lub żale, zato w działaniu była przytomna, energiczna i bystra; największym niebezpieczeństwom mężnie umiała stawić czoło i w chwili gdy inni rozpaczali lub omdlewali z bólu, ona nie tracąc nigdy głowy, wykonywała co należało.
Z książkami miała wogóle mało do czynienia, lekceważąc literackie upodobania i trochę pogardzając "literaturą" za jej rozmijanie się z życiem. Chętnie wprawdzie czytała, a raczej słuchała czytania, z zajęciem śledząc losy Numy i Pompiljusza, współczuła ich romantycznym perypetiom, ale do słowa drukowanego była wogóle bardze sceptycznie usposobiona. Lubiła nadewszystko poezje Bohdana Zaleskiego, którego wiersz niezawiły i harmonijny, kryształowo dźwięczny i czysty jak strumień wody, wykwitły na bujnym ukraińskim ugorze, jak polny mak na łanie zboża, tchnący rzeźwą wonią stepowej macierzanki, najwięcej odpowiadał jej duszy prostej, świeżej i poetycznej.
Jednak pomimo skłonności do poezji, a zarazem pogodnej i wesołej ofiarności, babunia w poglądach swych była surową realistką; pogardzała sentymentalizmem, nie znosiła obłudy, frazesu i pozy, a przedstawicieli ich obdarzała bardzo ostremi uwagami. A że przytem miała tę słabość, iż lubiła prawdę mówić w oczy każdemu, a rżnęła ją wprost, bez ogró-
dek, więc ceniąc jej trafny sąd, obawiali się jej jednak trochę ludziska.
- Zły czy dobry, oszust czy sprawiedliwy, niech każdy wie, co wart! i co ja o nim myślę - mówiła.
- Niech pani wstaje wcześniej, gospodarstwa dojrzy i dzieci dopilnuje - radziła wytwornej rozżalonej damie, roztaczającej przed nią zwierzenia swych domowych nieszczęść. - W każdym zatargu niech pani się zastanowi, czy sama w czemkolwiek nie winna, i siebie naprzód poprawi. Gorsetu niech pani tak nie zaciska, powietrza świeżego użyje, to i bezsenność przejdzie i nerwy się uspokoją. Słucham ot panią i dobrze uważam: i widzę doskonale, że wszystko to są próżne wymysły, z nudów i bezczynności. Proszę mi wierzyć! A względem ludzi niech pani postara się mieć więcej cierpliwości i dobrej woli.
Babunia wogóle nie wierzyła w zdenerwowanie i miała w wielkiej pogardzie tę nowoczesną chorobę.
- To, panie, wprost złość nieokiełznana! nie zaś jakieś tam nerwy - twierdziła.
- Tobie, moje serce, coś źle z oczu patrzy - mówiła innemu. - Ani chybi, że masz coś złego na myśli. Oczy ci tak latają i wzrok niespokojnie odwracasz. Pewno chcesz kogoś oszukać!
Delikwent kręcił się jak na rozżarzonych węglach, usiłując słowa staruszki w żart obrócić, niemniej po pewnym czasie okazywała się trafność jej przewidywań i babunia triumfowała.
Rzeczywiście dzięki bystrej spostrzegawczości i niezwykłemu darowi intuicji odgadywała trafnie tam, gdzie wszyscy plątali się w wątpliwościach i mylili się pozorami.
- Rób co ci sumienie każe! i swoje obowiązki pełnij! - to ci i lekko będzie na duszy - miała gotową odpowiedź na wszelkie jękliwe skargi chaotycznego weltschmerzu.
Ona sama z najcięższym obowiązkiem nie targowała się nigdy; robiła co jej kazało sumienie, i pomimo wielu ciężkich przejść i strat bolesnych pogodna była, rzeźwa, a nawet wesoła.
Dzieci otaczała szczególniejszą opieką, do dzieci miała słabość. Jeżeli zżywszy się z miejscową ludnością, miała dla niej naturalną przychylność, to dzieci kochała. Stanowiły one prawie jej rodzinę.
To też wioskowe maleństwa mając w niej naturalną opiekunkę, hurmem leciały za "starą panią", która je szczodrze orzechami i jabłkami z sadu obdarzała. Zaglądała do niemowląt, łajała mołodyce za nieczyste ich utrzymywanie. Jej pierwotne pojęcia o higienie wystarczały krzepkiej jak dąb ukraińskiej ludności; kwiat lipowy, spirytus mrówczy, ogrzewające kompresy i tym podobne środki wchodziły w zakres jej niezawiłych medykamentów, któremi szafowała umiejętnie i ze zrozumieniem rzeczy, a mleko które mniej zasobnym wydawała ze dworu, wchodziło też w skład jej leczniczych przepisów. Lekarz miejscowy miał w niej dzielną pomocnicę w udzielaniu pomocy w nieszczęśliwych wypadkach, w czem poza niezwykłą przytomnością umysłu odznaczała się dziwną intuicją w wyborze prostych, lecz trafnych środków.
Kiedy w okolicy wybuchła epidemja tyfusu, babunia dzielnie stanęła do walki z zarazą, odwiedzała chorych, spełniając przepisy lekarskie. Niczego się też nie obawiała i wogóle miała to przekonanie, że jej bez woli Boskiej włos z głowy spaść nie może.
- A jeśli już takie zrządzenie Boże, to co pomoże i ukrywać się napróżno?
Dzięki temu przekonaniu nie była wprost dostępna wrażeniom strachu, okolica zaś nie miała energiczniejszej od niej obronicielki.
Podczas częstych na wsi pożarów, bez trwogi i utyskiwań stawała na czele ratunku i dzielnie ko-
menderowała armją wiejskich parobków, którzy bez szemrania spełniali jej rozkazy,i na skinienie "starej pani" w ogień skoczyć byli gotowi.
To też sama jedna, osamotniona pod starość, pozbawiona materialnych środków, była opatrznością okolicznej ludności i najwyższą instancją rozstrzygającą jej sprawy, a jeśli sąsiedzi poważali w niej zacną staropolską matronę, to chłopi czcili ją jak wspólną MATKĘ.
W pamięci mej żywo stoją te chwile, gdy zmęczone i skołatane podróżą, stanęłyśmy u kresu wędrówki.
Przed wzrosłemi w pustyni pysznie roztoczył się Kijów po stokach gór, tonący w zieleni, migocący w oddali złocistą kopułą ławry. Pociąg szumiał i huczał, lecąc po moście zawieszonym nad przepaścią rzeki, szybko migały w oknach arkady i wiązania i razem z rzeźw m powietrzem porankowem płynęły migocące odblaski wody, kołysały się sine /ile Dniepru, obramowane złotą pianą iskier. Na przeciwległym brzegu, spowite jeszcze w mgłę poranną, tuliły się domy uczepione stoków stromych wzgórzy, wznosiła się umajona góra Włodzimierska z kamienną figurą u podnóża, i altaną zawisłą u jej szczytu jak jaskółcze gniazdo; roztaczał się gorący przepych nawpół południowej natury, oblanej wesołemi potokami słońca.
Po długiej rozłące ujrzałyśmy babunię.
Te lata, które mamę złamały i zestarzały, nas z dzieci przekształciły w dorosłe dziewice, na niej prawie się nie zaznaczyły.
Dużo dobroci i rzeźwości w twarzy okolonej siwemi włosami, wesoły, dziecięco ufny oczu promieniejących miłością, głos dźwięczny, donośny, ruchy prędkie i żwawe: ujrzałam ją takąż, jaką sobie wyobrażałam.
Nad nami odrazu zagarnęła władzę patrjarchalną, gotując się pomagać z energja, prostotą i wesołością.
Kuzynka mamy Matylda, nie mieszkająca w Kijowie, lecz utrzymująca tam stale swe pied-a-terre, ustąpiła nam swego mieszkania, na którego progu babunia nas witała rozjaśnioną twarzą, poczciwemi trzęsącemi się ramiony kolejno przyciskając do piersi nasze głowy.
- Trzeba ci zająć się sprawą majątkową, Handziu - zadecydowała. - Będziemy broniły się do upadłego. Sprzedaż była nielegalna, las nie wymieniony w umowie i natychmiast odprzedany wynosił dwakroć tyle, co suma zapłacona przez Tollego za cały majątek. Wszystkie dowody są za nami. Kilka podobnych procesów toczy się w różnych stronach kraju. Niewiadomo jak się zakończą, ale i to dużo znaczy, że pozwolono je wszcząć. Wiem, że brak wam obecnie stosunków, doświadczenia i pieniędzy. Trudno wam będzie... Cóż robić? trzeba spróbować, za nami prawda!
Ale sprawa w teorji tak jasna i słuszna, w praktyce nie okazała się wcale łatwa.
Babunia wróciła do swego gospodarstwa, ożywiona nadzieją odzyskania rodzinnego gniazda. Latem miałyśmy podążyć do niej, tymczasem wypadło osiedlić się w mieście dla rozpoczęcia sprawy.
Ale prawnicy jeden po drugim uchylali się od jej prowadzenia. Przeciwnik nasz zbyt był potężny i działał z ramienia rządu. Ostatecznie, pomimo zupełnej słuszności, sprawa nasza miała wszelkie szanse niepowodzenia. Przytem zasoby nasze były bardzo szczupłe, co wielce utrudniało sytuację.
Niewielki zasiłek, zostawiony przez babunię, zaczynał się wyczerpywać, bezowocne narady i konsultacje szybko pochłaniały resztę. Mama, z początku ożywiona radosną nadzieją, zgnębiona, coraz ciężej zapadała na zdrowiu.
Postanowiłyśmy z Klocią własnemi siłami zarabiać na utrzymanie. Ona dość prędko dostała lekcje obcych języków i muzyki, w czem dopomogła jej okazała postawa i pełne godności ułożenie. Mnie po wielu staraniach i trudach przyobiecano posadę początkującej nauczycielki, która jednak wciąż wymykała się z rąk moich. Szczupła byłam, dzika jak wzrosła w puszczy sarna, nieśmiała do ludzi, chociaż w gronie poufałem wielka śmieszka, - i nie wyglądałam jeszcze na moje nieukończone wprawdzie lat siedmnaście.
Wówczas to jednego poranku zjawił się u nas Biełgorodow. Ojciec jego, podobno wysoki dostojnik, cieszący się względami monarchy, - syn natomiast, demokrata, naprzekór rodzinie, nie używający nawet tytułu hrabiowskiego, udzielonego ojcu za zasługi państwowe. Zresztą nigdy o tem nie wspominał, a stosunków jego rodzinnych nikt bliżej nie zna. W adwokaturze kijowskiej pojawił się niedawno, ale odrazu zajął miejsce wybitne. Małomówny i nietowarzyski, odznacza się niezwykłą pracowitością i sumiennością. Pod jego zarządem znajdują się zbiory archiwalne miejskie, prowadzi przytem wykłady w uniwersytecie.
Mama dnia poprzedniego była u niego jak u tylu innych; nie zastawszy go, sprawę wyłożyła dependentowi i nadmieniając, że zły stan zdrowia utrudnia jej ponowną bytność, pozostawiła swój adres, zresztą bez jakiejkolwiekbądź nadziei na pomyślne wyniki tego kroku.
- Słyszałem wiele o sprawie pani - rzekł bez żadnej przedmowy wprost - i wiem, że koledzy uchy-
Przestwór ten, pusty dla oka, zaludniony jest chaosem niewcielonych kształtów, echem przebrzmiałych dziejów, wirem zawiązków przyszłości, przestrzeń żyje, życiem swoistem, sobie właściwem. I owa dusza przyrody, spragniona objawienia się i głosu, czeka na organizację pokrewną sobie, by na jej strunach własną swą pieśń wydzwonić....
Obecność ludzi rozpraszała te prądy, w ich nieujęcie subtelne wibracje, wtłaczając grube, ciężkie pierwiastki, jak gdyby pieśń harfy powietrznej, przygniatając krzykliwemi, jaskrawemi odgłosami dnia powszedniego. - Zdawało mi się wówczas, że coś jest ode mnie odjętem, jakieś nadzwyczaj delikatne dalekonośne narzędzie optyczne, zastąpione przez pospolite, z ordynarnego szkła okulary. Że nic już wokoło nie wibruje, nie staje się, nie odzywa: przestrzeń wokoło mnie jest pusta, ja zaś wśród niej jak ogłuchły ślepiec... Jak gdyby ściana przegradzająca zmysłową świadomość od otchłani wrażeń bezwiednych, była u mnie przejrzystszą i gibszą niż u innych osobników. - Niekiedy na chwilę rozsuwa się, a wówczas ja przenikam i widzę.
Znów rozesłały się przed nami łany bez końca i ukwiecone łąki, zaszumiały zarośla oczeretów, zapachniały czereśnie białem kwieciem wyściełające jary. Na mogiłach zaczerniały krzyże. W siołach błysnęły zielone szybki chat bialutkich w sadach wiśniowych, tonących w powodzi kraśnych maków, malw wysmukłych i żółto-burych nagietków.
Jakżeż wesoło wówczas mi było! jak wesoło! jak miło i szczęśliwie! - Gdy wspomnę te chwile odległe o trzy lata, tę świeżość wrażeń napół dziecięcych, gdy świat przedstawiał mi się jak cudowna, pełna fantastycznej a tajemniczej prawdy bajka, zdaje mi się, że jakąś inną istotę mam przed sobą, takem już daleko od tamtej wrażeniami mojemi odbiegła...
Co rano zrywałam się przed świtem i przebiegałam park senny jeszcze, zasnuty wilgotnym mrokiem nocy. Blady rożek księżyca tonie w szafirze, blado migocą i mdleją gwiazdy, tając jakby i roztapiając się we wzbierającym rozlewie brzasków, a z ziemi buchają orzeźwiające wonie, jakby każdy kwiat, każda kępa trawy była czarą balsamu. Cichy wiatr pełga zrywając welony mgieł i rześki chłód poranku przejmuje świeżością. Drgająca, przezrocza lekkość powietrzna, na krańcach mieniąca się seledynem, a później wspaniały hejnał wschodu, powódź różowych i złocistych blasków i cała kaskada brylantowych promieni lejących się w przestwory. Zewsząd donoszą się chóry radosnych szczebiotów i świergotań, a kiście traw pełne rosy lśnią, płoną i chybocą tęczami jak rojem brylantów.
W tych lśniących falach rzeźwego powietrza, lubiłam biec szybko, szybko, dzwoniąc kaskadą śmiechu, radującego się życiu, lub zawrotnej, lecącej w przestrzeń jak dzwon rozbujały piosenki. Kąpałam się we mgle porankowej - i chwilami zdawało mi się, iż unoszą mię skrzydła, że bujam jak motyl nad kępami kwiatów, fruwam jak jaskółka i przelatuję nad pióropuszami traw, strząsając z nich tęczę rosy, a włosy wichrzą mi się nad czołem, a za mną jak wicher lecą ciemne i długie strugi warkoczy.
Zdyszana sfruwałam na wąską ławeczkę przysiadłą u skraju parku, na wzgórku zarosłym puszystą murawą. Za mną szumiała aleja jesionów, jak szereg strażujących hajduków podwójnym rzędem obiegająca ogród, pijnując jego granic. Na wzgórzu krzew głogu bujał delikatnie rzeźbionemi gałązkami, osypując mię całą śnieżnemi, lekko zaróżowionemi płatkami, o gorzkim migdałowym zapachu. Przede mną, po krańce horyzontu ciągnęły się bezbrzeżne łany, płynące falą zbóż, dźwięczące jak gdyby rozmodloną szczęściem pieśnią skowronka.
Nic nie pragnęłam wówczas, niczego nie pożądałam, o niczem nie myślałam nawet. Jak roślina lub ptak poiłam się bezwiednie życiem wszechnatury, wszystkie struny serca dźwięczały żywiołowo hymnem cudownym, i byłam tak bardzo, tak nieskończenie szczęśliwa!
Czasami tylko jak cień złowrogiej chmury przesuwała się nade mną groźna mara losu, który za owe chwile bezpamiętnej błogości kiedyś mi każe odpokutować. Zdawało mi się wówczas, że w piersi mej drzemią jakieś straszne siły, nieznane mi jeszcze, co kiedyś zerwą się niepohamowane jak burza...
I przyrzekałam sobie przejść życie w kryształowych jasnościach prawdy, w słonecznych blaskach piękna, chociażby przez ciernie i głogi, odważnie i wytrwale drogą prostą. Postanawiałam sobie znieść mężnie złą czy dobrą dolę, nie uginając się pod żadnemi ciosami, nie popełniwszy żadnego czynu, któregobym z podniesionem czołem wyjawić nie mogła, ażeby kiedyś, pomiędzy sobą a takiem świetlistem świtaniem, rozdźwięku nie poczuć...
Gdyż inaczej, w tym ani w tamtym świecie, nie zaznam pokoju...
Tymczasem jednakże, i te mgły ścielące się po polach, i brzaski różane, i cisze porankowe, i krwawe pożogi zachodów, - wszystko to było moje, z tem wszystkiem stanowiłam jedność. Upajałam się życiem natury, bez myśli o jutrze, bez pamięci...
Niekiedy wstydziłam się, żem taka jeszcze dziecinna, iż wciążbym rada śpiewać i latać, chociaż już jestem dorosłą panną, bo w lipcu już miałam skończyć lat siedmnaście. Nosiłam już długą suknię, co mię niezmiernie w dumę wbijało, a znajomi tytułowali mię "panią". Rozumiałam, że taka godność nakłada pewne obowiązki, i że nietylko z wieku, lecz i z ułożenia, powinnam być dorosłą panną. Starałam się też powściągać dziecinne wy-
bryki, chociaż ze wstydem wyznać muszę, że niektóre postępki panny Wandy były wcale naganne i niestosowne. Lubiła naprzykład z młodszymi o lat kilka braćmi stryjecznymi Mieczykiem i Bronkiem grać w piłkę, latać z nimi na wyścigi, lub zdjąwszy obuwie biegać boso po deszczu.
Niedoścignionym też wówczas dla mnie wzorem były moje kuzyneczki: Emcia Podhorska, Madzia Prószyńska i Tecia Zaleska, które często odwiedzały babunię. Te umiały trzymać się prosto, mocno w pasie gorsetem ściśnięte, uśmiechać się dystyngowanie końcem ust i chodzić "d'un pas mesuré". Włosy ich nigdy nie były roztargane jak u mnie, lecz w regularnych lokach spływały na szyję, podnosząc się nad czołem w gładkich puklach. Umiały zręcznie unosić sukienek, obciskając figurę i ukazując nóżki elegancko obute, sznurować delikatnie usteczka i modulować głos, przeplatając szczebiot cudzoziemskiemi frazesami. Babunia nazywała to wprawdzie papuzim wdziękiem, ale ja pocichu zdecydowałam, że babcia nie zna się na szyku. Bo jeśli szyk na tem właśnie polega, aby być do papugi podobną, więc co?
Właśnie wypadały imieniny babuni, i okolica zjechała się w komplecie. Od rana ciągnęły karety, landary, bryczki jak na odpust. Od najbogatszych da najbiedniejszych szaraczków wszyscy tu byli. Zjawiła się nawet kapela żydowska, którą niewiadomo kto z Białej Cerkwi w niespodziance sprowadził. Zaroiło się w starym dworze od dorodnych, ogorzałych postaci męskich, i smukłych kibici a urodziwych twarzyczek niewieścich. Winszowano mamie powrotu, cieszono się, a pocichu nas oglądano...
Kuzyneczki prosiły mię, aby świeżemi kwiatami przystroić im suknie i włosy. Nieumiejętna byłam w toalecie, ale wiązanki kwiatów jakoś niezwykle i ślicznie z moich rąk wychodziły. Wszyscy mi to przyznawali: dowód w tem, iż tak eleganckie osobyzgodziły się, bym swemi ciemnemi palcami we włosach ich majstrowała. Aż cieszyłam się, że wyszło tak ładnie, tak uroczo, a niby od niechcenia. Emcia, zwiędła blondynka, w ciemno fiołkowych bratkach, które niby zamyślone nad czołem jej leżały. Żywa Madzia w purpurowych goździkach, które wokoło jej ciemnej główki śmiały się jak figlarne płomyki. Spokojna, krąglolica Tecia w girlandzie z bladoróżowych kwiatów głogu wyglądała świeżo i wiosennie. Każda w tych kwiatkach miała uwydatniony swój odrębny typ, wyidealizowanie swej indywidualności. Kuzyneczki przyrzekły mi się odwdzięczyć.
A był to właśnie dzień dla mnie feralny. Klocia wołała mię do pomocy w gospodarskich zabiegach, odrzekłam: - Zaraz! - i uciekłam do ogrodu. A trzeba wyznać, iż miałam brzydką myśl zostawić ją samą, wybrnąć z kłopotu, co się też i stało. Co mię też tam kompoty, ciastka i lody obchodzić mogły? Uważałam iż jest to poniżeniem dla mego wzniosłego ducha, że zresztą ludzie nie powinni zwracać zbytniej uwagi na to co jedzą, a tem bardziej jak to jest podane. Miałam właśnie inną troskę: Bronek przez swawolę popsuł mi widoczek parku, który dla babuni wyrysowałam, i już nie miałam czasu go przerobić. Połamał mi przytem ołówki i! kredki i porozdzierał szkice. Ujrzawszy niespodziane spustoszenie, uniosłam się gniewem, krzyknęłam "osioł jesteś i osłem pozostaniesz" - i... w popędliwości dałam mu w bok porządnego szturchańca, poczem on z bekiem głośnym popędził do babuni na skargę.
Praca kilkutygodniowa zniszczona, brzydki czyn popędliwości i zemsty osobistej popełniony, przytem egoistyczne uchylenie się od obowiązku, i złożenie wszelkich ciężarów na barki siostry: - na taką to przygniecioną brzemieniem win, żałującą i skrycie żądną ekspiacji istotę, napadły śliczne moje kuzyneczki.
- Kto widział nosić jak ty rozpuszczone warkocze? Nikt w twoim wieku tego nie robi.Jesteś już dorosłą panną, a czeszesz się jak cyganka!
- Kiedy to tak wygodnie biegać, nie zważając, że coś tam może rozrzucić się na głowie - odparłam skruszona.
- Ależ to nieprzyzwoicie, nieszykownie, prostacko!
- W twoim wieku to zupełnie nie uchodzi!
- Nie zwracasz żadnej uwagi na modę! A przecież nie żyjemy gdzieś na pustyni.
- Musisz koniecznie się poprawić!
- Kiedyż bo widzicie moje drogie moda mię doprawdy nic a nic nie obchodzi, a przytem tak mi się nie chce o tem rozmyślać...
- Nie chce się jej! Słyszycie! Wielka rzecz, iż ci się nie chce... Trzeba umieć przezwyciężyć siebie.
To zdanie mi zaimponowało. Czułam, żem rzeczywiście winna, że potrzebuję się poprawić. Przytem i mama powtarzała mi niejednokrotnie: "należy umieć władać sobą".
- Spełnię więc co należy - rzekłam pełna żalu i skruchy.
Po długich szeptaniach i poufnej naradzie panienki przyprowadziły swą nauczycielkę francuskę pannę Beaupré, która wystąpiwszy z przekonywającą przemową na cześć triumfu cywilizacji nad dziką przyrodą, zabrała się do dzieła, usiłując uczynić ze mnie, przynajmniej zewnętrznie, dobrze wychowaną pannę.
Wykazawszy jeszcze raz całą niestosowność noszenia rozpuszczonych do kolan warkoczy, ubliżających dobremu tonowi, rozdzieliła moje ciemne, wichrzące się niespokojnie włosy, ściągnęła je i spięta mocno na czubku głowy. Poczem zlepiwszy je gładko tłustą pomadą, poskręcała je w różne misterne gugle i gugielki (takie brzydkie że aż pfe!).
Siedziałam spokojnie i prosto, mężnie poddając się męczeństwu, i tylko od mocnego ściągania włosów oczy mi na wierzch wyłaziły.
Do panieńskiego pokoju wbiegła Klaudja, smukła i piękna jak Djana złotowłosa. U sukni jej była rozerwana falbana, i szwaczka Teosia, brzydka tęga dziewczyna, z twarzą poznaczoną ospą i lśniącą od potu, klęcząc na podłodze z ustami pełnemi szpilek, grubemi czerwonemi rękoma usiłowała rozdarcie usunąć.
- Prędzej! prędzej! - wołała Klocia.
Przez uchylone drzwi jakiś głos męski też naglił do pośpiechu.
Teosia zaś czołgała się po podłodze na kolanach dokoła falbany, śmiejąc się śmiechem podobnym do rżenia.
W tej chwili Klocia, odwróciwszy głowę, dostrzegła mię udręczoną w ręku panny Beaupré.
Spojrzała na mnie ze zdumieniem i zbierała się zaoponować, ale w tej chwili zabrzmiały pierwsze takty mazura, za drzwiami rozległ się żałosny jęk i. wsunęła się stroskana głowa dyrygującego tańcami; - przyciąwszy więc usta tłumionym uśmiechem, wypłynęła na ramieniu swego tancerza Wacława Dymszy, pięknego, wytwornego pana Wacława, z którym wyglądała jak para bogów.
Wpatrzony w moją siostrę i ku niej pochylony, pan Wacław potrącił nogą zbierającą na klęczkach szpilki tęgą Teosię, która zerwała się ciężko, a z oczu jej posypały się złe błyski.
Nakoniec panna Beaupré wypuściła mię. Boże, jakżeż ja wyglądałam!
Nie wiem, dlaczego misterna ta koafiura uwydatniała nietylko moją twarz opaloną, ale i ręce czerwone i podrapane, wyglądające niemal jak ręce Teosi. Niedawno na wsi pod dyrekcją babuni gaszono pożar, i ja usiłowałam brać czynny udział w ratunku, pomagając usuwać chłopskie kuferki. Nawet, Panie odpuść, jakieś cielę, zamknięte w obórce, własnoręcznie wyprowadziwszy, od śmierci uratowałam. Były to niezaprzeczenie próbki mej bohaterskości, ale teraz te ręce popalone i podrapane, wysunęły się niejako najaw i zadominowały w mej toalecie. Z wieżą Eifel na głowie i temi rękoma musiałam wyglądać bardzo zabawnie.
Kuzyneczki, spoglądając po sobie, winszowały mi trochę ironicznie postępu na drodze cywilizacji. Wyszłam do gości jak delikwentka skazana na potępienie.
Każde spojrzenie paliło mię wstydem, czułam się jak pod pręgierzem. Wreszcie powiedziałam sobie, że nie należy dbać o taką drobnostkę, że śmieszna koafiura nie poniża człowieka, że zresztą taka niepozorna i nieznaczna osoba jak ja ginie w tłumie, i niepotrzebnie wyobraża sobie, iż wszyscy nią się zajmują. A zresztą, ostatecznie "co mi tam".
Przyłączyłam się do grona innych panienek, które na mnie trochę ironicznie spoglądały, i starałam się być wesołą. Śmiałam się nawet głośniej nad inne, bo mi się płakać chciało.
Patrzyłam na Klaudję wspaniale piękną, zaróżowioną i rozpromienioną, dostojną jak królewska dziewica, prowadzącą tańce z panem Wacławem, wpatrzonym w nią rozmarzonemi oczyma poety, i ciesząc się tym widokiem, zapominałam nieledwie o własnem nieszczęściu.
Bolek Pawłowski, mój kuzyn, (juści też tych kuzynów i kuzynek mamy bez liku), wesoły inteligentny brunecik, o szczerych poczciwych oczach przyjrzawszy mi się uważnie, rzekł:
- Wyglądasz dziś kuzyneczko jak istne czupiradło !
Parsknęliśmy śmiechem oboje, i odtąd bawiłam się nieźle, jakby oprzytomniona tem określeniemi wdrożona we właściwe mi karby, dopóki nie poczułam na sobie spojrzenia mamy, patrzącej na mnie z chmurną brwią.
- Idź do swego pokoju - rzekła mi sucho, nieznacznie do siebie wezwawszy.
Oddaliłam się, żalu ale zarazem dziwnej ulgi pełna.
Uprzedzając przypuszczalny rozkaz mamy, przebrałam się szybko w codzienną suknię, zwaliłam wieżę Eifel, powracając do zwykłego wyglądu, poukładałam porozrzucane drobiazgi, a dla dokończenia ekspiacji, wezwałam zadąsanego Bronka i pogodziwszy się z nim naprędce, pogrążyłam się z nim w misterje łaciny, z której po wakacjach miał "dryndę".
Po pewnym czasie posłyszałam kroki mamy, i mimowoli schowałam się jak po występku Kain...
- Gdzie jesteś Wandziu? czemuś tak się uczesała cudacko? co to znaczy!
W głosie mamy drgał gniew. Tego już było zanadto! Wyskoczyłam z ukrycia i rzuciłam się do jej kolan.
- Mamo! - mówiłam tuląc się do jej ręki ustami - ty gniewasz się na Wandzię, a ona już wszystkie szuflady uporządkowała, szkice i książki ułożyła! lekcję z Bronkiem przygotowała, a nawet po odjeździe gości we wszystkich porządkach gospodarskich babuni dopomogę!
Gospodarstwo domowe, to był szczyt kary, którą sama sobie wymierzałam...
- A uczesała mię tak panna Beaupré. Kuzynki wyśmiewały mój niemodny układ włosów, i ot, myślałam że tak lepiej będzie... Tylko ty się, mateczko, na mnie nie gniewaj.
- Już się nie gniewam. Cicho, Zuzulo, cicho! Położyła mi rękę na ramieniu i w twarz spojrzała łagodnemi zamyślonemi oczami.
- Popełniłaś bezsensowny wybryk - mówiła. - Martwi mię ta twoja nierozwaga i nieprzezorność. Dzisiaj uległaś ślepo niedorzecznej zachciance, okrywającej cię śmiesznością, jutro nie zdołasz okiełznać porywów fantazji, gdy będzie o najważniejsze zasady życia chodziło. A ja niezawsze będę przy tobie, dzieweczko moja!
To pierwsze lato wśród pól rodzinnych przemknęło jak sen czarowny.
Jak mi żal było odrywać się od tych ugorów spowitych melancholijną mgłą jesieni, nad któremi blade słońce sennie wstawało, złocąc mgły podnoszące się powoli i lśniące topiele stawów szumiączych oczeretem. Lecz sierpień kłonił się ku końcowi, sprawa czekała na nas, czekało życie...
Jeszcze kilka dni gorących, skwarnych rzuciło nam lato jakby na pożegnanie. A później nagle w przeddzień odjazdu niebo zawlekło się ciemnemi chmurami i złowrogi pomruk burzy wstrząsnął powietrze.
Wybierałam się właśnie na odległą przechadzkę, aby swe ulubione miejscowości pożegnać. Babunia wstrzymywała mię obawą nadciągającej burzy, ale jej odparłam ze śmiechem:
- Jakto, babciu, ja miałabym bać się deszczu? Wkraczam w życie... Niech przyjdzie burza! Eureka! Nie ustąpię. Nie jestem ulepioną z wosku, nie roztopnieję! Nie jestem też tak delikatną damą, jak Klocia...
Okazało się jednak, że Klocia też nie boi się roztopić... I ona chciała Horodyszcze pożegnać.
Burza spotkała nas na lewadzie, nad rzeką Krasną, śpiewnym poszumem lecąc po oczeretach i rykiem odzywając się z głębi lasu.
Zwały chmur przeleciał wąż ognisty, załopotały gałęzie, w gąszczu drzew huknęło i trzasłoi duże krople z łoskotem zaczęły sypać się na ziemię.
Strumyk, przecinający nam drogę, zwykle bełkocący skromnie i nieśmiało, teraz spieniony i zuchwały, płynął z hałasem.
- Ładnieś nas urządziła! - karciła mię Klocia, która poddała się memu przewodnictwu. - Jakżeż tu przejść teraz?
- Najpyszniej! Zdjąć tylko potrzeba obuwie! Trzymając je w ręku jako trofeum odrzuconychzdobyczy cywilizacji, pierwsza wskoczyłam w wodę, Klocia gniewając się i śmiejąc - za mną!
Woda bieżała hucząca i spieniona choć niegłęboka. Przebrnęłyśmy strumień. Lecz raz zakosztowawszy dzikiej rozkoszy przeprawy, nie chciało mi się naginać do pęt cywilizacji, wkładając na mokre nogi zwilżone obuwie, - i smagane biczem ulewy pomknęłyśmy dalej boso.
Deszcz perlił nam włosy, srebrną strugą przewijał się przez ramiona, topole nadbrzeżne strząsały na nas całe potoki. Nastawiłam dłonie i z lubością pochylałam ku sobie kaskady zimnych kropel: Co za rozkosz!
Deszcz szumiał, bełkotał, chlustał. W chmurach turkotały kopyta dzikich rumaków, puszczonych za nami w pogoń, rozlegał się gruchot tysiąca wozów pędzących w dzikim pościgu. Co chwila błyskawica przerzynała powietrze i trzask gromu leciał za nami.
- Prędzej! nie dajmy się... prędzej!
Leciałyśmy tak obie, wśród błysku i huku piorunów, z rozpuszczonemi włosami, śmiechem dzwoniące, krzykiem radości napełniając powietrze, aż wreszcie przez firankę trzęsących zmokłem liściem jesionów, zamigotały białe ściany dworu.
Wspominam o tej swawolnej wyprawie, która sama przez się bez znaczenia obfitowała w ważne następstwa.
W kilka dni później byłyśmy już zamknięte w murach miasta, pogrążone w nawale powszednich kłopotów, zaabsorbowane przebiegiem rozpoczętej już sprawy sądowej.
Ze wsi przywiozłyśmy z sobą Teosię, jako osobę "do wszystkiego". Zajęłyśmy mieszkanko cioci Matyldy; postanowiono, iż Mieczyk i Bronek zamieszkają z nami i uczęszczać będą do szkół. Potoczyła się szara egzystencja. Niekiedy odwiedzali nas znajomi; najczęściej przychodził pan Wacław Dymsza, a wówczas alabastrowa twarzyczka Kloci ozjaśniła się uśmiechem szczęścia.
Wycieczka nasza nie minęła bez śladu. Uszła bezkarnie dla mnie, która pomimo szczupłej i wątłej napozór budowy, odznaczam się zdrowiem żelaznem. Ale Klocia, chociaż dorodna i okazała, lecz wydelikacona, przeziębiwszy się, dostała chrypki i nieludzkiego kataru, o co naturalnie zaraz mnie obwiniła.
- Wandzia ma zawsze szalone pomysły - mówiła. - Jej nic, a ja muszę pokutować.
- Widzisz! kto chce, by mu szaleństwa się udawały, powinien popełniać je stale, - zauważyłam, - mieć do nich wprawę. Dyletantyzm tu na nic się nie zda... jak we wszystkiem!
Klocia naturalnie wyłajała mię za ten wynalazek. Czyż ona co rozumie?
- Moja droga! Ty wiesz tylko to, o czem z książek się dowiesz, - odparłam urażona. - Jesteś niewnikliwa!... Mniejsza o to zresztą. Nabrałam lepszego o tobie wyobrażenia, gdy przekonałam się, że umiesz boso biegać po deszczu, śpiewając.
Klocia zakatarzona uśmiechała się jak sfinks.
- Biegać, zapewne, umiem; zwłaszcza gdy mię kto mocno za rękę ciągnie... Lecz co się tyczy śpie-
wu, to moja Wandziu, krzyczałaś i śpiewałaś właściwie ty jedna.
- Ja tylko? Doprawdy, zdawało mi się, że śpiewamy obie. Burza też wtórowała.
- To też ty z nią śpiewałaś w duecie, zawodząc chóralnie jakąś dziką sarabandę, nawet bardzo oryginalną... Ale dla mnie to partnerka nieodpowiednia.
Nadszedł termin oznaczony przez Biełgorodowa, należało omówić przebieg sprawy. Ale mama leżała dzisiaj blada i bezsilna z bezkrwistą twarzą i zbolałemi obrzękłemi nogami.
- Dzisiaj o czwartej popołudniu adwokat nas czeka, - zauważyła Klocia.
Mama zrobiła wysiłek, by powstać, i z cichym jękiem opadła na poduszki. Patrząc na jej niemoc, gotowa byłam iść na całopalenie dla ulżenia jej.
- Nie mogę wstać dzisiaj. Klociu, ty mię wyręczysz, moje dziecko! Pójdziesz sama do Biełgorodowa rozmówić się o sprawie.
Klocia na znak zgody zrobiła grymas żałosny.
- Jeśli tak każesz, mamo, ale tak się czuję niedobrze - kichnęła zawzięcie i głosem ochrypłym - proszę o dokładne wskazówki...
Wysunęłam się naprzód i rzekłam z błyszczącemi oczami:
- Pozwól, mamo, ja pójdę.
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem i przeciągnęła delikatną, wychudłą rękę po mej twarzy.
- Ty? moja dzieweczko? ty, taka roztrzepana i nieznosząca przymusu!
Schwyciłam w powietrzu jej rękę i przylgnęłam do niej ustami.
- Ja, mamo! Nie uważaj Wandzi za wieczne dziecko! Potrafi ona przemóc swoją nierozwagę, kiedy trzeba dopomóc tobie, któraś dla nas tyle lat pracowała!
Głos mój złamał się łkaniem. Mama głowę moją przycisnęła do piersi, wzruszona.
- Niech i tak będzie. Zgadzam się na twe poczciwe chęci. Idź.
Wyszłam, podniesiona we własnych oczach, uradowana jakby mię kto na sto koni wsadził. - Mama mi powierzała nasze sprawy! Mama mię uważała za dorosłą! Ja jej dowiodę, że się nie pomyliła, że zasługuję na zaufanie, że można mi dowierzać! Teraz ja wszystko, wszystko...
- Trzecia dopiero? jeszcze pół godziny...
A tymczasem po drodze wstąpić można, dowiedzieć się o rezultacie tej lekcji, którą mi obiecano!
Szłam triumfująco, z zadartą głową. Ulicą wóz pusty pędził i woźnica nawoływał "z drogi!" - Usunęłam się na bok z uśmiechem politowania: czyż ten gbur wiedział, z jak ważną osobą ma do czynienia?
Pełna nadziei wstąpiłam na schody i pociągnełam taśmę od dzwonka.
W progu spotkało mię rozczarowanie. W żółtym salonie, na wyplatanych krzesełkach, siedziało już sześć kandydatek spoglądających na siebie wzajemnie, jedne z apatją, inne z niechęcią. Oczy ich zwróciły się na mój granatowy kapelusik ze zmiętem piórkiem, zbyt ciężki na tę porę roku, i na wyszarzany paltocik. Siedząca bliżej drzwi strojna blondynka z jaskrawemi włosami, z mocno ściśniętą talją, szeleszcząca jedwabiami podszewek, zwróciła się ku drugiej z zaciśniętemi ustami i zirytowaną twarzą, i patrząc na mnie coś szepnęła, poczem uśmiechnęły się obie, oglądając mię od stóp do głowy.
Czułam, że udzielano sobie spostrzeżeń o mojej powierzchowności i ubioru, bynajmniej nie krępując się moją obecnością. Na twarzy strojnej blondynki igrał złośliwy półuśmiech. Zwróciła głowę w moim kierunku, znowu coś szepnęła i obejrzałamię przymrużanemi oczyma. Krew uderzyła mi do głowy. Czułam, że mogę się rozpłakać.
Z przyległego gabinetu wyszła przełożona biura: wysoka dama, w czarnych dżetach, z dystynkcją, jak mi się wydało, trochę nienaturalną i wymuszoną. Za nią żwawo wybiegła elegancka, fertyczna osóbka, pełna koronek, kwiatów, piór i wstążek, i stojąc na uboczu a rozglądając się po zgromadzeniu, żywo coś rozprawiać zaczęty. Pod ścianą nagle zrobiła się cisza... i tylko blondynka, zwróciwszy się do sąsiadki z rozmyślnie przybraną niedbałością, jakieś francuskie frazesy cedzić zaczęła.
Właścicielka zakładu z największą uprzejmością wpuściła naprzód do gabinetu damę w koronkach, otaczając ją tak delikatnemi, dyskretnemi względami jak naczynie z najkruchszej porcelany. Poczem obejrzała się, okiem dowódcy obwodząc hufiec.
- Panna Kulikowska zechce pójść na rozmowę, - rzekła głosem zupełnie innym zmienionym, który nagle stracił całą swą melodyjność brzmienia, był ostrym i suchym.
Szczupła kobieta w czarnej sukni, z wklęśniętą piersią i zgryzioną twarzą powstała, niby strwożona i poszła.
Po kilku minutach wróciła, mocno czerwona, głośno ucierając nos, narzuciła okrycie, i stuknąwszy drzwiami, odeszła.
Ja byłam drugą z brzegu.
- Panna Drohojowska.
Powstałam. Ale w tej chwili z gabinetu wyskoczyła dama w koronkach i obrzuciwszy nas wszystkie biegłym wzrokiem jak stado owieczek, strzepnąwszy rękami zaczęła coś przekładać. Dyrektorka podniosła głos powtórnie.
- Panna Drohojowska może pozostać. Wyzwaną jest panna Lemarre.
Ruda blondynka wstała niedbałym ruchem, rzucając na mnie w przelocie pogardliwie uśmiechnięte zwycięskie spojrzenie.
Drżącemi rękami zapinałam paltocik. Więc pocóż mi obiecywano? dlaczego kazano przyjść?
Przez drzwi donosiła się rozmowa prowadzona paryskim charkocącym akcentem. Poczem panna Lemarre ukazała się rozpromieniona i kłaniająca się, gdy gospodyni uprzejmie ją odprowadzała.
Zgnębiona teraz i upadła na duchu szłam wolno po huczących nieznośnym, urągliwym turkotem ulicach i wchodziłam do obszernej sali zastawionej rzędem stołów, przy których zajęci urzędnicy, pilnie coś, nie podnosząc głowy, pisali. Jeden, do którego zwróciłam się z cichą prośbą, milczącym gestem wskazał mi drzwi osobnego gabinetu, gdzie nad stosem papierów siedział sam jeden surowy, pochmurny mężczyzna.
- Czwarta już minęła od trzech kwadransy - zauważył lakonicznie, patrząc na zegar umieszczony na kominie.
- Daruje pan - zająknęłam się zdławionym głosem - byłam właśnie tu, w biurze rekomendacyjnem naprzeciw... Kazano mi przyjść, zatrzymano... i ot! wybrano inną! poco było obiecywać?
Byłam tak rozżalona swojem nieszczęściem i tak jeszcze dziecinną (działo się to przeszło przed trzema laty), że nie zdołałam zapanować nad wylewem uczuć, doskonale zdając sobie sprawę z tego. że go moje niepowodzenie nic nie może obchodzić.
Spojrzał na mnie zdziwiony, z lekceważeniem. Po wargach przesunął mu się uśmiech szyderski.
Zdołałam już zapanować nad swojem wzruszeniem; ściskając rękoma zbolałą głowę, przymusiłam się do pohamowania. Kiedy po chwili rzucił na mnie zza aktów ciekawy stalowy połysk, siedziałam jużwyprostowana, przytomna i gotowa do udzielania wszelkich informacyi.
Pochylił głowę nad papierami, i znowu sarkastyczny uśmiech, tem dotkliwszy iż mimowolny, jak żmija przesunął mu się po wargach.
- Majątek został sprzedany przymusowo po śmierci ojca pani? - pytał. - Formalności, o ile uważam z aktów, dokonane były bez udziału jej matki?
- Tak, bez udziału, a nawet bez jej wiedzy, chociaż miała zastrzeżoną na majątku swą posagową sumę, dzięki czemu majątek był wspólny - odpowiedziałam głosem, w którym czuć jeszcze było wzburzenie i obrazę.
- Czy włada pani poprawnie i biegle językiem urzędowym?
- Dziesięć lat spędziłam na wygnaniu w głębi Rosji, więc język ten znam. Gramatyki uczyła mię matka, ale przy zdawaniu egzaminu w szkole miejscowej otrzymałam stopień celujący.
- Czy potrafi pani układać samodzielnie okresy i myśl zawierać w formę przejrzystą i jasną? -
- Z tematów przedstawionych do wypracowania na egzaminach dostałam najlepszy stopień w okręgu - odrzekłam surowo, z dumą.
Zwrócił się do mnie na serjo jak do poważnej osoby.
Pochlebiała mi ta zmiana tonu, odpowiadałam sucho i dokładnie, trzymając się ściśle treści zapytań.
Stopniowo przestawał widocznie zwracać uwagę, z jaką osobą ma do czynienia, mówił spokojnie, jasno, wyjaśniał wyczerpująco punkta, na jakich zamierza oprzeć motywy obalenia aktu sprzedaży. Wreszcie podsunął mi pióro.
- Matka pani powinna wystosować prośbę treści następującej.
Szybko wymówił kilka sądowych zwrotów, które odznaczając się dobrą pamięcią, ściśle zapamiętałam.
- Forma mniej więcej taka.
Odwrócił się do swego biurka i zatopił się w pracy.
Pragnąc czem prędzej skończyć z uprzykrzoną bytnością, pisałam prędko według podanego mi wzoru, zmieniając określenia w stosownych miejscach, wedle wskazówek od niego otrzymanych.
Wogóle mam dar do łatwego odgadywania i orientowania się w zawiłych kombinacjach i dość bystre pojęcie. Zapamiętałam główne wyciągi jego przemowy, dostosowałam je do tekstu podanej mi formy i właściwie ułożyłam: w kilka minut robota była gotowa.
Podniosłam głowę i spotkałam się z ostremi źrenicami wlepionemi we mnie. Profesor nie pracował, ale śledził mię wzrokiem badawczym. Wyrwał mi arkusz z ręki.
- Jaki pani ma czytelny charakter pisma! - rzekł po chwili. Chciał jeszcze coś zauważyć, ale milczał. Chwilę chodził po pokoju, targając brodę w zamyśleniu. Wreszcie wyjął z teki jakiś papier i położył go przede mną.
- Przepisze pani na czysto te notatki, - rzekł.
- Poco? - spytałam zdziwiona.
- Proszę pisać! - krzyknął prawie, niecierpliwie.
Rzuciłam okiem. Był to szkic nagryzmolony pośpiesznie i nieczytelnie, z masą przekreśleń i poprawek.
Pióro zaskrzypiało mi w palcach. Bystre oczy dzielnie mi dopomagały. Przeskakiwałam przekreślenia, szukałam nawiasów i odpowiednich odsyłaczy, wstawiałam opuszczone słowa, układając je w prawidłowe okresy. Całość złożyła się wcale foremnie.
Skończywszy, spojrzałam na niego pytająco. Stał tuż obok i przez ramię spoglądał na mą robotę.
- Tak, tak - mruczał - zrozumienie trafne, myśli nieprzekręcone, wyrażone jasno i treściwie. Nieznajomość terminów technicznych widoczna, ale zczasem to przyjdzie... Ten osioł Mikulicz przez pięć lat nie nauczy! się tak mię odgadywać... Czy pani terminowała gdzie w kancelarji adwokata?
Miałam ochotę parsknąć śmiechem, lecz duma mię powstrzymała, i tylko sucho i poważnie wyrzekłam: - Nie.
Ale on sam się już spostrzegł, spojrzał na mnie, jakby nagle przypominając sobie z kim ma do czynienia.
- Cóż ja mówię!... może ktokolwiek, ojciec pani chociażby, udzielił jej wskazówek?... Aha! otóż błąd świadczący o zupełnej nieznajomości zwrotów technicznych. Chociaż znowu., nie! doprawdy, to jest zadziwiające...
- Ojciec mój zginął przed mojem urodzeniem - rzekłam - w okolicznościach ściśle związanych z procesem.
Cień ponury przesunął się po jego twarzy. Odwrócił się i niecierpliwym krokiem chodził po pokoju, kombinując coś i targając brodę.
Czekałam zaniepokojona i zdumiona.
- Mianuję panią swoim osobistym sekretarzem, jeśli naturalnie zechce pani przyjąć tę mizerną posadę, z płacą sześćdziesięciu rubli miesięcznie za sześciogodzinną dziennie robotę. Za pracę ekstra, dopłata osobno. Uprzedzam panią, że wymagam wielkiej ścisłości w wykonaniu obowiązków, że mam bardzo niewyraźny charakter pisma, i że lubię, aby mię pojmowano wlot.
Miałam ochotę podskoczyć z radości. Sześćdziesiąt rubli! osobna dopłata za robotę ekstra! Będę, o będę pracowała gorliwie! Na noc zabierać mogę papiery do domu! Toż się dopiero mama ucieszy,kiedy taką kupę pieniędzy jej przyniosę! A ja, która rozpaczałam za marną dziesięciorublówką...
W uniesieniu zapomniałam się o tyle, że schwyciwszy jego rękę, rzekłam głosem nabrzmiałym radością:
- Och, jakże moja mama błogosławić pana będzie! jak się ucieszy!
Twarde surowe rysy nagle zmiękły, opromienione jakimś rzewnym wyrazem i oczy jakby się zamgliły...
Ale za chwilę patrzał znów badawczem, ostrem. jak stal spojrzeniem i mówił ucinkowo i chłodno. - Na pierwszy raz przepisze mi pani te akta.
Na jutro rano mają być gotowe. Sekretarz od osobistych mych poleceń dzisiaj odszedł; miejsce jego niezwłocznie musi być zastąpione. Oprócz sekretarza, w archiwum miejskiem, pod moim zarządem pracuje jeszcze trzech dependentów. Wymagam, aby wszyscy byli na stanowisku od ósmej zrana.
Wyszłam krokiem radosnym i lekkim.
Leciałam do domu jak uskrzydlona.
Nacisnęłam dzwonek. Długo mi nie otwierano. Klocia w tej porze nie była w domu, ale przecież przy chorej mamie pozostawała Teosia. Nie mogąc opanować niecierpliwego wzruszenia, targałam dzwonek gwałtownie lecz bez skutku. Teosia wybiegła wreszcie drzwi otworzyć, zdyszana i zaczerwieniona. W salonie na kanapie siedział pan Dymsza i spokojnie palił papierosa.
Powitawszy go naprędce pobiegłam do mamy, leżącej w odległej sypialni z obwiązaną głową.
- Od jutra pracować będę w kancelarji Biełgorodowa! dostałam posadę sekretarza! - były pierwsze w progu wymówione przeze mnie słowa.
Potrząsnęłam zwitkiem papierów pod pachą z niejaką fanaberją.
Mama patrzała na mnie ze zdziwieniem i niedowierzaniem.
- Znowu swawolisz Wandziu! A obiecałaś, że będziesz rozsądną.
Rzuciłam parasolkę i papiery n a stół, aż się zatrząsł, i dopadłszy do matki, zaczęłam pocałunkami pokrywać jej ręce.
- Aha? a widzisz, mamo?! Twoja Wandzia jest człowiekiem. Nie chcę uczyć francuskiej gramatyki tego wymuskanego Adalberta i dogadzać jego napuszonej mamusi. Będę pracowała w biurze jak urzędnik i pracą swą utrzymywać rodzinę. Co za szczęście! Głowę tak zadrę do góry, pióro za ucho: "pan sekretarz idzie! pan sekretarz!" A dla mamy wybiorę fotel wygodny z oparciem pod nogi, wyściełany miękko, miękko... I pled ciepły mamie kupię, brunatny, puszysty, albo może popielaty? Mateczka moje będzie jak królowa!... Aha!
Skakałam po pokoju z nadmiaru ukontentowania. Boże, jaka ja wówczas jeszcze byłam dziecinna...
Paliła mię ochota pochwalić się przed Klocią, która wróciła wreszcie i słyszę, że rozmawia z tym nudziarzem Wacławem. Oby już wyszedł sobie prędzej!
Stanęłam we drzwiach, chrząkając żałośnie, dla zwrócenia na siebie jej uwagi. Lecz Klocia tak była przejęta, zasłuchana w to, co jej mówił pan Wacław, że patrząc na jej rozanieloną wzruszeniem jakiemś głowę, stałam jak zaczarowana, nie śmiejąc się odezwać.Śmielszą ode mnie okazała się Teosia, która stąpając ciężko, jak tabun koni i kołysząc się w szerokich biodrach, wniosła samowar. Pan Dymsza spojrzał na nią i w oczach mu zamigotały dziwne ogniki: zapewne czuł gniew do dziewczyny, iż mu przerwała upragnioną rozmowę.
Nazajutrz rano udając się do biura radosna i wzruszona, przechodząc obok pokoju mamy, usłyszałam jej ciche stłumione łkania.
Zatrzymałam się jakby nagle oblana wrzątkiem. Cały mój radosny nastrój pierzchnął bez śladu. Nie mogąc pojąć, co mamę tak smuci, sama gotowa byłam zapłakać.
Mama taką świętością była dla nas i taką wyrocznią! Rozkazy jej wszystkie spełniałyśmy bez rozumowania, wierząc, iż muszą być słuszne. Nie przekroczyłam przecież w niczem jej woli? Czegóż ona martwi się, czy niepokoi?
Z obawą badałam twarz jej, gdy wyszła. Zapewne myliłam się: powieki miała wprawdzie zaczerwienione, ale twarz spokojną jak zawsze.
- W świat idziesz już, dziecino moja. Taka nieoględna jeszcze i młoda! Odtąd sama jesteś odpowiedzialna za swą przyszłość. Sama musisz czuwać nad sobą!
Pochyliłam się do jej ręki wzruszona.
- Płakałaś mamo? - pytałam cicho, spoglądając w jej oczy głębokie jak morze, zamglone, smutne i stanowcze, w których świecił jakiś odblask bólu.
Położyła rękę na mem czole.
- Myślałam o ojcu twoim, Wandziu. Nie zapominaj o nim nigdy!
Pochyliłam głowę. Rój posępnych myśli zmienił wesołe przed chwilą usposobienie.
- Pamiętaj, byś godną była jego spuścizny. Niech cię Bóg błogosławi i strzeże!
Poszłam.
W archiwum sądowem pod bezpośrednim zarządem Biełgorodowa, w sali obszernej, widnej i pustej, bez firanek u zakurzonych okien, pracowało już trzech aplikantów. U pierwszego stołu siedział mały,szczupły człowieczek, z twarzą pomarszczoną, bez zarostu, bardzo pilny, wiecznie zajęty i sklopotany. Śpieszył się ciągle, szeplenił trochę i prychał mówiąc. Opodal pracował poważny, dobroduszny blondyn, z długą jasną brodą i łagodnemi oczyma.
Pod oknem siedział młody człowiek z głową krótko ostrzyżoną, fizjonomią energiczną i ruchliwą, bardzo imponujący i ostry. Małe wąsiki wyfiksatuarowane sterczały groźnie, oczy patrzały trochę arogancko na towarzyszy, przemawiał sucho, rzucając zdania ucinkowe i krótkie. Na mnie spoglądał ze szczególnem lekceważeniem, zgóry, mrużąc oczy, krzywiąc usta i zakładając ręce w kieszenie z niewysłowioną pogardą.
Pierwsze dwa stoły podawały mi akta, które miałam wpisywać w księgi, wciągając w osobne rubryki. Do małomównego człowieka z jasną brodą, odzywającego się obojętnie i życzliwie, z pobłażliwym uśmiechem, zresztą mało zwracającego na mnie uwagi, odrazu powzięłam pewne zaufanie, i w moich wątpliwościach do niego udawałam się po objaśnienia. Młody człowiek ciskał mi papiery na stół, świdrując mię oczyma impertynencko, przyjmując zaś je napowrót prychał w sposób równie wyniosły i oburzony jak szyderski. Rzucał przytem sarkastyczne uwagi, podnosząc pogardliwie ramiona i wydymając wargi. Czułam, że jestem bardzo blada, ale milcząc wykonywałam wskazane wzgardliwem niedomówieniem poprawki, nie odzywając się doń wcale.
Stał mierząc mię blademi, złemi oczami. Wreszcie jakby pragnąc zniweczyć mię ostatecznie, wyciągnął z pomiędzy aktów jakiś osobliwie zagryzmolony arkusz, którego marginesy pokryte były niezrozumiałemi, krzyżującemi się hieroglifami i szczególniej niedbałym ruchem cisnął mi go przez ramię, patrząc na mnie wzrokiem wyzywającym i złośliwym.
Traciłam coraz bardziej cierpliwość i zimną krew, w oczach mi ciemniało. Pochyliłam się nad nieczytelnemi komentarzami jakichś paragrafów czy ustaw, i zaczęłam pisać. Czułam, że w głowie mi się mąci.
On stał za mojem krzesłem, wyprostowany, czyhający i pełen triumfu.
- Co to jest? - nagle zakrzyknął. - Jakiemiś bzdurstwami zapełniasz pani papiery! Czy ja to kazałem pani pisać? Dlaczego zmylona treść paragrafów? Lalki wam stroić i przed lustrem się mizdrzyć, nie zabierać miejsca pracownikom poważnym. Żeby mi więcej tego niedouczonego niedbalstwa nie byto!
Krzyczał wypluwając z radością całą pogardę, jaką go napawała moja niewieścia osoba. Zdawało się, iż radby mię podeptał.
Nagle obok niego, jakby z pod ziemi, wyrosła wysoka figura Biełgorodowa.
Milcząc, biegłym wzrokiem obrzucił zgromadzonych, zmieszanych, trochę wystraszonych dependentów, Afonasowa, który zmieniwszy naprędce wyzywającą postawę, w oczach miał jeszcze wyraz impertynencji i złości; mnie z twarzą płonącą obrazą i wzburzeniem, z oczyma, w których łzy błyszczały.
Afonasow z ustami drgajacemi grymasem, w usiłowaniach udania uśmiechu, chciał zwrócić się do zwierzchnika z przedstawieniem sprawy. Ten nie mówiąc ani słowa, wziął zapisany przeze mnie papier na którym nakreślił kilka poprawek, poczem zwrócił go mnie.
- Chciałem przedstawić właśnie panu profesorowi... - zatrajkotał niepohamowanie Afonasow, z twarzą jeszcze zaognioną złością, ale jakby truchlejącą.
Ten milcząc spojrzał mu w oczy spokojnie, ale tak dobitnie, że pierwszemu dependentowi zamknęły się nagle szluzy wymowy.
- Panna Drohojowska pracować będzie pod bezpośrednim kierunkiem Ujma, który jej niedokładności roboty wskaże.
Wyszedł spokojny, nie patrząc na nikogo, i znów zamknął drzwi za sobą.
Ale w obejściu ze mną kolegów odczułam zaraz, iż coś się zmieniło. Przemawiali miękcej jakby i ostrożniej, udzielali objaśnień niepytani. Czułam nad sobą milczącą opiekę "władcy".
Odetchnęłam swobodniej. Godziny przesuwały się monotonnie i ciężko, ale teraz mogłam przynajmniej dotrwać.
Odtąd zaczęło się dla mnie terminowanie w kancelarji sądowej. Dni szare, monotonne, pełne suchego a wyczerpującego zajęcia.
Powoli nawykałam do tej pracy. Nie dostawałam już gorączki, śpiesząc się rano, z obawy spóźnienia; nie dotykałam dzwonka z zabobonną trwogą; słysząc otwierające się drzwi nie doznawałam szalonej ochoty uciekać bez pamięci, lub zapaść się pod ziemię.
Siadałam u stołu jak stary urzędnik, ze znudzeniem ale rezygnacją i wytrwałością rozwiązywałam przez oznaczoną liczbę godzin pogmatwane, zagryzmolone hieroglify, które mi podawana, układając je w odpowiednie księgi spokojnem równem pismem. Coraz rzadziej prosiłam o objaśnienia i coraz mniej potrzebowałam pomocy. Wiedziałam do jakich ustaw zwracać się po objaśnienia odpowiednich formalności, gdzie szukać właściwych wskazówek.
Nawet Afonasow przestał mię lekceważyć, i choć jeszcze oczy błyszczały mu jadowitą niechęcią, gdy na mnie patrzał, ale przemawiał do mnie mniej więcej jak do innych kolegów, i wogóle przestał na mnie zwracać uwagę.
Natomiast Mikulicz, skłopotany i pryskający śliną człowieczek, coraz częściej zbliżał się ukradkowodo mego stołu, rzucając niespokojne spojrzenia na towarzyszy, ale już nie w charakterze informatora, lecz raczej poszukującego rozwiązania wątpliwości i dyskretnej porady.
Do gabinetu Biełgorodowa przez salę dążyła: często sucha, zwiędła osoba, z miną zaaferowaną, na której spotkanie dependenci wstawali składając ukłony, a którym ona odpowiadała roztargnionem kiwnięciem głowy.
Była to, jak się dowiedziałam później, przyrodnia siostra profesora, zamieszkała z synem wyrostkiem u brata, i prowadząca mu gospodarstwo. Przesuwał się też niekiedy synowiec profesora, ośmnastoletni wysmukły chłopiec, wykwintny i pełen: tonów, z inteligentnemi oczyma. Ten przechodził wolno, przerzucając się słówkami powitania, pełen swobody i elegancji. Do wuja mówił, kołysząc się i niedbale, chociaż zauważyłam, że z utajoną trwogą.. Profesor, zdaje się, nie adorował siostrzanego pieszczocha, przemawiał doń stanowczo i ostro, wstrząsając się na jego wymuskane manieryiz wytworną, nonszalancją cedzone frazesy. Odprawiał go prędko, po jego odejściu chodził po gabinecie niecierpliwie, ponuro targając brodę.
Godziny obowiązkowe kończyły się. Afonasow pierwszy kładł pióro, wstrząsając się z nerwowego wysiłku; pomimo odpychającego charakteru pracownikiem był dobrym. Iljin podnosił łagodną, flegmatyczną głowę i długo porządkował papiery. Mikulicz mrucząc coś do siebie wysuwał się pośpiesznie i jakby ukradkowo, - zarówno jak wchodził. Iljina wyjścia oczekiwał często siedmioletni chłopczyk, lub młoda kobieta z lnianemi włosami i cichą białą twarzą. Przyjemnie było patrzeć, z jak troskliwym gestem podawał jej ramię, do którego ona tuliła się uśmiechnięta, wypytująca się i ożywiona, malec zaś biegł obok nich i szczebiotał.
A dni i miesiące płynęły.
Ostatnie błyski gorącego lata przeleciały, parząc palącym oddechem, przesunęły się leniwo szare, posępne tygodnie słoty, mrocznej jesieni, przemknęły mroźne, jasne dni zimowe i roziskrzone gwiazdami moce. Znów świat rozkwitł i roześmiał się wiosną, a moje życie wciąż upływało monotonnie w kancelarji sądowej Biełgorodowa.
Stosunki przyjazne z rodziną Biełgorodowych powoli ustaliły się. Mamę zjednywał bezinteresownem oddaniem się naszej sprawie: widząc go tak poważnym, surowym i prawym, powoli pozbywała się swojej nieufności. Główną atoli jego zwolenniczką była babunia.
- To człowiek zacny i prawy, chociaż Moskal - mówiła.
Mama lubiła jego spokojny, światły sąd i nieprzepartą logikę wymowy. Profesor przychodził nieraz porozumiewać się z mamą i spędzał u nas całe godziny. Niekiedy towarzyszyła mu siostra.
Agrypina Iwanówna, wysoka, sucha i szczupła osoba z uciętemi krótko włosami, wiecznie skwaszoną twarzą i niezadowolonem spojrzeniem. W swoim czasie uczęszczała na rozmaite kursy naukowe, wyniosła z nich bagaż uczonych frazesów, wielką pewność swej nieomylności, przesadne o sobie mniemanie, a zarazem bezradność życiową. Należała teraz do rozlicznych towarzystw i związków, szermowała przeróżnemi ideami, wnosząc wszędzie chaos, bezład i gmatwaninę. W głowie jej kołysały się wciąż mętne fale abstrakcyj, w których tonęła myśl przewodnia, niekiedy nawet zdrowy sens rozpraszał się I znikał bez śladu.
Nie osiągając żadnych realnych wyników, wciąż jeszcze zwiększała dozę tej nauki, która oplątywałajej umysł, nie pozwalając przedrzeć się własnej samoistnej myśli, pogrążona w chaosie, wiecznie pełna wichrzycielskich pomysłów;, niewykonalnych projektów, latająca w obłokach, a niedołężna tak, że nie umiała chodzić po ziemi, przejęta czczością i pustką duchową, - z pogardą spoglądała na mrowie ludzkie, nie sięgające wyżyn, tej co ona, doskonałości.
Na wstępie życia dała się unieść porywowi zmysłów, poślubiając jakiegoś eleganckiego fanfarona, który w niczem przekonaniom jej nie odpowiadał. Świetny huzar Włodzimierz Zamarajew nie pojmował świata poza obrębem wyścigów, kart i hulanek, a przynajmniej rzetelnie ową resztą pogardzał. Majątek tajał bez śladu. Agrypina tworzyła wciąż przeróżne koła i związki, które nigdy jakoś normalnie funkcjonować nie mogły, i zaledwie urodzone - umierały. Własne jej dzieci też wymierały w zaniedbaniu, starszy syn chował się gdzieś zagranicą, mąż obchodził się z nią jak z wybrakowanym koniem. Wreszcie brat jej wdał się w tę sprawę i od katującego ją a zrujnowanego już małżonka zabrał.
Odwdzięczała mu się też bałwochwalczem rozmiłowaniem, kochając go tak, że nie cofnęłaby się przed niczem, nawet przed zagrodzeniem mu drogi do szczęścia, gdyby nie odpowiadało tym miarom, które jej samej wydawały się najwłaściwsze.
Otaczała go gorliwą troskliwością i czujnością nigdy nieustającą. Jej postępowe poglądy dziwnie jakoś godzą się z tem niewolniczem przywiązaniem. Jest przy nim nieodstępna, zawsze gotowa do niezrozumienia jego woli, do mylnego wykonania poleceń, do usłużenia naopak, zarówno pełna poświęcenia jak niezachwianej pewności siebie. Przy zupełnym zaniku kobiecej intuicji, długoletnie studja wykształciły w niej męski umysł, alias dziwnie drewnianą inteligencję, która wciąż rozumując i rozprawiając uczenie, nie przenika, serce, które kochając, nie odczuwa.
Ona go kocha, niezaprzeczenie nawet bardzo kocha, ale jednocześnie męczy go i nie pojmuje.
Mnie okazywała wiele życzliwości. Po ukończeniu pracy biurowej zabierała mię nieraz do siebie i zatrzymywała na wieczorną herbatę, twierdząc, że moja żywość jeszcze trochę dziecinna, rozprasza monotonję ich wieczorów rodzinnych. Sądzę, że szczerość i bezpretensjonalność mego ułożenia wzbudziły jej zaufanie i uśpiły wiecznie czujną obawę o spokój brata, którego nietykalności strzegła troskliwie.
Nieraz w długie zimowe wieczory, gdy wiatr huczał na dworze, a ciężkie krople deszczu pluskały o szyby, całe godziny spędzałam w ich domu, Agrypina wygrywała swoje nieskończone etjudy, w salonie płonęła biała lampa i rozlegał się gwar naszych gorących i poważnych dysput. Walczyły z sobą odrębne ideały, rozścielały się horyzonty odmiennych pojęć.
Najwybredniejsza moralność, najsurowsze ucho nie mogłoby nic rozmowom tym zarzucić. Ani jednego słowa potrącającego o uczucia erotyczne, ani jednego zalotnego spojrzenia. Obejście bardzo poważne i pełne spokojnej prostoty. Przede mną widniały surowe oczy z gorącym odblaskiem, wznosiło się myślą tajemną pochłonięte czoło, promieniejące jak kwiat obumarły, powracający do życia. Uczy! mię patrzeć w głąb, pod powierzchnię ogólnych mniemań, sięgał do własnej duszy, roztaczał całe jej bogactwo, wysnuwał ukryte przed ludźmi, nigdy najaw niewydobywanie tajnie, w których człowiek zatraca już niejako swą indywidualną odrębność, a staje się nieledwie wyrazicielem wspólnego Ducha świata.
A później długo w noc szukałam rodowodu jego mniemań, ich konsekwentnej łączności z całym gmachem pojęć, i nie uspokoiłam się, dopóki nie odna-
lazłam podstawy, na której się wspierały i nie wchłonęłam bijących z niej zdrojów, porównywając je ze źródłem wierzeń odrębnych.
Nie poruszaliśmy spraw osobistych, nie snuliśmy żadnych osobistych pragnień: piersi przepełniał nam błogi spokój i jakaś wielka, przeogromna cisza.
Wywołane wspomnieniem znów w duszy mej powstają pamiętne chwile, gdy pod osłoną życzliwej obojętności i wspólnego czerpania ze źródeł wiedzy, rodziła się jakaś siła żywiołowa, wielka i potężna, mocna jak śmierć.
Rosła ona powoli, nieznacznie, stopniowo ogarniając całą moją istotę, wycieśniając inne wrażenia, przenikając wszystkie myśli, pochłaniając mnie całą.
W pamięci mej dyszą czarem cudowne chwile brzasku uczuć, gdy jeszcze nic nie rysowało się wyraźnie j jasno, duszę zalewała słodycz upajająca, a w snach mych, rojeniach, jak świetlisty promień słoneczny, jak promienne marzenie zawieszone u błękitu, lśniła myśl o Nim.
Nie rozmyślałam o przyszłości, nic nie pragnęłam" nie przewidywałam; serce mi drgało jak rozigrana struna, bezwiednie poddawałam się porywającemu mię prądowi, pojąc się miłością, jak roślina wchłania promienie słońca.
O zmroku wymykałam się z domu, aby z przeciwległego chodnika dojrzeć blask lampy płonącej w jego gabinecie, wpatrywałam się w nią, poczem odchodziłam uspokojona, jakby ożywiona pewnością istnienia tajemniczej a nieodzownej treści bytu, bez której życie zapadłoby w ciemność.
A gdym nazajutrz o wczesnej godzinie cisnęła dzwonek, aby za chwilę znaleźć się w jego pobliżu, serce zamierało mi z bojaźni i wzruszenia...
W promieniach jego obecności rozkwitałam niebacznie jak roślina w słońcu, żywiołowo, impulsywnie, nie myśląc nawet o nim, i tylko usunąwszy sięodczuwałam nieznośny mrok i osamotnienie, jakbym pogrążała się w lodową ciemność i głuchą pustkę.
Mama coraz bardziej osłabiona i chora, Klocia zaręczona z panem Wacławem, obie ufające poważnej prawości Biełgorodowa i pochłonięte ciężką walką o byt nie przewidywały niebezpieczeństwa grożącego ich "roztrzepanej dzieweczce". Natomiast Agrypina stała się powściągliwszą w garnięciu mię ku sobie, oczy jej z zazdrosnym niepokojem mię śledziły, aż do chwili, gdy ja sama czując bliskość pożaru, targnęłam się jak dziki rumak z uwięzi, uciekłam.
Bezsłowny hymn miłości rozwiał się beż śladu...
* * *
Nadzieje młodzieńcze.
5 marca 1900 r.
Obudziło mię dzisiaj jasne słońce zimowe, roziskrzone i chłodne. Po wczorajszej odwilży nastąpił nagle mróz przejmujący. Zwisłe u krawędzi dachu zmarzłe sople lodu błyszczą jak stalaktyty. Drzewa przeciwległego ogrodu w śnieżnej puchowej osłonie jak gdyby uwieńczone girlandą białych kwiatów, osnute welonem przejrzystych filigranowych koronek przetykanych srebrem. Dalsza perspektywa przepojona mleczno-opalową mgłą, przyjmuje pozór jakiejś cichej, tajemniczo zadumanej głębi, w której kaskadą iskier tęczowych rozpryskuje się snop brylantowych promieni, a u stropu plonie radośnie i triumfująco złotorzęse oko słońca. Po chmurnej, słotnej zimie zachodu delektuję się wprost tym iskrzącym mrozem.
Czuję się znów biegunowo odległą od wczorajszych sentymentalnych roztkliwień. Życie powszednie znów mię chwyta w swe szpony.
Sumka przywieziona z podróży poszła na opędzenie pilniejszych długów domowych: komorne, apteka, lekarz i t.d. Klaudja przygotowywa się do wystąpienia na koncercie. Korzyści w postaci rozgłosu i sławy spłyną później: tymczasem zaś stanowi to poważną przerwę w jej pracy zarobkowej i lukę w dochodach.
Jest ona wciąż piękniejsza, w pełni rozkwitu, jak Diana wyniosła i złotowłosa. Ślub jej z Wacławem odłożony do jesieni, gdy młody Dymsza zda ostateczne egzaminy na uniwersytecie.
Tego rana spotkała nas przykra a dziwna niespodzianka. U wrót naszego domu ktoś podłożył nieżywe niemowlę. Stróż zamiatając znalazł u wejścia pakiet owiązany wełnianą chustką. Po rozwinięciu ukazało się nowonarodzone dzieciątko. Ciałko zmartwiałe i sztywne, rączki sine. Zapewne biedactwo zmarzło na chłodzie. Stróżka mówi, że w nocy słyszała u drzwi jakby pisk kodaka, lecz nie zwracała uwagi.
Klocia słuchała litościwie, lecz dość obojętnie, nagle spojrzawszy na chustkę zbladła strasznie i zachwiała się, aż musiała się oprzeć o ścianę. Teraz jest mocno zdenerwowana i rozdrażniona, lecz przyczyny tego niepokoju nie wyjawia.
Wacław jest nieobecny, gdyż od paru tygodni wyjechał do rodziców na wieś. Natomiast częstymi gośćmi są: Bolek, który wciąż społecznikując zawzięcie, jakoś nie może ukończyć uniwersytetu, i bliski sąsiad babuni Józefat Zaleski. Jeden pochłonięty teorjami i rojeniami, drugi gospodarstwem, przesiadują u nas nieraz całe wieczory. Bolek wiecznie ruchliwy i niespokojny, z płonącemi jak żużle oczyma, napada jak szerszeń lub osa na spokojnego rolnika, tnąc go dotkliwemi przymówkami, aluzjami i docinkami. Tamten patrzy nań dobrotliwie, milcząc lub dobrodusznie się uśmiechając, wreszcie ubodzony do żywego, wybucha w imię zdrowego rozsądku gniewnym, hałaśliwym protestem, który znów w tubalnym śmiechu się rozpływa. Ci zaciekli antagoniści, lekceważąc wzajemnie swe poglądy i pogardę tę manifestacyjnie wykazując, w gruncie rzeczy serdecznie się lubią. Bolek, łając bezustannie Józefata za jego filisterstwo, ceni go jak wiatr oparcie o gruntstały, po którym przelatuje tratując i depcąc. Tamten dobrodusznie pozwalając się wyśmiewać, pocichu uwielbia lotny umysł kuzyna, w głębi czując swą nad nim przewagę.
Mama, rada gościom, weselsza była i ożywiona; króluje w naszej maleńkiej gromadce, jest jej ośrodkiem, świętością i umiłowaniem.
Klocia od pewnego czasu posępna i dziwnie zamyślona, śpiewała jakąś piosenkę z akcentem żywego bólu. Pan Józefat zbliżywszy się na palcach do fortepianu, nieśmiało i jakby trwożnie wpatrywał się w twarz jej jak w tęczę. W przeciwległym rogu pokoju słyszałam jak Bolek, pochylony nad 'fotelem mamy, coś jej półgłosem opowiadał.
- Widzi ciocia, on jest... jakby to powiedzieć?... napół wdowiec, to jest... osoba będąca niejako jego żoną, żyje jeszcze i nawet prosperuje. Śpiewa w jakimś kabarecie. A chłopak chowa się przy nim...
Bolek, poczuwszy, iż nań patrzę, obejrzał się i pogroził mi palcem. Ale umilkł.
Klocia wstała już od fortepianu i usiadła w kole rozmawiających, posępna i nieruchoma, z łukiem ciemnych brwi ściągniętych na białem czole. Milcząca była, skupiona w myśli, jakby taiła jakieś cierpienie. Józefat trwożnie wpatrywał się w jej twarz z serdeczną troską.
Fotel mamy przysunęliśmy bliżej do płonącego kominka. Wbrew zwyczajowi rozgadała się o procesie przed Józefatem, który kręcąc jasne wąsy w zamyśleniu, słuchał uważnie, odzywając się niekiedy z wielce praktyczną i sensowną radą.
Proces ciągnął się jeszcze, przerzucany z jednej instancji do drugiej. Z izby sądowej przeszedł do apelacyjnej, dostał się do senatu, wreszcie znów powrócił do instancji pierwotnej. Końca trudno było przewidzieć.
- Poczciwy ten profesor! - mówiła mama - pracuje bezinteresownie i nadziei nie traci. Dzięki jemu powrócimy może do ojcowizny. Ja czuję, że tam się poprawię. Zobaczycie, że będę jeszcze zdrowa!
- Cioteczka kochana jeszcze poloneza ze mną zatańczy, jeśli zgodzi się uhonorować takiego iak ja wisusa, na pewnem dawno oczekiwanem weselu - mówił Bolek, całując rękę mamy i figlarnie strzygąc okiem w stronę Klaudji.
Ale ta ani drgnęła. Brwi jej tylko zsunęły się, nadając twarzy wyraz cierpienia.
Mama spojrzała na nią z troską w oczach i zamyśliła się. Ogień jarzył się i wesoło trzaskał na kominku.
W ciszę wpadł głos Bolka:
- Czy Wacław prędko powróci?
Klocia wstała i odeszła do okna. A mama nie słysząc jakby pytania odezwała się:
- Wczoraj otrzymałam od Tollego propozycję polubownego ukończenia. Nie chcę mieć nic do czynienia z tym nikczemnikiem, wszelako to już oznacza dobry zwrot sprawy, skoro on sam o zgodę się stara. Trzeba to oznajmić naszemu adwokatowi, zobaczymy, jak on mi poradzi postąpić.
- Trzeba stać twardo przy warunkach odszkodowania - zauważył Józefat. - Choćby miał nawet pewne szansę wygranej. Tolli będzie się bał obruszyć przeciwko sobie powszechną opinję.
- Och! opinia dla tego człowieka nie istnieje - odezwała się Klocia - on sam nią w miarodajnych sferach kieruje... A co się tyczy warunków, niech o nich zadecyduje nasz adwokat, z którym się potrzeba porozumieć. Ja obecnie zbyt jestem pochłonięta przygotowaniem do koncertu, co wymaga całego natężenia sił. Szczęściem mam już wyręczycielkę, zwłaszcza, że leży to poczęści w jej specjalności. Wandzia to doskonale wypełni.
- Kuzynka Wanda specjalistka - żartował Bolek - wkrótce założy biuro bezpłatnych porad prawnych dla pędziwiatrów w moim rodzaiu. Co poradzisz naprzykład przeciwko chronicznym zatargom z utartym szablonem pojęć?
- A głównie ze zdrowym rozsądkiem - podsunął Józefat i zaśmiał się, aż szyby zadźwięczały.
jutro jazda do Biełgorodowa!
Milczałam.
- Naturalnie, że powinnaś mię wyręczyć! - nalegała Klocia - nie mogę teraz przerywać moich studjów.
- Tak mi się nie chce stykać się znów z przedstawicielami obcego społeczeństwa - rzekłam wymijająco.
- Co za przesada! - głosem zdenerwowanym zarzuciła Klocia. - Czyż można zupełnie uniknąć styczności ze społeczeństwem, wśród którego się żyje? Przecież to niemożliwe!
- Co innego serdeczniejsze związki, które są wręcz niepodobieństwem - wtrącił Józefat.
Klaudja ze spokojnem lekceważeniem wzniosła ramiona.
- Od czegóż rozum i wola?
- W ostatnich czasach podczas mej nieobecności ty doglądałaś tej sprawy Klocki, i lepiej teraz ją znasz ode mnie, ja o wielu szczegółach już zdążyłam zapomnieć - odezwałam się po chwili.
- Doprawdy, nie przypuszczałam, byś była taką egoistką! - wybuchnęła Klocia. - Wracasz z całorocznego pobytu w Szwajcarji, gdy ja tu męczyłam się lekcjami, i właśnie teraz, gdy mi tyle zależy na spokoju, odmawiasz mi swej pomocy.
Klocia jest dziwnie zniecierpliwiona, głos jej drży, zdaje się, że z trudnością powstrzymuje wybuch płaczu.
Mama z przykrością patrzyła na cień sprzeczki zawiązanej między nami i we wzroku jej widniał wyrzut.
Pójdę...
Dlaczegóż zresztą unikać człowieka, którego poważam, i któremu ostatecznie nic zarzucić nie mogę? oprócz tej niewysłowionej obawy, której doznaję na myśl o ponownem spotkaniu... Poco narażać się na wyrzuty Kloci? szyderstwa Bolka? Jestem spokojną poza murem swej obojętności.
- Oby już prędzej ukończyć tę sprawę i powrócić do naszego Horodyszcza - rzekła mama. - Czuję, że będę tam jeszcze zupełnie zdrową.
Wyszłam zgnębiona, ale zdecydowana.
8 marca.
Przyjął mię w swym gabinecie jak obcego klienta, rozmawiał cierpko, nie podnosząc powiek; ja też czułam się dziwnie skrępowana, oschła i zimna.
Rozmowa prędko się ukończyła.
Otrzymałam niezbędne wskazówki, punkta wytyczne, od których nie należało odstępować, i skierowałam się ku wyjściu.
Od proga już Biełgorodow mię odwołał.
- Panno Drohojowska - rzekł - miejsce sekretarza ponownie przy mnie wakuje. Powierzono mi uporządkowanie archiwum, i niejednokrotnie potrzebuję wyręczenia się kimś, coby mię rozumiał wlot. Niełatwo mi kogoś znaleźć, kto odpowiadałby w zupełności moim przesadnym może żądaniom, i nagiął się do wszystkich moich wymagań. Jeśli pani zgodzi się objąć tę mizerną posadę - to czeka na nią.
Zastanowiłam się chwilę.
Mamże poświęcać dobrobyt niezbędny dla chorej matki, gwoli moich śmiesznych urojeń? Skądpewność, że uczucia jego nie są mirażem mej wyobraźni? tragikomicznem złudzeniem? - chimerą?
- Zgoda! - odparłam po namyśle. - Posada, którą pan nazywa mizerną, przewyższa wszelkie inne, które mogłabym dostać. Postawię tylko jeden warunek: zdrowie mej matki wymaga teraz ciągłej pieczy, siostrę zajęcie zatrzymuje poza domem. Otóż czy pozwoli pan, że pracować będę o ile możności u siebie w domu?
Pytałam z pewnem wahaniem, on zaś natychmiast na to przystał.
On teraz wobec mnie dziwnie jest wyniosłym i sztywnym, a jednak zdawałoby się, iż pod pozorami chłodnej szorstkości, nieśmiałym, a nawet trwożliwym....
Poza tem dumnem ustępstwem, milczącą i lodowatą obojętnością odczuwam, iż nie chce naginać mej woli i poprostu boi się być natrętnym...
16 marca.
Ta nowa kombinacja pozostawia mi wiele swobody.
Zabieram akta do domu, opracowywani je i po ukończeniu odnoszę. Dostaję nową pracę i wskazówki do jej wykonania. Zresztą nabyłam pewnej wprawy w tym względzie i sama nieźle się orjentuję.
Widzenie nasze trwa bardzo krótko: nie mówimy nic, co nie ma związku ze sprawą, nie patrzymy nawet na siebie.
Kilka suchych, treściwych zapytań, takichże odpowiedzi - i koniec.
Czasem w udzielaniu wskazówek zastępuje go Afonasow i wychodzę, wcale nie widziawszy Biełgorodowa.
Pracuję gorliwie. Klocia ostatniemi czasy ciągle jest zdenerwowana i podniecona. Napadła ją dziwna ochota przerabiania starych sukien i domaga sięsowań do figury, powędrowała do pracowni Teosi, wróciła stamtąd w stanie opłakanym: haftki były przyszyte nie na miejscu, inne przy dotknięciu urywały się. Zrobiłam żartobliwą wymówkę Kloci za jej niepojęte zamiłowanie do tej dziewczyny, które narzuca swemu otoczeniu ku wielkiej jego szkodzie. Klocia ten żart przyjęła z takiem oburzeniem, że o mało się nie rozpłakała. Musiałam ją uspokajać, a potem zdjąwszy suknię, naprędce przyprowadzać ją do porządku. Kuzynka Matylda, która zajechała po mnie, niecierpliwiła się.
Wyjechałam nakoniec rozdrażniona, zirytowana i przygnębiona.
Do teatru naturalnie spóźniłyśmy się. Nie doszedłszy jeszcze do miejsca, zauważyłam, że grają coś haniebnego.
On już siedział. Miejsce obok niego zajęła kuzynka, która zaraz poczęła mi robić wyrzuty za niefortunny wybór sztuki.
- Sądziłam, Wandziu, iż znasz na tyle literaturę francuską, że można spokojnie zdać się na twój wybór. Zadziwiasz mię! więc to na ów specjał miałaś ochotę?
- Ach, ciociu! miej litość nade mną! - odparłam upokorzona. - Któż mógł przewidzieć?...
Trafiłyśmy nieszczęśliwie, spostrzegłam to sama. Francuzi w wyobraźni swej powziąwszy zbyt jaskrawe wyobrażenie o barbarzyńskich gustach miejscowej publiczności, przedstawiali jakąś sztukę o efektach jarmarcznych, której komizm polegał na potężnych "soufflets" i "claques" wzajemnie sobie wymierzanych, akcja zaś toczyła się w zbiegu nieprawdopodobnych sytuacji, gdzie żona oszukiwała męża, mąż teściową, przyjaciel przyjaciela, kamerystka ich wszystkich i t.d. Stek nędznych niedorzeczeństw, nie sięgających psychicznego poziomu człowieka przekraczającego miarę eleganckiego by-
dlęcia, - gra zaś aktorów przystosowana do jaskrawych efektów sztuki, banalna, przesadna.
Profesor siedział obok kuzynki jakiś zjeżony i zwinięty w sobie, twarz mu okrywał wyraz cierpienia i cierpkiego nieukontentowania. Słabo zna wprawdzie język francuski, lecz sytuacje dość jaskrawo się uwydatniały. A przytem gdy siedział przy cioci, trudno mu było jedno szczersze słowo ze mną zamienić... Żal mi się go zrobiło, więc zwróciwszy się do niego, przeprosiłam w kilku miłych, uprzejmych słowach za swą inicjatywę w dzisiejszej wspólnej przykrości. Twarz mu się rozjaśniła. Może posądzał mię dotąd o niewłaściwy figiel? o złośliwą chęć zabawienia się jego kosztem?
W czasie antraktu wyszliśmy. Tłum osób podążał ku foyer, na chwilę nas rozdzielając.
- Ach! pani tu? Wando Władysławówno! kiedyż pani wróciła?
Baronowa von Linden, wystrojona i spocona, powiewając koronkami, wstęgami i brelokami, stała przed nami.
Szczebiocąc i kokietując witała się wokoło i wsuwała rękę pod ramię profesora, zaglądając mu przytem w oczy figlarnie, czemu on poddawał się z trochę jakby niechętnym stoicyzmem i nieugiętym spokojem.
Kuzynka zabrawszy mię do damskiego pokoju, z wielką precyzją i starannością poprawiała fryzurę, która zbyt się jej zburzyła nad czołem. Musiałam cierpliwie czekać na ukończenie tego misternego zadania. Kilkanaście dam miejscowych zebranych w tem sanktuarjum tualetowych tajemnic, rozprawiały o sztuce, ćmiąc papierosy i wypuszczając grube kłęby dymu. Sztuka ogólnie nie zyskała uznania: Francuzi "przeholowali", chcąc zbytnio do gustu publiczności się dostosować. Natomiast panie zajmowały się gorąco tualetami paryskich aktorek, i jednomyślnie zgadzały się, że aktorowie są "duszki".
Wyszłyśmy nakoniec. W foyer profesor wciąż jeszcze przebywał pod eskortą przekwitłej piękności, która zwisając na jego ramieniu całym ciężarem pulchnej kibici, paliła go w ogniu zalotnych uśmiechów i kokieteflyjno marzących spojrzeń.
Ujrzawszy mię, puściła profesora i podszedłszy, dzwoniąc licznemi bransoletami, otoczyła ręką mą kibić.
- Jak pani się rozwinęła w przeciągu tego czasu! - mówiła - jak urosła! wprost zadziwiające!
Istotnie od mego wyjazdu z Kijowa urosłam znacznie i przeobraziłam się. Zamiast dawnej swawolnej dzieweczki, z wichrem niesfornych kędziorów nad czołem, ognistym wzrokiem i spadającemi do kolan warkoczami, i suknią niezupełnie sięgającą ziemi, lustro stojące opodal odbijało wysoką, smukłą postać w powłóczystej czarnej sukni, z wielkiemi bezdennemi oczyma, twarzą bladą bardzo, uśmiechniętą i smutną.
Na powabnej baronowej rok miniony zaznaczy! się także. Pod figlarnemi, jaskrawo złocistemi loczkami wysoce skomplikowanej koafjury, emaljowo błyszcząca twarz stała się jedną masą różowego sadła...
Przysunęła ku mnie gąbczastą, spoconą twarz i chciwie całowała łakomie wyciągniętemi tłustemi wargami, cisnąc się do mnie wypasionem ciałem.
- To wprost oburzające, jakie ci Francuzi mają o naszej publiczności wyobrażenie - uważała za stosowne wtrącić kilka słów kuzynka Matylda, która nieraz w towarzystwie spotykała baronową.
- Nieprawdaż? Matyldo Wiktorówno, duszko, co za szyk mają ci Francuzi! jakie nadzwyczajne tualety! Ja to powtarzam zawsze: - w teatrze główną rzeczą jest szyk! Zauważyła pani, jakie ta Delarmé ma wspaniale klejnoty? Założę się, że prawdziwe brylanty!
- Doprawdy? - spytała przeciągle kuzynka, i usta jej drgnęły niedostrzegalną ironją. - Może i perły w kolji tej petite ingénue pani też uważa za prawdziwe?
Dzwonek rozpaczliwie naglił do powrotu. Baronowa zasięgając informacyi z podnieconą twarzą i gorączkowemi ruchami, zatrzymywała pytaniami kuzynkę, niedbale spokojną, z cieniem lekceważenia w uśmiechu.
Kurtyna była już podniesiona. Idąc naprzód, zająć musiałam poprzednie miejsce cioci Matyldy. Wkrótce ukazał się on i usiadł obok.
Przedstawienie rozpoczęło się, ale to już nie było to samo...
Teraz przestało nas obchodzić to, co się na scenie dzieje! Mogliby sobie zarówno recytować chińskie poematy jak wywracać akrobatyczne koziołki, pragnęliśmy tylko, aby przedstawienie trwało, trwało bez końca.
Ogarniało mię ciepło od niego bijące, jakaś siła tajemna, która mię pociągała i pochłaniała. Czasem zwracał się ku mnie z jakiemś obojętnem, przelotnem spostrzeżeniem, wówczas oczy nasze spotykały się z sobą, tonęły w przepaścistych głębiach, które się nagle przed nami rozwierały, i bez słów czuliśmy, że wiąże nas z sobą nieprzeparty urok, że się kochamy...
Patrzyłam na niedorzeczną sztukę, pełną płaskich konceptów, i czułam, że świat jest cudnie piękny i dobry, że obok mnie siedzi ktoś, co mię bardzo kocha, czyje serce bije rozkoszą i boleścią; siedzi tak blisko, iż czuję magnetyczny prąd odeń płynący, który mię wprost obezwładnia, niejako obejmuje we władanie. Czasem odczuwam lekkie muśnięcie jego ramienia, a wówczas dreszcz mię przebiega i blednę, jakbym miała zemdleć. Niekiedy podnosimy na siebie oczy, i wówczas tajemnicze tchnienie nas ogar-
nia, jakbyśmy odnaleźli nakoniec kraj dziwny, przed wiekami opuszczony, znany, umiłowany, utęskniony. Zamieniamy kilka słów bez znaczenia, o które nam najmniej chodzi, i znów milczymy, spoglądając na scenę, blisko siebie, szczęśliwi; wzruszenie zalewa nam piersi, niebiańsko ciche, promienne, radosne, zarazem wielki spokój nas opływa, w którego słonecznym blasku ubiegłe cierpienia migocą jak nikłe świętojańskie robaczki, a serce omdlewa prawie z upojenia.
Sztuka tymczasem ciągnęła się. O, gdyby najdłużej! było nam tak dobrze, iż baliśmy się ukończenia tych trywialnych konceptów. Niech tam na scenie co chce się dzieje, ale niech trwa... trwa jeszcze... bez końca!
Nakoniec zasłona spadła. Deszcz sztywnych oklasków. Skończyło się.
Ciocia Matylda śpieszyła jeszcze na raut do pani Wiktorowej Podhorskiej i niecierpliwiła się mojem towarzystwem, które narzucało jej zwłokę.
- Poczekaj! - pogroziła mi filuternie - odwdzięczę ci się za pysznie spędzony wieczór! Wzamian oddam cię teraz pod opiekę tego nudziarza.
- Mam nadzieję, że szanowny pan nie odmówi mej prośbie - zwróciła się z najuprzejmiejszem uśmiechem do oszołomionego tem niespodzianem wystąpieniem profesora - i zwyciężywszy dobrowolnie podjęte na barki brzemię procesu, raczy w dodatku podjąć się ciężaru chwilowej opieki nad tą oto roztrzepaną osóbką, aby ją szczęśliwie do domu odstawić.
Ciocia przyzwyczaiła się uważać mię za dziecko, chociaż już skończyłam lat dziewiętnaście, i dotąd nie dostrzega, że dawna dzieweczka przeistoczyła się w kobietę.
W oknie karety mignęła nam jeszcze delikatna rączka i w koronkowej narzutce alabastrowa twarz trochę złośliwie uśmiechnięta, rozradowana z zakło-
porania, w jakie wprawiła odludka profesora, wkładając nań role duenny.
A więc wracaliśmy do domu "razem".
Miałam na nogach cieniutkie pantofelki, ale nie chciałam pozwolić na wzięcie dorożki, któraby nas prędko odwiozła do domu i rozłączyła. Nie wiedziałam zresztą jeszcze, że po mym zeszłorocznym odjeździe on ciężko chorował na zapalenie płuc, i że ta piesza po deszczu przechadzka mogła mieć groźne następstwa dla jego zdrowia.
Szliśmy więc. Deszcz kapał drobny, natrętny i uporczywy, obryzgiwat nam twarze, chlupał i pluskał pod nogami. My chcielibyśmy, aby ta przechadzka trwała... trwała...
Szliśmy powoli. Oparłam się na jego ramieniu i czułam, że stanowimy jedno. Jakieś rozkoszne wzruszenie przepełniało nas tak, żeśmy mówić nawet nie mogli: czuliśmy się tylko połączeni z sobą, zjednoczeni, jakbyśmy stanowili jedno serce i jedną duszę.
Wokoło nas mknęły skulone pod parasolami postaci, uciekające przed deszczem. Czasem mijały nas całe grupy wesoło rozmawiające. Jacyś młodzieńcy, zainteresowani moim wyglądem, chcieli bliżej przystąpić, Dymitr przycisnął moją rękę do ramienia i groźnie spojrzał na śmiałków.
I oto poddawałam się złudzeniu, że już należymy do siebie, że powracamy do wspólnego domu, ja pod osłoną jego opieki. I byliśmy szczęśliwi, świat dla nas nie istniał, wystarczało nam czuć się przy sobie.
Serce nam grało, i każde zagięcie głosu, każde rozjaśnione spojrzenie było wyznaniem. Lecz jednocześnie w słowach byliśmy dziwnie skrępowani wstydliwą nieśmiałością. W przeciągu lat tylu uczucia swe przygniataliśmy pieczęcią milczenia, iż wrosła w nas tajemnica i jedna chwila nie zdołała odwalić kamienia.
Wiatr powiat gwałtownie, siekąc w oczy deszczem, i w tej wichurze zdawało się, że jakieś wielkie słowo życia trzepotało się między nami, siadało na ustach jak motyl spłoszony i odlatywało niewypowiedziane.
Dymitr niespokojnie obejrzał się za powozem. Ale nieliczne dorożki sunęły z podniesionemi fartuchami i opuszczonemi budami - zajęte. Przechodnie, podnosząc kołnierze, przystawali w bramach domów. Wiatr podrywał się z gwizdem, skręcał, wyginał i szarpał parasol, zwiewał brutalnie mistyczny świat upajających czarów, powracaliśmy do powszedniej rzeczywistości.
Okrył mię szczelniej płaszczykiem i rzekł z szorstką troskliwością:
- Proszę nie mówić nic na tym wietrze! Ciotka mi panią oddala w opiekę...
I jakimś dziwnym tomem dodał:
- Pani jeszcze tak bardzo młoda...
Szliśmy teraz szybko. Noc ta dżdżysta i wietrzna nas wchłaniała. Wiał z niej jakiś mrok beznadziejny i powoli wtapiał nas w siebie, przeistaczając... W błysku latarni mignęła mi twarz jego, ale już nie z tym wyrazem bezpamiętnego oddania się co w teatrze, lecz jakby bolesnego, bojaźliwego nieledwie opanowania się, chłodnego, powściągliwego poszanowania.
- Szkoda, że nie oparłem się życzeniu pani i że nie wziąłem odrazu powozu - mówił. - To egoizm z mej strony... Lubię przechadzkę pieszą.
- O, ja nie lękam się przeziębienia! - odparłem śmiejąc się jak ptak szczęśliwy i ufny. Chwilę milczał.
- Nie trzeba igrać ze zdrowiem - odezwał się tonem surowego napomnienia. - Powinna pani więcej dbać o siebie... Ja byłem silniejszy od pani, a dziś stoję na progu suchot, płuca mam napół zajęte.
- To niepodobna! - wymówić chciałam, a glos rwał mi się w piersiach, wyrywał się w dźwiękach wibrujących i bezładnych. Przemawiać tak może tylko istota śmiertelnie zlękniona i bezgranicznie kochająca, a świadoma wzajemności zbudzonych uczuć.
- To być nie może! - powtarzałam bezwiednie, a głos mój wołał: "kocham! kocham!"
W powietrzu, przesiąkłem mrokiem wilgotnym, falą beznadziejną rozpłynęły się słowa:
- Nie lękam się umrzeć. Otacza nas taki mrok życia, zła, przeciwko któremu człowiek jest bezsilny, że jeśli przytem na kotwicy osobistego uczucia oprzeć się nie może, najlepiej mu jeśli odejdzie w wieczność. A moje życie tak się złożyło, że... jedynie ziszczalną nadzieję mogę mieć chyba w śmierci...
W tonie jego brzmiała głucha gorycz i zniechęcenie, jakby mu ciężko było, zstępując z baśniowych światów marzeń świetlistych do surowej rzeczywistości, wydobywać cierpienia swe i bole. A mój głos brzmiał w ciemnościach przenikliwy, drgający i wzruszony: - "dlaczego tak? dlaczego? niech mi pan powie dlaczego?"
Wszystkie nasze bóle, skargi i żale, tłumiona miłość, ukrywane cierpienia, wyrywały się w dźwiękach naszych głosów, aleśmy sobie nie powiedzieli nic.
Oto już zakręt ulicy, dom mój, ganek, na którym żegnaliśmy się przed rokiem... Doszliśmy!
I ogarnięta atmosferą wspomnień, stałam teraz pełna wyczekiwania, z sercem bijącem pragnieniem tych słów urwanych, nieukończonych, tych słów, z przed roku...
W świetle latarni ujrzałam wzrok we mnie utkwiony ostry, badawczy i tak nieufny, że aż bolesny.
- Dlaczego? - powtórzył moje zapytanie chłodno i rozśmiał się szydząco.
- Bo świat jest zły, panno Wando, okrutny, bezmyślny, bo tylko nasze złudzenia mają jakąkolwiek bądź wartość. A zresztą, pani jest... bardzo litościwa! czy bardzo ciekawa? - Dobranoc pani!
Nazajutrz obudziłam się z radosnem trzepotaniem w sercu: - Zobaczę go dzisiaj! zobaczę!
Zerwałam się z łóżka i pobiegłam do okna.Śnieg tajał, po ulicach płynęły strugi wody. Słońce świeciło wesoło, zalewając świat jasnością, chociaż z zachodu leniwie ciągnęły strzępiaste, nastroszone chmury, zawlekając powoli część nieba, a promienie słoneczne uwięzione pod ich oponą, odbijając się świeciły jaskrawo, ostrym, spotęgowanym blaskiem. Wróble świergotały jak oszalałe z radości, podskakując buńczucznie, przekomarzając się i raźno ćwierkając. A do wtóru śpiewało coś i śmiało się w mojem sercu.
- Zobaczę go dziś jeszcze! Zobaczę... Kończyłam pośpiesznie robotę. Tę plikę papierówprzepisać potrzeba, aby mieć prawo pójść tam...
Do pokoju wsunęła się Teosia z twarzą obwiązaną chusteczką, smutna, ponura i zmizerowana. Musiały ją silnie zęby boleć, gdyż twarz jej wciąż kurczyła się i drgała. Roboty nie przyjęła, odmawiając z jakąś dziwną zaciętością. Klocia natychmiast zabrała ją do swego pokoju i długo o czemś z sobą mówiły.
Jaskrawe blaski zwolna przygasały pod ogarniającemi je zewsząd płachtami chmur. Ciemne smugi rozlały się po niebie, objęły je chciwemi mackami, roniąc strugi łez zimnych. Wróble pochowały się w kryjówki, nagły niepokojący mrok ogarnął ziemię, zapadłą w odrętwiałe przygnębienie.
Przez drzwi donosił się rozdrażniany, zjadliwy jakby szept Teosi, potem głośny stuk drzwi - ode-
szła. A teraz rozległo się ciche, tłumione łkanie mojej siostry.
Stałam zmieszana i niepewna, nie mając odwagi wejść do jej pokoju.
Ogarnęło mię przygnębienie. Część pracy miałam już wykończoną, ale brakło mi ochoty tam iść...
Rozłożyłam znów zwinięte pliki papierów i usiłowałam dalej pracować nasłuchując cichego płaczu Kloci i spoglądając na jej drzwi zamknięte.
Wieczorem powrócił ze wsi Wacław, wyświeżony, elegancki i dystyngowany jak zawsze. Wszedł zwycięsko do narzeczonej, ale po dłuższej z nią rozmowie wypadł trzęsący się, z drgającemi ustami i czerwonemi wypiekami na twarzy i wyleciał jak nieprzytomny.
Zawrzało w naszem cichem mieszkanku. Rozniosła się wieść, że Klaudja zrywa zamierzone małżeństwo. Nie wyjaśniono mi przyczyn, gdyż ja wciąż w rodzinie uważana jestem za "małą". Lecz w ogólnym zamęcie nawet mnie przestano się wystrzegać.
Przyjechał stary Dymsza, ojciec Wacława, poważny patrycjusz o wyglądzie patrjarchalnym i dumnym. Ale daremnie wstawiał się o przebaczenie dla syna, błagał, zaklinał, napróżno Wacław niedopuszczony do domu groził odebraniem sobie życia: Klaudja pozostała nieubłagana.
Nadbiegła ciotka Matylda, przedkładając argumenty swoiste i nader ciekawe.
- Kaprysisz Klaudjo!. taka dobra partja... A że tam trochę lekkomyślny, to i cóż to szkodzi? Moja droga! mężczyzna gdy się wykąpie w błocie ulicznym i obje zgniłych owoców, tem bardziej potem ceni czystość dziewiczą, i jest nawet na jej punkcie ogromnie wybrednym! Bóg wie, poco go dręczysz?.. Ten chłopak zakochany w tobie do szaleństwa! Kocha cię nad życie!
Klaudja zaśmiała się gorzko:
- Kocha?
- Naturalnie! Przecież chce z tobą się ożenić! i teraz tak rozpacza...
- Czy chciałby się ożenić, gdybym mu dała, równy jak on mnie, dowód miłości?
Ciocia się oburzyła.
- Jak się nie wstydzisz pomyśleć nawet coś podobnego! Pięknie, Anno, wychowałaś swoją córkę! Mierzyć się w tych sprawach z mężczyznami!... tegom się po tobie, Klaudjo, nigdy nie spodziewała!
- Ja po nim nie spodziewałam się także...
- Dziwaczysz! wszyscy mężczyźni są jednakowi! Nie trzeba bliżej wglądać w ich życie. Gdybyś wybrała innego, czy sądzisz że przeszłość miałby czystszą? nie! ty jej tylko znać nie będziesz...Świat jest ohydnie brudny i brzydki. Podziwiam Klaudję, że w tem wszystkiem zachować zdołała tyle wyniosłej powściągliwości i chłodnej dumy. Mnie, której się to bezpośrednio nie tyczy, porywa ochota zasłonić oczy i uciec, krzycząc ze wstrętu...
Zdaje mi się, że jakaś błotnista, lepka, cuchnąca płachta przysłoniła mi świat cały...
Odniosłam do archiwum papiery, starannie wybierając godziny, w których byłam pewna, iż nie zastanę profesora. Dostałam nowy zasób pracy, którą wykonywam u siebie w domu.
Zajmuje mię teraz inna troska. Mieczyk przychodzi do mnie, zwierzając się ze swych niepowodzeń i utrapień. W dzieciństwie podziwiano w nim wyjątkową inteligencję. Zdumiewał wprost trafnemi uwagami, wmyślaniem się w zagadkę istnienia, jak gdyby w duszy dziecka przeświecało pojęcie ukrytego przed innymi jądra zjawisk. Mając pięć lat nieledwie, zastanawiał się samoistnie nad najważniej-
szemi zagadnieniami bytu. W maleńkiej buńczucznej głowinie kotłowały się chmury niespokojnych pytań.
- Mamo! - zapytywał - wszak Pan Bóg cały świat stworzył?
- Tak, mój synku.
- A kto stworzył pająka co muchy dławi? kto stworzył wilka? żmije z jadowitem żądłem? czy także Pan Bóg?
Ciotka, zafrasowana młodszemi dziećmi i gospodarstwem, rozkazywała mu milczeć i nie nudzić jej niedorzecznemi pytaniami. Malec siadał gdzieś w kątku z brwią chmurnie ściągniętą i ironicznie założonemi na piersi rękoma, i samoistnem wmyślaniem się dochodził do niespodziewanych rezultatów.
- Albo Bóg wcale nie jest dobry - zwierzał mi się w dziecinnym łamanym języku - albo nie jest wszechmocny. Myślę, że oprócz Boga, do którego się modlimy, jest jeszcze jakiś Bóg inny, zły, a od tamtego silniejszy. I że to wedle jego woli właśnie wszystko na świecie się dzieje!...
Te zagadnienia, na które dzieci wcale, rzadko zaś dorośli zwracają uwagę, pochłaniały mu myśli i zajmowały żywo. Płakał prawie, mówiąc o tem.
- Bo powiedz mi, Wandziu, jakże ja mogę być dobrym, jeżeli Bóg dobrym nie jest? Jakiem prawem ludzie zabijają wilka, że owce dusi, jeśli to Bóg takim go stworzył? Dlaczego wszystko, co żyje na świecie, zabija i zjada jedno drugie? Czy taka jest wola Boga? czy bez zabijania żyć na świecie nie można?
Parę lat zaledwie starsza od niego patrzyłam nań przestraszonemi, wylękłemi oczyma, poczem odchodziłam skacząc do swoich kwiatków i lalek. Zagadki podobne wydawały mi się zbyt niedostępne i straszne, a zresztą mnie nie zajmowały. Ale bawiący przypadkowo w gościnie literat, kręcąc głową, przepowiadał dziecku niepospolitą przyszłość.
Tymczasem w szkole okazało się zupełnie inaczej. Nauka w gimnazjum rządowem, obarczona różnolitemi przepisami i zastrzeżeniami, spiętrzona sztuczną formalistyką, nie chciała mu iść do głowy. Natura jego umysłu kompletnie niedostosowana była do tych wyścigów z przeszkodami, pełnemi zasadzek i jam wilczych, obliczonych na połamanie nóg niektórym kategoriom ścigających się. Nie mógł wydołać warunkom systemu, gdzie nauczyciel w każdym uczniu "inorodcu" podejrzywa przyszłego buntownika i w imię bezpieczeństwa państwa usiłuje go obezwładnić i obalić. Sytuację komplikował jeszcze charakter nieuległy i hardy, skłonny do porywczych wybuchów. Męczył się nad tajnikami gramatyki starosłowiańskiej, nad "czystoruskim słogom" mozolił, wszystko napróżno. W końcu kwartału nauczyciele z radosnym triumfem wystawiali mu stopień niedostateczny.
- Sprzysięgli się przeciwko mnie! - zwierzał mi się Mieczyk. - Zadają mi z umysłu pytania w ten sposób, by mię oplątać. Walczę z nimi, ale nie mam możności wygrania... Są ode minie silniejsi!
Głos mu drżał nienawiścią, a oczy ciskały płomienie. Patrząc nań pojmowałam, że nauczyciele istotnie nienawidzą i boją się małego buntownika, i radziby go zawczasu z drogi usunąć.
Parę dni upłynęło. Aliści pewnego poranku otrzymałam bilecik od Agrypiny z przypomnieniem, że w rocznicę swych urodzin czeka mię, i z prośbą aby wieczorem przyjść koniecznie.
Po niebie leniwie ciągnęły chmury, okrywając cały horyzont postrzępioną płachtą, roniąc od czasu do czasu strugi łez zimnych i nudnych, które spływają brudnemi iak sadza kroplami po sączących wilgocią sczerniałych murach. Mam wprost odrazę do życia i do miłości, brr, do miłości...
Wieczór nadchodził, gdy ukończywszy pracę, powstałam od stołu, zdecydowana aby wytężyć wolę, i przemógłszy tchórzliwą słabość, pójść.
Trzepotało się we mnie szyderstwo: skąd wiem, ie wówczas w teatrze, on czul istotnie to, com sobie wyobrażała?
"Wmawiamy zwykle w innych uczucia, których doznajemy sami".
Niegdyś w okresie pierwszych dni poznania z ust jego słyszałam te słowa.
Teraz latały nade mną i urągliwie brzęczały w uchu. Śmiałam się z samej siebie. W fantazji swej uroiłam tęczowy gmach zaczarowanych baśni, zawieszony w powietrzu, bez oparcia na ziemi.
Zwolna, ociągając się, wkładałam okrycie. Byłam pod wrażeniem przymusu, przykrego do spełnienia obowiązku towarzyskiego. Przed wejściem do ich domu kilkakrotnie mijałam drzwi, chodząc w tę i w ową stronę ulicy. Literalnie przemóc siebie nie zdołałam.
Okna salonu Biełgorodowych były oświetlone. Widocznie czekano na mnie. Z okien tych płyną! jakiś prąd pociągający, niby niecierpliwego wołania, przyzywu... I siła ta mimowoli mię wlokła, gdy moja wewnętrznie burzyła się i odpychała.
Nagle w wyobraźni zamigotały mi oczy jego, wlepione we mnie z gorącym niepokojem. Chodził po swym gabinecie w oczekiwaniu i niepewności. Chodził wciąż:, tam i zpowrotem, szybko, szybko... Nie wiedział co myśleć?... czekał...
W odzywie targnęło się coś we mnie, lecąc na spotkanie... Weszłam. Pociągnięty mą ręką dzwonek ozwał się, nawołując rozgłośnie, dźwięk jego wydał mi się tak ostry i obcy, aż się wzdrygnęłam.
W przedpokoju powitał mię Dymitr. Prawdopodobnie nasłuchiwał odgłosów, gdyż sam zaraz midrzwi otworzył i pomógł zdjąć płaszczyk: grzeczność u niego niebywała.
A jam go powitała z taką swobodą i chłodem I Biedak innego zapewne spodziewał się powitania. Pierwsze wejrzenie objaśniło mię, że moje powątpiewania były niesłuszne. On dotąd jeszcze znajdował się pod urokiem tamtych chwil spędzonych w teatrze: rozmarzony, upojony, pogrążony w sobie tak, jakby słuchał jakichś głosów w duszy mu śpiewających.
Agrypina z podwiązaną twarzą krzątała się już koło herbaty, rzucając na zmienioną twarz brata podejrzliwe spojrzenia.
W salonie zbyt opalonym i dusznym, trochę filowała lampa, ścieląc cień krepy na sztywną kanapę i otaczające ją fotele w wykrochmalonych pokrowcach. W powietrzu unosiła się dolatująca tu z jadalni ostra woń kawioru i mdła wędzonych sigów. Za oknem po szybach dudnił deszcz.
Przeszłam milcząco obok wyczekującego profesora, i zbliżywszy się do Agrypiny, ofiarowałam jej wiązankę kwiatów i kilka słów zastosowanych do okoliczności, poczem usiadłam obok niej. Wszczęła zaraz rozmowę o jakichś kłopotach i drobiazgach gospodarskich, na co odpowiadałam swobodnie, z pewnem niedbalstwem i, przebijającą poza niem obojętnością.
Cień rozmarzenia powoli znikał z czoła Dymitra, ustępując miejsca przykremu rozczarowaniu. Wyglądał, jak człowiek budzący się ze snu.
Przykrość jego odczuwałam dokładnie. Odbijała się też we mnie echem niemiłem: pragnęłam przemówić do niego przyjaźnie, odezwać się życzliwiej - i nie mogłam.
Udawać nie chcę. Zbyt go cenię i zbyt prawdziwe uczucia ongi wzbudzał we mnie; poprostu byłam inną istotą, niż tą z przed roku, która na chwilę ocknęła się w teatrze...
I gdy on, przemagając przykre wzruszenie, zbliżył się do mnie, dokładając wszelkich starań, aby mię zająć - we mnie wciąż rosło wrażenie przymusu, niechęci i niezadowolenia.
Starał się być uprzejmym gospodarzem, pokazywał szkice z czasów młodzieńczych, gdy bawił się w malarstwo.
- Chatka, górale, wieńce kwiatów, Boże! jakież to wszystko pospolite, powszednie i nudne!
Przyłożywszy do oczu binokle, oglądałam dość banalne malowidła, poczem przez szkła spojrzałam ciekawie na siedzącego opodal profesora.
Oto jest prawdziwa "natura". Mało pociągająca może, ale szczera i żywa...
Usta miał zaciśnięte i zwisie wyrazem cierpienia, oczy podkrążone ciemnemi obwódkami, napiętnowane boleścią. Uderzyły mię w twarzy jego zarysy po- ¦ chodzenia gminnego. To "coś" nie dające się dokładniej określić, w sylwetce bark i ramion, w rysunku ust, uwydatnieniu kości policzkowych, układzie tej ładnej zresztą męskiej głowy, świadczące, iż rodu iego pierwszym "szlachetnym protoplastą" był dopiero on sam...
Jak gdyby lśniąca, tęczowa osłona spadła nagle z moich oczu: wszystko to było to samo co dawniej, ale nie takie samo, nikłe, spłowiałe, odmienne. Zmienił się tylko pryzmat, przez który na świat patrzałam... Prysła tęczowa bańka czarodziejskiej ułudy, w której świat odbijał się w baśniowych barwach i blaskach promiennych: - na jej miejscu rozpościerała się teraz trywjalna kupka błota.
On, coute-que-coute, usiłował ożywić mię i zająć. Wznowił kwestje indywidualnych różnic plemiennych narodowości słowiańskich, które radby stopić w jednym amalgamacie. Kwestja ta miała przywilej rozżarzania mię do białej gorączki. Dzisiaj mię nudziła.
Atakował plemienny egoizm, wiodący do antagonizmu narodów.
- To nowy poganizm, z narodowości tworzący najwyższe bóstwo, fałszywy patriotyzm dążący do zastąpienia religji. Wszelako rozum musi potępić doktrynę, głoszącą, iż niema nic wyższego od interesów nacjonalnych.
- Nie można jednak negować istnienia indywidualnej odrębności narodów - odparłam obojętnie -pewnych psychicznych i fizycznych właściwości, wypracowanych wiekami w osobnikach zbiorowych.
- Wszystkie narody są członkami ludzkości. I ieśli dla nich nie istnieje ludzkość, jako pewna całość organiczna, której solidarną cząstką się uczuwają, to wszelkie międzynarodowe prawa i związki społeczne staną się dla jednostek granicami dowolnemi, które prędzej lub później zburzą i precz odrzuca. Ludzkość - to wielka spójna całość, żywy organizm, i wszelkie antagonizmy i walki poszczególnych części tego kolosu, szkodę mu tylko przynoszą, i prawidłowy bieg życia tamują.
Unosił się mówiąc, jakby nie o teorje chodziło, lecz o żywą treść życia. Obalając z taką zaciętością różnice plemienne, w wyobraźni burzył może mur, rozgradzający kto wie? może nas dwoje... I parta żądzą przekory mówiłam niedbale:
- Zgoda. Wszelako narody są tej całości członkami poszczególnemi i zupełnie odrębnemi. Nie zdołamy zaprzeczyć potężnej trwałości ich cech indywidualnych, przechowujących się niezwzruszenie przez mnogie wieki, i niezmiernej trudności zamienienia tych cech na inne. Nawet objawy uczuciowe i procesy myślowe u poszczególnych narodów są odmienne. Odrębności narodowe trwać muszą do końca wieków!
- Ale i wszechludzki organizm aby trwać, bronić się musi od antysocjalnej indywidualizacji swych poszczególnych części. Inaczej odrębność ta stanie się śmiercią rozprzęgającego się ciała.
Zamilkliśmy oboje. Te pokojowe dyskusje na temat zgody wszechświatowej, zarysowują ostro różnicę państwowego olbrzyma, spokojnego o nietykalność i bezpieczeństwo bytu, z zaciętością obalonego i zwyciężonego, muszącego indywidualności swej bronić. I gdy po chwili profesor rozwijał dalej swe ulubione teorje i wytaczał działa najtęższego kalibru, burzące mury "przesądów narodowych", nie dowodziłam konieczności odrębnych cech indywidualnych, niezbędnych w symfonji ludzkości, jak różnolite tony tworzące akord harmonijny, i nie trudziłam się podejmowaniem dyskusji, lecz obserwując go w milczeniu, myślałam, że umysł ma skostniały w pewnym zakresie.
Poco wciąż porusza te kwestje? to chyba już nie samorzutny wylew ideowy, lecz uplanowany zgóry popis artystyczny... obliczony na wywarcie efektu...
- Pani tak dziwnie wygląda! znużona może?
- Nic, nic! niech pan dalej mówi. Wiem zresztą naprzód, co pan powie...
Urwał, potarł dłonią czoło i zamyślił się. Wtapiał się w pobudki mego usposobienia, i z iście męską nieprzenikliwością doszukiwał się przyczyny...
Na stole leżało wydanie dzieł słynnego poety. Wzrok mój machinalnie przeniósł się na nie.
Profesor wziął jedną książkę, troskliwie dobierając ustępy, i głośno zaczął czytać.
Lecz głos miał dzisiaj dziwnie znużony, monotonny, upadły. Czytał o mocy, radości, szczęściu,. tonem głuchym i beznadziejnym, przerywanym przez suchy kaszel.
Poezje te wionęły na mnie chłodem i pustką, jak zresztą wszystko tu teraz.
Wieczór płynął. Zasunęłam się w kącik kanapy i siedziałam nieruchomo, słuchając czytania, rada że się przynajmniej odzywać nie potrzebuję.
Skończywszy czytać, zapytaj mię o zdanie. Odpowiedziałam szczerze, iż mi się nie podobają, uzasadniając zresztą swój pogląd tak niedbale i niedorzecznie, iż ktoś słyszący mię po raz pierwszy, nabraćby musiał wielce nieszczególnego wyobrażenia o mojej inteligencji.
Słuchał trochę zdziwiony, wreszcie doszukiwać się zaczął w mych słowach utajonego, głębszego znaczenia, którego zresztą były one pozbawione. Nic mię to wprost, ani poezje, ani mój sąd o nich, ani nawet wrażenie na nim wywarte, nie obchodziło.
Dziesiąta! nareszcie mogę pożegnać się i bez rażącej niegrzeczności odejść.
Oddaliłam się, jakby zrzucając z siebie brzemię przymusu.
Szłam szybko. Rzeźki wiatr powiał, skręcając mi włosy i oświeżając czoło, i nagle w pusty ugór mej duszy wtargnął żal dojmujący. Coś było mi odjętem, coś zasadniczego, rdzennego, jakieś wielkie dobro istnienia. Teraz rozpościera się we mnie odrętwienie, a w pustce tej jałowej dusza dręczy się własną apatią i niemocą.
Uczułam nagle, że pragnę go ujrzeć, by wypowiedzieć mu wszystko, co się dzieje we mnie, zwierzyć mu najtajniejsze swe myśli jak dziecko otwarcie i szczerze. W ten sposób tylko zdołam odpędzić dławiącą mię zmorę, rozpocząć nowe życie.
Klocia cierpi okrutnie, ale milcząco. Krzepi ją duma.
Napozór jest taka jak dawniej. Zdaje się, że godność osobistą zasadza na tem, by ani jednem drgnieniem zewnętrznem goryczy zawodu nie zdradzić.
Pracuje jeszcze gorliwiej niż dotąd. Pomimo przejść przykrych, ani jednej godziny śpiewu w konserwatorjum, ani jednej lekcji ze swemi uczennicami nie opuściła. Koncert odwołała. Sprawa chociaż tajona, zbyt wiele wywołała hałasu. Nie chce narażać się na widowisko.
Ubiera się zawsze równie starannie. Bledsza tylko trochę i poważniejsza niż dawniej. O Wacławie nie mówi wcale; czasem tylko pionowa fałda na czole, błysk bolu w oczach lub usta nerwowo drgające zdradzają, iż zmaga się z cierpieniem.
Podziwiam ją. Opanowała ból swój jak jadowitą żmiję. Opanowała zapewne tylko zewnętrznie, chociaż... kto wie?
Patrząc na jej jasne, dumne czoło, myślę, że wola ludzka to jednak potęga ogromna.
Profesora unikam. Jakiś syk złośliwy niby owad natrętny brzęczy mi wciąż w ucho przepisy życiowej mądrości cioci Matyldy.
"Nie trzeba bliżej wglądać w ich życie... Wszyscy są jednakowi".
Pamięci mej narzucają się przeciągłe, uporczywe spojrzenia baronowej, wywołując wrażenie nieledwie fizycznej dolegliwości.
To nie jest wcale zazdrość. To obrzydzenie...
Nic nie wiem, wiedzieć nie chcę! lecz to czego się dowiedziałam o jednym, wystarcza mi, aby wszystkich zohydzić.
Wolę stokrotnie pustkę, nic.
Onegdaj wieczorem weszłam do pokoju Kloci. Ciemno tam było, sądziłam, że jej niema. Po chwili dostrzegłam w rogu pokoju jej postać. Siedziała na krześle nieruchomo, skamieniała jakby, pogrążona w głębokiem zamyśleniu.
Podszedłszy cicho, opasałam ją ramieniem.
- Płaczesz, Klociu? Ty! taka dzielna i mężna...
Podniosła dumnie głowę.
- Po kim mam płakać i za czem? - Wstydzę się tylko swego wyboru. Zostaw mię, maleńka. Muszę się opanować i powrócić do równowagi.
Wyszłam cichutko, zamykając drzwi za sobą.
- Więc niewszyscy chyba? niewszyscy?...
Dzisiaj rano wpadł Bolek z miną powściągliwie dyskretną, z której znać było, iż pali go ochota coś wyjawić. Przywoził jak zwykle kopę wieści z okolicy.
Klocia zaniepokojona usiłowała mówić głosem pewnym:
- A... a... pan Dymsza? Jednak ona boi się jego groźby! Oczy Bolka filuternie błysnęły.
- Wacław? o! on ma się doskonale... panna Honorata już go wzięła w swoje obroty.
- Kto taki?
- Nie znasz jeszcze naszej tutejszej osobliwości? To tylko cię usprawiedliwia, żeś w przeciągu tylu lat nie była w kraju. Panna Honorata Zbuńska jest to sława nasza miejscowa, poetka inspirowana i deklamatorka, a także patrjotka lub wolnomyślna społecznica, w miarę audytorjum... Jest to typ nader ciekawy, chociaż niestety u nas nierzadki, istoty frenetycznie rozkochane w sobie, i tą wiarą swą suggestjonującej otoczenie, posiadającej najwznioślejsze zalety, talenta i cnoty - w teorii... Chwałę zaś swą głosi bezustanku, mówi o tem tak dużo, wytrwale i uporczywie, - że wkońcu wszystkich przekonała, i doskonałość panny Zbuńskiej przyjęta jest ogólnie jako niepodlegający wątpliwości, niezbity aksjomat. Zażywa też powszechnego szacunku. Wacławowi ofiarowała najpiękniejszy wiersz swego repertuaru, który zazwyczaj po ciężkichwzdraganiach i prośbach ogólnych, jak doraźną improwizację z siebie wydobywa. - Jeszcze mara go w uszach.
I zaczął deklamować z przesadnym patosem.
Były to skargi na ludzi, nie pojmujących męki artysty, w trudzie ciężkim zdobywającego natchnienie, żądających odeń kontroli rozumu nad podniebnym lotem Pegaza.
- Przestań błaznować Bolku - rzekła mama.
- Ciociu! bo mię wściekła pasja porywa, kiedy słyszę taki bezsens psychologiczny, odziany w szatę sztucznego uczucia. Bo czyż natchnienie można zdobywać? a jeżeli panna Zbuńska to potrafi, to choć niełatwo to jej przychodzi, niechaj wskaże sposoby, a ogłoszę ją dobrodziejką ludzkości. Bo to jest górnolotny absurd, fałsz. Zaznaczę tylko, że natchnienie nigdy nie może być zaprzeczeniem rozumnej myśli, lecz tylko jej doskonałą postacią, syntezą, i że nie obawia się kontroli rozumu, bo ma swą wewnętrzną konsekwencję i logikę. Wszelkie zaś patetyczne podrygi "bez kontroli rozumu" to tylko symulacja wzniosłości, której się strzec należy, gdyż nic tak nie kazi poezji jak jej udawanie.
- Dzieciństwo, Bolku - rzekła mama - za wielkie przywiązujesz znaczenie do tej błahostki.
- Błahostki? - powiada ciocia, a właśnie wszystkie nasze dążenia narodowe klęskę ponoszą z powodu takiej błahostki. Wszystkie porażki w takiej błahostce czerpią swe źródło: w udawaniu męstwa, ofiarności, natchnienia i t. d. Bo za każdą rzeczywistą zasługą obywatelską, cnotą, ofiarą, pełzają te węże obłudy, pragnące udawaniem ich osiągnąć osobiste korzyści, chociażby w postaci uznania. I niema większego wroga uczuć narodowych, jak ich symulacja, bo wróg otwarty zwalcza je i usiłuje obalić, ten zaś zatruwa wewnętrznie, zohydza i ośmiesza.
- Dzień dobry pani! A brat znów chory! - pytani, co mu jest? - milczy. Ale od kilku dni zauważyłam, że krwią pluje. Czemu pani taka zmieniona? co? a! głowa boli?... A on to widać zaziębił się nanowo! Nie zauważyła pani, czy wziął kalosze, wychodząc z teatru, a dorożkę czy znalazł odrazu? Dżdżysto było. Wzywałam już lekarza. - "Płuca nie w porządku" - znalazł. Baronowa już dwa razy nas odwiedzała. To prawdziwie postępowa osoba! przodownica! wszędzie pierwsza, chociaż zbyt strojnie się ubiera... ale zato jaka bezceremonialna i szczera! Dziw, że mój brat tak jej nie znosi! chowa się przed nią i ucieka, albo zamyka się w gabinecie i mówi, że zajęty... Zenaida może zbyt kokieterja zajmować się lubi, - ale zato co za otwartość i poufałość! prawdziwie ruska dusza, chociaż była za Niemcem. Taka nie straszna... No! idę już!
Za chwilę cynamonowa sylwetka zginęła wśród drzew.
Ocknął się we mnie żal i prawie gorączkowa chęć ujrzenia go. Duszno mi było wśród tej zieleni. Nagliłam siostrę o przyśpieszony powrót do domu, wybierając ulicę, przy której było jego mieszkanie. Przechodząc podniosłam wzrok na okna jego gabinetu. - Ciemno.
Więc jest poważnie chory? więc nawet pracować nie może?
Wyobraźnia przedstawiła mi go, odbywającego w zmroku zwykłą przechadzkę po gabinecie, kroczącego bezustannie, od drzwi do pieca, i zpowrotem, z głową rozsadzaną myślami.
Jak skrzydła nietoperza tak omotuje mię ten wiejący od niego niepokój, zdaje się. że słyszę bicie serca pracującego z wysiłkiem... Tak mi żal mojej niedawnej obojętności, - pragnę go ujrzeć, ujrzeć!
Wróciłam do siebie w stanie gorączkowego podniecenia. W domu już oczekiwał na nas Bolek.
- Kontrolowałaś mię, kuzyneczko? - zwrócił się do Klaudji. - Cóż? jakże wypadł egzamin?
- Niezupełnie pomyślnie! Przesadzałeś, Bolku, jak zawsze. Ją widać szczerze zajmuje działalność społeczna.
- Ależ zajmuje! niewątpliwie! czyż kiedy inaczej twierdziłem? i bardzo nawet! jako środek wysunięcia naprzód swej osobistości! Działalność społeczna jest dla niej polem rozwinięcia nienasyconej ambicji i pychy, żądzy wyniesienia się. Jest to umiłowanie siebie w idei, pojętej jako osobisty podnóżek, piedestał wystawiany własnej osobie.
- Powtarzam ci tylko sądy, które o niej słyszałam. - Rozumna.
- Ba! rozumna... tegobym nie powiedział! bo rozum to świadomość celów i dróg doń dążących, której nie można utożsamić z przebiegłością i sprytem.
- Przesadzasz jak zwykle. Już to jedno o niej należycie świadczy: jest to entuzjastka idei narodowej.
- Aha! entuzjastka... jeszcze jaka! przynajmniej gra tę rolę znakomicie! gra nawet z powodzeniem, gdyż zawsze znajdą się ludzie, którzy jej wierzą, biorąc na serio jej niebotyczne zamiary, którym coś ciągle w wykonaniu przeszkadza.
- Bo też istotnie niebotycznych zamiarów wykonać trudno. Ale jeśli jest szczerze w duchu ofiarną, to wystarcza.
- Bardzo przepraszam! do ofiar cichych, niepodziwianych przez audytorjum, panna Honorata nie jest zdolna. Musi mieć zawsze widzów i oklaskującą publiczność, wspaniały typ aktorów idei, którzy potrafią grać z przejęciem swą rolę, entuzjazmować się i płakać, oglądając się na aplauzy, a jednocześnie oszukując trochę publiczność.
- Jakto - oszukując?
- Naturalnie! gdyż jest o tyle sprytną, że rzucając efektowne projekty, zgóry już obmyśla plan, w jaki sposób ich nie wykona, i dlatego projekty jej nigdy nie dochodzą do skutku. To policja "nosa wtrąci" w samą porę, to przewrotność ludzka coś "zmaluje", zwykle kończy się wszystko na pięknych zamiarach i ich urbi et orbi rozgłoszeniu. Wszystkie zaś te nieprzebyte przeszkody zjawiają się "akurat" w porę, aby ciężary trudnych do wykonania projektów zdjąć pannie Honoracie z bark.
- Skądżeż właściwie ten jej rozgłos, jako niepospolitej patrjotki i działaczki społecznej?
- Ba! lenistwo myślenia! dość raz w kurs puścić jakąś sławę, aby ją wszyscy głosili, jeden za drugim, by się zbytecznie samoistnem myśleniem nie sfatygować... Wszyscy dają się łudzić pozorom, i ledwie raz na sto trafi się mądry wróbel, który potrafi plewę od czystego ziarna odróżnić. Właściwość ta, pomiędzy ptactwem pospolita, wśród ludzi mogłaby nosić miano cechy genialnej. Ja jestem właściwie takim geniuszem bez teki, chociaż z uzdolnieniami uniwersalnemi. Do usług waszych, kuzyneczki!Łuny zachodu zaciągnęły się już kirem zmroków.
Ciemność spowijała ziemię. Przez muślinowe firanki ciekawie zaglądał rożek księżyca. Przy stole herbatnim spokojnie gwarzyła moja rodzina, śmiał się i dowcipkował Bolek, a mnie wciąż stało w myśli, że on tam chory, niepokoi się i męczy, drżąc na każdy odgłos dzwonka, nasłuchując w ciszy, czy nie odezwie się mój glos, moje kroki... W myśli biegłam ku niemu i czułam, że po jednym uścisku mej dłoni, pozna, iż przewidywania jego były płonne, że nigdy nie odbiorę mu swych uczuć... Odczuwam boleśnie jego niepokój, tem boleśniej, iż iść tam nie mogę, nie chcę!
Wysłałam do niego kartkę z zapytaniem o jego zdrowie.
Dziś od samego rana wyczekuję, niespokojna i wzruszona.
Nastrój tu u nas przedświąteczny, uroczysto wesoły. Pieczemy tradycyjne baby. Mama uśmiechnięta, siedząc w fotelu, dyryguje całą wyprawą. Bronek i Mieczyk, zapominając o wieczystych swarach, zgodnie prześcigają się w ucieraniu migdałów i tłuczeniu orzechów. Klocia w fartuszku uwija się zaróżowiona, odmierza cukier i mąkę, niekiedy śmiejąc się srebrzystym śmiechem. Wtóruje jej potężnym basem Józefat, zmuszony do ubijania jajek na pianę, ochoczo zginając kark w usługach, wpatrzony jak w tęczę w jasną twarz mej siostry, pomagają im energicznie Bronek i Mieczyk, podnieceni i szczęśliwi.
Przede mną zaś w myślach wciąż stoi On.
Nie wierzy mi i cierpi...
Zato myśmy weseli i gwarni, spokojni bezpieczną myślą o jutrze, które on dla nas wywalcza...
Drgnęłam. Do przedpokoju wniesiono list. Zarumieniłam się po białka oczu i uciekłam jak winowajca, kryjąc się z łupem do swego pokoju.
Plika papierów, których potrzebowałam, obok bilecik zawierający kilka suchych notatek i wskazówek do ich użycia. Wreszcie oschłe podziękowanie za moją uprzejmość.
O zdrowiu swojem nie wspomniał nic.
Rozumiem go. Tem dumnem milczeniem chce okazać, że nie wierzy, by mię ono rzeczywiście mogło obchodzić, że banalnych oznak współczucia nie znosi, a litości nie przyjmie...
Jednak wkońcu stało małe słówko, jedno, jedyne - wymowne jak ostatni wzrok pożegnania ludzi rozstających się w milczeniu, a konających od bo-
łeści rozstania, jak krzyk wyrwany bólem z dumnej, uciśnionej, lecz nieugiętej piersi.
W końcu tej chłodnej, obojętnej kartki, kreślonej pismem spokojnem i równem w jakiemś drgnięciu, niezależnem od woli, podpisał się -"predannyj wam".
- "Oddany mi".
Podeszłam do okna, opierając czoło o szybę.
To jedno słówko tak dziwnie mię wzruszyło, tak trafnie określa jego stosunek do mnie...
Nadzieję wyrwania się z ogarniającej go apatji i martwoty, przebudzenie się do radości i życia, wszystkie pragnienia szczęścia, on wcielił we mnie. Poza mną dlań tylko powszedniość i odrętwiałość - wielka, niezmierna pustka i nuda.
Ale pochyla głowę przed moja wolą, bezsilny wobec czynników co na nią wpływają, i widząc, że ich nie zwalczy, bez chęci i sił nawet do oporu, - na nic nie czeka, niczego się nie spodziewa, o nic nie prosi. Oddał mi duszę, milczy i cierpi.
Za ścianą słyszę gwar wesoły, nawoływanie mojego imienia. Ja stoję nieruchomo, z gorącem czołem przytkniętem do zimnej szyby. W głowie i piersi mej huczy.
Myślę, że każdy człowiek ma prawo ogrzewać się w promieniach słońca, napawać oczy błękitem niebios. Że się każdemu w udziale cząstka szczęścia wszechnatury należy. I ja mam prawo do szczęścia! on jest mojem słońcem, mojem niebem, moją jedyną radością, której od świata pragnę! Ślepy fatalizm położył pomiędzy nami nieprzebytą zaporę. Lecz jako jedyne szczęście, którego od życia żądam, ja chcę spotykać go niekiedy! na niego patrzeć! wypowiadać mu swe myśli, i całą istnością czuć, że mię kocha.
I szczęście to od życia ja wezmę!
Klaudia śpiewa Pieśń do Gwiazdy Wagnera, nie zapaliła świecy. Wciśnięta w kącik ciemny siedzę cichutko, rozmyślam...
Tony srebrną kaskadą zalewają pokój i srebrne smugi światła księżycowego ścielą się po podłodze. W tych tonach i blaskach wstaje przede mną jakiś świat dziwny, widziany przed mgławicą wieków, na jawie zapomniany, lśni jak cudowna baśń czarodziejska, oplata mię echem wspomnień, co budzą się w pamięci i ożyć pragną. A na tem tle mgławicy przedbytowej, splatając się z nią w harmonijny akord, jak róże wonne wykwitają świeże pęki wzruszeń.
Byłam tam... na chwilę... Zresztą może to godzin kilka spłynęło jak jedna chwila? Siedział w wielkim fotelu, obok płonącego kominka, z bladą surową twarzą. Gdy ujrzał mię wchodzącą, nie wyrzekł ani słowa podziękowania lub zdziwienia, tylko tak dziwnie rozbłysły mu oczy i czoło się rozpogodziło. Agrypina, rada dobremu usposobieniu brata, witała mię serdecznie, osypując czułościami. Usiadłam wśród nich i nagle znów się uczułam tak ściśle zlaną z ich kołem rodzinnem, jak gdyby nie dzieliły nas długie miesiące rozłąki, jątrzących nieporozumień, tajonych udręczeń, jakbym się stąd nigdy nie oddalała.
Nie zamieniliśmy ani jednego słowa gorętszego, ani wyrzutów, ani usprawiedliwień: - nic. Mówiliśmy mało, wymawiając obojętne wyrazy, w wewnętrznem przeświadczeniu, żeśmy nakoniec odnaleźli siebie samych, że weszliśmy w tę kolej losu, wyżłobioną fatalistycznym rylcem, którą iść trzeba.
O, jak te dźwięki dziwnie mię przenikają! jak słodko upajają i kołyszą! jak coś dziwnego budzi się w duszy, jakieś zamierzchłe echa, słyszane kiedyś, w pierwszych pobrzaskach świata... Z mrocznych,otchłannych głębin bytu powstaje potężne, władcze słowo życia, mocne jak śmierć...
Milczeliśmy lub wymawialiśmy obojętne wyrazy. Na dworze wiatr huczał i deszcz z pluskiem bił w szyby. Agrypina nalewała gorącą herbatę i troskliwemi oczyma wpatrywała się w wymizerowaną twarz brata. I ogarniała nas błoga fala niepamięci, jakaś wielka cisza i słodki, niezmierny spokój.
Lecę jak ćma do światła.
Zachowuję jeszcze tyle świadomości, by wiedzieć, że dążę w płomień, - za mało mam siły, by się powstrzymać.
Uczucie to szczęśliwego końca mieć nie może. Muszę okupić je straszną masą cierpień, może złamanem życiem.
Wiem o tem: - jednakże lecę.
Zastanawiam się, czy opór jest od mej woli zależnym? - Nie! Nie popycha mię lekkomyślna fantazja: jest to prąd, mający wewnętrzną swą konsekwencję i logikę. Jest on wytworem wszystkich mych władz duchowych, jedynie prawidłową formą ich rozwoju, mą nieprzepartą koniecznością psychiczną.
Usunięcie się odeń - to wykoszlawienie mych sit duchowych, to niewyczerpanie zasobów uczuć we mnie utajonych, zamknięcie ich w dusznej niewoli, odrętwiałość, przygnębienie moralne i martwota, stokroć gorsze od cierpień, które mię czekają. To samounicestwienie!
Będę cierpiała ale będę żyła!
I znów po pierwszych przebłyskach wiosny płynie szereg dni słotnych, posępnych i bezsłonecznych.
Pochłonięci powszedniami sprawami, zamknięci w ciasnem kole zajęć, nie widujemy się. Czasem tylko wydaje się jakby za ową posępną, leniwie wlokącą się chmurą, co świat przysłania, tkwiło słońce gorące. Posępnych obłoków obojętności nie przebijają jego promienie, a jednak niewidzialne ogrzewa nam piersi. Oddalonych, odsuniętych od siebie wiąże w powietrzu tęczowa nić marzeń i tęsknoty.
Ale jak łatwo zerwać to wątłe przędziwo! Dusza niezawsze ma silę snuć nieśmiertelny wątek, a wówczas tęczowe gmachy się walą, zwycięska powszedniość wtarga do świata harmonji, targając struny zgrzytliwym dysonansem, jak chichot urągliwej rzeczywistości.
Przed tygodniem mama chciała zasięgnąć informacji o przebiegu procesu. Używa teraz stale mego pośrednictwa. Poszłam. Wiatr gnał po niebie ciemnoskrzydłe obłoki, przez burą ich płachtę stonce brudno prześwieca, co chwila zaciągając się mrokiem. W progu powitała mię Agrypina ze skwaszoną twarzą podwiązaną chusteczką. Bolały ją zęby.
- Ach, to pani! - rzekła.
W ciemnożółtych, skośnych jej oczach dostrzegłam błysk niechęci. Leciuchny, zaledwo dostrzegalny odcień, który wystarczył jednak, by zatruć moje pokojowe usposobienie.
- Brata niema. Proszę zaczekać.
W jego nieobecności dziwnie tu jakoś wydawało się wszystko nudne, pospolite i mdlę. Agrypina opowiadała z wielkiem przejęciem i oburzeniem o skandalicznej scenie, którą właśnie wyrządziła baronowej córka jej Jelena, mszcząc się za to, iż matka wyrzucała jej zbytnią poufałość z dworskimi ludźmi.
Słuchałam przejęta niesmakiem.
- Boże! oto towarzystwo z mego wolnego wyboru, towarzystwo, w którem znajduję upodobanie...
- Zinoczka przybiegła na naradę z bratem - mówita Agrypina - ona ma charakter miękki i słaby, potrzebuje pomocy męskiej głowy, a tamta rozhukana djablica.
Obecny przy tem Sieroża ziewnął szeroko.
- Przesada! - mruknął - panna zaniedbana przez matkę, lubi pośmiać się i pożartować, cóż dziwnego, że szuka towarzystwa tam, gdzie je znajduje?
- Ależ ona... - tu glos Agrypiny rozpłynął się w szepcie niezrozumiałym. - Matka obiecała, że jej kosę obetnie!
- Ależ! panna szczera, rozswawolona. Bujna natura, bez cienia obłudy. Zenaida Nikołajewna sama nie lepsza, choć córkę obwinia.
- Jakaby tam nie była, ale córka nie ma prawa jej sądzić. Dziecko powinno rodziców szanować!
- Właśnie! ktoby tam dziś zważał na podobne faramuszki? Wszystko to stare ceregiele i tym podobne brednie. Należy je już oddawna w kąt odrzucić. Trzeba iść z duchem czasu i żadnym przesądom nie ulegać. Szanować rodziców? pytam: za co ja mam ich szanować?
- Pan Bóg przykazał, rozumiesz?
- Ot jeszcze! Matka niby postępowa, a nie wstydzi się powtarzać podobnej bajdy. Jaki Pan Bóg? co za Pan Bóg? Pora już raz przestać dzieci straszyć tym malowanym mazgajem!
Mówił odymając wargi, zakładając ręce w kieszenie z trudną do wysłowienia ironizującą wyższością i pogardą dla pojęć matki.
Ogarniało mię dziwne rozdrażnienie i niesmak, doznawałam jak gdyby wewnętrznego upokorzenia, że niejako należę do ich grona.
Agrypina zwykle wolnomyślna i niezbyt licząca się z wypowiadanemi słowami w stosunku do syna, a zwłaszcza w chwilach udzielania mu reprymendy, stawała na stanowisku surowo religijnem, co nieprzeszkadzało jej w godzinę później naigrawać się z dawnych wierzeń.
I teraz zapuściła się w dość skomplikowane i zawiłe uzasadnienia konieczności wiary w Boga oraz szacunku dla starszych. Sieroża tymczasem z rękoma w kieszeniach przechadzał się nerwowo, z zadąsanym wyrazem na ładnej, rozgrymaszonej twarzy.
- To stara, przebrzmiała piosenka - wycedził wreszcie zwolna, wbijając w matkę chmurne spojrzenie. - Pryncypja humanitarne głoszą teraz co innego. Prawa natury są siłami nieugiętemi, którym obca jest moralność. Człowiek wykonywa to, ku czemu popycha go system mózgowo-rdzeniowy i nikt za czyny swe nie odpowiada! Oto jest prawdziwie postępowe stanowisko, i wstyd nawet teraz myśleć inaczej! A my - my powinniśmy mieć młodość radosną !
Zamilkł pośpiesznie, bo drzwi się otworzyły i wszedł profesor. Był radosny i ożywiony, wyciągnął rękę w serdecznym uścisku.
Może wraca z narady z baronową?
Spojrzałam nań chłodno, wyniośle i przenikliwie, i on w tej chwili na twarzy się zmienił.
- Przysłała mię tu mama, aby zapytać pana o szczegóły procesu, - rzekłam zimno.
Sposępniał i spojrzał na mnie z dumną urazą.
- Aa... - rzekł.
Udzielił potrzebnych wyjaśnień. Sieroża tymczasem, nachylony nad matką, dopominał się o coś natarczywie. Domagał się kupienia wierzchowca, o którego dawno już matkę dręczył. Wszakże pieniądze należało wyprosić u Biełgorodowa, który nie okazywał się zbyt pochopnym do zadowalania kosztownych zachcianek siostrzeńca; Agrypina rada dogodzić synowi, lecz bojąca się brata, była pomiędzy młotem a kowadłem.
Dymitr czas jakiś pozostał w salonie przerzucając dzienniki i biorąc udział w rozmowie w sposób cierpki i kolący, wreszcie powstał i począł się żegnać.
- Panie darują mi? Mam sporo zajęcia!
Wyszłam z mocnym zamiarem niepowracania tu więcej.
Następnych dni wzrastał we mnie żal i uraza, burzyło się doznane upokorzenie. Po paru dniach spotkaliśmy się przelotnie jak dwaj jawni nieprzyjaciele.
A wiosna szła tymczasem...
Różowa od kwiatów jabłoni, słoneczna, śpiewna, rozmarzona, czarująca całą potęgą wznieconych pragnień, budząca z odrętwienia, przyśpieszająca uderzenia serc.
W radosnych blaskach słońca, w ożywczych falach rzeźwego powietrza urazy szły w zapomnienie, w duszy odradzały się pragnienia szczęścia...
Aż jednej nocy srebrzystej i cichej, znaleźliśmy się razem na werandzie zamiejskiej willi baronowej von Linden, wsłuchani i zapatrzeni w przestwór, który pieśnią rozbrzmiewał, w gwiazdy migocące w szafirowej głębi.
Wokół lały się brylantowe blaski miesięczne i cały świat tonął w miłosnem rozmarzeniu. Przy nas siedziała Agrypina zżółkła, pochmurna, śledząc nas nieufnym, posępnym wzrokiem.
- Czy matka pani długo przebywała na wygnaniu? - wstawiła podstępnie, kierując rozmowę na drażliwe tory narodowościowe.
Zna ona nieugięte przekonania mej matki i cieszy się zapewne, że stanowią one nieprzebytą zaporę pomiędzy jej bratem a czemś, co on uważać mógłby za swe szczęście, a co nie jest niem...
Wypytywała mię o różne kwestje towarzyszące naszemu zesłaniu, na które odpowiadałam z całą szczerością i swobodą. Czułam, że mu to sprawia niewysłowioną przykrość.
On dziwi się, że ja wspominam o tych realnych warunkach bytu, o tych okolicznościach, które nas dzielą w sposób nieprzelamany, - z taką prostotą i spokojem.
Pochodzi to stąd, żem ugięła przed niemi głowę, uznając ich wyższą moc, niweczącą wszelką możliwość sprzeciwu, że mocy tej wewnętrznie uległam i z jej niepokonalnością się pogodziłam.
On zaś wikła się w tych pozornych sprzecznościach i wyjść z nich nie może. Wyjście jest jedno tylko: oto nigdy do siebie należeć nie będziemy. Przekonanie to nadaje mi godność i siłę, których inaczej zachowaćbym nie mogła.
On tego pojąć nie może, i dlatego rażą go te przeszkody, oblewają go chłodną wodą, i słucha w zdziwieniu, gdy ja z prostotą poruszam te sprawy. Dla niego to tyleż smoków udaremniających nasze połączenie. Ja swoje uczucie przeniosłam w sfery, gdzie przeszkód niema...
Agrypina zadowolona wywołanem wrażeniem, wysunęła się zostawiając nas samych.
Księżyc wypłynął z za chmur, srebrzysty, jasny, szafirowe bezbrzeża ożywiły się polotem białopiórych obłoków, przejrzystych i mgławych jak szaty duchów nadziemskich. Horyzont rozciągał się szeroko, w oddali ogarnięty granatowemi cieniami. Tylko gdzie niegdzie, w rozesłanej u stóp naszych tafli Dniepru płynęły strumienie księżycowego światła i tryskały kaskady diamentowych iskier. Strugi srebrnych blasków przystrajały świat, w gałęziach świerków rzeźbiły fantastyczne krużganki i kolumnady, rzucały na ziemię całe snopy białego kwiecia. Wokół mdlały rozełkane ekstazy pieśni słowiczych,w powietrzu z zapachem czeremchy płynęły fale marzeń zaświatowych, łez rozsypanych, rozsnutej po krańce ziemi tęsknoty. Ogromna cisza, majestat i melancholia objęły przestrzeń.
Postać jego tonęła w cieniu, tylko głowa wynurzała się w kręgu blasków, świeciło zadumane czoło wsparte na dłoni. Stałam opodal, oparta o filar, wiatr zwijał mi włosy nad czołem i sypał na nie śnieżyste płatki czeremchy. Świat połyskiwał jak roztopione srebro, na strunach księżycowych promieni wibrowała jakaś cudowna pieśń zaświatowa, drżąca miękkiem umiłowaniem.
Wśród tej bezdennej tęsknoty szafirowych bezbrzeży, srebrnych brzasków i woni śnieżnych, rozwiewnych kwiatów - zaczęłam mówić, a słowa moje zlewały się z wonią czeremchy, z modlitwą słowika, z szelestem osuwających się puchów kwietnych, spływały się w jedność z tą nocą miesięczną, z tą czarodziejską baśnią oplatającą świat.
Opowiadałam mu o swem dzieciństwie, o jego nadziejach, radościach i smutkach, ogromnem ukochaniu nieznanego nigdy, przed mojem urodzeniem zmarłego ojca, którego pamięci matka moja życie oddała i dążeń jego strzegła święcie. Mówiłam, jak w pierwszych chwilach powrotu do kraju ogarnął mię urok stron rodzinnych, umiłowanych długoletnią tęsknotą, jak ukochałam ich przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, i ludzi tak biednych w swem zgięciu pokornem, w nieświadomości własnej duszy, ich troski powszednie i chwile obudzenia się, porywy bohaterskie i okresy niemocy, szarpania się, zawody i całe dzieje.
Mówiłam, jak nieraz w taką cichą noc miesięczną, gdy wszystko było w sen pogrążone, cicho zrywałam się z pościeli, i z uśpionego domu przez okno otwarte wyskakiwałam do ogrodu, i biegałam tam boso, w blaskach miesięcznych, czując jakby skrzy-
dla u ramion, i chciało mi się wówczas śpiewem świat obudzić, śmiać się i płakać; jak serce wyrywało się ku przyszłości nieznanej, a ja marzyłam, że w życiu czeka mię wielka miłość, która mi duszę światłością wypełni. I właśnie teraz ta miłość wypełniała mi duszę światłością, kładła odblaski na moje czoło, promieniała we mnie czysta, niewinna i jasna.
Słuchał mię w milczeniu, z pochyloną głową, smutny i zadumany.
On wie, że miłość takiej jak ja dziewczyny nie jest upojeniem tylko, rozkoszą i szałem, ale wiatykiem na drogę życia. I wie, że mu doń ust wyciągnąć nie wolno, bo je odtrącę.
A brylantowe blaski księżyca owijały nas w fantastyczne srebrne zawoje, rzucały na głowę pęki róż białych.
Czułam, że słowa moje przenikają mu duszę, że nawet nie walczy z ich nastrojem, nie usiłuje obalać "dziecinnych teoryj", "urojeń". Głowę miał nisko schyloną, postawę zgnębioną, miałam wrażenie, że doznaje ściskania w piersi i dławienia w gardle, jak gdyby wywołane mojemi słowami przesuwały się w jego wyobraźni wizje ohydne jego własnych wspomnień.
- A ja tymczasem, Wando Władysławówno - odezwał się jakimś dziwnym, jakby ochrypłym głosem. - A ja... przeklęta była moja młodość! przeklęte lata dziecinne! Nie mogłem kochać tego, co mi podawano za świętość, ani szanować tych, co byli najbliżsi przez związek krwi. Nie miałem do czego duszy przytulić. Dokądkolwiek się zwróciłem, napotykałem drapieżny egoizm albo tchórzostwo, obłudę i podstęp. Czy pani rozumie, Wando Władysławówno, co znaczy w dzieciństwie nie mieć kogo szanować? Aż rozbolało mię serce tak, że pojąłem okrucieństwo Dżyngishana, który może też po swojemu świat nawracał i podłość tępił i ludzkiej duszyszukał. Ech! rozhulała się moja dusza, rozhukało serce! że ot! paliłbym i niszczył, pustoszył jak burza, by zgładzić wszystko co podłe, całą treść ziemi! i to może właśnie było jądrem młodzieńczych moich marzeń. A w sercu łkała tęsknota do czegoś czystego i jasnego, do czego modlićby się można!... Dziwi się pani pewno, że w człowieku zrównoważonym i chłodnym jest tyle barbarzyńcy? ależ to może tło duszy każdego Rosjanina! nienawiść do zła, pogarda dla świata! który innym być nie może! pogarda nawet dla siebie samego, którą wielu topi w korycie używania. Ja do tego nie doszedłem, mam wstręt do sprośnych uciech, może dlatego że zbyt błotem przesiąkły moje wspomnienia. Albo zresztą czy ja wiem dlaczego? jeden znajduje upodobanie w atmosferze cuchnącej miazmatami rozkładu, a drugi się w niej dusi. Ale rad byłbym wszystkie tradycje rodzinne, nawet nazwisko, precz odrzucić jak szatę plugawą! odrzucić wszystkie naleciałości wieków, jak wąż co starą skórę zrzuca i za sobą precz pozostawia! jak człowiek oskrobany z ich błota, który rozpocząć chce nowy okres dziejów. I jeśli barbarzyńca ten nie jest zupełnie wyzutym z cech człowieczeństwa, czy pani pojmuje, jak silne jest w jego sercu pragnienie świętości? On rzuciłby się jej do stóp i ziemię całował przez wdzięczność za to wprost tylko, że istnieje.
Ale już na werandzie, badając nas nieufnem wejrzeniem, stała ponura Agrypina, prowadząc z sobą rozkosznie rozchichotaną baronową.
Ranek był jasny, słoneczny. W wezbranem jasnością powietrzu trzepotały się białe gołębie. Na dachach z wesołą zaciętością ćwierkały wróble.
Pracowałam w naszym miniaturowym ogródku, przesadzając flance kwiatowe. Klocia, nie lubiąca "brudnej" pracy ogrodowej, w białej sukience, z koroną złotych splotów na głowie, dyrygowała wyniośle, gdzie jakie kwiaty zasadzać. Obok nas uwijał się Bolek, sprzeciwiający się nam obu, lecz pełen najlepszych chęci, i usiłując pomagać, przeszkadzał.
Dziwnie dziś byłam znieczulona blaskiem słonecznym, świeżością poranku, wesołością ogólnego nastroju, sama też wesoła, rzeźwa i obojętna.
Gdy wbiegła Paraska, donosząc o wizycie profesora, podniosłam się z klęczek zarumieniona, strzepując grudki ziemi, których sporo przylgnęło do rąk moich i szarego płóciennego fartucha. Boże odpuść! zdaje się, iż kilka z nich uczepiło się mych niesfornych kręcących się włosów, a nawet rozmazało po twarzy.
Na tle jasnej zieleni i naszej dziecinnej, bezmyślnej trochę radości, dziwnie odbijała ponura postać Biełgorodowa, przyglądającego mi się badawczo i pytająco.
Rozmawiał z nami dziwnym głosem przyćmionym człowieka zagłębionego w jakąś wewnętrzną tajemnicę, od której na chwilę oderwać się nie może, i o czemkolwiek bądź mówiąc, w rzeczywistości myśli o niej jednej tylko.
Spojrzałam nań uważniej. Miał twarz ściągniętą i zeszczuplałą, jakby spaloną śladami wzruszeń. Znam ten wyraz, widuję go u siebie po każdej nocy bezsennej, spędzonej na rozmyślaniach.
Spoglądał na mnie bacznie, jakby gorączkowo czegoś w mych oczach szukając. Oglądał się niezadowolony, towarzystwo widocznie mu przeszkadzało.
Ale Bolek, któremu Klocia dawała jakieś tajemnicze znaki, nie rozumiał niezadowolonych spojrzeń profesora i uparcie a wytrwale paplał, a na stanowisku trwał.
Siostra moja, której w kącikach ust migotały figlarne chochliki, również dotrzymywała placu.
Ja stałam z opuszczonemi rzęsami, zarumieniona, trochę zawstydzona moją suknią, rękami i całą sytuacją.
Teraz Bolek wymachując rękoma, głosem krzykliwym i doniosłym szeroko opowiadał o jakiemś niedawnem samobójstwie, i z miną jakby udzielał nadzwyczaj ważną i interesującą wiadomość, zatapiał się w psychologicznych pobudkach tego czynu, zachęcając do stawiania zagadnień.
Klocia, uśmiechając się jak sfinks figlarny i tajemniczy, utrzymywała, że człowiek najczęściej ucieka z życia z obawy popełnienia głupstwa, lub popełniwszy je, z obawy przed czekającą go odpowiedzialnością. Dymitr natomiast oświadczył posępnie, że człowiek może odebrać sobie życie z powodu miłości nigdy niewyjawionej nawet, skoro przypuszcza, iż wzajemności nie wzbudził.
Mówiąc zaś to, śledził mię wzrokiem badawczym. - Boże! używa teraz metody sędziego śledczego, by ogniem krzyżowej indagacji zaskoczyć winowajcę nieprzygotowanego...
Czułam, iż mimowoli się uśmiecham, i że uśmiech ten jest zaprzeczeniem wszelkich mych ku niemu uczuć, zarówno obecnych jak przeszłych...
Pochmurna twarz Biełgorodowa stała się jeszcze posępniejszą, jakby do brunatnej masy dolał ktoś atramentu...
W tej chwili zmienił rozmowę i mówił inaczej już, głosem swobodnym i obojętnym, choć czoło fałdowało mu się, a z pod zsuniętych brwi oczy błyszczały ponuro.
Teraz znów Bolek rozwijał z zapałem projekt wycieczki po Dnieprze w licznem towarzystwie i do udziału w niej zawzięcie zachęcał profesora.
- A cobym ja tam robił w tak wesołem gronie? - pytał profesor.
- Będziesz się pan z nami weselił i bawił - odparł Bolek.
Oczy Dymitra posępnie błysnęły.
- Będę - rzekł, broniąc się od nowej fali gadatliwości Bolka, który rzucił się mu dziękować.
Dymitr uchylił kapelusza.
- A zresztą - rzekł - oddawna wybieram się w podróż, i wkrótce już zapewne wyjadę... dalej...
Uczułam nagle ostre ukłucie w sercu. - A Biełgorodow zamyślony, spokojny i chłodny odszedł, przeprowadzony do furtki zamaszystemi ukłonami Bolka, który wróciwszy, kazał nam wysławiać swą pomysłowość w wybawieniu nas od nudziarza i natręta.
Nie było go!
Dniepr napróżno roztaczaj swoje uroki, toczył się stalowemi, białą grzywą obrzeżonemi falami. Rzeka zaróżowiona blaskami zachodu, połyskliwa i migocąca, zadumana, jakby jakąś niezgłębioną tajemnicę w swem łonie ukrywając, pluskała nęcącym, zagadkowym szeptem. Złote promienie skier szły grzbietem fal, śmiały się, rozpryskiwały i mknęły dalej.
Siedziałam sztywna i nieruchoma. Jego nie było!
Gdyby on był! Wśród tych rozlewnych przestworów wód ujrzeć jego oczy, stalowe jak te fale, jak one głębokie, zadumane i tajemnicze! W powietrzu napojonem blaskami słońca ujrzeć jego postać! - Bez niego te nieprzejrzane obszary byty puste. Zapełniała je tylko wielka za nim tęsknota.
Wreszcie ocknąwszy się, przemagając swe odrętwienie, zaczęłam mówić.
Byłam jak gdyby odurzona blaskami, powietrzem, poezją wieczoru, tych wód spienionych i roz-
lanych, i tą dolegliwą, szarpiącą mię szponami tęsknotą.
Mówiłam wiele, podniecając się własnym bólem, z ogniem, błyskami poezji, żarem tęsknoty, rzucałam rakiety dowcipu, śmiałam się... W sercu czułam wciąż zatopione zimne ostrze.
Obecni panowie z zachwytem mię otaczali, łowili moje słowa, lubując się każdem niezwykłem porównaniem lub zwrotem.
Och! jakżeż ich w duszy nienawidziłam! jak pogardzałam nimi! Jego nie było...
W oddali przemknęła łódka, niosąca dwoje ludzi przytulonych do siebie, w siebie wpatrzonych. Bystry mój wzrok pomimo odległości odróżnił rysy baronowej von Linden, i krew mi buchnęła do twarzy, zalała bezprzytomnością mózg. Wychyliłam się z lodzi tak, żem o mało w wodę nie wpadła.
W tej chwili mężczyzna, otaczający ręką kibić baronowej odwrócił się. Był to wyelegantowany, a zarazem dziwnie jakoś nieporządnie wyglądający Afonasow.
Bolek uśmiechnął się i pochylając się ku towarzyszowi, szepnął złośliwie:
- Zmienia ich jak rękawiczki!
- To "u nich" rzecz powszednia - odparł Józefat - wszystkie są takie!
- Poza całym kompleksem różnic plemiennych, nasze kobiety psychicznie są nieskończenie więcej skomplikowane. Przyznać trzeba, że nawet panna Honorata ze swą, iż się tak wyrażę, erotyczną wyobraźnią, jest w porównaniu studnią cnoty i aniołem moralności - mówił Bolek przyglądając się grze fal zamyślonym wzrokiem, a Józefat roześmiał się dobrodusznie.Łódka płynęła szybko chybocąc. Afonasow zsunął kapelusz na tył głowy i wyglądał jakby trochę podpity.
Po powrocie z wycieczki pożegnałam się śpiesznie, wymawiając się bólem głowy i usunęłam się do swego pokoju.
... Więc nie przyszedł! Wkrótce wyjeżdża gdzieś daleko... wiedział, że tam mię spotka, a jednak nie przyszedł!
Sen to czy iluzja? ta miłość wielka i nieprzebrana, byłażby mojem jedynie wyobrażeniem?
Uwolniłam sploty z krępujących je szpilek i oswobodziłam włosy, które jak ciemny płaszcz opłynęły mię całą. Zagasiłam świecę, by mi nie przeszkadzano i boso zwinęłam się we framudze okna, które czerwono wschodzący, krwią nalany księżyc przystrajał w jakieś ponure blaski fantastyczne.
Myślałam o nim. O jego miłości, a raczej o przesadnem o niej wyobrażeniu, w mej głowie wylęgłem. Miałażbym się co do niego pomylić?
Zagadkę tę pragnę i muszę rozwiązać! Ale czyż rozwiążę? alboż ja wiem?Życie moje jest uganianiem się za marą wyobraźni, splotem daremnych wysiłków. Raz zdaje mi się, że coś uczynić powinnam, to znów nieprzewidziany, mimowolny pęd odrzuca mię w stronę przeciwną. I zawsze żałuję impulsów niewypełnionych, iż je odrzuciłam, zarówno jak żałuję też postępków dokonanych...
Zamierzam coś, zabieram się do dzieła z zapałem, w połowie drogi zrażam się byle czem, właściwie nastrój się przeobraża i upragniona rzecz przestaje być upragnioną, wysuwają się urągliwe wątpliwości, podnoszą się zastrzeżenia - i ostatecznie zniechęcona od zamiaru odstępuję. Później zaś niedoszłego czynu żałuję...
Rozszarpać tę zagadkę jego uczuć! rozbić ją! Zobaczyć co się w jej wnętrzu naprawdę ukrywa.
Ale znam siebie: zrażę się byle czem i z drogi zawrócę...
Nie zdołam wyzyskać sposobności, w ostatecznej chwili zbraknie mi odwagi... a raczej ochoty... Odstąpię od zamierzonego celu, przejęta niewymownym doń wstrętem. Alboż ja wiem?
To tylko z niezrównaną jasnością uwydatnia się w mym umyśle, że sytuacja zasadniczo się zmieniła. że teraz on nie kocha mię tak, iak ja jego, - bo inaczej nie oddalałby się, nie mógłby wprost myśleć o odjeździe, gdyż każda minuta spędzona zdala ode mnie, nie wytchnieniem byłaby mu, lecz męką.
A może on ucieka w udręczeniu, chcąc o mnie zapomnieć? Czy ja wiem...
A może wprost jest względem mnie zupełnie obojętny?... Erotyzm wyobraźni! to określenie mogłoby się równie dobrze do mnie stosować. Wyobraziłam sobie, że Biełgorodow mię kocha, i dręczę się miłością, która w rzeczywistości może nie istnieje !
Na tem ostatniem przypuszczeniu stanęłam jak na kotwicy. Ono mię wparło w mocny grunt rzeczywistości, i w tem trzęsawisku pogrążyłam się cała.
Dziwnem może się wydać to przekonanie po upajających marzeniach z dni uprzednich, ale okazuje się ono jedynie prawdziwem, zgodnem z rzeczywistością, bezsprzecznem. Dumną wprost jestem, zdobywszy tę prawdę, wydarłszy ją z własnego ducha, tę prawdę szarpiącą i okrutną, ale tak istotną! Boże mój! - tak jedyną, tak bezwzględną i niezaprzeczoną...
Jak dawniej całą duszą wierzyłam w miłość jego, tak teraz jasno dostrzegam, iż się łudziłam...
- Nie kocha! - wołam do siebie - i upajam się męką tej niewzruszonej prawdy. Lubuję się nieledwie tą katuszą.
- Wiem, wiem, nie kocha mnie! - powtarzam. - Nakoniec wszystko pojęłam, wiem!
To znów niepewność wślizguje się do serca, podsuwa wciąż zmienne a tchnące jaskrawem życiem obrazy, szarpie mię rozpalonemi kleszczami i bierze na tortury.
Godziny nocne upływają, dzwoniąc melancholijnem nawoływaniem w mrocznej ciszy. Siedzę wciąż w oknie nieruchoma, z rękoma przyciśniętemi do serca, miotana niepokojem.
Wreszcie rozebrałam się, nie zapalając świecy i wsunęłam do łóżka, ale usnąć nie mogę. Głowa mi płonie i w piersi czuję duszność.
Rozumujmy spokojnie. Niegdyś on był istotnie mną zajęty. Tyle spostrzeżeń mi to wykazało, nie ulegających wątpliwości, że przynajmniej tej mary przeszłości mogę być pewną.
Tak! był czas, gdy on wyciągał do mnie ramiona i wołał o litość, a ja udawałam, iż nie rozumiem. Uciekłam odeń!
Potem systematycznie zabijałam jego uczucie głodem wrażeń, po każdym mimowolnym ciepłym promyku odpychając go jątrzącym chłodem.
A teraz? Zdaje mi się, że tlą w nim jeszcze jakieś resztki - popioły, które zresztą w niesprzyjającej atmosferze otoczenia wygasnąć muszą.
Z okna leją się posępne blaski ostatniej kwadry księżyca. Siedzę na łóżku nieruchoma, wytężając spojrzenie w mrok nocy.
Cierpieć i cierpieć! poza cierpieniem niema dla mnie nic, kończy się ono dla mnie tam dopiero, gdzie się zaczyna martwota i odrętwiałość. To krew, która ze mnie się sączy. To życie, które ode mnie ucieka...
Przyłożyłam do poduszki umęczoną głowę i całem wytężeniem woli usiłowałam zasnąć.
- A Dymitr? położenie jego chwilowo jest od mego lepsze. Jest niezależnym i swobodnym. Może odjechać, otoczyć się innemi wrażeniami, otrząsnąć się ze wspomnień, zapomnieć.
W istocie jednak jest ono gorszem. On nie ma żadnego celu w życiu i żadnej miłości w sercu. - Kraj jego zbyt jest potężnym, by miłość doń miała tę siłę desperacką, tę moc rozpaczliwie wytężoną, która nas krzepi.
Tamto przywiązanie śpi, zadowolone, odrętwiałe, syte, ociężałe, gdy nasze, to ból matki nad konającem dzieckiem, które co chwila boi się utracić, rada własną krwią je zachować, ofiarą własnego życia obronić.
Poduszka piekła mię zarzewiem. Z głową w ogniu miotałam się, wpatrzona w oślepiające błyskawice, które wypływały z wnętrza mego ducha, rozświetlając najciemniejsze głębie, olśniewającym nożem samowiedzy.
Nie! nie ulega wątpliwości. W nim tleją tylko popioły. Możnaby je jeszcze rozniecić pewnością, uczuć, ale tej ja mu nie dam, a on sam przy swej hardej pesymistycznej bierności o nią się nie upomni.
Jako rezultat bezsennej nocy zyskałam fakt niezbity, iż nie oddalałby się ode mnie, gdyby go rozłąka tyle jak mnie bolała.
Świta już. Jasność słoneczna drgającemi blaskami zalewa pokój, a ja wciąż jeszcze usnąć nie mogę.
Przed nami leży nieokreślenie długa rozłąka, odjazd jego "gdzieś daleko". To niecofnione. Tym razem to już będzie koniec wszystkiego.
Siódma wybiła. W przyległych pokojach zabrzmiały gwary, w jadalni zaszczekały talerze.
Ubrałam się z bolącą głową, z podkrążonemi oczyma, z wypiekami na twarzy udałam się do zwykłych zajęć.
- Wandziu! pyta się o ciebie Agrypina Iwanówna.
Na progu, w kaszkiecie na ostrzyżonych włosach, w cynamonowym paltocie stała wysoka, sucha postać przyrodniej siostry Dymitra.
- Co z panią się dzieje? - mówiła wywiędłym, suchym tonem - pani tak już dawno u nas nie była. Brat mię opuszcza, zostaję sama. Proszęż o mnie pamiętać.
Wstałam na jej spotkanie zarumieniona, zelektryzowana silnem wewnętrznem wstrząśnieniem.
- Przyjemną podróż ma brat pani? - spytałam niedbale, podsuwając jej z uprzejmością fotel.
- Ach! on nie wyjechał jeszcze! Tyle ma kłopotów przed tym wyjazdem...
Wstrząśnienie elektryczne ponowiło się, tamując mi prawie oddech.
- Brat pani zapewne przedłuża pobyt swój na wsi?
- I na wieś też się nie wybrał! Codziennie wybiera się, i ciągle mu coś przeszkadza. Trudno mu z przygotowaniami się uporać. Ja tam nic nie wiem, bo on nie lubi, by wtrącać się w jego sprawy. Chodzi i chodzi po mieszkaniu, jak gdyby czekał na co. Drażni się, irytuje, nawet z Zinoczką nie chce rozmawiać, choć ona taka wesoła i rozkoszna... Czy to pani sarna malowała tę głowę? z natury?
- Z fotografji. Jest to portret mojego ojca.
- Aha! tego co był rozstrzelany? cóż, w każdej rodzinie nieszczęście się zdarza...
Mówiła z łaskawą wyniosłością, jak gdyby pobłażliwie.
We mnie krew zawrzała.
- W polskich rodzinach nieszczęścia takie zdarzały się często, i my przywykliśmy nie litować się nad niemi, lecz czcić!
- Aha? można i tak...
Widocznie jednak sprawę tę uważała za drażliwą, gdyż dla odwrócenia rozmowy jęła się rozprze-
strzeniać w ubolewaniach nad przyjaciółką. Baronowa ma syna, młodzieńca wielkich nadziei, który gra w karty i uczyć się nie chce, i córkę, panienkę niesforną i zuchwałą, którzy przysparzają wciąż matce wiele kłopotu. Baronowa zażywa ostatnich uciech i zbytków, gdyż z chwilą pełnoletności dzieci majątek na nie przechodzi.
- Zinoczka ma z niemi prawdziwe utrapienie. Oj, dzieci! toć nasza najcięższa plaga!
Westchnęła ciężko, wspomniawszy zapewne własnego syna, i zamyśliła się posępnie.
Straszliwy ciężar, który od kilku dni mię przygniatał, zelżał. Mocne do bolu naprężenie nerwów ustąpiło.
Rozmawiałam teraz z przybyłą damą o obojętnych, potocznych kwestjach, częstując ją herbatą. Mówiłam dużo i wesoło, a uśmiechy drgały mi na ustach jak zrywające się do lotu ptaki. Oddychałam swobodnie i lekko, kamienny ból głowy, trapiący mię od kilku dni, ustał, a kleszcze ściskające serce żelaznemi szponami, nagle się rozwarły.
- Ciągle mu coś przeszkadza? może mu tak ciężko oddalić się stąd...
- Niechże też pani zajdzie do nas! - nalegała Agrypina Iwanówna. - Brat jeszcze pewno dni kilka tu pobędzie. A i o mnie niech pani też, gołąbko moja, nie zapomina.
- Więc chyba później, gdy pani sama zostanie, bo teraz trudno mi będzie - szczebiotałam wesoło. - Kuzynka Matylda chce mię do siebie zabrać na parę tygodni na wieś. Wkrótce wyjeżdżam.
Zemściłam się. Ona mu to niezawodnie powtórzy. Niech sądzi, że mnie nie będzie tu, przez ten czas ostatni, który on ma przebyć w Kijowie, który może dlatego tak przewleka, aby się ode mnie nie oddalać, by się upewnić... Zemściłam się!
Niech teraz on się męczy tak, jakem ja się męczyła! niech poczuje, jak strasznym ciężarem rozłąka przygniata, niech trwoży się, iż mię utraci!
Cień nadziei! niby nic... a jednak och! jak wiele...
Radowałam się tem "nic", niosącem w swem zagadkowem wnętrzu cały szereg zmian. Na nowo staję się panią położenia.
Świergotałam jak wróbel wesoły i beztroski, odziewając w cynamonowe palto Agrypinę i wyprowadzając ją do przedpokoju.
- Niechże mię pani koniecznie odwiedzi! - upomniała się już ze schodów przez uchylone drzwi. - Może we środę przed wieczorem? dobrze? czekamy! -
Ziemia dyszała skwarem upalnym, powietrze było duszne i ciężkie. Bruk rozpalony migotał.
Nie zastałam go. Pod jakimś pozorem rzuciłam się do ucieczki. Doznałam uczucia zawodu i upokorzenia. Zdawało mi się, iż jest winien, że mego przyjścia nie przeczuł, nie przewidział, nie odgadł;: że go nie pragnie, przyjmuje dość obojętnie, i że mu w gruncie ostatecznie "wszystko jedno".
Agrypina rzuciła się mię zatrzymywać.
- Wando Władysławówno! gołąbko! posiedźcież trochę, cóż tak prędko? Tak rzadko przychodzicie i po minucie już wyfruwa... Aj! wy!
Zostać? tak? dobrze! więc niech raz w oczy mu spojrzę, głos usłyszę... Będę wiedziała wszystko!
Agrypina coś mi opowiadała. Słuchałam, nie wiedząc prawie co odpowiadam. Minęła długa godzina. Nakoniec posłyszałam jego kroki. Wracał.
Wysunęłam się na balkon i odwrócona patrzałam na ulicę. Obraza wrzała we mnie.
Kroki jego rozlegały się szybko po kilku pokojach, nakoniec drzwi stuknęły. Nie odwróciłam się.
Ryt jakiś ożywiony i wzruszony. - Pani aż tu się skryła? - rzekł. - Szukałem panią wszędzie... Spojrzałam na niego chłodno.
- Wiele pan ma kłopotów z przygotowaniami do odjazdu? - spytałam obojętnie, a w głosie moim drgał gniew.
Pojęłam odrazu, że mu o mojem zamierzonem przyjściu siostra nic nie wspomniała, a jednak burzył się we mnie żal, drżała obraza.
Zastanawiając się nad tem później, doszłam do wniosku, iż popełniałam niesprawiedliwość tylko pozorną. Faktem jest, że jeśli ktoś nie odgaduje, nie przeczuwa, nie wytęża w pewnym kierunku wszystkich sił wyobraźni, inteligencji i woli, ten nie kocha, i zasługuje tylko na to, aby mu tem samem odpłacać.
Na balkon cicho wsunęła się Agrypina.
- Dymitrze! zapomniałeś? wziąłeś na dziś bilety do teatru... Potarł czoło gestem niecierpliwym.
- A tak, tak, prawda! Zapomniałem... Zresztą zdążymy.
Serce zalała mi gorycz. Zdawało mi się, że Agrypina patrzy na mnie triumfująco ze spokojną wyższością.
Powstałam szybko.
- Nie będę zatem państwu przeszkadzać - rzekłam. - Zresztą ja sama się śpieszę!
- Nie przeszkadza nam pani nigdy. Zresztą jeszcze przeszło godzinę do zaczęcia. Proszę pozostać z nami!
- Nie mogę! mam pilne zajęcie...
- Odprowadzimy więc panią do domu - rzekł nagle zdecydowany Dymitr. - Na przedstawienie zaczekamy w ogrodzie.
Agrypina już wdziewała swój kaszkiet, nawołując syna.
Za jej zapomnienie, nieuwagę, może złą wolę, w myśli jego uczyniłam winnym.
Gdyby mię więcej cenił, gdyby dbał o mnie, ona nie śmiałaby mi tego wyrządzić...
Wyszliśmy razem. Aby nie iść przy nim, usunęłam się na drugi brzeg trotuaru, puszczając obok niego Agrypinę. Zwróciła się doń zaraz z jakiemiś uwagami, spostrzeżeniami i wymówkami, których on słuchał niechętnie, z grymasem przymusu, przyczem doznawałam rozkoszy domysłu, że ona mu swą niemiłą obecnością za mój zawód odpłaci...
Szłam zdala od niego, od strony Agrypiny, nie biorąc udziału w rozmowie, do której usiłował mię wciągnąć. Ale to oddalenie mi nie wystarczało. Serce miałam pełne goryczy i wstrętu.
- Muszę zajść jeszcze do jednej znajomej - odezwałam się nagle na zakręcie ulicy. - Proszę bardzo, niech państwo dla odprowadzenia mnie nie przysparzają sobie kłopotów.
Pożegnałam się pośpiesznie i chłodno, i zwróciwszy się w inną stronę, skryłam się w bocznej ulicy.
Wróciłam do domu. Mama siedziała przy oknie, zajęta jakąś artystyczną cerą, nakładaną na brukselskie koronki. Obok niej, w świeżutkiej powiewnej tualecie, pieszczotliwa i beztroska jak ptaszek szczebiotała wesoło kuzynka Matylda.
- Cóż? jakżeż tam z procesem, Wandziu? - zapytała mama - czy wyznaczony już termin apelacji?
- Nie, mamo - odrzekłam - zresztą profesor obiecał wkrótce zajść sam z wiadomościami.
- Rękawy teraz noszą "cloche" - świergotała kuzynka Matylda - najmodniejszy fason sukni...
Wysunęłam się do swego pokoju. Otworzyłam książkę, lecz okazało się, iż czytać nie jestem w stanie. Nurtował mię żal. Chwytałam robotę, to znów ją odkładałam. Nie byłam zdolna niczem się zająć.
Nagle wezbrała we mnie gwałtowna chęć ujrzenia tego przedstawienia, dla którego Biełgorodow wyrzekł się mej bytności. Żądza ta przyśpieszała mój oddech, wprost mię opanowała.
- Chcę widzieć te same sytuacje, słuchać tych samych, co on, słów! odgadywać wrażenie, jakie na nim sprawiają! przenikać myśli, jakie w nim wywołują...
Nie tracąc chwili wróciłam do saloniku. Zainteresowałam kuzynkę treścią sztuki dziś granej w letnim teatrze, podnieciłam jej ciekawość.
Matylda, rada każdej nowości, zerwała się z fotela, wołając, bym jej towarzyszyła.
- Chodźmy, Wandziu! - wołała - ależ idźmy natychmiast! - Tem bardziej - szczebiotała - że w teatrze letnim mogę kapelusza nie zdejmować, prawda, że mi w nim nieźle? Anno! porywam tę małą, bo samej przecież iść mi nie wypada...Świergocąc jak kanarek pociągała mię z sobą. Mama zgodziła się, rada też była, że się rozerwę.
- Idź, dziecko! - mówiła rozgarniając włosy i całując mię w czoło. - Tak się już napracowałaś nad temi papierami! Cieszę się, że cię wreszcie zajmuje jakaś rozrywka.
Słowa mamy jak zwykle krajały mi serce. Nie podejrzywała, jaka to siła tak mię dziś pcha do teatru... Ale nie chciałam zastanawiać się nad tem... Pomogłam cioteczce upiąć mocniej kapelusz średnicy dużego stołu. Pojechałyśmy.
Przedstawienie już było rozpoczęte, ale bilety udało się jeszcze dostać od przekupnia. Weszłyśmy do sali. - Siedział na parterze o kilka rzędów poza naszemi krzesłami. Udałam się na swe miejsce, nie patrząc nań.
Podczas antraktu wyszłam z kuzynką do foyer i po ogarniającym mię niepokoju pojęłam, że strasznie pragnę go spotkać.
Wokoło migały kwieciste kapelusze pań, świecące łysiny lub przepołowione rozdziałem głowy panów, rozlegały się urywki rozmów. Oglądałam się w gorączkowem podnieceniu. Jego nie było...
Kuzynkę otoczyło grono znajomych. Wszczęła się wesoła rozmowa. Mówiono coś do mnie, i sama coś odpowiadałam, gdy oczy moje jak jaskółki przelatywały wszystkie krańce sali, a serce trzepotało się w oczekiwaniu...
Nie było go...
Rozległ się dzwonek, obwieszczający koniec antraktu, powróciłyśmy na miejsce. Ogarnął mię nagle smutek i przygnębienie. Poco tak męczyć się i trwożyć nadzieją spotkania, jeśli dla niego jest to obojętne?
Patrzyłam sztywno na scenę, nawet głowy w jego kierunku nie odwracając.
Jakież to męczące ta bytność w teatrze, jakie mdłe, ckliwe, nudne... Jak głowa boli i w skroniach stuka...
Nowy antrakt. Matylda pociągała mię znów do przechadzki, ale wymówiłam się bólem głowy. Siedziałam wyprostowana, chłodna i sztywna, patrząc przed siebie.
Kurtyna już się podniosła, gdy powiały przedziwne wonie Iris de Florence, i kuzynka Matylda wachlując się chusteczką i śmiejąc wróciła na miejsce.
- Powinszuj mi, Wandziu, nowej konkiety! wiesz? cały czas przechadzałam się z tym niedźwiedziem...
- Z kim?
- Z tym mrukiem - profesorem. Czekał widocznie na nas u wyjścia z sali...
- Tak? więc... czegóż właściwie mam ci winszować, cioteczko?
- Nie zjadł mię! a nawet nie pogryzł... tylko śmiertelnie wynudził. Boże! jakiż on tragicznie poważny! Umarłabym przy takim człowieku...
Odwróciłam się i spojrzałam na rzędy krzeseł. Jego jeszcze nie było. Przyłożyłam lornetkę do oczu i czekałam.
Po pewnym czasie ujrzałam jego postać zmęczoną i smutną, przesuwającą się przez tłum, z tem charakterystycznem wygięciem ust, które rysy jego przybierają wówczas, gdy nad czemś cierpi. Wytężyłam w jego stronę wzrok badawczy, o wejrzeniu twardem i chłodnem. W tej chwili on podniósł głowę i oczy nasze spotkały się...
Myślę, iż pojął, że dla owej chwili jednej pragnęłam być dzisiaj w teatrze.
Upłynęło dni parę. Oczekiwałam gorączkowo zapowiedzianych odwiedzin, z jakąś obawą, zamieraniem serca, zarazem niechęcią, wzruszeniem i gniewem.
Około południa rozległ się dzwonek. Wszedł profesor.
Mama właśnie z polecenia lekarza w zakładzie leczniczym brała kąpiel gazową. Klocia znajdowała się w konserwatorium. Byłam w domu sama.
- Czy zastałem w domu matkę pani? - zapytał jakimś przymuszonym tonem.
- Wyjątkowo nie jest obecną. Zazwyczaj bywa o tej porze. Przypuszczam, że zaraz wróci. '
- O, to nic nie szkodzi! - odparł - tyle już razy z panią właśnie rozmawiałem o tej sprawie. Przed wyjazdem chcę powierzyć proces jednemu z kolegów, do którego matka pani może mieć zaufanie, wolałbym jednak, by główne wytyczne, na których opieram obronę, panie rozumiały dokładnie.
Niedawne wzruszenie, z którem go oczekiwałam znikło na widok tej twarzy zgryzionej, lecz trzeźwej, zarysowanej powszedniemi kłopotami. Niepokój, jakiego doznawałam przed chwilą, zmienił się niejasnem uświadomieniem całej goryczy jego śmieszności... - Dręczę się własnem urojeniem! - przemknęło mi przez głowę - mirażem... W oczach jego surowych i chłodnych, w stanowczym, metalicznym dźwięku głosu nie odnajdywałam nic z uczuć, których szukałam.
Od pierwszych słów zgrzytnął pomiędzy nami niby fałszywy ton, jakby jakieś podrzędne czynniki naszej natury, skojarzone z przypadkowemi okolicznościami nad nami zapanowały, głusząc prawdziwy ton uczuć indywidualnych. Oto ten pan, w wysokim wykrochmalonym kołnierzyku i połyskliwych okularach, przedstawiciel palestry, rozprawia łaskawie z fantastyczną, zubożałą panną, której ułatwił zarobkowanie, i której sprawy trochę niby z łaski prowadzi...
A która wzamian zamęczałaby go dziwacznemi fantazjami, gdyby o nie choć trochę dbał.
Jest przytem doskonale poprawnym, panem siebie, znużonym, ale wytrwałym i grzecznym... Prawdziwy gentleman.
Siedziałam zmieszana, ze skrępowanemi ruchami i dziwnie brzmiącym, niby sztucznie przybranym głosem.
W saloniku była cisza, zegar cykał zwolna i jednostajnie, nikt nie krępował nas swą obecnością, nikt nie przeszkadzał. Chwili tej oddawna wyczekiwałam, malując ją naprzód uroczemi barwami.
A oto teraz byłam jakby oblana zimną wodą, szukałam dawnych swych wrażeń i odnaleźć ich nie mogłam. Byłam jak gdyby przestrojona na inny ton, pełna rozdźwięków i dysonansów, przeobrażona i zmrożona.
Zapewne każde z nas, w chwilach zwątpienia, dla zaoszczędzenia sobie daremnej boleści nawoływało się do nieufności, rozsądku i niedowierzania, i teraz oto te chwile przemocy nad uczuciem mściły się nad nami.
Och! gdybyśmy wiedzieli z pewnością! - ale my domyślając się wszystkiego, nie wiedzieliśmy nic, i wytężaliśmy siły, aby uzbroić się ku najgorszemu, nie spotkać go bez przygotowania, lecz naprzód już oswoić się z niem i przyzwyczaić... dumni prawie ze swej trzeźwości i niedowierzania.
A najpiękniejsze chwile życia od nas uciekały.
Siedzieliśmy sztywno nad stosem papierów, czując w głowie nieporozumienie z własnemi myślami, dziwiąc się swemu chłodowi i dźwiękom głosu, nie poznając ani samych siebie ani swych uczuć.
Rada byłam prawie, gdy wszedł Józefat ze swą poczciwą ogorzałą twarzą, wesołym tubalnym głosem, atmosferą szczerości i wsi. Doznałam jakby ulgi; z nim było mi więcej swojsko.
Rozmowa toczyła się jeszcze chwil parę, pozbawiona głębszego znaczenia, banalna i pospolita. Wiał z niej przymus i chłód.
Odszedł nakoniec.
Odetchnęłam lżej jakby jakieś krępujące więzy ze mnie zdjęto i udałam się do swoich zajęć, rozdrażniona, podniecona i rozśmieszona. Ta niefortunna wizyta, którą oplotłam naprzód taką tęczą nadziei, przejęła mnie goryczą i ironją.
Opowiadałam mamie dokładnie o wszystkich szczegółach i przebiegu procesu, a w duszy zżymałam się na samą siebie, na wszystko com dotychczas czuła, com sobie wyobrażała.
- Szalona! - wołało coś w mej głębi - szalona, łowczyni fata-morgana. I śmieszna! - korzyłam siebie - nadewszystko zaś śmieszna...
O życie! jakąż parodją są twe dramaty, z łez, tęsknot, złudzeń i powszedniości utkane.
Zebrałam pozostawione papiery i wyniosłam je do swego pokoju, pracując gorliwie, aby w tej pracy powszedniej i prostej część szacunku dla siebie odzyskać, utopić to dotkliwe samonaigrawanie się. Zgnieść to idiotyczne, sensu pozbawione marzenie. Wytępić je!
Zgniotłam. Lecz jednocześnie ogarnął mię kamienny smutek, jakaś bezdenna, świat cały pochłaniająca gorycz. Byłam przytłoczona myślami, które wciąż odpędzane, przemocą do głowy się cisnęły, beznadziejną goryczą, która po usunięciu ich mię opanowywała...
Wieczorem wyszłam na balkon. Obłoki szybko niosły się po niebie. Naprzeciwko kołysały się i cicho szumiały drzewa przeciwległego ogrodu, jakby piastując jakąś nieprzeniknioną oku ludzkiemu tajemnicę, strzegąc jej i gwarząc o niej, zaniepokojone, wilgotne i senne. Nurty wspomnień polały się z całą potęgą. Zarazem gorzkie zwątpienie ścisnęło mi serce, nie, nie zwątpienie już nawet, lecz przeświadczenie, że wszystko pomiędzy nami już jest skończonem. To jak gdybym umierała, takie wrażenie kończącego się życia, taka rozpacz, boleść i smutek. Czułam, że zapadam się w otchłań, że już przede mną, dla mnie niema nic.
Starałam się pogodzić z nowemi warunkami beznadziejnego bytu, ogniem szyderczego samobiczowania wypalić wszelki ślad marzeń, a ciężkie myśli rozsadzały mi głowę, wdzierały się w każdy zakątek mrocznego życia, które mię czekało. Com ja tego dnia wycierpiała!
Lekka jasna suknia męczyła mię swym dysonansem. Przebrałam się w czarne powszednie ubranie, surowe i proste, i wezwałam do nauki Mieczyka i Bronka, którym pomagałam przygotowywać się doegzaminu z obcych języków. Chciałam, wypełniając obowiązki, które miały mi przyszłość zapełnić, uspokoić się i znaleźć w nich ukojenie. Rzeczywiście lekcja mnie zainteresowała. Chłopcy, uradowani ze swego korepetytora, słuchali z uwagą i wesołością, a ja wciągnęłam się do wykładanego przedmiotu i objaśniałam z zajęciem. Cierpiałam jeszcze głucho, ale spokojnie i jakby w odrętwieniu. Byłam prawie z losem pogodzona.
W saloniku usłyszałam gwar ożywionych głosów, dźwięki charkocące, obce. To Agrypina zaszła z synem, domagając się mego udziału w zamierzonej wspólnej przechadzce.
- Już tak niedługo rozjedziemy się, gołąbko! - mówiła całując mię z dziwnem wylaniem. - Brat wkrótce wyjeżdża, a i pani też... Chodźcie z nami! Spędzimy choć jeden wieczór razem.
Bliskość i nieuniknioność rozstania usposabiała ją dla mnie przychylnie. Przytem on widać uprosił ją wyjednał te względy, któremi mię darzyła. On też zapragnął tego jedynego, ostatniego wieczoru...
Dusza zbudziła się we mnie. Radość zawrzała z całą siłą. W jednej chwili byłam gotowa do wyjścia. On czekał na dole.
Szliśmy całem towarzystwem przez ciemne ulice miasta, połyskujące gazowemi latarniami. Noc była ciepła, lecz chmurna i wietrzna. Ze skłębionych chmur wyzierał tajemniczo miedziany rożek miesiąca, to gęstym kwefem obłoków zaciągał oblicze, z pod tej zasłony migając na obrzeżeniach przyćmioną pozłotą, jak prawda ukryta w nieprzeniknione opony, wydobywa się niekiedy najaw nagłem jaśnieniem.
Szliśmy obok siebie po nierównym trotuarze, pełnym niespodziewanych wklęsłości i wybojów. Ja byłam wzburzona cała i wzruszona. Te bole, które mię przeszywały przed chwilą, podnieciły mię, uspo-
sabiając do mówienia w sposób tak szczery, jak w zwykłych warunkach nigdyby mi nie starczyło odwagi. On słuchał uważnie i czułam, że każde zagięcie mego głosu i każde niedopowiedziane słowo rozumie.
Mówiłam mu, że byłam pewną, iż przed wyjazdem już się nie spotkamy, że nie przypuszczałam, iż on zapragnie jeszcze kilku chwil spędzonych razem, chociażby nawet nic mu nie stało na przeszkodzie. Mówiłam, że wyczytałam mu to w spojrzeniach i dźwiękach głosu, które więcej znaczą niż wyrazy, bo są bezpośrednim przejawem duszy człowieka, tem prawdziwszym iż bezwiednym. Mówiłam, iż najbardziej przelotny nastrój ma olbrzymie znaczenie, że można zeń rozwinąć konsekwentnie cały zakres psychiki ludzkiej, gdyż żadna chwila nie jest oderwana w życiu, lecz wynika z przeszłej i daje dalszy ciąg następnej. Więc wczuwszy się żywo w jakiś nastrój, można w wyobraźni odtworzyć sobie cały przebieg uczuć, z których wypływa.
On zaś, ogarniając mię stalowym błyskiem badawczych, rozgorzałych, nieufnych źrenic, twierdził, że dusza ludzka jest księgą na siedm pieczęci zamkniętą. Możemy domyślać się tylko i wyobrażać sobie, co się w niej zawiera, nigdy nie mając istotnej pewności. A wyobraźnia to wielka zwodnica: kawałek lusterka połyskującego w mrokach gotowa nieraz przyjąć za skarby bajeczne. Zwłaszcza jeśli obserwator nie jest zupełnie obojętny i gorąco pragnie coś ujrzeć, to lada gałązka opromieniona blaskami wyobraźni może dać złudzenie rajskich ogrodów. Na pustyni, ludzie umierający z pragnienia, często ulegają mirażom: odbiciom własnych pragnień i rojeń, przybranym w czarodziejską szatę ułudy.
- Więc zdobyć należy pewność! - rzekłam - choćby nawet najbardziej bolesną... Raczej mękę rzeczywistości niż mirażu!
Rozpoczął następnie sarkastyczną opowieść o jakimś znajomym, którego przypuszczalną przyjaźnią długo się cieszył, dopóki okoliczności nie dowiodły mu, iż była to pusta bańka mydlana.
- Ale tamto złudzenie wyrwać można było bez nadmiernego bolu - mówił.
- Gorzej zapewne, jeśli jaka ułuda wrośnie nam w serce tak, że ją wyrwać sił braknie,... a nie wiemy nawet, czy jest w niej tło prawdy, czy same tylko strzępy iluzji - wyrzekłam.
- Nie daję się łatwo unosić wyobraźni - mówił. - Potrafię osiodłać tego szalonego rumakai zmusić go do posłuszeństwa. Z natury jestem ostrożny, a z gorzkiego doświadczenia zatruty nieufnością. Niedowierzam swym urojeniom, zwłaszcza tym, co do raju są podobne. Niekiedy jednak mam litość nad sobą, pozwalam sobie... łudzić się!...
Mówiliśmy cicho, pośpiesznie, urywkowo, wśród gwaru ulicznego, stuku i turkotu kół, raczej domyślając się niż słysząc wzajemne słowa, a jednocześnie tak niemi przejęci, że nie myśleliśmy o tłumieniu głosu, ani o zwracaniu uwagi na to, co wokoło się dzieje. Czułam, że rysy moje ściągnięte są wyrazem bolu, wzburzone cierpieniem, on zaś, przechodząc w migocącym blasku latarni, wglądał się w nie z bacznością.
Za nami rozlegał się charkocący głos Agrypiny, dającej napomnienia swemu synowi, i zuchwale, niesforne odpowiedzi fanfaronującego wyrostka, usiłującego grać rolę zblazowanego mężczyzny. Świecące ciekawością jego oczy wrzynały się z efronterją pomiędzy mnie a Dymitra.
Rozesłały się przed nami rozległe skwery, powiało trochę świeższego powietrza. Na ciemnem tle niebios zamajaczyła strzelista, smukła sylwetka dzwonnicy cerkwi św. Michała. Wchodziliśmy na górę Włodzimierską.
Ogromna góra jak cielsko smoka zaspane, lecz czujne, olbrzymim wałem rozłożyła się ponad rzeką. Na szczycie jej zbudowana altana"Orle Gniazdo", z której roztacza się widok rozległy, panuje nad okolicą. U stóp jej rozciąga się nizinna dzielnica Padołu, połyskując tysiącznemi rozsypanemi światełkami. Dalej Dniepr potężny toczy sine, połyskujące nurty; most żelazny jak przyczajony płaz olbrzymi, napina do skoku arkady. A dalej jeszcze ciągną się jałowe pobrzeża drugiego brzegu Dniepru, na krańcach zlewając się z horyzontem.
Zbiegłam w dół góry, wspinałam się po jej zboczach, parła mię wewnętrzna konieczność ruchu, uśmierzenia nurtującego mię wzburzenia.
On został w Orłem Gnieździe i wsparty o balustradę czekał.
Zauważyłam w nim nagłe uspokojenie, jakby strząsnął z bark nurtujący go ciężar i zmianą tą pragnął w ciszy się napoić. Pojęłam, że chce się zastanowić, rozmyślać, rozważyć, że jest przejętym do samej głębi istnienia. Odczułam, że położenie swoje przyjmuje po męsku jako dojrzały mąż, nie zaś zakochany młodzieniaszek, że teraz i moję życie przyjmuje na swą odpowiedzialność...
Pięłam się po zawrotnych stokach wzgórzy, nucąc zcicha, - i zdało mi się, że cała natura wokół śpiewa. Księżyc jak łódź srebrzysta wypływał z fali chmur, to znów się zanurzał, lejąc przyćmione mętne blaski to fantastyczne ruchome cienie. W poświacie zamglonej rysowały się zbocza gór nadbrzeżnych, które zbiegłszy się nad rzeką, jak dzikie rumaki stepowe do wodopoju wspinają się jedne na drugie, podnosząc rozczochrane łby i powiewając grzywą bujnych zarośli. Napawałam się urokiem tej natury rozległej, bujnej, nie znoszącej, zda się, przymusu, nieujętej w karby, swobodnej i niesfornej, a majestatycznej, potężnej i dzikiej, którą tak pojmuję i ko-
cham. Ogarniałam ją rozmiłowanem spojrzeniem i czułam się dziwnie z nią spojoną, nierozdzielną jej cząstką, nieledwie nią samą...
Rozproszona gromadka zebrała się znów w Orlem Gnieździe. On zwrócił się z rozmową ku przybyłym, pogodny i spokojny, widać, że w duszy lekko mu było, wesoło i błogo.
Rodzina go otoczyła. Usiadłam wśród nich, w tej chwili niejako włączałam się do grona, które on kochał i wspierał. W sercu należałam już do nich, i byłam tak ufna, cicha, bezpieczna i promienna pod jego opieką. Siedziałam opodal, na drugim końcu ławki, ale zdawało się, że jakaś siła pociąga nas ku sobie i wiąże, że jakaś łagodna pieszczota unosi się w powietrzu od niego do mnie.
Księżyc zanurzył się w kaskady chmur i w nich utonął, mrok ogarniał przestwory, lecz dusza zanurzała się w głąb tych otchłani, jej bezcielesny wzrok sięgał gdzieś w przedwieczyste byty, kąpał się w pozaświatowych jasnościach i jakaś zawrotna, upajająca pieśń dźwięczała w tych mrokach.
Najpowszedniejsze wyrazy tchnęły dziwnym czarem i mocą zachłanną, jakby poza ich zwykłą osnową przebijały się utajone poza niemi, potężne procesy uczuć, jaśniały jak zasłona lampy, poza którą migoce żywy płomyk.
- Czy panu nie szkodzi na płuca ten wiatr wiejący od rzeki? - wymówiłam cicho, i nagle uczułam, że słowa moje są tkliwością, pieszczotą, pokorą i poddawaniem się pod jego władzę.
Wracaliśmy. Znów szliśmy obok siebie, lecz już nic nie mówiliśmy. Na jakimś śliskim, spadzistym skręcie wyciągnęłam lękliwie rękę. Oparł ją na swem ramieniu i na chwilę zwolnił kroku, jakby mu oddech w piersi zamierał...
W tej chwili jednak rozległo się zgryźliwe nawoływanie Agrypiny, i znów poszliśmy pośpieszniei żywo, by nie odłączać się od reszty towarzystwa. W drodze strofował mię trochę.
- Jak pani chodzi nierówno! - upominał - jakie nerwowe i porywcze ma ruchy. Jak ptaszek, który stulił pióra na chwilę, lecz w mgnieniu oka strzepnie skrzydełkami i odleci, pani jest nieobliczalną fantastką, panno Wando! zmienną jak fala, zwodniczą jak Dnieprowa rusałka, co pociąga ku sobie ludzi i topi ich...
- Nie, nie! - wołałam - nie chcę być ptakiem ni rusałką, jestem poważnym i smutnym człowiekiem.
On dalej wyrzucał mi rusałczaną naturę, bawiącą się mąceniem ludziom w głowie i pociąganiem ich w odmęty, lecz w jego wymówkach drżała miłość, szczęście, tkliwość bezbrzeżna, a zarazem dźwięczała nieprzeparta władza jaką nade mną obejmował. Tak po przebyciu ciężkiej choroby matka strofuje dziecko, które śmiertelnie lękała się utracić, o które drży jeszcze i raduje się, że je ocaliła.
Dochodziliśmy do mojego mieszkania. Przez okno biło światło, rozlegał się melodyjną kaskadą śpiew Kloci, basowe zachwyty Józefata i wybuchy śmiechu przekomarzającego się Bolka. Na szybach rysowała się wysmukła sylwetka mej siostry i barczysty kark Józefata, ciężko pochylonego nad fortepianem i pracowicie przewracającego karty nut.
Chciałam pożegnać się, ale Agrypina nie mogła dzisiaj rozstać się ze mną.
Zaciągnęła mię do siebie na herbatę. Rozumiem ją. Ona strasznie pragnie dowiedzieć się, co pomiędzy nami zaszło. Usiłuje okazać się serdeczną, przyjazną, szlachetną, mniemam, że szczerze nawet pragnie być taką... a pożera ją dotkliwa zazdrość.
Weszliśmy. W salonie nadspodziewanie paliła się lampa. Na kanapie w obłokach drażniącej woni japońskiej corylopsis, spocona i wystrojona siedziała baronowa.
- Zaszłam tu do was na chwilkę, duszeczki mile, i czekam was... A z kimże to pani onegdaj pływała po Dnieprze, Wando Władysławówno?
Zawstydzana wspomnieniem sytuacji, w której ją dojrzałam, spłonęłam rumieńcem, baronowa, bynajmniej niezażenowana, nie ukrywała wcale swej eskapady. Zdaje się, iż przeciwnie, szło jej o pewne podrażnienie Dymitra, który słuchał tej sprawy ze stoicką obojętnością.
Atmosfera odrazu przeobraziła się, jak gdyby do rozlewnej i cichej, niedosłyszalnej prawie, lecz przenikającej melodji zaświatowej zaleciały jaskrawe i brzęczące dźwięki operetkowe, zmąciły ją, zgłuszyły i pochłonęły.Śmiejąc się wesoło, opowiadała szczegóły swej wycieczki łodzią. Towarzysz jej podpił trochę, i Zenaida oburącz trzymać go musiała, aby nie spadł.
Profesor skrzywił się z niesmakiem. Zenaida zajrzała mu filuternie w oczy i dała mu po ręce tęgiego klapsa.
- Już się pan złościsz? Brzydalu! Kiedyż nauczę pana kulturalnej wyrozumiałości?
Dymitr odwrócił się z niechęcią, wzruszając ramionami.
Zostawiłam jej wolne pole. Wysunęłam się cicho na balkon. Za mną wyśliznął się Sieroża, udręczony ciekawością, zgorączkowany, pragnąc coś wypytać, wyśledzić i wyszpiegować.
Usiłował zawiązać rozmowę. Milczałam.
Nie mogłabym w tej chwili nic mówić. Czułam, że w duszy mej coś się dzieję, coś rzeźbi, przetwarza w kształty posągowe, olbrzymieje.
Oparłam głowę o kamienną balustradę i siedziałam tak nieporuszona, cicha, w mrocznych blaskach nocy.
Zawiedziony Sieroża wśliznął się do salonu, gdzie pomimo ożywianej paplaniny Zenaidy profesor siedział milczący, zatopiony w sobie, zamyślony. Ciekawy Sieroża wałęsał się napróżno...
Ody zawezwano mię na herbatę i weszłam do jadalni, czułam żem nie ta sama co zwykle, żem przekształcona, przeobrażona spotęgowanam życiem duchowem. Wszystkie walki i burze i bole, co mną miotały, stopiły się i wyrzeźbiły w mych rysach, w wyrazie przejmującego, nieziemskiego spokoju. Duchowa treść mojej istoty, jakby wyzwolona z więzów ziemskiej powłoki, spotęgowana, promieniała teraz wkoło mnie, kładła odblaski duchowej jasności na oczy moje i czoło. Nawet głos dźwięczał inaczej niż zwykle, głęboki, przyćmiony i miękki.
Pod nadzorem bystrych spostrzegawczych źrenic Agrypiny, czuwającej podejrzliwie i pochmurnie nad buchającym parą samowarem, i przy akompaniamencie pieszczotliwego, niespokojnego szczebiotania baronowej, przeżywaliśmy baśniowy sen szczęścia... Oczy nasze zatapiały się w sobie - i była to pieśń bez słów, pieśń dźwięków radosnych, co drgały nam w głosie, promieni sypiących się z oczu, szczęścia co biło z rozpogodzonego czoła...
Nawet Zenaida zdawała się mozolnie coś kombinować i otwierała szeroko swoje błękitne, zdumione jak u lalki porcelanowej oczy, wreszcie zamilkła jakby obrażona, odymając z dziecinnem zadąsaniem pulchne karminowe wargi.Żadne stanowcze słowo pomiędzy nami wymówionem nie zostało. Agrypina czuwała z gorliwą troskliwością do końca, upornie i wytrwale. Odprowadziła mię nawet osobiście do domu, ażeby mama o "gołąbkę" niespokojną nie była. Żegnając się, powiedział mi tylko, że przyjdzie, rozmówić się o czemś ważnem.
U nas mieszkanie było jasno oświetlone. Zastałam ożywioną rozmowę. Kuzynka Matylda wpadła niespodziewanie do swego pied-a-terre, którego część nam ustępuje. Spoczywała teraz na szezlongu, w bladoniebieskiem japońskiem kimonie, artystynie haftowanem w fiołkowe irysy, mama obok niej siedziała w głębokim fotelu, wszyscy wokół byli zebrani.
Bolek perorował, zwrócony do Klaudji.
- Ty, kuzyneczko, przekonana o słuszności, nie wahałabyś się oddać całego majątku, jak znów głodnemu nie udzieliłabyś nic więcej nad to, co mu się słusznie należy. Wysoce prawa, ale...
- Bez serca? czy to chcesz powiedzieć? - śmiała się Klaudja.
- Niezupełnie. Właściwie bezlitośnie sprawiedliwa. Zresztą przypuszczam, że choć nieskłonna do okazywania uczuć, potrafiłabyś głęboko kochać... niektórych...
Józefat, słuchający z natężeniem, zarumienił się gwałtownie, aż mu oczy wylazły na łeb.
- Ale dla reszty, niedosięgającej twej niedościgłej wyższości, masz zaledwie łaskawą obojętność! - ciągnął, zerkając nań złośliwie Bolek. - I gdyby nie pewien rodzaj wyniosłego egoizmu, który cię cechuje...
Klaudja spojrzała nań z dostojną urazą obrażonej królowej.
- No! nazwijmy to zresztą spokojnem przeświadczeniem swej wyższości nad ludem! -powiedziałbym, że nie znasz ustępstw dla siebie, ni dla innych. No, nie chciałbym i już być w skórze tego, kogo ty osądzisz! - kończył Bolek, spoglądając zukosa na Józefata, który pobladł i w przygnębieniu pochylił głowę.
- Tyś tak anielska - ciągnął Bolek z komiczną pokorą - że nie dopuszczasz nawet cienia wątpliwości, by twe pojęcia mogły być mylne. Cnotę masz tak spokojną, że nie rozumiesz nawałnic, burziwalki, boś ich doznawać niezdolna. Więc nie odczuwasz ludzkich cierpień, nędz i upadków i nie masz też litości dla grzesznych. Postępowanie twe wypływa ze ściśle wyrozumowanych zasad, lecz w stosunku do innych nie zdołasz przekroczyć sfery własnych uczuć i poglądów, co też przyczynia się do twej niewzruszonej pewności. Tyś jest jak Rafaelowska Madonna równie pogodna, obojętna, niebiańska, słodka i zimna.
- A Wandzia, czy i tej zarzucisz zbytnią rozwagę i obojętność? - pytała zainteresowana charakterystyką Klaudji Matylda.
- Wandzia? o! ta stworzona do barykad... to ogień, burza, zmienna jak wiatr, nieobliczalna, wrażliwa...
- Pozbawiona wewnętrznej konsekwencji, nieprawdaż kuzynku?
- Napozór tak, ale właściwie konsekwencji tej należy szukać bardzo głęboko.... Ona jest zdolna do buntowniczych porywów i do bezgranicznych poświęceń, do szaleństw, zarówno jak do wyrzeczeń się i ofiar, do bohaterstwa i do nieposkromionych obłędów - ciągnął Bolek, wpatrując się we mnie przenikliwie.
Zkolei ja się zarumieniłam.
- Które rozważna, nieposzlakowanie prawa natura Klaudji wręczby uchyliła, - kończył surowym szeptem Bolek, pochylając się ku mnie.
- Boże! czy on wie cokolwiek? co on wie? Milczałam z opuszczonemi oczyma, ale Bolek już ciągnął.
- Klaudia, to najczystszy typ dziewicy polskiej, Wanda zaś przedstawia ten jej specjalny gatunek, którybym nazwał odmianą kresową.
- Ty, Klaudjo, bezsprzecznie więcej umiesz i czytasz, a jednak w razie wątpliwości zwróciłbym się raczej do Wandy, bo ta ma zadziwiające błyski intuicji, trafiające wprost w jądro rzeczy... Zresztą wy obie należycie do tego wciąż rzadszego typu, którybym nazwał "męczennicami obowiązku" i to jest jedyny rys wam wspólny.
- A ja? - zawołała nagle kuzynka Matylda - a ja?
- Tyś jest, kuzynko, rajskim ptakiem, z barwnemi piórami, przelatującym świergocąc z miejsca na miejsce. Twój strój jest najlepszą cząstką twej istoty, stanowi rdzeń twej indywidualności, niejako objawienie twej duszy. Tyś jest przedstawicielką połowy płci niewieściej. Na cześć twą już tysiące poetów śpiewało hymny, a zatem ja już nie będę cię opiewał i zgłębiał. Na imię ci: - Legjon.
Ukłonił się z komiczną uroczystością.
- Nieba mię obdarzyły niepomiernie, stawiając pomiędzy tak odrębne a skończone typy. Takiemi wyłoniła was przyroda, ciekawe, co z was jeszcze życie uczyni? chciałbym was ujrzeć za lat kilkanaście... A tymczasem nie wiem, w której z was się zakochać - mówił, przykładając rękę do piersi - i dlatego umrę niezdecydowany!
Józefat zamyślony, w desperackim postanowieniu tarł czoło. Temu, stanowczo decyzja szła łatwiej...
Cóż mogą mię obchodzić złośliwe docinki Bolka? co mogą mię obchodzić kłopoty, zabiegi, troski, drobne przykrości otoczenia?
Nic, zdaje się, nie zdoła wyczerpać mej łagodności i cierpliwości. W duszy mej jasno od szczęścia. Kocham.
Ach! tak mi jasno w duszy, światło i lekko! tak czuję się szczęśliwą!... On mię kocha.
Zajmuję się czemkolwiek. Zdaje się, iż o tem nie myślę i o to nie dbam, - i nagle ogarnia mię fala wielkiego szczęścia: to świadomość promiennej prawdy.
Uśmiecham się do niej, powracam do swoich zatrudnień i jest mi dziwnie lekko w sercu, spokojnie i słodko.
Pomiędzy nami stoi zapora mocna jak świat. Łamać jej nie mogę i nie chcę. Rozdzielać ona nas będzie całe życie, a ja jej nie przekroczę.
I to przekonanie nadaje właśnie memu uczuciu jasność i szczerość objawienia. Pojmuję, że gdyby nie owa bezdenna czystość pragnień, byłoby ono potwornem.
A jest mi ono tak drogiem, niezbędnem, tak koniecznem, jedynie prawidłowem dopełnieniem mego jestestwa, treścią mego życia, iż ja się go wyrzec nie mogę.
Ma prawo istnieć tylko w formie przyjaźni, otwartej wymiany myśli, szczerości wrażeń, więc niech istnieje w takiej formie. Ale niech istnieje!
Był to upalny i jasny poranek niedzielny. W ogrodzie naprzeciw zakwitły białe akacje, ich woń upajająca i słodka płynęła w rozgrzanem powietrzu, mieniącem się złocistą rzeżogą. W potokach tych blasków i upalnych promieni miasto jakby odpoczywało omdlałe i senne wśród puchów kwietnych, w dreszczach rozmarzającej woni. W powietrzu rozlegały się potężne rozgłosy dzwonów, po niebie płynęły śnieżyste zwoje obłoków, przezrocze jak welon oblubienicy.
Chłopcy od rana wybrali się na jakąś daleką wycieczkę, mama zwabiona pięknością poranku udała się z Klocią na msze.
Cicho było w naszem mieszkaniu. Tylko z drugiego piętra sączył się strumień pasaży, wznosząc się, to opadając jak monotonny szum wody. Więź purpurowych róż mdlała na stole, a w szybę bil skrzydłami biały zbłąkany motyl.
Świat cały był piękny, rozśpiewany i jasny.. W duszy świeciło mi słońce. Zdawało mi się, iż uczucie moje doszło tych granic, iż nie potrzebuje podniecenia, by się otwarcie, szczerze wyjawić, że mogłabym mówić o niem zupełnie spokojnie, jak o cudownej, potężnej sile mego życia, nie zapierając się go, nie tając przed sobą, ni przed nim...
Nucąc porządkowałam bibliotekę, i pierwszy raz oddawna zdawało mi się, żem ta sama co po powrocie z Syberji, kiedy w ogrodzie o brzasku słońca bujałam boso, po trawie pełnej rosy, dzwoniąc pieśnią radosnązptakami w zawody, a z, a mną jak chmara ciemnych jaskółek leciały bujne, długie warkocze, żem odnalazła związek z zatraconą kędyś duszą moją. Tę samą miałam białą sukienkę, przykrótką trochę, i warkocze puszczone do kolan.
Dzwonek się rozległ, cichy jakiś, trwożny, uroczysty. Wszedł on.
Stałam z opuszczonemi rzęsami, przejęta rozkosznym lękiem i zawstydzeniem.
Zaraz na wstępie zrozumiałam, że podjął postanowienie rozmówienia się, tym razem stanowczo, a zarazem, że temu surowemu, o mądrych stalowych oczach mężczyźnie, serce z trwogi i niepewności zamiera.
Był jakiś poważny i przejęty wzruszeniem, zarazem zdecydowany i niepewny, pełen stałego postanowienia a jednocześnie niepokoju.
Byliśmy sami. W powietrzu huczały dzwony, sączył się srebrzysty strumień melodji, woń róż mdlała upojnie. Na stole leżała otwarta Księga Pielgrzymstwa. Przy szybie trzepotał się uwięziony motyl biały.
Cisza była, jakby wyśniony kwiat szczęścia zakwitł pomiędzy nami, aleśmy go zerwać nie mieli mocy.
Dziwne zawstydzenie kładło mi pieczęć milczenia na ustach, przygniatało powieki. On miał widocznie na ustach jakieś słowa, które przedtem kłębiły mu się w piersi, z których wyznaniem tu przyszedł. Zaczynał mówić, ogarniał mię spojrzeniem, i znów zapadał w milczenie i zamyślał się, a oczy jego miały dziwny wyraz głęboki, surowy i przejęty.
Zdawało się, iż fala wielkich wzruszeń wzbiera mu w piersi i drży na ustach, że duszę ma pełną słów, które wymówić pragnie i nie może.
I ten surowy, poważny człowiek o mądrych stalowych oczach i paśmie srebrnych nici na skroni, miał wówczas w twarzy coś dziwnie młodzieńczego, prawie nieśmiałego. Nabierał tchu w piersi, podnosił na mnie oczy i... zaczynał mówić... o pogodzie.
Śmiać mi się chciało, wyciągnąć doń ręce, wołając: "Ale wymówże nareszcie! wymów te słowa, które ci tak ciężą! Będzie nam lżej obojgu".
Ale słowa miłości, które tyle razy wyrywały mi się z duszy, które tak łatwo wypowiadać w samotności, w ciszy wieczornej, kiedy nikogo nie widzę przed sobą, teraz gdy nań patrzyłam, przyobleczonego w oznaki dostojeństwa, z wstążeczką orderową u piersi, okazywało się, iż są niemożliwe i nigdyby mi na to nie starczyło odwagi. Na ręce jego płomykiem krwawym migotał ogromny rubin w pierścieniu carskim, darowanym ojcu jego za zasługi. Wiedziałam, że Dymitr bierze go tylko na wielkie uroczys-
tości, lecz dziś ten płomyk krwawy hipnotyzował mię, jak wzrok jadowitego węża i odbierał resztę odwagi.
Coś mi dławiło gardło i zamykało usta. Jakieś niewidzialne koło opasywało mię obręczą, której przestąpić nie mogłam.
Myślę, że uczucia tego doznawać musi człowiek, który postanowił umrzeć, doszedł do tego wniosku drogą logicznego rozumowania, i w chwili gdy ma rzucić się w wodę, czuje, że jakaś nieprzewidziana siła niewzięta w rachubę, wstrzymuje go u brzegu.
W roztargnieniu ujął Księgę Pielgrzymstwa, przyczem pierścień łysnął krwawem ślepiem jak wąż rozjątrzony.
Ta niezręczna sytuacja wprawiła mię w stan nieprzyjemny, uciążliwy, a wkońcu dojmująco śmieszny.
Wrażenie to do tego stopnia mną owładnęło, że hamując je i usiłując przemóc, wkońcu nie wytrzymałam, i po jakiejś niezręcznej przejmowie Biełgorodowa wymknęło mi się z oczu błyskiem figlarnym i niepohamowanym wybuchem śmiechu.
Patrzył na mnie w przerażeniu, niedowierzający i nagle wytrzeźwiony, jakby zbudzony ze snu, ale to dolegliwe wrażenie widocznie i jemu się udzieliło, gdyż zamieniwszy jeszcze kilka stów o procesie, o jakichś papierach, które gdzieś należy wysłać, wyszedł z pociemniałą twarzą, jakimś ciężkim, ołowianym krokiem.Śmiać mi się chciało, a jednocześnie ogarniał mię niepokój.
Wybiegłam do przedpokoju i ukryta za firanką śledziłam ruchy schodzącego zwolna, z pochyloną głową profesora.
Teraz gdy odszedł, kiedy straciłam z oczu wstążeczkę orderową i wspaniały pierścień, powróciłami śmiałość i piekąca tęsknota. Teraz pragnęłabym móc mu powiedzieć:
"Kocham Cię! szczęściem jest dla mnie widzieć ciebie, czuć twą obecność, przenikać się twojem uczuciem. I nic nie pragnę nad to. Będę szczęśliwa, byleby być tylko blisko ciebie. Jeśli tak kochasz jak ja, to i tobie do szczęścia wystarczy świadomość mojej miłości. "
Przeprowadzałam wzrokiem wysoką postać, rozpływającą się w oddali. W powietrzu huczały dzwony, w duszy mej było jasno i nieprzytomnie prawie od szczęścia.
Sylwetka Dymitra zginęła wreszcie na zakręcie ulicy. Zakryłam twarz rękoma i opuściłam się na krzesło.
- Dlaczego tego nie wypowiedziałam? dlaczego nie wyjawiłam spojrzeniem ni głosem, ani wyrazem twarzy? Co mię tak dziwnie krępuje wobec człowieka, który, w tej chwili nie wątpię, mię kocha?
Byłam wzruszona, radosna, doznawałam wielkiego ukojenia, lecz jednocześnie z głębi bezwiednej podnosił się głuchy niepokój i trwoga.
Czułam, iż on mię kocha, iż ma na ustach słowa wyznania, że zamierza je wypowiedzieć, a one mi są tak niezbędne do życia jak powietrze, jak oddech. Mieć pewność, że mię kocha, mówić, żeśmy dla siebie treścią bytu, radością i słońcem, i sobie na zawsze wierzyć.
Lecz poza tem uspokojeniem błyskała niepewność, iż on tych słów nie wypowie i od zamiaru odstąpi.
I znowu zwątpi o mnie. Znów będzie męczył się i tęsknił. Ucieknie, aby zapomnieć. Znów rozłączymy się i od siebie oderwiemy.
W głębi serca przemknął ból ostry, cichy, jakby przeczucie...
Mieczyk dziś wrócił ze szkoły silnie wzburzony i trzęsący się cały, z rozpalonemi oczami i wypiekami na twarzy. Z urywanych słów wywnioskować można było, iż wywołał w klasie gorszącą awanturę, tak że wdać się musiał w sprawę dyrektor. Mieczyk zamknął się w swoim pokoju i mówić nie chce. Wybadałam bladego i zaniepokojonego Bronka - i oto, co się okazuje:
Nauczyciel na lekcji historji w chwalebnej chęci obmierzienia uczniom przeszłości Polski przebrał miarę. Opowiadał, jak bezładnie złe i harde Lachy rządziły się w kraju, jak ciężko panowie krzywdzili i pracą uciskali biedny lud; jak prześladowali prawosławie. Wreszcie zaplątawszy się w opisie wojen kozackich i oblężenia Zbaraża, wymownemi słowy odmalował cały komizm sytuacji obrońców fortecy, żywiących się padliną i myszami.
Cała nieledwie klasa wybuchnęła śmiechem. Kilku Polaków słuchało, milcząc ponuro.
Ale tu powstał Mieczyk i w słowach gorących i silnych ujął się za zbarażczykami, a nawet poważył się wdać z nauczycielem w dysputę, w której pozwolił sobie sprostować parę przytoczonych faktów.
Nauczyciel oniemniał, zdumiony równie bezprzykładnem zuchwalstwem. Przyszedłszy do przytomności pobiegł do dyrektora, który z olimpijskiem dostojeństwem zgromił publicznie przestępcę i zagroził mu wilczym biletem.
Trzy dni tak przeszły... ciągnące się nieskończenie... On nie przychodził.
Chodzę jak nieprzytomna. Wykonywam powierzone mi prace, pomagam w egzaminowych wypra-
cowaniach z obcych języków, w lekcjach z Mieczykiem i Bronkiem, czytam głośno marnie i męczę się, męczę! Niepokój gryzie mi serce. Co będzie, jeśli on odjedzie?
Wieczna rozłąka i niepewność jego uczuć, i niemożność wypowiedzenia mu swoich - oto co mię czeka.
Ileż ja wycierpieć muszę jeszcze! A moglibyśmy być tak szczęśliwi....
W wieczór cichy rozsłoneczniony jak dzisiaj, iść razem wśród rozkwieconych gałęzi i słuchać szeptu wieczornego wiatru, pochylać się ku sobie, oczom swym pozwalać zatapiać się w jego oczach, bez przymusu, bez udawania, spojrzeniem przezroczystem, jasnem, promieniejącem od szczęścia. Rozmawiać niewielu cichemi słowami, w których się cala dusza wylewa...
Och! taką jedną chwilę mieć w życiu! szczęścia nieukrywanego, miłości świadomej i wyznanej, ileż mąkby mi to nagrodziło. - Myślę, że warto narodzić się, żyć i cierpieć, ażeby jednej takiej chwili od losu się doczekać.
A jeśli mi ona będzie odmówioną?
Wątpliwości opadają mię jak roje robactwa. Co ja wiedzieć mogę? Kiedy go nie widzę przed sobą, nie mogę wierzyć porywom swej wyobraźni. Czasem przecież nie wierzę im wówczas nawet, gdy na niego patrzę...
Wzruszenia, które w nim dostrzegałam, on je przeżywał, jestem tego pewną, ale w jak silnym stopniu? Czy rzeczywiście były tą cudną pieśnią nad pieśniami, tą boską melodją Ducha, jak mnie się wydaje? Albo ja wiem? W tem wszystkiem mogę krwawo się mylić.
O, jakiem szczęściem jest dla mnie, że jutro, pojutrze mogę go zobaczyć, spojrzeć mu w oczy, i całąhistorję tych kilku dni rozłąki wyczytać mu w głosie, ruchach i spojrzeniu.
I znowu dzień jeden będę spokojną, a później znów targać się zacznę i szarpać niedowierzaniem.
Tych słów wyznania pragnę jak umierający wody. Po nich życie moje się odmieni. Dalecy jesteśmy od siebie i 'musimy do grobu pozostać dalecy. A jednak życie moje wypełni się rozkoszą. I umierając życia straconego żałować nie będę. Do mogiły zabiorę ze sobą świadomość jego miłości.
To siła wielka, potężna jak żywioły, straszna, mocniejsza nade mnie, która ma mię w swej mocy. Ona opanowała mię całą, zawładnęła i rządzi despotycznie: ja zaś ulegam jej, poddaje się, bo... bez niej jużbym nie mogła żyć.
Cały interes bytu jest dla mnie skoncentrowany w tym człowieku. Zakrywam twarz rękoma, i czuję, że wszystkie tradycyjne nakazy gdzieś ode mnie odbiegły, rozwiały się jak dym... Poza nim niema dla mnie nic.
I znowu minął dzień jeden, ciężki, ołowiany. On nie przychodzi. A dzień wyjazdu się zbliża....
U chłopców lekcje się już skończyły. Bronek przechodzi do klasy następnej, Mieczyka jako buntownika i gorszyciela ze szkoły wydalono z zakazem przyjęcia do jakiegokolwiek zakładu naukowego,kiedykolwiek i gdziekolwiek. - Jest to wprost koniec jego karjery naukowej.
Zważywszy okoliczności majątkowe wujostwa i stosunki rodzinne, równa się to ostatecznej klęsce chłopca, a nawet poniekąd kompromitacji jego młodszego rodzeństwa, splamionego tożsamością nazwiska z wyklętym zbrodniarzem. Matka, zapracowana przy młodszych dzieciach i gospodarstwie, wiecznie zafrasowana i bezradna, nie 'mogąca zapomnieć, iżpochodzi z bogatej obywatelskiej rodziny, rozżalona teraźniejszą swą sytuacją, wiecznie skarżąca się, utyskująca i nieszczęśliwa. Ojciec, któremu z dawnego majątku pozostały tylko buta i fumy wielkiego pana i nieumiejętność pracy, który niedbale i lekkomyślnie porywa się na różne przedsiębiorstwa, i wszystkie się w jego nieudolnych rękach rozłażą, pochłaniając resztę rodzinnego mienia, - nie mają siły moralnej, aby inaczej wychowaniem chłopca pokierować i klęsce zapobiec.
Są jeszcze starsze dzieci w rodzinie, z pierwszego małżeństwa wuja, przyzwyczajone jeszcze do zbytków z lepszych czasów, niedołężne, wymagające i bezczynne. Elegancki nicpoń Rudolf i wiecznie niezadowolona Hortensja. Nie robią nic, natomiast domagają się wciąż różnych niedostępnych w ich stanie majątkowym rzeczy, zatruwając atmosferę domową rozgoryczeniem, kwasem i dąsami. Wszystko to wytwarza bardzo ciężką sytuację, w której każde nowe niepowodzenie przyjmuje rozmiary katastrofy. W listach obsypywali Mieczyka wyrzutami, nieledwie przekleństwami.
Matka jęczała, iż dawno przewidywała, że "nic z niego nie będzie", ojciec obiecywał kańczugiem na stajni się rozprawić i pomstował o plamę nazwiska. Oboje pragnęli przecież dobra syna, nie żałowali dlań starań i ofiar, i oto on tak boleśnie ich zawiódł. Zdeptał nietylko własną karjerę, utrudnił ją dla braci.
- "Ty wiesz - pisała matka - że żyję tylko wami. Od wielu lat już zapomniałam o sobie, nie dbam o swe wygody, rozrywki lub przyjemności, na wszystkiem się oszczędzam, wszystkie moje wysiłki skierowane są ku temu tylko, by was na ludzi wychować. Poto odmawiam sobie wszystkiego, latami całemi nic sobie nie sprawiam, wyrzekam się ludzi i towarzystwa, pracuję do utraty sił. I oto jakiej się nagrody od ciebie doczekałam!
Mieczyk wychudł, sczerniał jak noc, ale nie skarży się, milczy.
Mamie znów gorzej. Leży w łóżku. Odnowiły się jej ataki sercowe, nogi obrzękły. Siedzę przy niej, wpatruję się w jej twarz bladą, ale myśl moja wciąż ulatuje gdzie indziej. Jest nawet nieledwie ulgą dla mnie czuwać nad chorą: owe zajęcia drobiazgowe, pamiętanie o lekarstwach, przyrządzanie kompresów i t.d., które wyrywają mię przemocą z tego zaczarowanego koła, co mię opasuje.
Mama leży milcząca, z przymkniętemi oczyma, nie mówimy prawie ze sobą, lub potrącamy sprawy potoczne, ale jak zawsze będąc przy niej, odczuwam jakąś moc spływającą na mnie. Obecność kogoś czystego i dobrego, komu bezwzględnie ufam, kto bez słów ogarnia mię swą myślą i miłością strzeże.
Siedzę przy łóżku matki, spoglądam na twarz jej napiętnowaną śladami cierpienia, na usta jej spieczone gorączką, i usiłuję wchłaniać pamięcią dzieje jej życia, raczej one same płyną do mnie z jej rąk przezroczystych, które tyle razy w ciężkiej pracy widziałam, z jej zadumanego czoła, - i ogarniają mię na nowo.
A jednocześnie w słabym blasku nocnej lampy powstają inne mary, inne wspomnienia, rozwijają się z precyzją malowidła, dokładnie, w najsubtelniejszych zarysach, a wciąż przeobrażające się i zmienne, żywe.
Widzę jego ruchy, wyraz twarzy, spojrzenie pełne skoncentrowanej zadumy, którem mię przenika, rozważa jakby, brwi ściągnięte i kąty ust opuszczające się wyrazem bólu. Słucham słów dawno wypowiedzianych....
Tkwiły one zapewne w mej pamięci, zapadłe w otchłań wrażeń bezwiednych, utajone w podświadomości, teraz zaś w ciszy nocnej występują życiem drgające, z bogactwem niedostrzeżonych uprzednio odcieni i szczegółów.
A ze wszystkich tych słów niedomówionych, nagłych zasępień, cichych rozjaśnień radości lub ponurych przebłysków zazdrości tchnęła bezdenna głąb uczuć. Wglądałam się w to przewijające się pasmo widziadeł wspomnień, upajając się płomiennem, słodkiem wzruszeniem. "Nikt mię tak nigdy kochać nie będzie", myślałam sobie, i oplatało mię promienne rozrzewnienie, - i tuż jak żmija wślizgiwała się myśl inna: "to ułuda twej wyobraźni! złudzenie! złudzenie!" syczała śmiechem, urągowiskiem i jadem.
Siła woli przyzywałam się do upamiętania, wizje znikały. Widziałam znów pokój zatopiony w zmroku, przezroczyste zarysy okien, widniejące w pomroce bladem światłem, i tonące w cieniu łóżko mej matki. Zmieniałam jej kompresy na czoło, sobie zimną wodą twarz obmywałam i starałam się otrzeźwić.
Poco mącę sobie rozum uczuciem, które w rzeczywistości 'może nawet nie istnieje? W tem wszystkiem mogę krwawo się mylić.
Siadałam wyprostowana, otrzeźwiona, i dalej zmieniałam starannie miarowo kompresy, tylko jakieś zimne ostrze cicho przeszywało mi serce, ogarniając lodowatym chłodem.
Dziś wieczór zaszedłszy do pokoju chłopców, zastałam Mieczyka siedzącego w zamyśleniu ciężkiem, nieledwie w odrętwieniu. Próbowałam go pocieszać.
Wstrząsnął głową, jakby własne procesy myślowe doprowadziły go do pewnych wyników i żadnych interwencyj zewnętrznych nie potrzebował.
- Nie! to napróżno - rzekł - przynoszę tylko wstyd rodzicom i koszta.... Nas jest sześcioro. Ojcu i tak bardzo ciężko, ledwie nas może wyżywić. Zastanawiałem się nad tem głęboko. Mama ma słuszność. Ze mnie nic nie będzie...
Szanując cierpienie chłopca oddaliłam się cichym krokiem, pogrążona we własne udręki...
Kiedy pomyślę, jakie przeszkody nas dzielą, cały bezmiar życia realnego, i bliski termin jego wyjazdu, i tę niepewność, co nas jak gęstym mrokiem otacza, i trudność z jaką mu słowa wydobywają się na usta, i moją dumną nieśmiałość, i jego czujną na urojone obrazy drażliwość: - wydaje mi się niemożebnem, aby do porozumienia pomiędzy nami dojść mogło.
A o zerwanie ostateczne tak łatwo! Jedno nic...
Najgorszem jest to, że gdy ja przedstawiam sobie mniej więcej proces myśli i wrażeń, który się w nim odbywa, może mylnie, bo tego nigdy nie jestem pewna, lecz z wszelką dokładnością - on względem mnie przenikliwości tej nie ma. Mnie jedno spojrzenie objaśnia nastrój jego uczuć, nietylko chwili obecnej, lecz stanu, z którego wypłynął. On zaś wobec moich procesów psychicznych zachowuje się jak ślepiec, zdziwiony wciąż, i niepojmujący ich wewnętrznej konsekwencji. Subtelne odcienia, które odczuwając, odkrywają mi głąb jego psychiki, jego uwadze zupełnie uchodzą. Dlatego, gdy mnie do ostygnięcia wystarcza błahostka, on zraża się mniej pochopnie, wrażenia dosięgają go powolniej, lecz gdy ja równowagę i ufność odzyskuję względnie szybko, on w zniechęceniu i apatji trwa.
Mama spala już, oddychając wolno i równo, gorączka zdawała się zmniejszać. Przez okno, na granatowem tle niebios przeświecały srebrne oczy gwiazd.
Dla orzeźwienia się wysunęłam się na balkon. Okazał się zajętym. To Mieczyk siedział w ciemności nieruchomo, wytężywszy wzrok w pustą przestrzeń.
- Co robisz tak późno? Idź już, Mieczyku, spocząć. Przestań się martwić. Jeszcze się rozchorujesz.
- Mała szkoda... - odezwał się głosem dziwnym, jakby obcym. - Bo i co komu przyjdzie z mego życia? Co jestem wart? Rodzinie zawadzam tylko. Rodzicom przynoszę zakałę...
Napróżno próbowałam go pocieszać, przedstawiać mylność jego rozumowania. Mieczyk słuchał w milczeniu, ale czuć było, że sam zastanawiał się nad sytuacją i myśli jego płynęły własnym torem.
- Lepiejby może nawet, żeby mię już nie stało... Zniknie przynajmniej z naszego nazwiska plama, co rodzicom życie zatruwa, a braciom młodszym na drodze stoi. Mama może się zmartwi i płakać będzie, ale braciom uczyć się byłoby lżej...
Ze współczuciem i własną troską w duszy słuchałam majaczeń biednego chłopca. Noc tchnęła pogodą i spokojem. Miasto uśpione spoczywało w znużeniu. Z oddali niekiedy płynął jakiś szum i rozgwar, donosił się głuchy turkot dorożki, lecz wokół roztaczała się cisza i ciemność. Tylko granatowa otchłań niebios roztaczała się majestatyczna, wspaniała, iskrząc oczami gwiazd.
I siedzieliśmy tak razem w milczeniu, każde zajęte swojemi myślami.
"Nieobliczalna zagadka cudzych uczuć... których domysł może być własnej naszej wyobraźni złudzeniem"... wionęło mi w pamięci echo słów Dymitra, i słowa te wrzynają się w mój mózg.
- Miraż! miraż...
Ach! przestać raz się łudzić! nie biec w pustynię z zaschłem gardłem i spieczonemi usty, dla pochwycenia... mirażu...
Może dziś cały wieczór on mię czekał, drżąc na każdy odgłos dzwonka, a po każdym zwodnym zwiastunie czoło mu się zaciemniało, nurzał się w gorzkich myślach i przypuszczeniach? A kto wie? może siedzi spokojny, zadowolony, syty i ociężały, wspomina o mnie, mile połechtany wzruszeniem, w któremię wprawia, może już nawet trochę znudzony?... Pozwala łaskawie się kochać, jak władca litościwy i możny, czyniąc z siebie ofiarę, bo mu mię żal... Albo ja wiem?
W ciszy odezwał się głos Mieczyka stłumiony i jakby ochrypnięty:
- Jak oni teraz przebrną tę szkolną męczarnię? jak zniosą wzmożone prześladowania? Męczyć się będą tak jak ja, gorzej ode mnie. I to z mej winy!
Niebiosa mgłą się srebrnym obłokiem. Gwiazdy migocą tajemniczo. Jakaś bezbrzeżna zaduma opływa świat. Świat nieskończony, bezkresny, w którym cóż znaczy marne życie ludzkie i jego cierpienia?
- Gdybym mógł! gdybym mógł im dopomóc - męczył się Mieczyk - gotów byłbym... Lecz jestem bezsilny.
Znękany szept umilkł.
I znów zatopiliśmy się każdy w swoje dumania.
- Powiedział przecież - "przyjdę"! Dlaczegóż nie przychodzi? Dlaczego w przeciągu tych kilku dni nie postarał się mię widzieć? Wiem, że mu trudno byłoby znaleźć pozór dla wytłumaczenia bytności, że charakter jego wzbrania się przed używaniem wybiegów, że nie wie nic o chorobie mamy, że zapewne równie jak ja, więcej ode mnie, męczy się niepokojem.
Ale na Boga! jeśli mię kocha, to niepodobieństwa nawet nie powinny go zrażać. Powinien wytężyć wszelkie wysiłki pomysłowości, dowcipu, woli, żeby mię zobaczyć, wyśledzić, spotkać. A on czeka biernie, spokojnie i ociężale mej inicjatywy. Czeka bym przyszła ja... Na Boga! cóż to za miłość?
Porywała mię fala rozdrażnienia. Rada byłabym, aby się wszystko zerwało, zapadło, aby tylko mieć pewność! choćby nawet pewność, że mię nigdy nie kochał, że wszystko było tylko wytworem mejwyobraźni! Chciałabym zupełnie rozczarować się do tego człowieka. Albobym oszalała albo byłoby mi lżej...
W ciszę wpadł zadumany szept Mieczyka:
- Wyrządziłem im ciężką krzywdę! Uniosłem się bez pamięci o braciach. Nie umiem panować nad sobą. Winien jestem. Należy cierpieć w milczeniu.
Niebiosa rozpościerały się pogodne, majestatyczne, nieprzeniknione. W otchłannej ich głębi przeświecała myśl wielka, niedocieczona, dla której narodziny i śmierci narodów stanowią przelotną fazę istnienia. Oczy ku nim lecące urzekały się ich nieodgadnioną tajemnicą, i jakaś wizja potężna, straszna wprost swoim ogromem, zstępowała z mrocznych błękitów.
Wszechświat był łanem bezkresnym, a niezmierzone wysiłki miljonów, wsiąkając w jego łono, drzemały ram jak ziarna płodne, choć utajone, by po upływie nieskończoności wykwitnąć plonem gwiazd.
Ku tym bezbrzeżnym otchłaniom wzlatywała nędzna myśl ludzka, bijąc trwożnie skrzydłami, zatapiała się w ich przestwory i opadała trzepocąc się w trwodze niewysłowionej przed czemś nad miarę ludzką wielkiem, a niedościgłem i nieubłaganem jak sprawiedliwość. I zakrywając oczy w przerażeniu, nurzała się znów w swe małe, znikome cele, w niedolę własnego, mikroskopijnego istnienia. Rozpoczynała mrówcze zabiegi i troski ziemskiego żywota i snuła dalej wątek rojeń ułudnych.
- Co z nami będzie? czy rozejdziemy się ze sobą, nie powiedziawszy sobie wzajemnie, żeśmy dla siebie byli radością, rozkoszą i cierpieniem, w przeciągu całych lat? Czy też doczekamy się czasu, kiedy wystygli, przygnębieni, odrętwiali, wypowiemy sobie z goryczą, obojętnością, szyderstwem i głuchym bolem to wyznanie, które nam mogło taką radością życie wypełnić?
Obok mnie w ciemności rozległo się ciche, stłumione łkanie. To Mieczyk sennym głosem przemawiał jakby do siebie:
- Trzeba zatracić się, by braciom było lżej!
A noc spokojna, majestatyczna słuchała tej rozżalonej skargi polskiego pacholęcia, co w imię narodu swego cierpiał jak mąż przewidujący i dojrzały, a zarazem jak biedne, niesłusznie skrzywdzone dziecko, i na zmaganie się mrówek ziemskich spoglądała z boską pogardą, mirjadem srebrnych gwiazd.
W duszy drżącej współczuciem uczulam, że te legjony bezimiennych istnień cierpiąc dla kraju, pełnią bezwiednie jakąś ważną rolę w nieskończonym łańcuchu bytu, że z łez ich splatają się girlandy potężnych przyczyn i skutków sięgających w przyszłość daleką, że każda ofiara jak ziarno płodne zapada w bezmiar przestrzeni, a po upływie czasów plon wyda.
Poszłam nakoniec do nich. Byłam zmęczona i smutna.
Dzisiaj rano wyjechali kuzyni. Żal mi serdecznie Mieczyka. Ten chłopiec ma tak poważną troskę w oczach, jak człowiek dorosły, uginający się pod ciężarem cierpienia. Gdy się żegnał, usta mu drżały, spojrzał na mnie, jakby coś chciał powiedzieć, lecz wnet powściągnął się i na kamiennie smutnej twarzy kąty ust podniosły się naigrawającym, jakby sobie samemu urągającym uśmiechem!
Odszedł milczący, zasłuchany w sobie, z wyrazem cichego, niezłomnego postanowienia.
Byłam dziwnie znękana. W ostatnich dniach zajęcia miałam wiele, noce z powodu choroby mamy bezsenne, czułam się zupełnie wyczerpana i bez sił. Przytem to ciągle pytanie: "dlaczego nie przychodzi?
dlaczego nie wynajdzie jakiego sposobu by samoistnie dać mi od siebie znak życia?" - dręczyło mię do utraty równowagi. Ogarniało mię straszne zniechęcenie i zwątpienie, zwątpienie...
Gorąco było upalne i ciężkie. W powietrzu parnem, przesyconem elektrycznością, wiał jakby pomruk burzy. Porywały się podmuchy wiatru, a ziarna piasku, obłoki kurzu i liści, pochwycone pędem wirowały wkółko. W mieszkaniu Biełgorodowych okna jak zwykle szczelnie pozamykane. Agrypina w wiecznej trwodze o urojone przeziębienie brata broniła niewzruszenie dostępu świeżego powietrza, a może zarazem dopływu świeżych wrażeń... jego odrętwiałego spokoju niestrudzona strażniczka.
Mówiłam, że jestem chora ze zmęczenia i upału, że sił mi brak. Spytano, czemu nie odjeżdżam na wieś do babki? Żal mi się zrobiło, że on wzmiankuje tak obojętnie o moim odjeździe, że nie pojmuje jak trudno mi się oderwać od miejsc, gdzie niekiedy spotkać go mogę, dojrzeć przez okno lampę płonącą w jego gabinecie...
- Ciężko mi stąd się oddalić! - rzekłam, a głos mi zadrżał dziwnie przejmującą skargą. To jak gdyby twarda opona rozsunęła się na chwilę, a z za niej przejrzała dusza moja, żalu pełna.
On drgnął i poruszył się na krześle niespokojnie. Czy to może obawa przed Agrypina? której źrenice wbijają się we mnie zazdrosne i nieufne, i pod tem wejrzeniem czułam, że płonę.
Odczułam, że ona mię podejrzywa o chęć zagarnięcia Dymitra, że z całej mocy lęka się, niepokoi i nienawidzi. Ze swą arbitralną troskliwością męczy go, cięży mu u nóg jak snop kamieni. I nagle przemknęła mi myśl potworna, iż nie doznawałaby tej pożerającej męki, gdyby go tylko jak siostra kochała... Lecz jest on żywicielem rodziny, i dlatego strzeże go tak gorliwie, by w obce ręce nie przeszedł...
Z zachodu wypełzła ołowiana chmura, w której łonie hurkotało, jakby przewalały się kamienie. W pokoju nagle pociemniało, a wszystkie przedmioty przyoblekły się śniadą barwą.
Spytałam go, jak spędził tydzień ostatni. Odpowiedział, że ponieważ w uniwersytecie wykłady już się skończyły, a w sądzie ferje były rozpoczęte, skorzystał stąd, by odpocząć, i że przez cały czas na krok nie oddalał się z domu. A więc w tę straszną spiekotę, w ten upal, który jak rozpalonym ołowiem mózg przygniatał, on nie wychodził nawet wieczorem z dusznego mieszkania, aby zaczerpnąć powietrza.
Pojęłam, że bał się utracić chwili mojej bytności... Ja zaś tymczasem nie przychodziłam... W tonie zaś jego nie było wyrzutu ni goryczy, ale wspaniała pogoda, spokój i ufność. Może po owej przechadzce na górę Włodzimierską biedak wierzył w moje przywiązanie, w możliwość szczęśliwego rozstrzygnięcia naszych losów, ufał radośnie, i nie wymawiał mi swego małego, daremnego poświęcenia.
- A życie tymczasem ubiega... ubiega... - mówił. Żal mu widać było tych chwil, które mogły być szczęściem przepełnione, a minęły puste, nic z sobą nie przynosząc.
Wiatr zerwał się, zatrzepotał gałęźmi klonów obrzeżających ulicę i wszystkie nagle zatrzęsły kitą swych wierzchołków i przygięty się do ziemi. Górą przeleciał głuchy warkot gromu jak tętent pędzącego rumaka, a w szyby trysnęły krople gradu.
- Życie tymczasem ucieka - powtarzał - ubiega napróżno.
I dziwna rzecz. Naraz wezbrała we mnie gorycz i zniechęcenie, reakcja poprzednich pytań zatrutych zwątpieniem, świadomość tej bezdennej przepaści, która do końca dzielić nas będzie.
- Trzeba istnieniu swemu wytknąć określony kierunek i zdążać wytrwale do celu - rzekłam głucho. - Inaczej, istotnie strasznem jest przeświadczenie, że życie ucieka, pochłania wciąż nasze nadzieje i rojenia, i nic nam nigdy nie przyniesie w darze!
Dodałam, że mam ten cel w dążnościach narodowych, w najbliższych zadaniach na miarę mych sił zakrojonych, uosobionych teraz w przedsięwziętych przeze mnie wykładach w szkole wieczornej, gdzie od jesieni będę uczyła gromadkę ubogich dzieciaków.
W śniadym pomroku posuwających się chmur, co przysłaniał wszystkie kontury przedmiotów, jak gdyby sypnął na nie garść popiołów, doznawałam szczególnego wrażenia goryczy i przygnębienia. Serce ściskało się przeczuciem smutku, a miłość jego wydawała mi się tak dla mnie niedościgłą, tak niepodobną do ujęcia i oparcia na niej życia, że niejako wyrzekałam się jej zgóry w programie przyszłości.
Jego nawzajem słowa te wprawiły jakby w przykre zdziwienie. W zarysach ust przebijało rozczarowanie i boleść.
Odparł mi cierpko, bezwzględnie, zwalczając moje "egzaltowane" poglądy. Zasypywał szorstkiemi argumentami, błyskając ostrym, rozdrażnionym wzrokiem.
- Pani jest dzieckiem zarówno w swych pojęciach jak i uczuciach. Pani się zdaje, żeś zdobyła indywidualne przekonania i samowiedzę czynów, a masz tylko ślepą rutynę i fantastyczne zachcianki. Panibyś chciała rwać się w obłoki - biedne orlątko z obciętemi skrzydłami, a zdołasz wznieść się tylko na wysokość narodowościowego kurnika. A gdyby kto ci chciał odkryć szersze horyzonty i rozwiązać pęta, to odwrócisz się z trwogą i zasłonisz oczy, i słusznie, bo ta ciasna sfera tradycji i stosunków jest ci najwłaściwszą.
Wyrzucał słowa w rozjątrzeniu, jakby zabijając niewidzialnego wroga. Stawał się prawie brutalnym. Wrzał w nim gniew głuchy i nienawiść; zdawało się, iż radby mię zgniótł.
Milczałam, wlepiając weń oczy przerażone i cierpiące. Uważałam, że dowodzeniom jego brak słuszności, że niekiedy własnym przekonaniom zaprzecza, starałam się oponować, ale słowa wydobywały mi się cicho i z trudnością.
Burza pędziła, furkocząc jak stado koni w rozhukanym galopie, zacinane krwawym biczem błyskawic. Wokół tętniało i huczało, ryczał grzmot.
On unosił się coraz gwałtowniej.
- Naród polski mógłby jeszcze odrodzić się do przyszłości szczęśliwej, lecz przedewszystkiem pozbyć się musi swych złudzeń. Niedarowanem zaślepieniem jest wnosić, że zdoła to uczynić samoistnie, w oderwaniu od głównego pnia słowiańszczyzny. Tylko w związku z tą wielką całością czeka go świetny rozwój kulturalny i ekonomiczny. Tu może spełnić użytecznie swą rolę jako czynnik pomocniczy dla wzniecenia tej postaci narodowej działalności, która umożliwia powstanie niezależnego wewnętrznego życia, wytworzenia wielkiej samoistnej cywilizacji słowiańskiej.
W dziejowym pochodzie ludzkości każdy naród ma do spełnienia zadanie zastosowane do swych indywidualnych właściwości. Słowianie powinni spełnić swą wszechludzką misję, której nie dokonali ich poprzednicy: przywrócić zmaterializowanemu światu wiarę w kierownictwo sił duchowych.
Unosił się. Czoło jego promieniało. Czuć było, że te przekonania stanowią najgłębszą treść jego istoty.
Agrypina przestała strofować sarkastycznie uśmiechniętego, niedbale rozwalającego się na kanapie Sierożę i patrzyła na brata z uwielbieniem.
Mnie też zahipnotyzował i porwał. Byłam pod urokiem słów jego.
Zdawał się budzić z pochłaniającej go koncentracji. Przeciągnął ręką po czole, starając się powrócić do chwili obecnej.
- Ale to stanowisko słowiańszczyzny wymaga, by wszystkie narodowości tego szczepu zjednoczyły swe dążenia, by połączyły się w jednym związku - dodał, patrząc na mnie surowo.
- Czy to zbliżenie ma być wymuszone siłą? - zapytałam, ze ściśnionem gardłem. Czar jeszcze trwał, ale myśl się budziła i usiłowała zeń się wyłamać. - Czy przystępując do związku, naród polski ma utracić swą odrębność?
- Ależ uchowaj Boże! Zbliżenie to opierać się może tylko na zupełnej swobodzie rozwoju. Ale jest grzechem niedarowanym jedną gałązkę szczepu od pnia odrywać. Wyjdzie to jej zresztą tylko na złe. Pozbawiona swych naturalnych soków żywotnych musi uschnąć i zamrzeć.
- My nie jesteśmy oderwaną gałęzią słowiańszczyzny, lecz raczej jej przednią strażą. Samoistność naszej narodowości jest faktem niezaprzeczonym: mamy własny swój język, historję, literaturę. Dlaczego jeden z najbardziej kulturalnych narodów ma być pozbawiony zasadniczych warunków bytu? praw do takiej organizacji, któraby nie naruszała swobody we wszystkich objawach życia.
- A dlaczegóż opierając się na tejże zasadzie, Polacy pragnęliby zawładnąć innemi plemionami, mającemi również uzasadnienie bytu? Dlaczego w teraźniejszości i przeszłości pretensje ich sięgały poza obręb rzeczywistych ich' granic etnograficznych?
- Nie, panie! Polska nigdy nie pragnęła podbojów i nie propagowała ucisku! Jeżeli jej ulegały inneplemiona, to tylko na mocy prawa, przez które ciemność ustępuje przed światłem.
Chodząc po pokoju słuchał z niecierpliwością, lekceważeniem i chłodnym gniewem.
- A godził się też honor polski z myślą uprawnienia Białorusinów i Rusinów? a tolerował też jezuityzm obok siebie kościół prawosławny? Nie. On w imię swej narodowości żąda politycznej władzy nad innemi szczepami, a pretensje te popiera ślubowaniem, że będzie orężem dla pierwiastku oświaty.
- Wy zaś pragniecie wszystkie rzeki narodowościowe stopić w jednem morzu słowiańskiem z nadzieją, że zabarwi je dopływ najszerszy. Jest to tylko zamaskowana zaborczość!
- Zaborczość nasza nie potrzebowałaby maski. Z jednej strony silny naród, potężne państwo, a naprzeciw odłamek słabej, politycznie przeżytej narodowości!
Błyskawica jak smok ognisty przewinęła sie po niebie i na chwilę rozżagwiła świat krwawa łuną. Piorun uderzył w dzwonnicę pobliskiej cerkwi. Rozległ się ogłuszający trzask i łomot.
Agrypina porwała się i zaczęła pośpiesznie kłaść znaki krzyża. W tej wolnomyślnej ateuszce strach wzbudzał zwykle oznaki wiary. Sieroża skrzywił się z niesmakiem, przymknął oczy i uszy delikatnie zakrył palcami.
- Toż rozpętały się dziś djabły! - bąknął drwiąco w kształcie usprawiedliwienia.
Znowu mignął błysk oślepiający. Nie zważałam na to. Krew mi buchnęła do twarzy. W sercu mi też grały pioruny, rozlegał się płacz polskich dzieci.
- To wyście swojemi knowaniami i przemocą kwitnące państwo na szmaty podarli! Narodowi polskiemu zarzuciliście stryczek na szyję, obaliliście naziemię i gdy chciał powstać, sznur zaciskaliście do uduszenia. Dlaczegóż teraz jeszcze boicie się tego słabego odłamka? dlaczego na każdym kroku stosujecie ograniczenia? Zdawałoby się, że przy takiej nierównowadze sił możnaby dopuścić swobodne współzawodnictwo słabego z silnym. Ale wy zdławiwszy ciało narodu, czujecie, że duch wam nie ulega, i że ostatecznie was zmoże!
Twarz Biełgorodowa zabarwiła się purpurą gniewu.
- Musimy wszelkie zakusy samoistności podporządkować idei wszechjedności i potęgi państwowej, aby różnolitość słowiańszczyzny doprowadzić do wspólnego mianownika.
- Myli się pan! Jedność zewnętrzna, przymusowa, nieoparta na pierwiastku wewnętrznej swobody duchowej, doprowadzi was niechybnie do rozpadnięcia się i rozkruszenia na atomy.Żyły na czole jego nabrzmiały, oczy błysnęły ponuro i zawzięcie. Sieroża, znów rozpostarty lekceważąco na kanapie, śledził z zajęciem grę twarzy wuja i sardonicznie chichotał.
- A wybyście radzi tę chwilę rozkładu przyśpieszyć? - rzekł Biełgorodow z tłumioną wściekłością.
- Radzibyśmy wszystkiemu co koniec przyniesie wszelakiej przemocy i ciemiężeniu - odrzekłam hardo.
- Taaak? razi was przemoc państwowa? bo z ciemięstwem klasowem pogodziliście się oddawna. Umieliście drzeć skórę z ludu! Cha, cha, cha! pani, wnuczka kasztelanów, dumna ze swych przodków i swojego urodzenia - roześmiał się urągliwie.
- Tak, dumna jestem ze swych przodków - odparłam wyniośle. - Całe szeregi ludzi zacnych i prawych mię poprzedziło, niewiast cnotliwych i mę-
inych, obywateli ofiarnych dla kraju, którzy nie darli z ludu, lecz go bronili, na których sumieniu żadna krzywda ludzka nie zaciężyła, a których jestem moralną spadkobierczynią po rozgrabieniu przez innych materjalnego dziedzictwa.
Zacisnął zęby i odwrócił się. Rysy jego drgały bólem.
- Rozumiem. Ma pani wielką pogardę dla tych, którzy w przeszłości nie dosięgli tych wspaniałych ideałów. Ależ i oni także bojowali w imię zasad i pełnili to, co uważali za narodową powinność. Tylko że te zasady wyrosły z innego pnia i odmienne nosiły cechy!
- Tak, zupełnie odmienne - wyrzekłam chłodno.
Targał niecierpliwie brodę i usiłował opamiętać się i ochłonąć.
- Co nie wyłącza możności bardzo sceptycznego zapatrywania się na ich wartość - rzekł lekko, wracając do tonu zwykłej rozmowy towarzyskiej. - Wszelkie zarysy zmieniają się zależnie od punktu widzenia. Pani też, zakładając szkołę dla kilkunastu urwisów, mniema, iż spełnia ważne zadanie, w którem znajdzie pełnię szczęścia.
Podniosłam na niego oczy bardzo smutne.
- Nie szukam szczęścia - rzekłam - i nie spodziewam się go... Ale zadanie to może wypełnić życie, jeśli przypadkowo złożyło się ono tak opacznie, że pełniejszego szczęścia dać nie może.
Spojrzał na mnie z głuchem rozdrażnieniem.
- Jakto? dlaczego złożyło się opacznie? - to trzeba mieć odwagę je rozprostować i choćby wydrzeć od losu swoje szczęście!
I fala jakichś wielkich wzruszeń zawibrowała pomiędzy nami. Poddawał się jej, lecz jednocześnie zdawało się. że go to doprowadza do wściekłości.
- Bo i co patii oddawszy- wszystkie swe siły, zabijając się pracą, zdoła spełnić? - mówił. - Przypuśćmy, że kilku malców wartych 3, mówiąc językiem szkolnym, wykierujesz na ludzi 4 stopni. Oto i wszystko!
- Nic więcej nad to nie pragnę - rzekłam cicho. - Jeśli uczyni to każdy w swoim zakresie, cały naród się podniesie.
- Aa! - wyrzekł przeciągle i zamilkł.
W oddali jeszcze huczało i grzmiało, lecz niebo zaczynało się rozjaśniać. Burza z łomotem i trzaskiem przeszła mimo ł popędziła dalej.
Wyszliśmy na balkon. Zjawiła się dla pilnowania nas Agrypina. I nadaremnie się trudziła. Niebyśmy już sobie więcej nie powiedzieli.
Zawiązała się potoczna rozmowa. Ja miałam ruchy drewniane, kibić sztywną i głos bez dźwięku. Cierpiałam bardzo. Poco mi było zaczynać ten spór w przeddzień odjazdu? Poco wysunęły mi się słowa, inne zupełnie od tych, które żarły mi serce w noce bezsenne, a któremi chciałam przelać mu w duszę otuchę i ufność na ciężki czas rozłąki.
Profesor był zasępiony. Miał w oczach wyrzut nauczyciela, którego ulubiony uczeń zawiódł haniebnie pokładane w nim zaufanie i sromotnie obciął się na egzaminach. Spoglądał na mnie karcąco.
- Nie lubię - rzekł porywczo - gdy kobiety zabawiają się w ideje, zajmiast spełniać swe przyrodzone, swe jedyne posłannictwo: zamiast być naszem szczęściem!
- Znalazłby je pan w haremowych kobietach. Te wypełniają doskonale swą wyznaczoną im łaskawie przez pana misję.
- Ach, duszeczki! duszeczki! - zaszczebiotał we drzwiach głos pieszczotliwy baronowej Zenaidy.
- Uciekam od burzy! schroniłam się do was... Czyście nieradzi?
Wfrunęła jak barwny, pachnący chypre'm, trochę ociężały motyl i usiadłszy bardzo blisko Dymitra, przy każdem poruszeniu muskała go koronkami swych uperfumowanych falban, śmiejąc się przytem przeciągle i wbijając weń uporczywe spojrzenie.
- Tak właśnie wygląda na jawie... pańskie szczęście, - rzekłam powstając.
Twarz Biełgorodowa pociemniała gniewem.
- Więcej pożytku przynieść może łan pospolitego żyta niż fantasmagoryczny miraż lasów palmowych! - rzekł z wrzeniem tłumionem.
Z afektacją pochyłił się ku rozradowanej baronowej, udając, że słucha z zajęciem jej paplaniny.
- Ależ nie wątpię! - rzekłam z uśmiechem - żyto daje wam przecież upajający haszysz, wasz ulubiony nektar narodowy!
Błysnął ku mnie rozjątrzonym wzrokiem. Zenaida odwracała ku nam kolejno strojną głowę i wodziła zdumionem, niespokojnym spojrzeniem jak gęś strwożona.
- Jutro odjeżdżam - nadmieniłam obojętnie. - Żegnam państwa.
Czułam, że gdybym najdłużej nawet tu pozostała, wymówić tamtych słów miłości i wiary jużbym nie miała mocy.
Wróciłam do domu. Mama, zdrowsza znacznie, jaż spała. W saloniku mignęła mi śnieżna twarz Kloci, z czołem wspartem na dłoni, chmurnie zamyślonej jak anioł posępny. Obok niej widniała postać nieszczęśliwego, rozczerwienionego i potniejącego Józefata w trakcie zwierzeń serdecznych.
- Nie mogę tego taić przed tobą, kuzynko! nie chcę oszukiwać! ja przed tobą jak w kościele... po-
wiem ci prawdę jak przed konfesjonałem... sama mię osądź!
W jadalni słabo oświetlonej komicznie rozradowany przechadzał się Bolek.
- Widzisz? narobiłem niechcący bigosu!
Przykładając palec do ust i wznosząc brwi znacząco, niewysłowionemi grymasami wskazywał rozmawiającą w salonie parę. ściągając ze zdumieniem ramiona i oczy podnosząc do góry, jakby wzywając niebiosa na świadectwo swej niewinności.
- Oddawna tęskniłem do kobiet a zarazem obawiałem się ich, - głośnym szeptem zwierzał się Józefat, - nie umiałem poruszać się w ich obecności. Myślałem wciąż o nich, pragnąłem ich towarzystwa, a nie potrafiłem przemówić, czułem, że wobec nich staję się niezgrabny i śmieszny. Wkońcu tęskniłem tak, że nie mogąc mieć porządnej, wziąłem... ot!
Prztyknął lekceważąco palcami, wzdychając żałośnie i rozgłośnie jak miech kowalski.
- Wziąłem na hańbę dla siebie. Nie dlatego iżby... bo przecież mężczyźnie wszystko wolno... Wybacz, kuzynko, ja wiem, że ty inaczej patrzysz na te sprawy, ale przecież to jest zdanie ogólne... Więc nie dlatego... ale czułem że od niej błoto!... że ona ściąga mię do najniższego poziomu, że kontakt z nią wprost mię zatruwa. A tam w Zalesiu błąkało się jeszcze na każdym kroku wspomnienie matki, i oto nie mogłem przenieść, by ona... A tymczasem...
Chmury wyznań zgęszczały się. Józefat tarł rozpaczliwie czoło i oblewał się potem. Klocia z brwią surowo ściągniętą i zadumaną twarzą, pilnie słuchała.
- Nie obwiniaj siebie! - rzekłam do Bolka mimochodem, idąc do swego pokoju. Dawno się już przecież ku temu kłoniło.
- Ale ja wywołałem niebacznie, podbudziłem... Nie przeklinasz mię, entuzjastko?
- Ciebie, mój Bolku? A cóż ty właściwie obchodzić imię możesz?
Przeszłam, drzwi zamykając za sobą. I naraz uczułam bezdeń obojętności, która mię od nich, od swoich dzieliła. Nie wśród rodziny Dymitna, ale tutaj czułam się obcą...
Zaczęłam układać rzeczy do podróży - i nie mogłam. Niepokój jakiś rwał mię i pędził. Biec gdzieś! zrzucić z siebie jarzmo przymusu, odetchnąć pełną piersią, zwalić ten gniotący kamień milczenia!
Otworzyłam okno. Burza już przeszła, powietrze pachniało ostrą świeżością. W oddali turkotał grzmot odległy jak ostatnia perła rozsypanych paciorek, ale wśród rąbków chmur gdzie niegdzie przeświecały gwiazdy.
W sercu targnęła mi się nagle paląca tęsknota. Wróciłam do saloniku. Klocia z tymże samym wyrazem skupienia, skoncentrowanego rozmysłu w ciemnych brwiach ściągniętych, siedziała na dawnem miejscu, Józefat rozogniony i rozgorączkowany, trochę jakby spłakany, kończył swoją przedmowę.
- A teraz, teraz, kuzynko - widzisz!... jestem niegodny! Ty... ty nie wiesz nawet co mogłabyś zrobić ze mnie... Ja., ja przy tobie stałbym się innym człowiekiem! ja mógłbym... Ale gdybym teraz na ciebie śmiał oczy podnieść, byłbym chyba najniegodziwszym z ludzi! Wypędź!
I patrzał na nią wiernemi oczami psa.
Odezwałam się, proponując wspólną przechadzkę. Tak byli zatopieni w rozmowie, że teraz dopiero wejście moje zauważyli. Bolek poparł moją propozycję, - przystali chętnie. Przy mamie pozostawiliśmy służącą. Wyszliśmy.
Powstają walna narada, dokąd iść. Nie brałam w niej udziału. Towarzystwo skierowało się na górę św. Włodzimierza.
Znów w mroku nocy roztoczył się przede mną widok wspaniały. Góry zbiegłszy się nad rzeką, podnosiły krnąbrne łby rozczochrane, powiewając bujną grzywą zarośli, a w dole Dniepr płynął majestatyczny, migocąc srebrną łuską.
- Gdyby on tu był! gdybym choć raz wypowiedzieć mu mogła...
Siedziałam wpatrzona w rozsiane światełka przeciwległego urwiska, które wygląda stąd jak czarodziejski ogród zawieszony w powietrzu. Nie odzywałam się i nie słyszałam, co obok mnie mówiono. Słuchałam co mi w duszy mówił on. Serca nasze śpiewały hymn miłości i boleści. Zrzuciliśmy z siebie głaz milczenia, co nas przytłaczał lat tyle, wierzyliśmy sobie i byliśmy tą wiarą szczęśliwi. Zarazem w piersi podnosiła się gorycz przeczucia, że tak być musiało, że to nastąpić mogło, lecz że się nigdy nie stanie.
Cierpiałam głucho, lecz strasznie. Z głębin podziemnych wyłaniała się samowiedza, że coś w mem życiu uległo stanowczemu załamaniu się, że stało się coś fatalnego a niecofniętego, co się już naprawić nie da. I świadomość ta przeszywała mię jasnym błyskiem noża.
Stanęłam przy balustradzie altany;, gdzie niedawno siedzieliśmy oboje, patrząc na rzekę. Serce mi ścisnął straszny żal. Chciałam płakać i krzyczeć z bólu.
Wracaliśmy. Użyłam mnóstwa argumentów i wymowy, by skłonić towarzystwo do powrotu ulicą, przy której leżało jego mieszkanie. Przechodząc przeciwległą stroną chodnika podniosłam wzrok:
w oknach jego gabinetu świeciło się jeszcze, a smukły cień z założonemi na piersi rękoma, przesuwał się zwolna, krokiem automatycznym i zadumanym, krocząc od okna w stronę drzwi, - i zpowrotem. Doznałam nagle wielkiej ulgi, jakbym zdobyła realny i niezbity, nieulegający zaprzeczeniu dowód, że przecież trwa w myślach o mnie... Nagle uspokoiłam się.
* * *
ZŁUDNE MARZENIA.
Jestem w Horodyszczu u babki.
Dobrze mi tu jest, wesoło i spokojnie. Jakiś wielki, powagi pełen spokój i zadumana cisza wieją z białych ścian starego dworu, osłoniętych wieńcem lip rozłożystych. Otaczają go one zieloną strażnicą, nad dachem splatając opiekuńcze gałęzie i szumią w uroczystej zadumie, wspominając ubiegłe dzieje. Zastałam je w kwiecie, wyglądające jakby całe roje blado-złocistych motyli zawisły u ciemnozielonego listowia, trzepocąc nad wiotką koronką kwiatów. Wokoło brzęcząc unoszą się pszczoły i płyną potoki woni poważnej, rzewnej i słodkiej; - a w szumie tym, brzęczeniu i balsamach stary dwór tonie niby w melodji legend prastarych.
Brama zawsze otwarta!, jak otwarte do powitania ramiona, od niej biegną dwa szeregi jesionów, które cienistem kołem otaczają cały ogród i gospodarskie budynki Ganek obszerny, wsparty na słupach oplecionych dzikiem winem, co pnąc się w górę aż na dach gontowy, zwiesza się w bujnych festonach, przeglądając się w połyskujących taflach okien. Wonny gąszcz bzów splątanych z jaśminami okrywa stopy białego dworu, u nóg rozściela się puszysta murawazmisternym haftem różnokolorowych klombów, przepleciona wstęgą białych ścieżek, co wiją się biegnącw gąszcz wysmukłych akacyj, okrążają kilka ławeczek, drzemiących w koronkowym półcieniu, i śpieszą dalej, w głąb ogrodu, gdzie w gąszczu czeremchy i kalm wznoszą się białe mury, a na lazurowem tle niebios rysuje się smukła wieżyczka ogrodowej kaplicy.
Cicho tu, świeżo i wonno.
Teraz dni całe bujam w ogrodzie, przebiegam. aleje, pochylam się nad kwiatami, badam wzrost krzewów zasadzonych przed kilku laty. W mrocznym półcieniu zasiadam na omszonych kamieniach" patrząc jak złote smugi słońca przeświecają przez szmaragdowe liście i drżąc kładą się na murawie.
Jest w głębi parku na samym skraju lasu miejsce "zaklęte", zgrozą lęku owiane, niemy świadek wielu klęsk rodzinnych, ponury, ciemny staw w zaroślach. Przed kilkuset laty jakiś okrutny nasz przodek urządził tu krwawą nad zbuntowanymi poddanymi egzekucję, - i odtąd coś w nim "straszy". Niejednokrotnie w głuchą północ słyszano jęki wydobywające się z topieli, jakby żywego katowanego człowieka. Pastuszek, poszukujący zbłąkanej owcy, widział raz fosforyczne ogniki błyskające ponad topielą i orszak postaci sunących ponad wodą, przezroczystych jak mgła. Były to może opary wodne, które w przerażonych oczach przybrały postać widm fantastycznych, jednakowoż miejsce to odtąd zaczęło używać zlej sławy, roztaczać wprost strach zabobonny, przypadkowemi okolicznościami podsycany. Tu zabił się niefortunnym wystrzałem mój pradziad, polując na cyranki; tu się utopił kąpiąc jeden z jego synów; tu wreszcie ujęto mojego ojca.
Miejsce to, unikane jako przeklęte, zakryło się gąszczem i droga do niego zarosła.
Po naszym powrocie, gdy mama witała każdy zakątek ogrodu, babunia upominała ją troskliwie:
- Pamiętaj, Anno! nie idź nad staw!
- niosąc otuchę i pokrzepienie w swem kochającem, dziecięco czystem sercu.
Jest ona dzieckiem tych czasów, gdy wiara była przewodniczką życia, serca biły w zgodzie z rozumem, a z nieskomplikowanych zamysłów jak piorun wypadał czyn.
Nad głową mamy przewlekły się szare dni zwątpienia, posępne, ciężkie i smutne; gdy cala siła wytężona była nie na płomienne wybuchy, lecz głuchy, zacięty i prawie beznadziejny opór; w postaci też całej nosi piętno owej cichej, zawziętej wytrwałości w pożerającem duszę zwątpieniu i smutku. Nie lubi i nie chce się wynurzać, nie wyjawia swych uczuć, milcząca i napozór chłodna. Mało kto wie, jak te surowe oczy miłośnie i tkliwie patrzeć umieją, jak to skryte serce gorąco potrafi kochać i czuć, to wielkie serce, przed wzrokiem ludzi zamknięte. Babunia ma duszę młodszą niż mama.
I teraz patrząc w jej oczy żywe, młodzieńcze, w twarz okoloną siwemi puklami, rzeźwą i uśmiechniętą, która tyle razy pochylała się kiedyś nad mą kolebką, czuję się jeszcze małem dzieckiem, i bierze mnie ochota, ustami przylgnąwszy do jej ręki, szczebiotać jak ptak wesoły i ufny, śmiać się i śpiewać.
A w drodze było mi tak smutno! tak ciężko na sercu! Łzy dławiły mi gardło. Rozstawałam się z nim w rozjątrzeniu, niechęci, bez pożegnania prawie, i oddalałam się, myśląc że pamięć ta przeklęta, niepokonana bezustanku gnieść mię będzie i ciężyć nade mną.
Jednakże, gdy droga skręciła nagle w górę po piasku, który błyszczał jak szkło, gdy dzikie grusze przydrożne, oblane promieniami słońca, zaszeleściły drobnemi liśćmi, gdy cała okolica roztoczyła się przede mną, pokryta łanami falującego zboża, z daleką ścianą siniejącego lasu, ze srebrną taflą rzeki w głębi, z szeregiem smukłych topoli dumnie strażu-
jących nad nią i starym drewnianem mostem, który drżał cały i dygotał od kół przejeżdżającego powozu; gdy ukazała się wieś zatopiona w sadach wiśniowych, lśniąca białemi ścianami chałup, przy których wznosiły się stogi, iskrząca się w słońcu zielonawemi szybkami okien, w które zaglądały kiście malw smukłych, czerwonych piwonij i gorejąco żółtych nagietków; gdy rozesłała się smuga zielonej, porosłej niską trawą ulicy wioskowej, gdzie bawiły się gromadki bosych, w zgrzebnych koszulkach dzieciaków, i przesuwały się smukłe i dorodne postacie czarnobrewych dziewcząt w krasnych zapaskach i haftowanych koszulach z rękawami bufiastemi; gdy nakoniec ujrzałam parkan, otaczający ogród, i nagie wszystkie szczegóły otoczenia rzuciły mi się do oczu, takie dawne, takie znajome, takie kochane! - wielka, ogromna radość wypełniła mi piersi. Poczułam, że przykładam usta do zdroju życia, żem z tą rodzinną ziemią moją złączona węzłami spójności, nieledwie zjednoczenia, że tu żyć mogę cicho i błogo, zespolona z tym zakątkiem.
A gdy z za drzew wynurzył się biały dwór z gankiem oplecionym dzikiem winem, a za filarem dojrzałam postać babuni nieruchomo stojącej z ręką przyłożoną do czoła, wyglądającej na drogę, wyskoczyłam z dziecinną radością pensjonarki" obejmowałam i całowałam ręce babki, a serce trzepotało się radośnie jak ptaszę.
Siedzę na kłodzie obalonego drzewa, głowę oparłszy o pień brzozy, która powiewa zieloną kaskadą migotliwych liści. Gałęzie pochylają się nade mną z cichym szeptem zadumy i zwierzeń, listki trzepoczą lśniąc śniadem srebrem, a wiatr hulaszczo szumiąc skrzydłami, leci gdzieś w przestrzeń. Natura przemawia do mnie tysiącem odgłosów, a jest cośdziwnie wielkiego i kojącego w tej pieśni. Siedzę zasłuchana i wgłębiona w rozhowor, który las prowadzi, i jest mi błogo, spokojnie i dobrze: burza, hucząca przedtem w mej piersi, ucichła...
Bo też to dziwnie podniosły, uroczysty śpiew starego lasu, co mię ogarnia. Niema tu zgiełku ni drobnych zabiegów powszedniego bytu, banalności ni udawania. Panuje tu wielkie żywiołowe życie natury, uproszczone, a zbliżone do Prawd Wieczystych.
Górą starych dębów płynie szept poważny i majestatu pełen o tajemnicach wiecznego bytu.
Spodem leszczyny drżą Usteczkami, jakby dygocąc z trwogi, a brzozy jak płaczki bezradnie rozpuszczają warkocze. Po gałęziach grabów szept zgrozy i trwogi przelata, aż uginają się wierzchołki, wstrząsając z przerażenia. Rozśmiały się figlarnie gałązki malin, kołysząc swawolnie purpurowe grona, trzmielina rozchyla krasne wargi, wabiąc złotem jadowitego ziarna...
I znowu płynie szept groźny i dojmująco przenikliwy - dreszcz przerażenia i cisza.
Cała natura stoi wsłuchana, jakby wstrzymując oddech w zadumie i skupieniu, i tylko kilka liści szamocąc się odrywa z gałęzi i pada, jak samobójcy rzucając się w przepaść.
Siedzę i słucham tej pieśni natury, - i dziwne! miłość moja, ta miłość co mi niedawno duszę szarpała, cicho we mnie spoczywa, jakby przysypana popiołem, jakby przysnuta mgłą. Poprostu nie myślę o niej: czuję ją może, ale o niej nie myślę. Jest ona niby zamknięta w najtajniejszej głębi mego serca, owinięta fantasmagorią wrażeń i przez ich splątane opony przedrzeć się najaw nie może. I jest mi dobrze, spokojnie, oddycham lżej.
Mimowoli nasuwa się pytanie: czy to już koniec? - może już kochać przestałam?
Nie myślę o nim, nie dręczę się wątpliwościami jego uczuć. Ogarnia mię niby sen wieczny, błogi znieczulający na sprawy życiowe. Wszystko staje się obojętne. Przytulam głowę do pnia omszałego i myślę spokojnie, iż miłość owa jest marą nieujęta, którą rzeczywistość rozwieje... I nagle wkrada się do serca ból cichy, dolegliwy, przeszywa je ostrzem.
Tak, ja już o niej nie myślę, ale ją czuję.
Ona unosi się nade mną, jak wielka racja mojego bytu, cel istnienia, pochłania mi duszę, i nieujęta jak eter, świat cały sobą wypełnia. A gdyby mi jej zbrakło, życie straciłoby urok.
Dzisiaj poranek niedzielny. W rzeźwem powietrzu płyną poważne odgłosy dzwonów, panując nad okolicą.
Wokół spokojnie i cicho. Nie słychać turkotu młocarni ni brzęku kos. Zabiegi dnia codziennego zda się ustały.
Przez jesionowe szpalery widzę dążące do cerkwi mołodyce, strojne w obcisłe zapaski, w koralach na szyi, w białych zasłonach "namitek", lub krasnych chustkach, wysoko uwiązanych na głowie, w rodzaju wschodniego turbanu. Dziewczęta kształtne, smukłe jak topole, czarnookie, z haftowanemi rękawami wydymającemi się jak gotowe do lotu białe motyle, z olbrzymiemi wieńcami maków, bławatków i nagietków na ciemnych włosach, z tęczą różnobarwnych wstęg wplecionych w bujne kosy, fruwającą na plecach; parobcy w świtach brunatnych i czapkach baranich, rośli jak dęby, dorodni i silni.
Słychać gromkie śmiechy i wesołe przekomarzania się.
Przeszli - i znów cicho. Tak cicho, że słychać jak bąki huczą w przelocie i brzęczą osy. W poran-
kowej jasności głogi rozwiewają blado różowe płatki, roniąc gorzką woń migdałową; polne powoje podnoszą w trawach kielichy, jaśminy o liściu jędrnym j tęgim owisłe gronami białych kwiatów jak rozsypanym sznurem śnieżystych pereł, leją woń upajającą, namiętną, jakby omdlałą od pragnień miłosnych, róże - zalotnice, te Wenery państwa roślinnego, dyszą łagodnem i miękkiem, spokojnem zadowoleniem banalnej miłości zmysłowej; akacje chwiejąc koronką delikatnie rzeźbionych liści, rozwiewają w powietrzu słodką woń czaru marzeń zaświatowych. Każda roślina i każdy kwiat, zda się, drży od rozkoszy i szczęścia.
Klaudja zaręczona!
Słuchałam z przerażeniem, gdy mi obwieściła znaczenie brylantowego pierścionka na palcu, o którego pochodzenie ją zapytałam. To pogodzenie się z szarą rzeczywistością wydało mi się rozpaczniejszem od buntu...
Wieczorem, gdy rozeszłyśmy się do swoich pokojów, zapukałam do drzwi siostry.
Stała przed starem wielkiem zwierciadłem w srebrnych ramach, z rozpuszczonemi złotemi włosami, które spokojnie splatała na noc.
- Klaudjo! jak ty możesz?! - wybuchnęłam - czyż mogłaś pokochać taką miernotę Józefata?
Klaudja, odrzuciwszy grzebień, stanęła nieruchomo w swej jasnej aureoli, podparłszy w zamyśleniu twarzyczkę.
- Widzisz - rzekła powoli, z właściwym sobie, gdy przemawiała do mnie, pobłażliwym akcentem - kobieta, która marzy o duchowej wyższości mężczyzny, może przejść całe życie samotnie, nienapotkawszy wybrańca... Trzeba brać życie takiem jak jest... Albo wieczne osamotnienie, albo pogodzenie się z tem. co ziemia dać może. Ideałów się nie spotyka.
- Ależ jego dawniejsze związki... zobowiązania... - wybuchnęłam. - Przecież ty wiesz...
- Wiem. I cóż stąd? to w porządku rzeczy... Słyszałaś, co mówi tradycja obyczajowa przez usta cioci Matyldy? Mężczyzna, gdy się wykąpie w błocie ulicznem, pragnie zdrowia, nietkniętej czystości dziewiczej i jest nawet na jej punkcie ogromnie wybrednym... Gdybym wybrała innego, czy sądzisz, że przeszłość miałby czystszą? nie! tylko ja jej znać nie będę. Wolę tego, że ponosi uczciwie skutki swych postępków. To mi go każe do pewnego stopnia szanować.
- Lecz czy ty go kochasz? Boże mój! czy ty go możesz pokochać?
- Mam dla niego dużo przyjaźni, uznania nawet. Wszystko nas łączy: przekonania, tradycje, stosunki rodzinne. Postanowienie moje wypływa z głębokiego namysłu... i... może to akt ekspiacji względem tego trupka z siną twarzyczką... Zresztą, ty tego nie zrozumiesz... Są w społeczeństwie istoty niejako skazane na zatracenie. Krzywda się im dzieje! i wszyscyśmy za tę krzywdę odpowiedzialni...
Milcząc łamałam ręce. Oczy Klaudji się zamgliły.
- Człowiek taki, jakiegobym ja mogła pokochać... Czy ty przypuszczasz, że ja go spotkam w życiu? widzę oziębłe serca, karłowate dusze... okaleczałe w pesymizmie bezsilnym ruiny ludzi... Inni należą może do eposu - w życiu ich niema!. Wolę to proste, szczere, wierne serce, niż pianę uniesień artysty, lub pesymistyczną kołowaciznę literata.
Wzięła się znowu do splatania włosów z brwią ściągniętą.
- Możesz przecie czem innem życie zapełnić. Sztuka...
Wstrząsnęła głową.
- Nie. Karjera artystyczna nie dla mnie. Za wiele w tej atmosferze walk, intryg i zawiści. Natura, dając mi glos, odmówiła mi temperamentu i żądzy blasku, darząc natomiast zbyt wyrafinowanemi wymaganiami etycznemi, przytem tradycyjnem zamiłowaniem ciszy i porządku. Sława nie wypełni mi duszy. Treścią mego życia może być tylko rodzina.
Rozumiem ją. Bierze na barki szary, powszedni obowiązek i nieść go zamierza sumiennie. Ja to rozumiem. Ale, o Boże! jakże z tem żyć ciężko!
I wolałabym los drzewa rażonego piorunem, niż tego. co go próchno toczy i czerw wyjada trzewia...
Dziś rano przyjechał Bolek. Zakurzony, w podróżnym płaszczu, z miną wielce rozweseloną i figlarną, mignął mi porozumiewawczo, wskazując paczkę książek dźwiganych pod pachą.
- Przywiozłem ci, Wandziu, upominek. Zgadnij od kogo.
Głupim panieńskim obyczajem zarumieniłam się jak wiśnia, robiąc bohaterski wysiłek, aby wydać się obojętną i niewzruszoną.
Bolek tymczasem obcałowywał ręce mamy i babci, przekomarzał się z Klaudją, na mnie pozornie nie zwracając uwagi.
Wytrzymawszy mię tak z dobry kwadrans, zbliżył się z uroczystą, rozśmianą miną.
- No cóż? już zgadłaś? - i świdrując filuterią oczy wpierając we mnie, dodał tajemniczo, głośnym szeptem:
- Od... Biełgorodowa!
Z heroicznym chłodem odsunęłam niedbale podawane książki, prawie na nie nie spojrzawszy.
Bolek przygląda! mi się, z ostentacyjnie konspiracyjną miną.
- Zdaje się, iż wkrótce będziemy mieli sposobność ujrzenie tego... szczęśliwego nieszczęśnika. Bodaj że wybiera się spędzić parę tygodni w sąsiedztwie Iljinych.
Mama miała twarz jakąś stroskaną.
- Obawiam się, aby nie przyszło mu na myśl złożenie nam w Horodyszczu wizyty. Poważam go bardzo, ale zawiązywać towarzyskich stosunków nie życzę sobie.
- Tak, ale sprawy zawodowe, koleżeństwo... - Klocia figlarnem okiem błysnęła ku mnie.
Czułam, że się rumienię z niechęci, gniewu i żalu, aż w oczach błysnęły mi łzy. *
Ale babunia ujęła się za mną:
- Et, pleciesz! profesor nie jest młodzieniaszkiem ani pustakiem, co wierci się i zaleca. To człowiek poważny i pewno żadne głupstwa mu nie w głowie!
A mama dla odwrócenia rozmowy na inne tory spytała.
- Cóż Wacław? czy zawsze jeszcze w rydwanie sławy miejscowej?
- O, to już należy do przeszłości. On byt jej tylko przydatnym w wieńcu sławy jak listek wawrzynu. Na widowni teraz literat warszawski, znacznie od Dymszy wymowniejszy. Ten też stał się bohaterem owego efektownego wiersza, który wygłosiła jako doraźną improwizację, ku czci bratniej duszy z siebie wydobytą. Ten zaś, nie znając precedensu, czuł się specjalnie wzruszonym i ugloryfikowanym.
- Co słychać u kuzynki Matyldy?
- Ciocia Matylda nie przyjedzie - ogłaszał Bolek. - Ciocia Matylda, mogę ją teraz ciocią nazywać, ponieważ nie słyszy tego niedyskretnego bluźnierstwa, iest mocno zajęta i ogromnie zapracowana aż do utraty sił. Urządza właśnie wielką zabawę kostiumową, do której efekty i finezje obmyśla mozolnie. Krzepi ją napięcie nerwowe aż do ukończenia pracy, poczem naturalnie z wysilenia się rozchoruje!
- Jaka ona zawsze jeszcze młoda! - rzekła mama.
Bolek potrząsnął głową.
- Ciocia Matylda nie jest młodą, ona jest tylko młodząca się, a to różnica ogromna. Młodą naprzykład, szczerze młodą, - Wandziu! nie patrz tak na mnie, nie o tobie myślę, młodą w tem towarzystwie, - oprócz mnie naturalnie - jest tylko babunia!
- Zbereźniku jeden!
- Babuńciu! prawdę mówię! Babcia ma duszę młodzieńczą, wesołą, pogodną, genjalnie jasną jak dziecka. Ja tylko przed babcią rozwijać mogę swoje pomysły, bo ona wszystkie moje fantazje należycie oceni, pojmie nawylot i w artystycznej wyobraźni odtworzy. Połaje przytem, rzecz wcale naturalna, babunia wszak bez łajania obejść się nie może - ale to nic! człek czuje jednak, że ktoś do wtóru myślom jego wibrował, że w jego światy wzlatywał! Wam wszystkim innym brak skrzydeł! Ja jestem twoim szczerym, babciu, wielbicielem, i jeśli pozostanę bezżenny, to tylko dlatego, żeś ze swem przyjściem na świat, babuniu kochana, na mnie poczekać nie raczyła. Spóźniłem się!
- Znajdziesz ty sobie jeszcze, znajdziesz! urwisa podobnego sobie, co z tobą nad światem wzlatywać będzie! Oby tylko po ślubie za tobą latać po świecie nie potrzebowała, zbiega szukając... Już ja cię wyswatam, zobaczysz! na ciebie teraz kolej!
- Oj, babuniu! bo ucieknę... proszę nie straszyć! A co tam porabia Józefat? Czy boska Klaudja o rysach rzymskiej bogini umie już przyrządzać sieczkę dla krów? i czy zna się na wydajności udoju?
- Jeszcze nie - rzekła Klaudia śmiejąc się - ale się tego nauczę. Uważam to za swój obowiązek.
- Rozumiem. Takie postawienie kwestji wszelkie wątpliwości rozcina. Wy wszystkie, mówię o niewiastach waszego typu, jesteście istotami, które wprost złapać można na wędkę obowiązku! Im cięższy do wykonania, z tem zapalczywszą ochotą przystępujecie. Wyście po wszeczasy niewolnice rozmaitych fikcyj, znakomity materjał dla agitatora! Wy wprost musicie się poświęcać! Dla idei, mniejsza już o to jakiej, dla społeczeństwa, kraju, ludzkości, et caetera. Zawsze znajdziecie sobie jakiś powód, ba! powodów na naszej smutnej ziemi nie brak... gotowe do męki dla zwycięstwa idei... Obyż choć wartej tego... To jest treścią waszego bytu, waszą wewnętrzną koniecznością, waszą potrzebą... Ciotunia naprzykład, bardzo dobry wybór zrobiła, bo jej dal możność napoświęcać się, ile dusza zapragnie! Jestem pewny, że ze swego losu iest w głębi zadowolona.
- Masz rację, Bolku - rzekła śmiejąc się mama. - Jestem ze swego losu zadowolona.
- Otóż właśnie; tegom był pewny. Dajcie zaś, broń Boże, podobnej, niewieście szumne uciechy,uczty tłuste, klejnoty i tak dalej, to przejdzie obok jak obrażona królowa, co nie użala się jedynie przez nadmiar dostojeństwa. Takim kobietom wszakże w małżeństwie potrzeba najkosztowniejszego daru, którego niekażdy nabab dostarczyć może: trzeba im wielkiej idei.
- Pocóż jej szukać w małżeństwie? - rzekła Klaudja.
- Ba! w tem sęk właśnie, że, by się czuć szczęśliwą, kobieta ideę w miłości tylko przyjąć może i przez miłość...
- Jak ocukrzoną gorzką pigułkę, prawda, Bolku?
- Właśnie! inaczej ten dziwny twór Boży nigdy w zupełności się nie zadowoli. Powiem coś więcej. Cenię was bardzo, ale naprawdę boję się trochę... Wyście stworzone na żony dla bohaterów! Wówczas dopiero byłybyście w swoim żywiole. Ale zwykłemu śmiertelnikowi z takiemi jak wy djablo niewygodnie, i przeklnie chwilę, w której się z podobną istotą połączy.
- Mam nadzieję, że nie przeklnie! - odparła Klaudja.
- To jeszcze zobaczymy! Bo wy go ciągnąć będziecie "Ad Astra" od bigosu, ciepłych pantofli, partji wincika, od piwka, wódeczki, szampana et caetera. I nieborakowi, którego już naprzód żałuję, nie dacie spożywać darów bożych w sytości, drzemce wygodnej i zadowolonem trawieniu. Stąd wieczne kwasy i dąsy i fochy. Nie, stanowczo! zwykły śmiertelnik powinien od was uciekać, jeśli chce wiek swój przeżyć znośnie, fortunę i brzuszek należycie zaokrąglić.
Wieczorem usunąwszy się do swego pokoju, otworzyłam jedna z ksiąg przysłanych.
"Nauka o ludach" Peschla, dzieło poważne, pedantycznie uczone i suche. Głosi o potężnej trwałości cech plemiennych, o indywidualnych właściwościach fizycznych i psychicznych odrębnych grup narodowych, o potężnej trwałości cech plemiennych, wyrobionych pracą wiekową, i trudności przystosowania się ich do odmiennych warunków.
Pogrążyłam się w czytaniu tej książki, treścią przypominającej mi spory, któreśmy nieraz dawniej toczyli z Dymitrem. Zatopiłam się w te karty, drgające żywym rojem wspomnień, i naraz poczułam cos dziwnego.
Oto niewidzialne i ciche ogarniały mię sieci jakiegoś potężnego wpływu, chwytały mię i oplątywały więzami trudnemi do stargania, pętały w okowy.
To on, nieobecny, daleki rozciągał nade mną swą władzę.
Czytałam o nieustannem kołowaniu, sprzęganiu się i rozkładzie osobników zbiorowych. A na mnie słowa te działały dziwnie, strasznie, jakby wprost do mnie zwrócone, z odrębnem, do mnie wyłącznie stoisującem się znaczeniem. Czułam w nich nakaz i siłę despotyczną, która mię okuwała i której wbrew oporowi ulegałam. Może to myśl tajemna, którą on zawarł w tych kartach, i razem z niemi ją przesyłał?
To on do mnie przemawiał... Przymknęłam oczy. Serce trzepotało się jak ptak zamknięty w klatce, wołając, że walka o byt obok niego byłaby dla mnie radością, że pragnęłabym zatracić swą samoistność, zatracić się w nim jak rzeka w morzu, żyć jego uczuciami, jego myślami, żyć tylko w nim i przez niego.
W skroniach mi huczało. Czułam na sobie wzrok władnący i silny, przenikałam myśl mi przesłaną, i całem jestestwem ją wchłaniałam.
Czułam, że rozkoszą byłoby dla mnie wyrzec się swej odrębności, stać się jego tylko własnością, odbiciem jego pojęć, echem jego dążeń, zlać się z nim i stanowić jedno.
Odsunęłam zaczarowaną księgę, która naukowemi cytatami jakiś magiczny urok na mnie rzucała, - i uciekłam.
Noc parna, duszna. Na horyzoncie migają fosforyczne błyskawice, mkną ognistemi wężami i giną bez szumu. W granatowych głębiach niebios świecą roje gwiazd, - w kępach traw ter fosforyczne iskierki migocą, niekiedy unoszą się nad zarośla i mkną w powietrzu wzlatując i błyszcząc zielonawemi ognikami: to świętojanki, gwiazdki ziemi. Przez okna wpływają balsamy lip rozkwitłych, które starożytni poczytywali za emblemat uczuć małżeńskich, wonie poważne, spokojne, władne, uroczyste, słodkie, ciężko ścielące się przy ziemi, odurzające jak pieszczota.
Otworzyłam okno, bo piersiom mym brakło oddechu. Co chwila budziła mnie ze snu ciężka, niepokojąca zmora, wdychałam duszące pieszczotą wonie, i znów sen urywany, niespokojny przytłaczał mi powieki.
Wreszcie, jakby tajemną sprężyną tknięta, zerwałam się i usiadłam na łóżku.
Na wschodzie róże jutrzenki jaśniały już w glorji świetlistej. Słońce rozplotło złote włosy i całe pęki ich rzuciło na zaróżowione przestwory, i każda kropla rosy świeciła tęczą, każda trawka drżała radością bytu.
- To on!
Jego to miłość świeci w kroplach rosy, w łonie kwiatów żar szczęścia roznieca, arkadą blasków różanych wiesza się na błękitach, dyszy żarem dnia, upałem nocy bezsennych, władną pieszczotą woni lipowej, upajającemi czarami przyrody.
Wsunęłam bose stopy w pantofelki i usiadłam we framudze otwartego okna, nawpół senna jeszcze, ciepła i od snu rozmarzona, otulając się płaszczem rozpuszczonych włosów.
Kryształowo czyste, porankowo chłodne, jasnością wezbrane powietrze ogarnęło mię wonną falą.
Ze zroszonej ziemi płynął świeży orzeźwiający dech.
Napawałam się temi woniami i blaskami i zdawało mi się, że to jego duszę przenikam, że z jego sercem się spajam, że w porankowych mgłach przepojonych światłem jego postać widzę przed sobą, że w całym upajającym rozkwicie przyrody dźwięczy hymn jego miłości.
W ciszy porankowej rozległ się w dali turkot pędzącego powozu.
Wychyliłam się z okna, i w łunach różowych dojrzałam bryczkę pocztową, zaprzężoną w parę siwych koni, jak mknęła gościńcem.
Przyłożyłam rękę do oczu, zdało mi się, iż dostrzegam wychylającą się z bryczki, w szerokim płaszczu postać, na której widok świat cały zawirował mi w oczach.
Wychyliłam się silniej, ale nic już dojrzeć nie mogłam. Powóz zniknął w tumanach kurzu, które goniły za nim, różowiąc się i złocąc w promieniach słońca.
- Halucynacja! - pomyślałam, wracając do łóżka. - Wszędzie widzę jego postać.
Ale już zasnąć nie mogłam.
Siedziałyśmy na werandzie przy porannej kawie. Powietrze dyszało żarem. Przez winogradowe liście przenikał skwar dnia upalnego, słały się szmaragdowe promienie i ogniste błyski na nasze białe ranne negliże i swobodnie spływające włosy.
- Witam panie!
Na schodach ukazała się wysoka, smukła postać, wywołując powszechny okrzyk zdziwienia. Marmurowa twarz mamy stała się jeszcze bledszą, na chwilę skamieniała niby.
Przed nami stal Biełgorodow.
Upłynęło chwil kilka, zanim opanowawszy zalewającą mię falę nieprzytomnych rumieńców, ośmieliłam się podnieść oczy na przybyłego, który zamieniał powitalne frazesy usiłując okazać się swobodnym.
Boże, jak on wyglądał!...
W modnym obcisłym fraku, w wysokim wykrochmalonym kołnierzu, sztywny był, uroczysty i... śmieszny. Nawet pożal się Boże, zdaje się, że twarda jego, na skroniach przyprószona srebrem czupryna spotkała się z żelazkiem fryzjera, bo włosy zwijały się jakoś nienaturalnie. Jakoś mu nieswojo było w tym eleganckim ubiorze, był jakby onieśmielony przybyciem swem, wyglądem i zamiarami, czuł się widocznie skrępowanym, i przymus ten udzielał się patrzącym.
Zapewne troszcząc się o sprawienie korzystnego wrażenia eleganckim wyglądem, powierzył się rękom modnego krawca, który potrafił zniszczyć cechy jego indywidualności, czyniąc z surowej, szorstkiej postaci sztywną, banalną lalkę, wewnętrznie zawstydzoną i udręczoną, z najgłupszą w świecie miną... starającego się kawalera.
W oczach Klaudji migotały złośliwe chochliki Ja siedziałam z opuszczonym wzrokiem, milcząca i zawstydzona, lękając się odezwać. Nie byłam w stanie oczu oderwać od serwety. Serce biło mi mocno, lecz jeśli uświadamiałam sobie jakie uczucie, to tylko... niechęci do nieszczęśliwca, którego śmieszność na mnie spływała.
Mama, która potrafiłaby zdjąć odrazu okowy przymusu kilku serdecznemi, poufałemi słowy, umyślnie przybrała ton chłodno uprzejmy z ceremonjalnym odcieniem jakiejś wysoko etykietalnej grzeczności, który otaczał ją niby murem lodowym.
Babunia tylko, nic nie podejrzywając, po dawnemu była serdecznie usposobiona dla swego ulu-
bieńca i wypytywała go o rozmaite szczegóły, na które on z gardłem ściśniętem wśród ogólnego milczenia odpowiadał.
Po godzinie takiej rozprawy, która zapewne była dlań torturą, z ochotą przyjął propozycję nadbiegłego Józefata, któremu Klocia oczyma jakieś znaki porozumiewające dawała, aby z nim razem obejrzeć zabudowania, wieś i gospodarstwo.
Wstał pośpiesznie i skwapliwie, trochę niezgrabnie odpychając krzesło, które mu zawadzało.
Boże, jakiż on powszedni! jaki marny i śmieszny wobec mego ideału!
Klocia leciuchno ściągała usta z wyniosłą ironja.
- Pysznie wygląda... ten twój... konkurent!
- Ach, dajże mi pokój! - odparłam rumieniąc się z gniewu i żalu.
Czyż to on był? ten sam? pan moich marzeń, którego wstydziłam się przed rodziną... jako konkurenta!
- Znalazł sposób ściągnięcia wynagrodzenia za podjęte trudy... Cóż? niezły sposób wyregulowania rachunku! - zauważyła Klocia, odtrącając z hałasem krzesło.
- Ba! w razie wygranej procesu - Wandzia będzie dobrą partja. Może to go pobudzi do gorliwości - śmiał się Bolek. - Akcje wasze widocznie idą w górę! Trzymajcie się ostro z Tollim.
Klocia sarkastycznie ściągnęła usteczka.
- Trzeba oznajmić babuni, że proces ma widocznie wszystkie szansę wygranej.
Mama miała zamyślenie na czole i wyraz troski na ściśniętych ustach.
* * *
Nieśpieszno mu było widać zpowrotem, bo wrócił z wycieczki dość późno. Wpadł zaraz pod opiekę Bolka, który go zaprowadził na cygaro do mę-
skiego pokoju, i dopiero pojawił się na obiad, podany wyjątkowo ceremonialnie na starych familijnych porcelanach i srebrach, do którego stary Archip posługiwał sapiąc w białych rękawiczkach.
I może ta niezwykłość wpływała na wytworzenie atmosfery etykietalnej i uroczyście chłodnej, w której się można było udusić!
Mama owładnęła rozmową, w której prowadzeniu była mistrzynią, kierując ją na kwestje potoczne i obojętne, starannie omijając temata drażliwe. Znudzić się można było słuchając, niesposób jednak zetrzeć się przekonaniami, lub chociażby nawet je wyjawić.
- Długo pan jeszcze zamierza zabawić u swych przyjaciół Iljinych?
- O, nie! przybyłem na kilka dni i muszę już wkrótce wracać do miasta.
- Zaśniedziałe stosunki wiejskie rażą pana, nieprawda? - zapytała Klocia przeciągle, a usta jej drgnęły niedostrzegalną ironja.
Spojrzał na nią ostro, odczuwając szyderstwo.
Ale blado-różowa jej twarz znów była spokojna i przezroczysta, z cieniem lekceważenia w uśmiechu.
Wzrok jego badawczy szukał moich oczu.
Ale ja z wielką uwagą oglądałam węzły w serwecie i liczyłam płatki róży.
- Kilka dni tylko... - zdziwił się Bolek - zdaje mi się, że w wagonie mówił pan o paromiesięcznym pobycie w naszem sąsiedztwie.
- Tak, początkowo miałem zamiar... ale.... interesa...
Znowu spojrzenie jego musnęło gorącym niepokojem moją twarz, obojętnie wpatrzoną w okno, prawdopodobnie nawet znudzoną.
Profesor przesunął ręką po czole.
- Wzywają mię zpowrotem różne sprawy, wszystko, co człowieka otacza, a co stopniowo doniego przyrasta - mówił uśmiechając się z jakąś goryczą. - Stary samotnik zczasem tak przywyka do swej skorupy, że chcąc się z niej wyswobodzić, puścić się w świat, widzi ze zdumieniem, że ona do jego bark już przyrosła...
I nagle jakby zrzucił z siebie zmieszanie i zły urok, który dotąd na nim ciążył, jak gdyby zaniechawszy wątpliwości co do mnie, jednocześnie odzyskał swobodę. - Mówił teraz zajmująco, wykwintnie, rozmowa toczyła się ożywiona.
Babunia, wedle zwyczaju, rozmawiała z nim życzliwie, serdecznie i prosto, bez ogródki wypowiadając swe przekonania, o które on oględnie wypytywał.
Rozmowa toczyła się teraz o Iljinych, rodzinie inżyniera, który przed paru laty nabył wioskę w sąsiedztwie. Biełgorodow zapytywał o ich sąsiedzkie znajomości i stosunki.
Babunia, nie domyślając się wprawdzie wszystkiego, podejrzywając jednak swego faworyta o skłonność do jednej z "dzieweczek", poglądy swe wyjaśniała mu otwarcie, bez ogródek i wcale nie krępując się.
- Nie, nie bywamy u siebie, proszę pana. Pocóżby takie mieszane towarzystwo? to na nic! To jak ogień i woda, których zlać w jedno niesposób.
- Więc w razie próby zadzierzgnięcia bliższych węzłów, pani byłaby nieubłagana?... - uśmiechnął się krzywo Biełgorodow.
- Powiem panu otwarcie, że nigdybym naprzykład nie pozwoliła wnuczce wyjść za Moskala, gdyby nawet dziewczątku równe głupstwo kiedy do głowy przyjść mogło, o czem wątpię. Bo i cóż?... proszę pana - różnica narodowości, religji, tradycji, wieczne źródło niesnasek, piekło rodzinne... W znajomości można szanować i cenić Moskala, naturalnie jeśli ucz-
ciwy a nie gałgan, co jednak też czasami się zdarza, ale złączyć się z nim dozgonnemi węzły - to nie!
Twarz Dymitra ściemniała, w oczach zamigotało mu coś... i stał się na mgnienie oka do swego pierwotypu podobnym...
W tej chwili pojęłam jasno, iż dusza jego, rdzeń indywidualności jest tąż samą, którą kocham, która pociąga mnie nieprzepartym urokiem, lecz którą cechy powszednie zacierają, a częstokroć jej przeczą. Do głębin jej docieram tylko w jego nieobecności, gdy się zakrywają jej rysy powszednie przypadkowych naleciałości, gdy myślę o nim lub gdy przejawi się w nagłem silnem wzruszeniu..
Rozmawiał jeszcze chwilę zupełnie spokojnie i obojętnie, poczem odjechał.
Po gwałtownych upałach rozszalała się burza z gradem, poczem chłodny deszcz mżył posępnie i nieustannie. Jakaś atmosfera smutku, nudy i zwątpienia przygniotła świat. Pod ołowianem niebem, pokrytem ciemnemi płachtami chmur, wiatry leciały, targając drzewa i napełniając przestrzeń odgłosem walk, gniewnym łopotem i szumem.
Dni wlokły się monotonne i szare. Jednego wieczoru nadjechał Biełgorodow.
Tym razem był w zwykłej sobie postaci, poważny, surowy i chłodny. - Zrzucił z siebie przymus i śmieszność starającego się kawalera, i cała jego niezgrabność i nieśmiałość naraz zniknęła.
Powitał mamę, odrazu prosząc o chwilę rozmowy, "w sprawie procesu" - dodał z naciskiem, zauważywszy cień zalęknienia i niechęci, który przemknął po jej twarzy.
- Wyjeżdżam do Kazania, chciałbym więc złożyć w ręce pani sprawę prawie już ukończoną, abyją powierzyła wybranemu przez siebie zastępcy. Proponuję X. lub O.
Wymienił parę nazwisk.
- W sprawie pani niewiele już pozostaje do wykonania, dosyć jednakże, aby nieumitejętnem prowadzeniem lub niedbalstwem można ia było jeszcze zepsuć. Wolałbym zatem widzieć ją oddaną we właściwe ręce, tem bardziej, że sam nie będę mógł wwcale interweniować, gdyż wkrótce opuszczam Kijów.
Był zupełnie spokojny i chłodny, wzmiankując o swym wyjeździe głosem niedbałym, jakby nie przywiązując do swego postanowienia żadnej wagi.
- Na długo pan wyjeżdża? - spytała mama. Surowa brózda zarysowała mu się na twarzy.
- Na zawsze! - rzucił twardo - nie wrócę iuż w te strony.
Siedząc obok Kloci, przyrządzającej agrest na konfitury, opodal od rozmawiających, przysłuchiwałam się rozmowie, serce tłukło mi się gwałtownie...
...Na zawsze? - i cóż mię to obchodzi?... Wszystko mi jedno...
I nagle ostry ból przeszył pierś mą, tamując oddech, aż w oczach pociemniało. Świat cały okrył się ciemnością...
- Chciałbym tylko panią zapytać o rzecz iedną...
- Ta-ak? - o cóż? - spytała głosom drżącym trochę mama.
A Klocia, patrząc na mnie porozumiewawczo, zrobiła lekceważący grymasik niesmaku i ostentacyjnie zabierała się do odejścia.
- Konie Iljinych muszą wracać zaraz, gdyż są iim samym dzisiaj potrzebne, otóż - czy mógłbym tu dostać - konie na stację? Tem bardziej, że jutro mam sprawę.
- O, niech to pana nie kłopocze! - z wdziękiem uprzejmym, jakby z uczuciem ulgi odezwała sięmoja matka. - Konie dla pana znajdą się zawsze! Bolku! wydaj rozporządzenie o konie dla pana profesora.
- W wiejskiej głuszy rade jesteśmy zwykle gościom - zwróciła się doń znowu z uprzedzającą grzecznością - nie chcemy jednak nikogo krępować, i skoro pan twierdzi, że dłużej pozostać nie może?
- Nie mogę - skinął przytwierdzająco Bielgorodow, jakby słowa więzły mu w gardle.
Mama rozłożyła ręce z żalem pełnym uprzejmości.
- Bolku! wydaj zatem stosowne rozporządzenia. A tymczasem proszę mi nie odmawiać, napijemy się razem herbaty i sprobujemy tego ot agrestu, który właśnie dziewczątka usmażyły.
* * *
...Wyjeżdża!... Nie wróci!...
Brałam udział w ogólnej rozmowie, sama zapytywałam o coś i odpowiadałam, ale nie rozumiałam nic z tego, co się dzieje. Jedna myśl tylko mię opanowała, czarnemi kręgi latała przed oczyma i świdrowała w mózgu mącąc świadomość. - Nie wróci...
Patrzyłam na jego postać wysoką i męską, na ciemne oczy poważne i smutne, wysokie czoło, przecięte brózdą surową - i czułam, że za chwilę stanie się coś niemożebnego... To niepodobna, by on wyjechał na zawsze! To będzie coś, jak gdyby świat się walił... W głowie mi wirowało i obawiałam się, że na głos krzyknę.
Profesor wyjął zegarek...
- A zatem, panie Bolesławie, ponieważ pana obarczono troską o moją ekspetrycję, przypominana, iż o dziewiątej pociąg odchodzi. - Szanowna pani daruje - zwrócił się do mamy - że, skwitowawszyz arcydzieła paluszków panieńskich, zajmę się jeszcze obejrzeniem zbiorów w bibliotece. Słyszałem, że są tam druki z XVI wieku. Pozwoli pani?
Ciężyła mu widać ta godzina rozmowy, która go jeszcze czekała, jakby zmęczony już był udawaniem.
Wyszedł. Oczy moje przeniosły się na zegar ścienny. Wskazówki biegły szybko, niepowstrzymanie. Godzina ubiegała... ostatnia.
Wbiegłam do swego pokoju i napisałam pośpiesznie słów kilkanaście, nieledwie w gorączce. Poczem ukrywszy kartkę w książce, powróciłam.
Salon był pusty. Towarzystwo przeniosło się do ogrodu, udałam się w stronę bibljoteki.
W mrocznym zwykle pokoju było już ciemnawo. Dymitr nie pogrążył się w wertowanie dziel, jak zapowiedział, ale oparty o stół, nieruchomy, jakby zatopiony w myślach, stał z twarzą zwróconą ku oknu i gotował się już do wyjścia.
Za kilka minut już tu nie będzie, a ja pozostanę całe życie sama! Z moją niepewnością !
Wbiegłam szybko do pokoju, kładąc na stół zwitek papieru nawpół ukryty w książce.
- Ma tu pan zagadkę do rozwiązania - rzekłam - nad którą ja dotąd mozoliłam się napróżno. Albo ją pan odgadnie, albo wyśmieje - i przybędzie mu jeden nowy dowód więcej do wyszydzania logiki kobiecej.
Usiłowałam mówić swobodnie i wesoło, ale przy ostatnich słowach głos mój drgnął i przyćmił się zduszonym, chrypliwym dźwiękiem.
- Aa! - rzeki, pojąwszy tak prędko, jakby kroku tego czekał ode mnie i przewidywał, zwrócił się szybko do książki i przykrył ją dłonią z jakąś skwapliwą chciwością.
Wybiegłam.
Korzystając z chwilowego rozpogodzenia cale towarzystwo zebrane w ogrodzie śmiało się i rozmawiało. Konie dla niego stały pod gankiem już zaprzężone.
Mrok zapadał, cienie słały się po ziemi, w powietrzu podnosiła się ostra świeżość. Bryczka stała ponura na swych wysokich kołach, koń grzebał nogą. Obok służący przemknął z gorącym samowarem Z obory dochodził poryk bydła.
Słuchałam rozmowy, zdaje się, że nawet udział w niej brałam, nie słysząc, co mówiono.
Nagle słuch mój uderzyły wyrazy.
- Ale gdzież to podział się profesor? gotów na pociąg się spóźnić... Kolej nie czeka.
Gorliwy Bolek powstał śpiesznie i poszedł na odszukanie zbiega.
On teraz wie, że go kocham. Wyznałam. Teraz on ziemię i niebo przemoże w obronie naszej miłości...
W głowie mi wirowały nakreślone przed chwilą wyrazy.
"Przez wydmy piaszczyste i wichrem spalone, wlecze się z trudem znużony, umierający z pragnienia wędrowiec, a w oczach zmęczonych spiekotą słoneczną, migocą cudne obrazy wyśnionych światów, światów tak pięknych, iż wątpi, czy są odtworzeniem rzeczywistości, czy tylko spragnionej wyobraźni mirażem."
"A gdyby on, z sił opadły, targany wichrem upalnym, co miota go w różne strony, omdlewający z żaru, pochylił czoło przed Duchem pustyni pytając:
"- Życie moje zawisło od prawdy. Siłę powróci mi pewność."
"- Jeśli to miraż - nie będę biec w pustynię, ze spieczonemi usty i zeschłem gardłem."
"-Jeśli zaś promienna, chociaż nigdy niedościgła dla mnie prawda, stanę wpatrzony w jej promienie, radując się, modląc i płacząc."
"- Miraż! - wszak "tak.... "
"- Czy też - "nie... "
Na zachodzie zaczęło się rozjaśniać; pióropusze obłoków rozstąpiły się, a z pod nich rozlało się płonące, rozżagwione palenisko, i objęło niebiosa pożarem, przykrytym dymną oponą chmur.
Siedziałam na ławce pod lipą w nieruchomem oczekiwaniu, zdecydowana na wszystko, a zarazem przejęta lękiem i trwogą po dokonanem zuchwalstwie. Teraz spełni się coś... nie wtem... Czekałam objawienia się w nim tego utajonego sobowtóra, rdzenia jego istności, ducha mężnego, panującego i władnego. On może powie: "Zabieram cię".
I pójdę...
Czekałam... jakiegoś stanowczego kroku, czegoś... albo ja wiem?...
Z kłębów chmur przedarł się nagle jasny promień słoneczny i złotą strzałą zaigrał w przestrzeni. Oczy moje pobiegły za nim na skraj horyzontu, gorejący łuną pożogi i ognia, i zawisły w przestrzeni, zatopione w rozścielające się przed niemi zagadki. I siedziałam tak cicho, zagłębiona w sobie, surowa, z twarzą podniesioną ku niebu pytaniem, - gdy rozległy się szybkie kroki, rozmowa. - On wracał.
Po pierwszych słowach zrozumiałam zaraz, że zmienił zamiar i że niczego równie nie pragnie, jak pozostać. Ale nie spoglądałam na niego i nie przemówiłam ani słowa.
- Jakto?... więc to już pora jechać - mówił - czyżby to było tak późno? Pozwólcie mi, panie, rozejrzeć się po ogrodzie i wypalić papierosa.
Spoglądał na mnie, widocznie oczekując słowa zachęty lub zaprosin.
Milczałam.
Pocóż?... Jeśli jest tym... z moich marzeń... to zna teraz moje myśli. Jeśli zaś nie kocha mię tak, jak sobie wyobrażam, to ja zbliżenia z nim nie chcę. Niech decyduje, niech działa! Niech sam przedsiębierze.
On jednak widocznie nie wiedział co począć. A zewsząd tymczasem nalegano uprzejmie, wyciągając zegarki i wyrażając obawę spóźnienia. Słowa pożegnania, banalnych grzeczności pluskały wokół Jak deszcz jesienny, pod niebiem rozżagwionem mżyły jak mgła wilgotna i zimna, siejąca obojętność i chłód.
W głowie mi się mąciło, w oczach latały czarne płatki... Wkońcu zbliżył się do mnie. Mówił coś...
- Żegnam pana - wymówiłam wreszcie bez dźwięku, dotykając dłoni jego palcami zimnemi jak lód.
Spojrzenia wszystkich czuwały nade mną. A on już podchodził do bryczki i sadowił się, spierając się z Bolkiem o minutę odejścia pociągu, protestując, zwracając na mnie pytające spojrzenia i poruszając się niespokojnie.
Całe więc życie pozostanie automatem, kierowanym przez wypadki i okoliczności!
Dawno już umilkły głosy wokoło mnie i ucichł turkot powozu. Wśród szumu liści donosił się z okien jadalni gwar rozmów i brzęk łyżeczek, ja zaś siedziałam na tem samem miejscu, nie zmieniwszy ruchu, ani kierunku spojrzenia.
Na wezwanie lokaja, proszącego mię do kolacji, odpowiedziałam odmownie i powlokłam się krokiem wolnym i ociężałym do parku.
Zagadka rozwiązana czekała na mnie w bibliotece, ukryta w kartkach książki, ale myśl o niej zostawiała mię obojętną... Nic na świecie mię nie obchodziło. Byłam martwa.
Czułam tylko w sposób wyraźny, chociaż nieokreślony, jakiś rozdźwięk między wyobrażeniemo tym człowieku a rzeczywistością, czułam, iż nie dosięga zakreślonej przeze mnie miary, że się w nim nie ocknęło, nie obudziło coś... żem się na nim zawiodła.
Chłód ogarniał ziemię coraz większy, biała mgła podniosła się oparami, wilgoć przejmowała do szpiku kości.
Szłam ciągle powoli, opieszale, z odkrytą głową, z trudem podnosząc przemokłe nogi, a dreszcz febryczny, to gorączkowy ogień przejmowały mię coraz częściej.
Nakoniec ostry, dolegliwy ból w głowie, jakby pazurami drapieżnemi szarpanej, przypomniał mi, że już pora wracać do domu.
Weszłam na ganek, z trudem wlokąc nogi, minęłam oświetlone okna jadalni i uchyliwszy drzwi od bibljoteki i upewniwszy się, iż nikogo tam niema, usiadłam na fotelu, w obie ręce ujęłam zbolałą głowę i długo bez ruchu siedziałam.
Nakoniec oderwawszy rękę od czoła, przyciągnęłam leżącą na stole książkę, otwierając ją na założonej stronicy. Odpowiedzi nie było.
Nadaremnie kartkę po kartce przepatrzyłam, wszystkie stronice.
Książka była pusta.
Boli mię! boli! boli! boli! wszystko czego dotknę, wszystko na co spojrzę. Wyrazić tego niesposób, bo to nie myśl świadoma, ale coś co pochłania mię całą. Boli mnie ten wieczór łagodny i blask księżyca cichy, i szum drzew, i brzęczenie owadów. Całe moje jestestwo, wszystkie moje wrażenia są. jednym bólem.
Po raz setny zapytuję siebie: za co go kocham?..
Ponury, mroczny, milczący - wydaje się tak mało nadającym do wzbudzenia miłości młodej dziewczyny.
Oto dlatego, że przypuszczam w nim nieporównaną głębię uczuć! Nawet ta chmura smutku, którą wiecznie wlecze za sobą, jest dowodem sił utajonych, w sobie zamkniętych, rwących się do życia zgnębieniem i bólem. Inną mógłby tem odtrącić, ale ja pojmuję, iż on w życie nie wierzy, że uważa je dla siebie za skończone, że w miłość nie wierzy, a pragnie jej całą mocą duszy; że wszedłszy w życie z ogromnym zasobem sił, nadziei i pragnień ideału, nie zużył ich w walce, lecz zgniótł je w sobie, zdusił w zakresie tak wąskim i ciasnym murem zamkniętym, że ani tam pomieścić się, ani wyrwać na zewnątrz nie mogą.
Będąc dość wysokim urzędnikiem, jest podporą i wykonawcą systemu, którego nie uznaje. Pragnie zmian, lecz w możność ich nie wierzy. Widzi despotyzm i przemoc, jako jedyną realną siłę bytu, i buntując się przeciw niej wewnętrznie - ulega; a może, oponując przekonaniowo, czuje się jednocześnie związanym z nią tysiącznemi węzłami wspólności i rdzennie zjednoczonym.
Uważa, że źle się dzieje w ojczyźnie jego, lecz zło to przyjmuje, jako naczelną moc świata i niepokonany fatalistyczny nakaz, jakąś niezmierzoną ciemną noc, rozpostartą nad światem, z którą nawet walczyć nie można.
Stąd ten straszliwy mrok w jego duszy, ta beznadziejność.
Duch spragniony światłości, a ziemski syn ucisku i przemocy, powstały z dziedziny mroków. Więc choć targając się wewnętrznie, chęć obalenia jej poczytałby sobie za zbrodnię, bo jest z nią rdzennie zjednoczonym i kocha ją.
Zło niezmożone - i bunt wewnętrzny - i niemoc czynu, bo to zło, to rdzeń duchowa jego ojczyzny.
Stąd ów przygnębiający nihilizm duchowy, brak określonego ideału, niewiara weń i nieprzeparta za nim tęsknota.
W naszym narodzie, który wydal wieszczów cierpiących za miljony, którego ostoje zbryzgani krwią ofiarną męczenników, niewiary takiej niema. My wiemy czego pragnąć, ideały mamy określone i jasne, a dlatego choć skuci, duchowo pogodniejsi i silniejsi.
Nie mogąc duszą przylgnąć do dławiącego postronka, nie znajdując żadnej przystani, z tem większem utęsknieniem, z rzewnością zatraca duszę w miłości, nią tylko pragnie nasycić głód duszy...
Odczuwam jego duszę, zasklepioną w nim, nie przejawiającą się nazewnątrz, przedzierającą się niekiedy tylko goryczą i szyderstwem. W niej jest jakaś ponura, potężna siła, oczekująca wyzwolenia i impulsu, a tajemnie udręczona.
I zdaje mi się, że choć powstali z odmiennych soków dziejowych, odmiennych narodowości, tradycyj - wespół tworzymy doskonała całość.
Pomiędzy nami pozostanie otchłań, lecz będzie to zawsze uczucie rozdarcia, rozerwania napoły skrwawionej całości.
Dlaczego on, powszednim okolicznościom życiowym tak dumnie się poddający, jak gdyby przechodził ponad niemi, nie dostrzegając i nie zwracając uwagi, względem mnie okazuje się niekiedy tak zaciętym i twardym?...
Może dlatego iż więcej dba o mnie, niż o resztę świata? Powszednie przykrości otoczenia znosi, nieusiłując nawet z niemi walczyć; wpływowi Agrypiny ulega, bo ta ma szczególny sposób szorstkiego dotykania jego przeczulonej wibrującej wrażliwości i nieodczuwania protestu i oporu nerwów, których targaniem go prowadzi: poddaje się więc jej, rozdrażniony i niechętny, lecz zrezygnowany, znużony. Ale względem mnie burzy się w nim męska ambicja i duma. Może uważa mię za dobro zbyt pożądane, aby miał o nie żebrać?... za skalę zbyt niedostępną, by wyciągając doń ręce, upokorzyć się miał okazaniem swej niemocy?...
Przecież w mem sercu znalazłby źródło czystej mocy, impuls dobra, może odrodzenie się ze zmęczonego życia, pełnię wiary w przyszłość i ufności w swe siły... Więc zbyt mię pragnie, by miał się ugiąć. Jest to rodzaj wyrafinowanej dumy: "zrzekam się kształtowania cudzych intencyj, nie chcę się narzucać; wolę zadowolić się minimum, danem z własnego popędu." Burzy się więc w nim hardość i miota gniew, ale litości nie przyjmie...
Przytem, pomimo pozornej twardości, szorstkości niemal, jest to natura nadzwyczaj delikatna i miękka. Poza tą zwierzchnią, chropowatą powłoką kryje się istota subtelna i wrażliwa. Myślę, jakim śmiechem przyjęłoby moje twierdzenie, że Bielgorodow jest niezwykle miękki i słaby, nawet Agrypina wzniosłaby ramiona z pogardliwem zdziwieniem: tyle lat żyjąc obok, ona pod zwierzchnią skorupę nie przenikła.
Poza nadmierną wrażliwością i miękkością jest to natura zupełnie bierna, niezdolna do samorzutnej inicjatywy, żądna zewnętrznego impulsu, któremu z pozorami samoistnej stanowczości ulega. Pochodzi to poczęści z ociężałości, głównie z powodu leniwej bierności, skłaniającej go pomimo pozornych oznak szorstkiego sprzeciwiania się do poddawania się cudzej woli. W zakresach szerszych politycznych lubspołecznych naturom takim przeciwstawić należy wyraźnie i jasno zakreślone, a niewzruszone postulaty, aby pieniąc się w złości, sprzeciwiając i hucząc wzburzeniem, do nich się we własnych przekonaniach przystosowały.
Jest przytem zaciętym i upartym, tą najtrudniejszą do przełamania opornością istot ambitnych i biernych. Bo one nie cofają raz powziętych postanowień, dla przekonania świata i samych siebieo mocy swej woli, chociażby okoliczności, a nawet ich własne pojęcia, w odnośnym wypadku, uległy zmianie. Człowiek silny i energiczny może zmienić postanowienie, wystarcza aby w jego przekonaniach zaszła zmiana. Taki zaś słaby i niemocą swą tajemnie dręczony, raz powziętego zdania nie cofa, choćby nawet miał pewność oczywistą, że w chwili powzięcia go, mylnie sobie zagadnienie przedstawił. Taka niewzruszona stanowczość we własnych oczach go podnosi. A jednocześnie, pomimo woli, w oporze słabnie.
Takim go sobie wyobrażam: głęboko uczuciowym, a zarazem niedowierzającym, biernym i udręczonym. - Każdemu memu ustępstwu gotów niedowierzać, podejrzywając udawanie lub kokieterję, dopatrując się szyderstwa. Po pierwszej próbie powiedział sobie, że wierzyć mi nie można, że czynię zeń igraszkę, i w przekonaniu tem trwa.
A zresztą, czy ja wiem?
Nadszedł posłaniec z poczty, przyniósł gazety i listy, i chociaż nie mogłam mieć ani nadziei, ani prawdopodobieństwa, ani nawet możliwości otrzymania od niego jakiejś wieści, zdjął mię nagle taki ból, jakby mię dotknęło nieszczęście.
Już nie wątpliwość mię ogarnia, lecz naga pewność.
On mię nie kocha! Wziąłby mię zapewne, gdyby to dało się uczynić wygodnie, bez wysiłku i przeszkód, ale wielkiej wagi do tego nie przywiązuje. Udręczenia te i męki ponoszę ja sama; po nim ześlizgują się może powierzchowne wrażenia, do dna duszy nie dosięgając. Dzielą nas nieodwołalnie i nazawsze nietylko okoliczności: - z temby się jeszcze można pogodzić. Ale nas nie łączy jedność uczucia.
Przypominam sobie na nowo różne drobne, niedostrzegalne prawie odcienie, słowa, zagięcia głosu. Przypominam sobie mnóstwo szczegółów, na które nie zwróciłem uwagi, lub też nadawałam odmienne znaczenie, i dziwię się wprost, że łudzić się mogłam...
Wówczas na górze Włodzimierskiej, gdy po raz pierwszy ze słów mych mógł się domyślić wszystkiego., dlaczego gdy odeszłam, nie poszedł za mną, ale pozostał w altanie? usiadłszy na wygodnej ławce z oparciem pod plecy... Wydało mi' się, iż pragnie w samotności i ciszy przeniknąć się objawieniem miłości, a może to była wprost tylko leniwa ociężałość? A późniejsze jego rozradowanie?... Zadowolenie męskiej pychy, upojenie triumfem.
A jego zawistne ożywienie na wzmiankę o każdym zajmującym znajomym, w którym dopatrywaćby się mógł niebezpiecznego rywala?... A niespokojny wzrok, którym mię śledził, gdym rozmawiała z kim innym?... Lecz mogła to być zadraśnięta próżność, brzydki instynkt męski, pragnący wszystkie kobiety sobie zagarnąć, rozdrażniony przystąpieniem do nich innego mężczyzny.
I tak każdy objaw wzruszenia, każde jego słowo mogło mieć inne znaczenie, niż to, które im dotychczas nadawałam...
I znów pogrążałam się w rozpamiętywania, szukając chciwie, opornie, zawzięcie negacji jego uczuć,domagając się jej nieledwie z rozpaczliwą zaciętością. Przetrząsałam wspomnienia i znowu wątpiłam.
Stają mi w oczach nagle, posępne chmury jego czoła, albo promienne rozpogodzenia, których przyczynę ja tylko rozumiałam, i która zawsze pochodziła ode mnie.
Dlaczegóż wszystkie objawy przebijały tak harmonijnie pełnią wielkiego, rozpaczliwie ukrywanego uczucia?
A zresztą mógł to być miraż, ku któremu przez spalone piaski bieży wędrowiec z wyschłem gardłem, a który jest tylko odbiciem światów istniejących w jego wyobraźni, igraszką światła i złudzeniem oczu.
A ja?
Ja od dzieciństwa prawie, wszystkie marzenia z nim zespoliłam, porywy uczuć, wzloty poezji, pragnienia miłosne, wiosenne zachwyty i ekstazy słowicze, tęsknotę niekończoności i melancholje bezbrzeżnych rozłogów; - wszystko wcieliłam w tego człowieka. Całe piękno natury odczuwałam i pojmowałam przez niego, wiodąc z nim w duszy długie, nieskończone rozmowy.
I to tak trwało całe lata! owe lata młodzieńcze, gdy dusza zrywa się do lotu, a pierś rozwija się i dyszy pragnieniem życia.
I dlatego dzisiaj pomimo wszystko nie żałuję dokonanego wysiłku w celu rozdarcia maski, co go osłaniała. Inercję byłabym sobie wyrzucała życie całe.
W tej chwili ponad czarnemi zarysami drzew, przez gałęzie jesionów rozbłyska czerwony księżyc ostatniej kwadry tajemniczem światłem, smutnem jak uśmiech konającego, zimnem jak szklisty wzrok trupa, ponurem jak radość potępieńca.
I zaraz przemknęła mi myśl, że owe fale promieni ślą też srebrny czar melancholji w okna jegomieszkania. On wyszedł na balkon, pociągnięty tem światłem, wpatrzył się w blaski, lejące jakby strumienie tęsknoty, i myśli o mnie...
Tak! Myśli niezawodnie... Ale co?
Może wsłuchany w muzykę własnej duszy, w której, czarem róż wonnych, rozkwita cudowna melodja, - myśli: - "więc ta dziewczyna kocha mię naprawdę"! a cicha, głęboka radość rozsadza mu piersi i twarz ma tak promienną jak te blaski...
Może siedzi niezadowolony, z zaciśniętemi usty i pochyloną głową i dręczy swoje sumienie pytaniem: -"Co mam teraz z wyznaniem tej dziewczyny zrobić?"
Może nuci półgłosem triumfującą piosnkę, obrzuca Agrypinę i Zenaidę szorstkiemi żarcikami, które one z zachwytem przyjmują, a zadowolona próżność bije mu z oczu: "Nakoniec ją zwyciężyłem!"
Może czuje się lekki, wesoły i swobodny, i porywa go nieprzeparta chęć rozpowiedzenia "wielkiej tajemnicy" zebranym paniom, by pośmiać się szczerze i dowieść raz jeszcze, jakie to kobiety są niekonsekwentne i marne, i jak cieszyć się powinna ta, która go posiędzie wreszcie na swą wyłączną własność!
A może posępny chodzi po gabinecie, gryząc jak twardy orzech pytanie: - "Więc czegóż się jej ostatecznie zachciewa?... dzikie pretensja!"
Przeróżne te obrazy kolejno mkną przez głowę, a każdy przedstawia się tak plastycznie i jasno, z takiem bogactwem szczegółów i odcieni, z taką dokładnością wyrazu, że coraz kolejno jestem przekonana, coraz inaczej, że to ten obraz właśnie jest prawdziwy, nie! to ten....
Cobym też dała za to, by niewidzialnej wślizgnąć się na chwilę do jego mieszkania, i raz tylko zajrzeć; ujrzeć postawę jego, wyraz twarzy... Odgadłabym wszystko!
I gdy pomyślę, że teraz właśnie musi rozstrzygnąć się ostatecznie istotna wartość tego człowieka, wartość jego uczuć, to chociaż wszystkie szanse skłaniają się ku temu, że pewność będzie negatywna, choć jestem o tem zgóry przekonana, wyzywam ją niemal! - jednak czuję w sobie dziwną lekkość i wyzwolenie, niemal pogardę nietylko dla niedawnego przedmiotu moich zapałów, ale nawet dla całej mojej "wielkiej miłości".
Chociaż z upokorzeniem własnem, chociażby narażając się na wyśmianie, będę wiedziała prawdę!
Najwłaściwszem określeniem uczuć, jakich teraz doznaję dla tego człowieka, to chyba wstręt i odraza! Przychodzę do przekonania, iż myliłam się nietylko co do jego uczuć, lecz i co do swych własnych!
Niech więc sobie jedzie teraz, gdzie chce, nic mię to nie obchodzi! Niech sobie jedzie na koniec świata! Owszem, ja sama z rozkoszą chciałabym na zawsze skryć się od niego! Gdy sobie przypomnę te słowa, które niedawno w gorączce kreśliłam, zdaje mi się, iż przedstawiały jakąś inną istotę.
Chłoszczę się biczowaniem wzgardliwego szyderstwa. A jednak nie żałuję tego, com uczyniła. I gdyby fakt ten mógł zostać cofniętym, tobym go bezsprzecznie powtórnie dokonała! Inaczej całe życie wyrzucałabym sobie, iż mając taki skarb w mocy, poń nie sięgnęłam! Wszystko lepsze, niż niepewność! A teraz sprawdziwszy wartość tego skarbu, wiem, że zawierał - liczmany.
- Ta miłość - to zaspokojenie wszystkich mych pragnień! uciszenie życia - mówiłam sobie.
A okazuje się, iż istotnem uciszeniem jest wymazanie jej z życia, zagłada.
Dziwię się teraz sobie samej, jak mogłam obawiać się własnej boleści, rozpaczy po jego wyjeździe? Teraz wiem przynajmniej, że nie mam czego żałować. Zdjęcie katarakty odrazu mię wyleczyło. Zdaje mi się, że nienawidzę tego człowieka!
A jeśli on się obraził?... jeśli przyjął za płochy żart i kokieterję fatalistyczne straszliwe pytanie?
Myśl ta ogarnia mię płomieniem pali mi piersi, głowę, ręce, stopy; przenika mię całą elektrycznym prądem, przebiega fibry, wstrząsa nerwy, drga w każdej kropelce krwi.
Za drzwiami słyszę sprzątanie, gwar, rozmowę. A mnie każde stąpnięcie lub szelest rozlega się w mózgu, jak uderzenie, jak huk rąbania drzew.
Wstrząsam się cała i ból czuję w czaszce. Mama i Klocia spoglądają na mnie, to na siebie, porozumiewają się wzrokiem, ale do mnie nie mówią nic.
Wczoraj babcia z pod okularów długo wpatrywała się we mnie serdecznie i trwożnie.
- Co tobie, dziecko?... tak okropnie wyglądasz! Ty chora być musisz?
Rozśmiałam się wesoło i ucałowałam jej ręce.
- Ależ gdzie tam, babuniu! Zdrowa jestem jak ptaszek.
I uciekłam z salonu, bo łkania mię dusiły.
Wbiegłam do swego pokoju i zamknąwszy drzwi, stanęłam przed zwierciadłem, uważnie w nie spozierając.
We włosach nad czołem kędzierzy mi się kilka srebrnych nici, a w oczach mignął jakby błysk obłędu.
I obraz ten przejął mię takiem przerażeniem i trwogą, że wstrząsnęłam się, zakrywając twarz rękoma.
Nie mam wciąż żadnej wieści, żadnego znaku życia. Zdaje się, że wszystko zamarło w natężonem oczekiwaniu, a dni mijają, mijają - płyną.
Z początku porywał mię szał nienawiści i buntu, potem zjawiały się przelotne, jasne błyski, krzepiąc mnie i wlewając otuchę. Wkońcu długie godziny przygnębienia, w których godziłam się z posępną, szyderczo wykrzywioną rzeczywistością.
Klocia zajęta wyprawą, z niepojętą dla mnie gorliwością, ona artystka, pochłonięta haftowaniem monogramów. Jak ją podobne błahostki interesować mogą!
Patrzę na jej pochyloną głowę w złocistej glorji włosów, na alabastrową, wyniośle pogodną twarzyczkę, z drżącemi cieniami rzęs długich, opuszczonych nad robotą z takiem przejęciem się i powagą, jak gdyby od misternego wykończenia haftu zależało jej przyszłe szczęście; patrzę z pewną pobłażliwą litością, jak gdyby zaszło coś, od czego role się zmieniły, jak gdybym właśnie ja była ową "starszą".
Klaudja z cechującą ją otwartością zaprząta wszystkich planami różnych urządzeń i projektów, przypuszczając, że dla nikogo niema nic bardziej zajmującego niż owe szczegóły. Ma ona teraz własny swój kraj słoneczny, równy i kwiecisty, w którym się zasklepia, a od którego ja uciekam w swoje posępne, samotne, strome urwiska.
Stary dwór przybrał nastrój świąteczny jakby w oczekiwaniu czegoś radosnego, co się tu ma stać. Aleje wysypane świeżym piaskiem, a Archip z uro-
czystą powaga, jakby spełniał jakieś tajemnicze misterjum, uroczyście oczyszcza dziedziniec i ogród, zamiatając tak gorliwie, jakby chciał z drogi do bramy nietylko kurz i trawę, lecz nawet ziemię usunąć. Babunia z głębi szaf odwiecznych dostaje stosy płócien, odmierza, kraje. Dwie szwaczki siedzą w garderobie, turkocząc maszyną do szycia i nowin chciwemi językami. Dziewczęta służebne trajkoczą też, rade tak, jakby to je same spotkała "małżeńska przygoda".
A Klaudja wydaje się naprawdę przywiązana do tego ogorzałego, tęgiego draba, który co wieczór przyjeżdża na spienionym gniadoszu, rzuca cugle nadbiegającemu kredensowemu, Hawryłce, ukazującemu wszystkie zęby w radosnym uśmiechu, i witany czołobitnie i poważnie przez nieodmiennie znajdującego się tuż Archipa śpieszy do ucałowania rączek narzeczonej. Czeladź dworska uwielbia dzielnego gospodarza, który jest wedle nich "pan jak się patrzy". - Właśnie, jakiego sobie dla panienki życzyli. A on wygląda jak wniebowzięty, rozjaśniony, rozpromieniony tak, jakby mu słońce z twarzy biło. Spogląda na jasne sploty narzeczonej, w których wiązanka chabrów odbija jak w słońcu łan zbożowy, i jej oczy pogodne i dumne jak niebo letnie, to na jej minjaturę, którą na szyi nosi, rzewnym zamglonym wzrokiem, i zdaje się, iż byłby gotów góry przenosić z miejsca na miejsce na jej rozkaz. Pierwszy raz w życiu prawdopodobnie obficie kupuje książki i - co większa jeszcze ofiara - czyta je. - Zdaje się, iż dusza poczciwca przeniosła się w jakieś inne światy, w których obraca się trochę nieswojsko, niezgrabny, ale zachwycony. A Bolek twierdzi, iż on modli się do owej minjatury, co wieczór odprawiając litanję na cześć "świętej panienki Klaudji", i że niedawno w kościele, wtórując modlitwom księdza, pomylił się i na kolanach wymienił imię Klaudji. - Jó-
zefat rumieni się, burczy na Bolka, za jego niedyskretne konfidencie, ale mu nie przeczy.
Nie mogę dotąd pogodzić się z myślą, iż ma on zostać mężem Klaudji! - Uważam to dla niej za rodzaj mezaliansu, spuszczenia się o kilka stopni niżej w hierarchii duchowej, za wynik jakiejś poniżającej rezygnacji, pogodzenia się z szarzyzna i pospolitością życia. A jednak przyznać muszę, że on sytuację swą przyjmuje bardzo poważnie, czyniąc wprost nadludzkie wysiłki, by nie ściągając jej do siebie, dźwignąć się do niej. To go w mych oczach do pewnego stopnia podwyższa. Przypuszczam, że w pożyciu z nią najlepsze strony jego natury się rozwiną, i że w obrębie możliwości zakreślonych naturą, dosięgną najwyższego zakresu; zapewne sam to odczuwa i to go do niej tak pociąga.
Może to zresztą dobrze, że Klaudja, tak łagodna i słodka ze swą żądzą, a właściwie potrzebą przewodnictwa i panowania, dostaje kogoś, co ją będzie całe życie uwielbiał i na kolanach usługiwał.
Ja zaś, pomimo swej buntowniczej, porywcze; natury, szczęśliwą byłabym mogąc ulegać. Ale ulegać komuś, ku któremu mogłabym oczy i duszę podnosić, czcić. - Duchowi wielkiemu i pięknemu, jakim niegdyś wydawał mi się Dymitr chociaż nie wiem, czy nim jest w rzeczywistości.
Ja byłabym szczęśliwa, mogąc iść za kimś przez śniegi i lody, czyją myślbym mogła ukochać i uznać za światło, w kim i dla kogo mogłabym się zatracić. - Być raczej towarzyszką niedoli bojownika silnego i mężnego, niż szczęścia istoty pospolitej.
Niekiedy, na wyraźne żądanie Klaudji, Józefatowi towarzyszy siedmioletni chłopak, blady i zahukany, o pospolitych, plebejuszowskich rysach i głupkowatem spojrzeniu. Klocia, ujrzawszy go po raz pierw-
szy, położyła mu rękę na głowie i długo, uważnie w nierozgarnięte oczy dziecka się wpatrzyła. - Zadała mu kilka pytań, poczem odezwała się do narzeczonego surowo.
- Dziecko bardzo zaniedbane, widocznie nikt jego rozwojem się nie zajmował.
Józefat purpurowy bąkał.
- Ja... ja... wziąłem go do siebie, trzymałem w domu... zrobiłem i tak dla niego nad miarę... więcej niż należało!
Ona ściągnęła swe wąskie ciemne brwi i rzekła chłodno.
- Będziemy go uczyli i wychowamy na człowieka. To będzie tylko - podkreśliła dobitnie głosem - nasz obowiązek.
Biedna Klaudja! nie zazdroszczę wcale zadania, które sobie wkłada na barki.
Pierwszy raz po przyjeździe malca szwaczki w garderobie wstydliwie chichotały i długo nie mogły się uspokoić. Stary Archip też mocno był oburzony.
- To na nic się nie zdało, taki otwarty bezwstyd - mówił. - Zdarzy się czasem paniczowi grzech jakiś, toż zgładzić go, schować, - sza! i cicho! - i niech sobie gdzieś tam całe życie krowy pasie.
Czytałam dziś mamie w ogrodzie pod lipą. Dzień był pogodny, deszcz złotych płatków przesiewał się przez liście, wesoło brzęczały pszczoły i pławiąc się w powodzi światła, sennie pachniały kwiaty. Z oddali donosi się, brzęk sierpów i płyną odgłosy pieśni. Natura drzemie w letnim przepychu, w rozbłękitnionej ciszy słonecznej. Jestem spokojna i tylko to nie-
znośne uczucie dolegliwego braku, co jakby wysysa serce...
I nagle jasna myśl zaświeciła mi w głowie: - Nie! ja fałszywie dotąd pojmowałam pełnię życia, szukając jej w dążeniu ku czemuś i dosięgnięciu jakichś zadań, w pokonywaniu przeszkód i przeciwności, w walce, zwycięstwach! triumfie, postępie i ruchu!
Nie! szczęście drzemie w ciszy, jak ten sad słońcem oblany, spoczywa w harmonijnym spokoju sił wewnętrznych, w pogodnej kontemplacji i równowadze moralnej, w zamknięciu pragnień i wysiłków w ograniczonym obrębie.
Nie lot w nieskończoność! nie walki, triumfy i burze, lecz taki cichy sad rozsłoneczniony, rozkołysany łan zboża, brzęk sierpów i pszczół obciążonych miodem, odgłosy pieśni, cicha działalność i spokojna praca.
Patrzeć w życie cicho upływające, wypijając z każdej chwili zdroje spokojnej słodyczy, rodzinnego przywiązania; bez żalu za życiem mknącem w przepaść wiekuistą, która pogrąży wszystkie nadzieje nasze, pragnienia i chęci, bo się użyło czystych, godziwych uciech bytu dosyta, bo wysączona co do kropli jego radość.
Prząść godziny, nietrawione gorączką pośpiechu, ale wlokące się leniwo, bez celu, w bezczynnej kontemplacji...
I kto u kresu będzie mógł powiedzieć sobie: żyłem!
Czy ten co życie zapełnił szeregiem zapasów i szamotań się, wysiłków rozpływających się w rezultatach tak nikłych, w swej odnośnej małości?
Czy ten co jak rośliny i kwiaty dawał się unosić prądom wielkiego życia wszechnatury: nie dążył i niedziałał, ale napawał się istnieniem sycąc się chwilą obecną?
I pojmuję teraz, że Agrypina, smażąc jajecznicę dla brata, malując swoje niezdarne obrazy, lub obrębiając chustki do nosa, może nie żałować upływającego życia, patrzeć bez pragnień w przyszłość, - i czuć się doskonale szczęśliwą...
Dzisiaj rano w alei grabowej spotkałam Tadzika.
Chłopak spacerował powoli, i włożywszy palec do ust, przyglądał mi się uważnie i ciekawie. W brzydkiej, żółtej twarzyczce błękitne oczy świeciły jak chabry.
Józefat, ulegając życzeniu Klaudji, niekiedy go tu przywozi i pozostawia.
Z początku widok wywoływał sensację. Dziewczęta wstydliwie chichotały w garderobie i potrącały się łokciami, szwaczki odwracały głowę, pogardliwie wydymając usta. - Małego uważano za wcielony występek, za jakieś upostaciowanie wstydu i zbrodni, odwracano się odeń z ostentacyjną pogardą. Nawet sam Józefat przemawiał do niego niechętnie, jakby czuł o coś żal do niego lub był jego widokiem obrażony.
Teraz oswojono się z nim dzięki Klaudji, która bardzo szybko potrafiła objąć nad nim władzę opiekuńczą, uregulować tryb zajęć i t.p. Ona bo umie wziąć się do rzeczy. Mały w jej obecności odzywa się czasem, i przy jej ukazaniu się uśmiecha się limfatyczną, zgrzybiałą twarzyczką męczennika z nierozgarniętemi oczami.
W zahukanej głowinie tej zaczynają się budzić jakieś pojęcia. Po odbyciu obowiązkowej lekcjiz Klaudją, włócząc się tak po parku, napozór bezmyślnie, zdaje się nieustannie zastanawiać nad czemś zdziwiony. Odczuwa się, że zmiana sytuacji i życzliwe przyjęcie zdumiewa go jaka coś niespodziewanego i pobudza do myślenia...
Tylko ciocia Matylda, spotkawszy go, parska jak obrażona kotka, i zdaje się, że podziela odrazę Archipa do jawnego bezwstydu, który przedewszystkiem i nadewszystko należy ukrywać.
Otrzymał nominację na wyższy stopień urzędu sądowego z pobytem w Kazaniu. Wyjechał już.
Wiadomość, która powinna była wywrzeć wstrząsające wrażenie, której w najgorszych przypuszczeniach nie przewidywałam, która jak piorun przecina wszelkie wątpliwości i nadzieje, pozostawiła mnie stosunkowo spokojną.
W godzinach poprzednich rozpaczy i trwogi, tak ogarnęłam naprzód całą przyszłość wyrzeczenia się, tak jasno zarysowałam sobie smutne życie, co mię czeka, tyle nici myślowych doń nawiązałam, że teraz witam je spokojnie, jako krainę oddawna przewidywaną, w której głaz każdy i każdy kamień są mi znajome.
Do czary moich marzeń los po kamyku dorzucał codziennie, i wypełniła się czara po brzegi, i przywykłam nieznacznie do coraz skąpszych, jałowych kropel goryczy.
A teraz gdy je przechylam do warg spieczonych, mam w suchych ustach zaledwie kroplę piołunu, i wiem, że tak jak jest, właśnie być powinno...
Głowa mi tylko cięży okropnie, boli jakby zostawiając bezprzytomną.
Nazewnątrz staram się nie wydawać z niczem: pomagam babuni w pracach gospodarskich, obmyślam z Klaudją różne szczegóły urządzenia domu, wyprawy, po które wybiera się do Kijowa, pomagam jej układać rzeczy. I tylko ten dziwny wstręt do życia...
O szarym zmroku błądzę jak duch pokutujący po polnych ugorach i ściętych rżyskach. Na kurhanie we mgle majaczy jakaś postać skulona, przywarta do ziemi.
Musiała ją z chaty wypędzić ciężka troska, co goni precz od ludzi. - Nagle w ciszy wieczornej podnosi się melodja, przepojona tęsknotą:
"Na szczo nam Boże
Daw Ty poznatsia?
Koły ne sudysz
Nam sia pobratsia?...
A koły sudysz
Czomu ne złuczysz?
Na szczo daremne
Dwa serdca muczysz?..."
Dźwięki cichną, - zdaje się że śpiewająca dziewczyna zwinęła się w sobie i duma, - może płacze...
I nagle śpiew bucha skargą gorącą:
"Boże! zżalsia nado mnoju!
Ukoryty żytie moje!
Jak tut ne budu z toboju
To chocz tam..."
Płynie echo ogniem dyszącego żalu, rzucając z piersi wezbranej nadmiarem życia, namiętny okrzyk przyzywu śmierci.
Kto odczuł melancholję stepów ukraińskich, ten pojmie niewysłowioną żądzę wyrwania się z cias-
nych. więzów bytu, pragnienie bezgranicznej swobody, rozlania się w jakichś bezbrzeżnych bezkresach, stopienia się z bezmiarem.
Sala na dworcu kolejowym w Koziatynie zapchana podróżnymi. Szum rozmów, gwar, tłok i ścisk. Atmosfera gorączkowego podniecenia i pośpiechu, jakiegoś rozpaczliwego natężenia pospolitości bytu. Podróżni krążą, popychają się, tłoczą przy stole bufetowym, gdzie brak już miejsc. Klocia zajęta braniem biletów, załatwianiem różnych formalności, ja siedzę martwo spokojna, wtulona w róg kanapy, pomiędzy jakąś kobietą z krzyczącem dzieckiem na ręku a grubym jegomościem, ćmiącym cygaro, od którego w gardle mię dusi, a który z jowjalną satysfakcją puszcza mi gryzące kłęby dymu w twarz.
- Lecz kto to jest? Na Boga! kogo widzę?
Przez tłum przeciska się szczupła postać Agrypiny w cynamonowym paltocie, obładowana pakietami, paczkami, pakunkami, torując sobie śpiesznie drogę ku wyjściu. Za nią, zgięty w pałąk tragarz dźwiga kufry.
Zginęła w drzwiach wyjściowych, pozostawiając mrę oszołomioną tem zjawiskiem.
Podniosłam się, spoglądając za nią. Zgmatwany wir ludzi kłębi się w tę i ową stronę, chaos bagażów, nawoływania, szczęk widelców.
Nagle od stołu w głębi podnosi się jakaś wysoka postać, zmierzająca wprost do mnie. To on! Łuna oblała mi twarz i czoło, urazy zakłębiły się w sercu. Stałam zmieszana, usiłująca wyglądać spokojnie i dumnie. Lecz gdy zbliżywszy się, ogar-
nął mię poważnem i badawczem, niemal śledczem, niezadowolonem spojrzeniem, uczułam się naraz wątłem, słabem dzieckiem i tylko serce tłukło mi się tak głośno, iż obawiałam się, że dosłyszy jego bicie.
- Co za niespodziewane spotkanie! - rzekł sucho.
- Wyjeżdża pan? - spytałam cichutko.
- Tak. Opuszczam na zawsze te strony. Za dużo tu cierpiałem. Jako jedyną pamiątkę zabieram z sobą garść kwiatów z mogiły Szewczenki.
Wskazał na wiązankę traw uschłych, przyczepionych do piersi.
- Oto jest wszystko - dodał - co stąd wywożę drogiego i godnego pamięci.
Usta zadrgały mu skurczem bolesnym.
Dziwny jakiś prąd pieściwy i ciepły, wiążący nas zwykle gdyśmy sami, zaczął ogarniać nas tkliwą, miękką falą.
- Pani powraca do miasta - rzekł z jakąś pobłażliwą goryczą. - Czeka ją tam życie wesołe...
- O, jakie odtąd smutne i puste! - szepnęłam ledwo dosłyszalnie.
Przeszył mię znowu wzrokiem badawczym stalowych źrenic. Wyrazem ust, ściągniętych cierpieniem, zdawał się pytać: - Czy drwisz sobie ze mnie?
Zaśmiał się sucho.
- O, to rzecz naturalna! młode dziewczęta lubią się bawić i potrzebują rozrywki. Wydobywają ją nawet ze strun zardzewiałych, które zrywają się i jęczą. Taka potargana, krwawiąca się zabawka, łudząca się, że ją traktują poważnie, musi wyglądać bardzo śmiesznie? Nieprawdaż? To jest coś w rodzaju tragicznego błazna. Pani lubi obmyślać takie ponure farsy na tle marsza pogrzebowego? Przynosi to niepospolity zaszczyt jej finezji...
Podniosłam nań oczy, które musiały mieć wyraz zabijanej sarny.
Zakaszlał się i podniósł do ust chustkę, na której zabłysła plamka krwi.
- Przebacza się im ta zabawa, bo nie rozumieją, co czynią...
Odetchnął głęboko, przesuwając rękę po czole. Wzrok jego gorący zatopił się we mnie, przenikał mię i pochłaniał.
I znowu wionął ten prąd dziwny, wiążący nas w jedno, biorący mię na własność bezbronną, nieprzytomną, odrętwiałą, niezdolną do wymówienia słowa.
Patrzał tak na mnie, trzepocącą jak ptak usidlony tem spojrzeniem, a usta jego mówiły z gorzką ironja:
- Pustynia szczera lepsza od igraszek mirażu, który wabi z oddali, a gdy się zbliżyć - ucieka.
Rozległ się nagle dzwonek, zwiastujący bliskie odejście pociągu. Tłum ruszył się gwałtownie zwartą falą, pociągając nas z sobą, przez drzwi otwarte wypychając na peron.
Wokół rozlegały się wołania, bieganina, okrzyki, natarczywe szukanie miejsc. Wśród tego zgiełku byliśmy jakoby zatraceni, samotni.
Oddaliłam się kilkanaście kroków w stronę, gdzie ciżba mniej była zbita. On szedł obok. Znowu poważny był i surowy.
- Zresztą wcale trafnie określiła pani sytuację... Pani zapewne sama nie zna zła, które wyrządza? przypuszczam, że mnie przynajmniej wyrządziła je bez umysłu, wprost nie przywiązując do tego zbyt wielkiej wagi, wówczas gdy ja... Ja istotnie biegłem ze spieczonemi usty przez pustynię, do... swego mirażu. To jabym pani zapytać powinien o prawdę poza mirażem ukrytą i kilkakrotnie już usiłowałem tę prawdę wyłuskać....
Brózda na czole zadrgała mu tajonym gniewem.
- Ale już więcej tego nie uczynię! Bo prawda jest zbyt widoczna, aby niezaślepiony mógł się łudzić. Prawdą są rozpalone piaski, bezbrzeżna szara pustynia bez końca, wieczna samotna tułaczka i omdlewanie z pragnienia. A rozwiązanie zagadki jedno tylko: iść dalej smutną piaszczystą drogą, iść prosto przed siebie, nie wierzyć mirażom, nie dawać nawet do siebie dostępu zdradliwym nadziejom... szczęścia. Szczęścia tak wielkiego...
Zachłysnął się kaszlem, na chustce ukazało się parę kropli krwi.
- Że może zbyt jest pięknem, aby się ziścić mogło, gdyż byłoby rajem na ziemi. Lepiej wyrzec się dumnie wszelkich złudzeń, niż żebrać wyciągając dłonie do... mirażu.
Drugi dzwonek. Zamęt się wzmaga. Pasażerowie biegają pośpiesznie, tłocząc się i szukając wolnych miejsc. Obok nas tragarze wloką jakieś w ostatniej chwili spóźnione ciężkie kufry, klnąc nadawcę, publiczność i siebie nawzajem. Dymitr podniecał się i rozdrażniał własnemi słowy.
- Dosyć! Szanowna pani zapomnieć raczyła, że i ja też, chociaż Moskal, mam serce. Zapewne bardzo niezgrabnie grałem przeznaczoną mi rolę, jak niedźwiedź skaczący na łańcuchu. Pani wybaczy, że nadal służyć do gry nie mam zamiaru. Nie chcę być w pani ręku zabawką, wiecznie zabawką tylko! Nie wiem, czemu zawdzięczam ściągnięcie uwagi pani, poco mnie właśnie za przedmiot swej zabawy wybrać raczyła. Jest tylu ode mnie godniejszych, naprzykład Afonasów, lub chociażby mój siostrzeniec, który pomimo młodego wieku, z przyjemnością zgodziłby się zostać jej partnerem. Nie wspominając już o panu Bolesławie, który, zdaje się, ma szanse dzielenia uczuć poważniejszych. Janie nadaję się do gier salonowych. Jestem odludek, zdziwaczały tetryk, chory zresztą. O! nie mam zamiaru robienia pani wyrzutów, faktem jest jednak, że niektóre z jej... żartów... zbyt przyjmowałem do serca i niepomiernie trapiłem się niemi. Zapewne jednak jest w mej postaci coś takiego, co usposabia do wesołości... Pani mi tego dowiodła niejednokrotnie. Żegnam panią!
Nie odchodził jednak. Stał patrząc na mnie rozgorzałemi oczyma, widocznie szukając słów najdotkliwszych, które mogłyby zranić.
- Pani jest wprost niepospolitą artystką. Nieraz się zastanawiałem, skąd pani przeczuć mogła tę głębię wyrazu, gdzie studjowała te subtelne odcienia... Co za artyzm w tak młodym wieku! co za dar okazania jednem słówkiem całych horyzontów, a gdy człowiek łamiąc głowę usiłuje tajemnic tych dociekać, cofnięcie się do swej skorupy i dyskretne opuszczenie zasłony. Winszuję pani! Prawda! jest pani przecież nieodrodną córą swego narodu - sztucznego, ceremonialnego, nieszczerego. Odzie u nas serce, tam u was obłuda i udawanie. Och! dosyć już ja mam was wszystkich! Nadal postanowiłem sobie już więcej naiwnym nie być. Dosyć!
W głosie jego drgał gniew, oczy ciskały błyskawice.
- Zapewne, sam tej łatwowierności winien jestem! ale to sytuacji nie zmienia. W duszy jestem niepoprawnym marzycielem, idealistą, a takich na każdym kroku spotykają zawody, gdyż świat widzą przez pryzmat swych rojeń... piękniejszych niż rzeczywistość. Może nie żartowałaby pani, gdyby wiedziała, co znaczy dla człowieka, który ustępuje ze świata, nie mając wprost do czego duszy nawiązać... bo wszystko wokoło takie brudne, liche i marne, co znaczy taki "miraż!"... Nie żartuje się przecież z matki, łudząc ją zapewnieniami, iż dziecko, któremiała za utracone, odżyło. Są uczucia zbyt święte, by je brać za przedmiot zabawki. Należy je uszanować, tak, panno Wando, chociażby nawet były zupełnie obojętne. Albo przynajmniej pominąć milczeniem. Nie dotykać ich jak. ran bolesnych, nie jątrzyć, bo to boli. Młodość spędziłem zbyt smutno, zbyt samotnie, ze zbyt wielu przeciwnościami walczyć musiałem, walczyć wprost bez nadziei zwycięstwa i bez rezultatu. Nie miałem usposobienia myśleć o utraconem szczęściu. Dlatego zapewne bywam nieraz naiwny jak młodzieniaszek, jak student. Niekiedy... wierzę...
I nagle przemówił głosem zupełnie odmiennym, rzewnie, cicho.
- Boże mój! jak pani na mnie patrzy... Gdybym mógł wierzyć, że pani rzeczywiście jest taką, jak mi się niekiedy przedstawia! niektóre słowa pani, oczy... Nie! to oszaleć można! To mi się tylko tak wydaje...
- Nie! - wyszeptałam zbielałemi wargami - to nie wydaje się panu, Dymitrze Wasyljewiczu, to... prawda!
Spojrzałam nań promiennie przez łzy, - i jakiś czar nas musnął, powiew upojenia.
Przez tłum przedzierała się pośpiesznie Agrypina, rozglądając się niespokojnie, widocznie szukając kogoś.
Dymitr spojrzał na mnie rozognionym, niedowierzającym wzrokiem, rękę moją ściskając do bolu.
W oczach mignął mu nagle zły wyraz.
- Cha, cha, cha! - rozśmiał się i rękę mą gwałtownie odrzucił. - Znowu!
Agrypina, dojrzawszy nas przez falę tłumu, już rozpaczliwie żeglowała w tę stronę. Za nią przewalał się kołysząc w biodrach z niedbałym na ustach uśmiechem elegancki Sieroża.
- Pani mi daruje - rzekł Dymitr uchylając czapki. - Wynudziłem ją aż nazbyt długo. Siostra na mnie czeka!
Tuż nadbiegała zdyszana Agrypina, zdaleka nawołując brata, obzierając nas podejrzliwie i ocierając chusteczką twarz spoconą.
- Gdzież jesteś? Szukamy cię wszędzie... Sieroża wpatrywał się w nas z sarkastyczną uwagą i arogancko się uśmiechał.
Agrypina wyciągnęła do mnie rękę, z której posypały się pakiety.
- Jedziemy! - wyrzekła triumfująco, i zwracając się do tragarza podążającego za nią: - Nie ten, nie ten tłomok wleczesz, ośle! Mówiłam przecież: ten zdać do bagażu, tamten zaś wnieść do wagonu "niepalącego". No, dalej, śpiesz się! a prędzej... Żegnajcie, Wando Władysławówno!
Uścisnęłam gorąco Agrypinę. W tej chwili wydawała mi się fetyszem do niego należącym, istotą zbliżoną doń, nieledwie cząstką jego istoty, i szybko, nie patrząc prawie, zwróciłam się w stronę, gdzie stał ponury, gryząc jakieś ciężkie myśli.
- Żegnam pana! - zawołałam, i nie podając mu ręki wybiegłam, jakby uciekając, tajemniczemi dreszczami wstrząsana, - a z dźwięku krótkiego, urywanego, jaki rzuciłam, zdało mi się. że biegną za mną i gonią łkania rozpaczliwe.
On drgnął, jak gdyby chciał rzucić się za mną, ale tuż rozległ się świst i tupot lokomotywy, która, plując kłębami dymu, hucząc i sapiąc, zziajana uwoziła ich na koniec świata.
We drzwiach poczułam na ramieniu rękę Klaudji.
- Załatwiłam już wszelkie formalności. Śpieszmy się, siostrzyczko. Pociąg nasz zaraz nadejdzie. Ale co tobie?
Nieprzytomna prawie wsiadałam do wagonu.
W tej chwili tragarz Biełgorodowych, rozpychając tłum, zbliżył się do mnie, trzymając małą wiązankę, owinięta w papier.
- Czy jest tu jeszcze panienka?... Aha! właśnie ta sama... Kazano mi doręczyć te trawy.
Klaudja ze zdziwieniem na nie spojrzała.
Wzięłam je niedbale - i zasunąwszy się w ciemny kącik wagonu, osłonięty firanką, gdy pociąg huczał i leciał w przestrzeń, a Klaudja liczyła pakunki i wyglądała przeciwległem oknem, - te trawy uschłe i zwiędnięte, te macierzanki w proch rozsypujące się, a jeszcze roniące woń gorzką, - przycisnęłam chciwie do ust spalonych.
Na papierze, co je owijał, męska dłoń rzuciła pośpiesznym rzutem ołówka jedno słowo "Nie!"
Odpowiedź na moje pytanie, cha cha! z takim zdobyta trudem... "Nie miraż".
Siedziałam nieruchomo. Słońce zalewało się krwią i ogniem, gorzało pożarnie i gasło. Powoli zapadał mrok, na szafirowe sklepienie wysuwały się milczące, migotliwe, surowe oczy gwiazd. Pociąg ział dymem, trząsł się i leciał w przestrzeń, a za nim leciały roje iskier ognistych jak duchy nienawiści i krwawej pożogi.
Słuchałam podnoszących się w duszy głosów zamętu, przetykanych iskrami buntu, przypominałam jego słowa: "Jesteś pani nieodrodną córą fałszywego swego narodu", i obelżywe tony zawziętej nienawiści, dźwięczące przy tem w jego głosie. W kłębach dymu i roju iskier ognistych, polatujących jak krwawe motyle, zamigotały nagle pamiętne słowa cara Aleksandra:
Point de reveries! Point de reveries!
Zarazem w duszy mej rozległo się echo płaczu polskich dzieci, stłumionych łkań Mieczyka.
Ręka moja podniosła się mimowolnie i prawie wbrew woli, i za chwilę kartka z odpowiedzią i wiązanka kwiatów niedawno namiętnie do ust tulona, leżały w pyle przydrożnym.
Pióropusz dymu wlókł się po niebie, roje iskier ognistych, jak duchy nienawiści, rozsypywały się, migotały krwawo i gasły, - a ja siedziałam wciśnięta w róg kanapy, z zaciśniętemi usty i suchem, płonącem okiem.
Pociąg rżał śmiechem, huczał i trząsł się, miotając kłęby iskier i dymu, leciał w przestrzeń.
* * *
TĘSKNOTY PALĄCE.
Horodyszcze.
Parę tygodni ubiegło już od naszego spotkania. Klaudja pozostała jeszcze w mieście dla przygotowania wyprawy. Ja powracam.
Z gwaru i zgiełku rozstrzelającego myśli, wdzierającego się ostra, krzykliwą nutą do mej duchowej jaźni, wnosząc z sobą rozpraszającą błahość wrażeń, wyrywam się znów do błogosławionej ciszy. Chłonę ją w siebie, skupiam rozbiegłe myśli, znów patrzę w swą duszę, odnajduję swe bole i smutki: - odnajduje siebie.
Siebie, w piersi mej wciąż się coś przekształca i przeobraża, coś tworzy.
Napozór nic się nie zmieniło: - ci sami ludzie dokoła, i jam wśród nich ta sama, tylko ten dziwny brak czegoś, uczucie wydarcia czegoś z wnętrza, głuchy tępo dolegający smutek.
Po radosnem powitaniu z babunią, ożywionych rozmowach przy stole jadalnym, wieczorem usunęłam się do swego pokoju na górzeistanęłam w otwartem oknie.
I teraz tak samo drzewa wznoszą się w ciemności poważne i zadumane, w miękki szum lip wplata się twardszy szelest liści dębowych. Łagodna i trzeźwa woń rezedy rozściela się przy ziemi. U krań-
ców parku stróżują dwa rzędy jesionów, a dalej step bezkresny, w bladej poświacie księżycowych brzasków wabi kusząco, śpiewając tajemną pieśń nocy. Bezmiar tęsknoty płynie w pomroku.
Lecz teraz ja słucham tej pieśni chłodna i odrętwiała. Duch, który dawniej zapełniał mi świat cały, który przemawiaj do mnie wszystkiemi głosami natury, już uleciał. Te słabe echa, które jeszcze trzepocą się w mej piersi, tak nikłe są, bezsilne i słabe, że zdaje mi się, iż mogłabym opanować je wolą i zmusić do milczenia.
I nagle dziwny smutek, cichy i nieujęty, lecz żywy, przeniknął me odrętwienie ostrą strzałą.
Jakie wspomnienia z życia uniosę z sobą do mogiły... do pustki ciemnej.. czy też nieskończonych bezkresów, zaludnionych cieniami niedopełnionych pragnień... męką daremnego żalu?... A jeśli to odepchnięte, wzgardzone uczucie, było mem jedynem szczęściem, - czy warto, tak przed jego wspomnieniem się bronić?
W ciszę wiejską jak czarny ptak żałoby wpadła nagle wieść żałosna: Mieczyk, kąpiąc się w Tykiczu, utonął.
W ostatnich czasach charakter jego uległ dziwnej zmianie, dawna porywczość i zapalczywość zniknęła bez śladu. Godziny spędzał samotnie w głębokiej zadumie, po nocach sypiać nie mógł, wysuwał się do ogrodu, nieraz o rannym brzasku widziano go błądzącego po polach. Był bardzo cichy, każdemu pomocny, skupiony w sobie, jakby trawiony myślą tajemną. Wymówki rodziców, wyrzucających mu, że zuchwałem postępowaniem względem władz szkolnych naraził karierę braci, znosił cierpliwie, bez śladu rozdrażnienia. Rodzice radzi, że burzliwysyn się "utemperował", sarkali tylko, iż poprawa przyszła za późno, bo Piotr Ałpatycz zaprzysiągł, że "jego w tem głowa", iż nikt z rodzeństwa buntownika szkół nie ukończy. A starzy Zalescy gryźli się, gdyż właśnie przygotowując do szkół ośmioletniego cherubinka Ludka, drżeli o los pieszczocha.
... Rozumiem wszystko...
To pragnienie przyniesienia ulgi rodzeństwu, tę niemą bohaterską, choć obłędną ofiarę.
I milczę, by innym bolu nie przysparzać.
"O Chryste! Ty, który sądami Piłata
Przelałeś krew niewinną dla zbawienia świata,
Przyjm tę, z pod rządów cara ofiarę dziecinną,
Nie tak wielką i świętą, lecz równie niewinną".
Domyśla się też Bronek.
On stał najbliżej brata. Z zachowania jego, niektórych odezwań mógł coś wywnioskować.
Przed odjazdem do szkół był u nas. Szedł w cichem skupieniu tak zmieniony i wewnętrznie przeobrażony, jakby śmierć brata w jednej chwili pasowała go na dorosłego mężczyznę.
Mama przygarnęła go ku sobie, szepcąc słowa pociechy i wytrwania.
Słuchał w milczeniu, bardzo poważny, ze zsuniętemi brwiami, które nadawały młodziutkiej jego twarzy wyraz nieugiętej mocy.
- Ja wytrwam - rzekł spokojnie - niech cioteczka o mnie się nie lęka.
I z zaciśniętemi ustami dorzucił cicho i niezłomnie:
- O! ja wytrwam.
Brzmiało to tak stanowczo i uroczyście, jak komuś w duszy złożona przysięga.
W tej chwili spojrzał na mnie i oczy nasze się spotkały. Znamy tajemnicę oboje...
Porozumieliśmy się bez słów.
Kiedy zostaliśmy sami, Bronek wyciągnął kartkę i milcząco mi ją podał. Poznałam pismo Mieczyka.
"Nie martw się bracie, bo i tak w życiu nicby ze mnie nie było. Ustępuję. Rodzeństwu taran z pod nóg się usunie. Zniknie skaza na naszem nazwisku. Czynię co mogę. Wy starajcie się działać lepiej. Jeśli błądzę, niech mię Bóg osądzi!"
- Oto co znalazłem w jego ubraniu - rzekł Bronek. - Domyśliłem się wszystkiego...
Usta mu drgały wzruszeniem, lecz brwi zsunęły się surowo.
I dodał cicho z zaciętością.
- Nie tak trzeba. Inaczej, inaczej!...
Milczeliśmy oboje. Przypomniały mi się zwierzenia Mieczyka, owej gwiaździstej nocy letniej, gdy siedząc na balkonie, każde z nas w ciszy przeżywało tragedię swoją.
Teraz tamten spoczywał już w chłodnych nurtach, które jego gorące serce i umysł chciwy rozwiązania zagadki bytu na zawsze uspokoiły. Zamiast zapalczywej, entuzjastycznej uczuciowości zmarłego uderzał mnie rozważny spokój Bronka, który siedział z dziwnym wyrazem poważnej troski w młodziutkich rysach i mądrej myśli na czole chłopięcem.
Nadeszła długa posępna jesień. Wicher obrywa z drzew uschłe liście, drze je na szmaty, skręca i rzuca na ziemię, splamioną jakby skrzepłemi kroplami krwi. Targa ją z wściekłością za rozczochrane krzewy i huczy gniewem, to wyje żałością i jęczy. Po niebie pełzają ciężkie ołowiane chmury, roniąc ciężkie ostygłe krople łez. Świat cały zawlókł się szarą oponą, przesiąkł wilgocią, w białawej mgle, wlokącej się leniwie śliskiemi zwojami, krzew każdy, każda gałązka drży od chłodu.
Czasem zabłyśnie stońce, rzucając na sczerniałą murawę smugi bladego złota, na obnażonych, prześwietlających się gałęziach rozświecą się śniadym bursztynem przerzedzone liście, lub zaciemnieją rdzawą purpurą krwi, drżąc jakby z bólu, niepewności i wahania. Trzepocą się w bladem słońcu jesiennem ostatnie zbolałe, żałosne liście, jak gdyby skarżąc się na swą niedolę.
- Patrz, trwamy jeszcze! cierpimy!
Ale przy najbliższym podmuchu zrywają się z gałęzi jak samobójcy, rzucając się w przepaść, gdzie całe stosy martwych spółbraci gniją w zapomnieniu.
Jesień w przyrodzie, jesień w ludzkich sercach... Pusto tak... smutno pod niebem zawieszonem szaremi płachtami, wśród tych pól uschłą trawą usłanych, które wydały już wszystkie plony i leżą obumarłe i odrętwiałe, wśród tych samotnych rżysk sczerniałych, nad któremi unoszą się białe zwoje skłębionych tumanów. Wrażenia, które tu odbieram splatają się w jeden akord bólu.
Mogłabym oderwać się od tej konającej przyrody, upoić się zgiełkiem miastowym. A jednak żal mi stąd się oddalać...
Dlaczego od tej przędzy melancholji tak mi oderwać się trudno, jak ciężko bliskim po śmierci ukochanego rozstać się z martwem ciałem? Bo poza mgłą smutku czuję jak gdyby wyłaniającą się tajemnicę bytu; poję się żalem i goryczą, ale czuję, cierpię i żyję.
Różne zagadnienia i powikłania losu ja tu widzę jaśniej, dostrzegam lepiej, pojmuję sens ich i przenikam do głębi.
Miasto zagłuszyć może gwarem i chaosem, rozerwać związek z duszą przyrody, uśpić haszyszem błyskotliwych wrażeń, rozproszyć myśl w tysiące pasm postrzępionych. Stępia się dotkliwy ból świa-
ta, ale człowiek przez to nie staje się szczęśliwszym, zatraca tylko świadomość.
W tej pustce jam bliższa jakiejś wielkiej prawdy bytu, jakby przyroda umierając przesiąkała w mą duszę szeptem tajemnych wynurzeń, rozwierała swe głębie wieczyste, jakby na chwilę przed wzrokiem mym rozsuwała się zmysłowa zasłona, odsłaniał się świat inny...
I nasłuchując tego wołania nieskończoności, szumiącego w przestworzach, czekam rychło li mi się objawi...
Opływa mię bezmierna nostalgja zaświatów, która jesienią owłada człowiekiem, każąc mu poza ścianami rzeczywistości wyczuwać świat inny...
I błądząc tak jedna, wśród tych obszarów obumarłych, przepojonych smutkiem bezdennym, po ugorach, gdzie wśród uschłych badyli, jak stygmat bólu sterczy ciernisty krzak bodjaku, z sinawą purpurą rozchwianych wśród kolców, krwawiących się płatków cierpienia, ja czuję, iż przyłożyłam usta do samej treści bytu. Poję się smutkiem i cierpieniem, ale przenikam życie.
Poddaję się tej bezbrzeżnej melancholji stepu, która jesienią opanowywa człowieka spojonego z przyrodą. Tu ona panuje bezpodzielnie nad swym mrówczym tworem; rozkwitając, przenika go żywiołowemi prądami mocy, zamierając pogrąża wraz z sobą w apatji i odrętwieniu. Istotom z nim połączonym, pochylonym nad nim w trudzie bark i pocie czoła daje dziwnie, prostą i jasną, przenikliwą mądrość, do niektórych serc przemawia głosem wyraźnym, wzywa tęsknotą, pociąga w odmęty nieskończoności...
Po tych płomiennych burzach, co duszę mą wstrząsnęły do dna, zamieram jak ta niwa bezpłodna i jałowa, z sercem wyczerpanem i odrętwiałem. Ból nawet cichnie i obumiera z kłoniącą się do upadku naturą.
Wokół życie się toczy zwykłą koleją, powstają różne powikłania, wymagające bystrego wejrzenia i przytomnego umysłu. Ale wobec wiru powszednich drobiazgów życia, ja stoję na uboczu obojętna i odrętwiała, niezdolna do oderwania się od nurtującej mnie wciąż, upartej, nieodstępnej myśli.
Walczę z tym stanem, pogardzam nim, i jestem bezsilna.
Otaczająca rzeczywistość straciła dla mnie wszelkie znaczenie i wartość. Z myślą wyłączną, upartą, wbitą w głowę jak gwóźdź, zajmuję się różnemi drobiazgowemi, powszedniemi pracami, cierpliwa i cicha, ale martwa dusza.
Jak we śnie widziałam ślub Klaudii; jarzący światłem wiejski kościołek, wieńce kwiatów na ołtarzu, rozjaśnioną twarz Józefata, przejrzyste biele muślinu na złotych włosach mojej siostry, i jej cichą, stanowczą przysięgę.
A potem skromna uczta rodzinna, wzruszone błogosławieństwo mamy i babki, i w bladej powodzi zimowego słońca znikający powóz, unoszący nowożeńców, za którym z werandy, oplecionej lśniącemi od szronu łodygami wina, trzy głowy przytulone do krat, długo patrzyły...
Znowu otoczyła nas cisza, większa jeszcze niż przedtem.
O Bronku dochodzą niekiedy wieści. Obywa się prawie bez pomocy rodziców, idąc nieledwie o własnych siłach. W psychice jego zaszło znamienne przeobrażenie, z wesołego, łagodnego i dobrodusznego chłopca sta! się zawziętym, hardym i nieustępliwym, stanowczo i wytrwale zdążającym do celu. Utworzył koło samokształcenia młodzieży, wszędzie zasiewa hasła pracy, umoralnienia życiai narodowego uświadomienia. Pod jego wpływem wśród młodzieży obywatelskiej budzą się inne prądy. Uczy się przytem wytrwale, dosiadując po nocach. Rodzice zamierzają pod jego opieką oddać do szkół młodszego brata.
W starym dworze, okolonym zaspami śnieżnemi, niepodzielnie panuje tęsknota. Jak cień przesuwa się po obszernych komnatach, siada u ogniska lub martwemi oczyma w okna zagląda.
Mocuję się z sobą. Pomagam babuni w jej czynnościach gospodarskich, czytam na głos mamie, wykonywam wszystko, czego ode mnie żądają: tylko duszy w tem brak.
Na owem tle zamarcia i odrętwienia wykwita niekiedy upajający jak haszysz kwiat marzenia. Jakby dwie dusze mdlejące z pragnienia, rozdzielone przestrzenią, rozgrodzone nieprzebytym murem wrogich okoliczności, leciały ku sobie stęsknione, spływając się w nadziemskim pocałunku. Wówczas tak dziwnie jasno, tak dojmująco przenikliwie odczuwam przy sobie obecność jego, magiczny czar jego miłości. On stał się potężnym przez to, iż go niema, nieprzepartym przez to, iż go nie widząc, wyobrażam tylko, że do rysów jego duchowej indywidualności nie wplatają się żadne powszednie rozdźwięki, że słyszę tylko zaświatowe melodje bez jej codziennych dysonansów i zgrzytów.
Wieczorem, gdy wicher świszcze i wyje wściekłe chorały, niosąc pochwycone kędyś w przestrzeni, ongi pochłonięte w przeszłości, odgłosy szturmów, żałosne lamenty przerażenia, wściekłe okrzyki bojowe i jęki konających, gdy drzewa w sadzie gną się i trzeszczą, szarpane wichurą, a mokre płaty śniegu wirują w perłowo bladej, mlecznym blaskiem wypełnionej przestrzeni, gdy mama i babcia siedzą przy jarzącym kominku, snując przędzę wspomnień, wymykam się do wpółciemnej bibljoteki, gdzie mięotacza rój chwil ubiegłych. Wokół powstaje świat fantastycznym życiem iskrzący, czarodziejsko wabny i zachłannie kuszący, zaludniony echem uczuć jego i słów. Mówimy wówczas sobie to, czegośmy nigdy na jawie nie wypowiedzieli, odsłaniamy najgłębsze tajniki duszy, upajamy się wzajemną miłością. Natężenie nerwów słabnie, cichnie gorączka mózgu, pracującego podświadomie pod pozorami odrętwienia, rozpływając się w miękkim, błogim spokoju.
Ulegam wówczas dziwnie przejmującej halucynacji. Oto on, o setki mil oddalony, jest przy mnie. Widzę go! Słyszę słowa, które wymawia, czuję wzrok kochający i tkliwy, co mię ogarnia.
I odpowiadam w duszy słowami pieściwemi, wznosząc wzrok pełen bezbrzeżnej czułości.
"Drogi! Tyś mój! a ja o tobie wątpiłam. Dlaczego? dlaczegoś mi nie dał niezachwianej pewności uczuć, przed strasznym dniem rozstania? Czemuś mi kazał dręczyć się nietylko rozłąką, lecz stokroć cięższą męką - zwątpienia? Lecz nie, - ja nie chcę nic wyrzucać tobie; ja kocham nawet cierpienia moje, boś ty ich sprawcą. Odczuwam... pojmuję... ty w tej chwili to samo, co i ja przeżywasz. Tęsknota cię trawi, usychasz z niepokoju, życie jest dla ciebie ciężarem, wszystkie rozkosze świata goryczą. Tylko złączeni - moglibyśmy odetchnąć pełnią szczęścia..."
* * *
"Nie bierz rąk moich, nie pociągaj ku sobie, - przed nimi wszystkimi, przed światem całym, rodziną nie mogłabym później czoła podnieść śmiało, musiałabym od ciebie odstąpić.
"Pozostańmy tak duszą złączeni, ale dalecy, bo zbyt cię kocham, abym się ciebie wyrzec mogła."
I w odpowiedzi słyszę wyrazy niegdyś wymówione przezeń, niedopowiedziane, przemilczane, rozwiane w urywanem drgnieniu głosu, wsiąkłe w milczenie, oddawna zapomniane, które jakby odzwierciedlone w fali eteru wypływają nagle żywe, ciepłem owiane, tchnące czułością.
Przymykam oczy i widzę posępne blade czoło, badawcze stalowe oczy, z wyrzutem i miłością we mnie wpatrzone, usta surowe i dumne, zacięte wyrazem cierpienia. Czytam mu w duszy, czuję wzruszenia falami odeń ku mnie płynące, aż porywają mię wezbranym potokiem, obezwładniają i obezprzytomniają. Spływam się z nim w nieskończoności, przenikam się czarem potężnej jak śmierć miłości, - głębiej niż dawniej, zupełniej, wyłączniej, - gdyż niewidzialnego, stokroć go bardziej, niźli dawniej kocham.
A mama i babcia ogarniają mię stroskanem spojrzeniem i długo między sobą coś szepcą.
Pewnego poranku u podjazdu zaskrzypiały sanie, na ganku mignęła postać w gwiazdkach śniegowych, wszedł lekarz.
Rozmawiał z mamą; zdawało się, że cały jest pochłonięty badaniem jej stóp opuchłych, których obrzęk coraz się posuwa, lecz uważałam, że często głowę zwracał nieznacznie w moim kierunku i bacznie mię obserwował. A babunia kazała mi pozostać w pokoju, pod pretekstem układania w szafach bielizny.
Uśmiecham się z ich bezsilności i niemocy.
Odsunęli ode mnie Dymitra! to mocni byli uczynić, lecz ze wspomnieniem, z widmem jego mnie nie rozłączą.
Klęcząc przy komodzie, zanurzona w stosach bielizny z pochyloną głową, słyszałam dolatujące mię niekiedy ciche i urywane słowa lekarza.
- Medycyna tu bezsilna. Zmiana wrażeń...
A wieczorem babunia oświadczyła, że mamie szkodzi klimat surowy, i że lekarz zalecił jej wyjechać na południe, ja zaś mam jej towarzyszyć.
Milcząc zabrałam się do układania rzeczy.
Jestem zmęczona, tak bardzo zmęczona, że nie mam siły nawet czegokolwiek bądź chcieć.
Słońce zlewa kaskady złocistych potoków, lśnią w nich tarasy wytwornych pałacyków, rozłożonych na stokach wzgórzy, które półkolem wznoszą się nad niebieskim Lemanem, przeglądając się w jego zwierciadlanych nurtach.
Słońce otulone zawojem gaz srebrnolitych, przez te mgławe zasłony przesącza blask łagodny i słodki, jak olbrzymia lilja mleczna zawieszona u skłonu nieba, o śnieżnym kielichu opalowo świecącym, i złotem przeświecających z wewnątrz pręcikach.
W hotelu atmosfera wykwintu i przepychu, a zarazem dziwnie bezdusznej i bezmyślnej elegancji, sytego próżniactwa.
Wokół jak huczenie pszczół na wiosnę rozlega się wesoły gwar towarzystwa, zbierającego się na wspólną wycieczkę do pobliskiego Territet, gdzie wśród skał nadbrzeżnych wznoszą się smukłe wieżyczki słynnego zameczku Chillonu. - Średniowieczne mury, chroniące od wieków nieodgadniętą tajemnicę Żelaznej Maski, wyglądają tak niewinnie i miło wśród bujnego bukietu drzew, z girlandą łabędzi u podnóża i białych mew, opasujących je w powietrzu śmigłym lotem. Ponure podziemia, co ongi więziły cierpienie wielkie jak świat, dzisiaj zwiedzane przez strojną rozflirtowaną publiczność, którą bawią, dostarczając pieprznej podniety miłych dreszczyków zgrozy, uwydatniających jej bezpieczną, spokojną radość życia.
Nie biorę udziału w wycieczce, nie mam do niej sił ani ochoty. Przytem instynktownie obawiam się miejsca, gdzie ktoś bardzo cierpiał, i gdzie wspomnienie to zamknięte żyje jeszcze wśród murów. Dziwnie dojmująco odczuwam ludzkie stany uczuciowe, które wsiąkają niejako w otaczające je przedmioty, i emanują stamtąd, jako udzielające się innym nastroje psychiczne. Wchodząc do jakiegoś mieszkania, wyczuwam panujące tam emocje, które mogą być dla mej indywidualności przychylne, lub też oddziaływać na nią przygnębiająco i wrogo.
Tu atmosfera jest wogóle banalnie pogodna, przesiąkła miazmatami łatwego używania życia. Nie szarpie nerwów, ale swą bezbarwną płytkością raczej przytępia je i nudzi. Pod jej wpływem człowiek przystosowywa się do bardzo niewysokiego poziomu pospolitego szablonu.
Na hotelowej werandzie w wygodnym fotelu leży mama zakutana w pled, patrząc na mnie troskliwie. - Ja siedzę obok, trzymając jakąś robótkę, która wysuwa się z mych palców, lub usiłując czytać głośno, od czego ona mię zwykle po paru stronach uwalnia, i patrzę w przestrzeń. Zamglona lampa mleczna pochylając się ku horyzontowi, zwolna oblewa się rumieńcem, skrywa się w puchach białej pościeli i znika zapłoniona, rzucając za sobą w obłoki pęki purpurowych róż.
Dusza moja jest z nim. U tego źródła boleści i rozkoszy, co życie moje pochłania. - On, nieobecny, oddziela mnie od świata całego, jest we mnie, jest mną. Nie mogę się odeń uwolnić - i uwolnić się nie chcę. On - to powietrze - słońce - życie; wyrzec go się - to samo, co zejść do dusznych podziemi, w ciemności beznadziejne, skąd powrotu niema.
Niema go tu! a ja go widzę przed sobą, śledzę poruszenia, słyszę dźwięk jego. głosu, rozmawiamz nim. Piję tę mękę, tak umiłowaną, że raczejbym się życia, niźli jej wyrzekła. Myśl moja natężona w jednym kierunku: co czyni on teraz? co mówi? co myśli? - czy odczuwa dumania moje wkoło niego krążące, jak białe gołębie?... zawieszone nieruchomo nad jego ukochaną głową, to trzepocące się niespokojnie skrwawionemi skrzydłami. Pragnę go ujrzeć! - szarpię się - tęsknię! Aż w wytężone wysiłkiem zwoje mózgowe uderza jakiś prąd magnetyczny, dążący z oddali z niepohamowaną siłą, odbija się jak w fotograficznej płycie, rozpływając się w wizję przelotną, migoce w umyśle jak obraz wewnętrzny, łudząco podobny.
Widzę go wówczas! a mama patrzy niespokojnie na moje oczy senne i szkliste.
Uśmiecham się do niej blado, opowiadam coś, udając ożywienie - i w połowie opowieści urywam.
Dotychczas zawsze ulegałam złudzeniu, że zapas sil moich jest niewyczerpany. Stąd z pewną niedbałą obojętnością lekceważyłam zdrowie.
"Chcę, a więc mogę - myślałam dotąd - wytężę całą swą wolę - i ozdrowieję".
Teraz po raz pierwszy czuję się! taka wątła i słaba, taka biedna i bez oporu, - chociaż wytężam całą swą wolę, aby być zdrową i silną. Fizyczna moja istota wymyka się z pod mej władzy i słuchać przestaje, i pomimo że rozum i wola, silne postanowienie i bezustanne usiłowania, nakazują jej moc i hartowność, ona się ugina i cierpi w każdym atomie.
Ręce moje porobiły się przezroczyste prawie i zwieszają się bezwładnie, rysy ściągnęły się i zeszczuplały. W sobie czuję niemoc jakąś i lekkość, a poruszyć mi się trudno.
Godzinami całemi siedzę nic nie mówiąc, często używać muszę nad sobą przymusu, aby odpo-
wiedzieć na proste pytanie. To już nie ból moralny nawet: poprostu niemoc fizyczna i apatia.
Towarzystwo strasznie mnie nuży, wiele też muszę marnować wysiłków dla kilku uśmiechów i stów uprzejmych, nie osiągając nawet pozorów ożywienia.
Pojmuję dobrze, że stan ten jest wysiłkiem walk przeżywanych poprzednio, tych wahań, niepewności, wzruszeń, nadziei, co naprężały moje nerwy w szarpiącym niepokoju, wkońcu jak ciężkim kamieniem zgniecione ostrym, ostatecznym zawodem.
Wszystko pochodzi od tego człowieka! I tak jak dziecko, niesłusznie ukarane przez matkę, zapomina, że cierpi przez nią, do jej kolan przychodzi utulić głowę, wypłakać swe skargi i żale, tak i ja nie pamiętam już urazy, bólu, jaki mi wyrządził, pragnęłabym wynurzyć przed nim swe smutki, czoło przytulić do jego ramienia i prosić łzawem spojrzeniem:
"Patrz, jakam ja słaba i biedna! broń mię! osłoń swoją opieką!"
Zarazem czuję, że on w tej chwili właśnie mię potępia za domniemaną lekkomyślność, brak uczuć, chłód serca, że aż do końca będzie nas rozdzielał ów mur niewymówionych wyznań, wyobrażalnych zaprzeczeń, męka domysłów, w które człowiek pragnie całą duszą wierzyć, a na których oprzeć się boi, gdy pragnie, ufności, a razem kona z niewiary, wszystko przenika, uświadamia, odczuwa, a nic nie wie; gdy po każdym wzlocie nadziei, ufności, błysku pewności następuje upadek niemocy, chłodne pełzanie trzeźwego rozsądku i zatruty chichot z własnych uniesień.
On aż do końca będzie mnie sądził fałszywie, ja zaś mu nigdy duszy nie odkryję...
Zbyt na to dobrze jestem wychowana, zbyt umiem powściągać siebie. Zbyt boję się urazić swą dumę...
Wracałam z przechadzki po stokach wzgórz, w bladych potokach marcowego słońca, iskrzących jak diamenty. Chłodne, rzeźwe powietrze mię owiewa, krew żywiej krąży w żyłach, w sercu budzą się jakieś nieokreślone nadzieje.
Na werandzie usłyszałam ożywione głosy. Na dywanie, obok fotela mamy rozpościerały się zwoje liliowych fularów, parasolka, nesesery, przybory podróżne, nad niemi migotał kapelusik, utkany z bladoróżowych róż, a z pod wielkiego ronda śmiały się oczy kuzynki Matyldy.
- Babunia jest z tego ogromnie, ogromnie rada - szczebiotała z przejęciem. - Ma mnóstwo projektów, rachuje, układa... Zdaje się, że odmłodniała o lat dziesięć.
- Aa! Wandzia - zwróciła się do mnie - Boże, jak ty wyglądasz! jak święta zakonnica i męczenniczka... I włosy tak upinasz niedbale! a takie masz ładne, bujne kędziory i nic a nic czesać się nic umiesz! To moja męka, Anno, fryzura tej małej...
- Zostaw w spokoju fryzurę tego dzikiego ptaka - rzekła mama z czułością, gładząc mą głowę. - Niech czesze się, jak chce.
- Ależ nie! zbyt kocham ją na to! Doprawdy, Anno, nie pojmuję, jak można być tak lekkomyślną. Ciebie miłość zaślepia.
- Ty mi lekkomyślność zarzucasz - uśmiechnęła się mama.
- Naturalnie! Lekkomyślnością jest zaniedbywać przepisy mody, której każdy rozsądny ulega. Wandzia powinna myśleć o ustaleniu swego losu, o rozsądnem zamążpójściu. A nato trzeba koniecznie wyglądać jak wszystkie inne panny. W niczem nie należy się wyróżniać.
- Ależ ja nie myślę o zamążpójściu, kuzynko Matyldo - mówiłam siadając u jej stóp na maleńkim stołeczku i patrząc na nią rozbawiona.
- I to właśnie dowodzi waszej lekkomyślności! A to jest rzecz bardzo, bardzo poważna! Czego się uśmiechasz, Wandziu?... Prawdę mówię. Właśnie mam doskonałą partję na widoku. Człowiek stateczny, bogaty bardzo, jeszcze niestary... Chciałby pojąć panienkę z porządnej rodziny. Natychmiast pomyślałam o tobie, podziękuj mi!Śliczną rączką szperała w głębi podróżnych przyborów.
- Patrz, jaka wspaniała kamea! Widzisz, jaki oryginalny fason rękawków... A ten kapelusz! co o nim powiesz?... Zobaczysz, Wandziu, ja cię wyswatam koniecznie...
- Nie zadawaj sobie trudu, kuzynko Matyldo. Ja doprawdy na to nie zasługuję!
- Później zato będziesz mi wdzięczna... Poswatam cię z panem Bonifacym i choć tę pociechę mieć będę, że przecież w życiu coś dobrego spełniłam!
Kuzynka rozrzewniła się i o mało nie rozpłakała.
- Co mówiłaś, kuzynko, o babci?
- Ach! o babci?... to o tem nadspodziewanem zakończeniu procesu... Wiesz... Tolli oddał sumę. Nie całą, ale jakieś kilkadziesiąt tysięcy. Namawiam babunię, aby na zimę na Rivierę wyjechała, albo choć na karnawał do Warszawy. Tymczasem nie! Babunia uparła się gwałtem Horodyszcze reformować. Chce na folwarczku, przylegającym do lasu, urządzić wzorowe gospodarstwo, postawić nowe budynki, sprowadzić ulepszone narzędzia, założyć szkołę sadownictwa i pszczelarstwa. Słowem - tysiące projektów. - Oho, jak Wandzi oczy błyszczą! Babcia zwija się po swojemu, cicho, spokojnie,a z zaciętością... Horodyszcze na całą okolicę świecić będzie przykładem.
- Obyż wszyscy tak postępowali - rzekła mama.
- Ach, Boże! czy ja wiem... Ot, o milę, w Horochowatej panna Honorata Zbuńska tworzy także przeróżne projekty, ale te walą się wciąż jak domki z kart. Tymczasem babuni udaje się jakoś! Babuni wszystko, czego tknie, udać się musi!
- Bo ona nie symuluje, lecz działa - rzekła mama.
- Moja droga! panna Honorata działa też wciąż, działa ciągle, działa, bez przerwy... O Boże! mam przecież uszy już pełne tego działania, tymczasem cóż stąd?... zawsze jej coś stanie na przeszkodzie, zamiary zniweczy... takie już szczęście!
- Mamo! Pozwól mi tam powrócić! Pozwól! - mówiłam, patrząc błagalnie na matkę, która z zakłopotaniem, milcząc na mnie spojrzała.
Rozumiem. Mama niedowierza mi i obawia się...
- A babunia, mówiąc nawiasem, skoro jej się tak wszystko udaje, powinnaby pomyśleć o wydania Wandzi zamąż - szczebiotała kuzynka Matylda. - Wandzia ma już lat dwadzieścia, dodam cichutko - i parę.
- Mów głośno, cioteczko! Nie wstydzę się lat swoich.
- Bo ty zawsze jesteś lekkomyślna! Ja dawno już w tym wieku byłam zamężna, Anna też, chociaż tej małżeństwo...
Oczy mamy przybrały wyraz surowy. Nie mówiła nic, ale kuzynka zrozumiała grę jej twarzy.
- Rodzina nigdy nie mogła ci darować tego kroku - zaczęła tłumaczyć się gorąco, - no, ostatecznie tyle już lat minęło! To trudno... z faktem spełnionym pogodzić się trzeba... Ale przyznaj...
- To byt najmędrszy krok w mojem życiu - rzekła matka.
- Taak?... A późniejsze komplikacje? Więzienie, konfiskata majątku, wygnanie...
- Błogosławie je - rzekła moja matka - wówczas dopiero stałam się męża mego godną.
Kuzynka Matylda otworzyła szeroko piękne zdumione oczy, wreszcie nie mogąc już pohamować wzruszenia, zawołała ze szczerym wybuchem uczucia:
- Pamiętam dobrze twego męża, Anno!... Ależ on nawet krawata porządnie zawiązać nie umiał!
A mama uśmiechnęła się łagodnie i gładząc pieszczoną rączkę kuzynki, jęła ją wypytywać o szczegóły podróży.
Upłynęło dni kilka. Ożywienie, wywołane pojawieniem się kuzynki Matyldy, zagasło. Po tym chwilowym błysku jeszcze ciemniejsze chmury skupiły się nad nami. Pielęgnowałam matkę, pełniłam przy niej swe obowiązki, ale oprócz koniecznej wymiany powszednich słów nie mówiłam z nią nic. Miałam żal do niej, że pod pozorami pieczołowitości chce duszę moją trzymać w niewoli. Dzielił nas niby mur lodowaty.
Jednego popołudnia, wezwana cichym głosem matki, weszłam do jej pokoju. Siedziała w wielkim fotelu przed kominkiem, z nogami otulonemi pledem, zadumana, pogrążona w myślach.
- Siadaj tu obok mnie, Wandziu - rzekła, gdy ja, przeczuwając stanowczą rozmowę, stałam niechętnie i sztywnie wyprostowana. - Zgadzam się na twój powrót do Horodyszcza. Na uczestnictwo w projektach babci. - Więcej powiem: w rozszerzeniu tej działalności widzę przyszłość twoją... Wy-
znam ci, dziecko, iż widząc cię tak znękaną... myślałam, iż świat zabawy cię rozerwie. Omyliłam się. Jesteś rośliną przytwierdzoną do rodzinnego gruntu; tylko tam trwać możesz, rozwijać się pomyślnie, być szczęśliwą.
- Są sytuacje, z których jedno jest tylko wyjście: wyrzec się nawet marzeń o szczęściu - wybiegło z ust mych z piekącą goryczą.
Matka ogarnęła mnie przenikliwem spojrzeniem.
- Wyrzec się szczęścia... dlaczego... Dziecko moje! szczęście nie jest jakąś marą nieuchwytną od okoliczności zależną, nie jest idealną mrzonką, ani poetycznem rozmarzeniem. Spoczywa ono w naszej własnej piersi, w jasnem ujęciu głównych zadań bytu i wytrwałem ku nim dążeniu, w zasobie energji i dobrej woli. Zapewne, dużo zależy od warunków zewnętrznych... lecz w każdem położeniu można sobie wytknąć cel rozumny, w obliczu sumienia uznany za dobry, pracować nad jego osiągnięciem i nim wypełnić swe życie.
Milczałam ze zwieszoną głową. Znam, znam oddawna te pojęcia mej matki, przesyciły one cale moje dzieciństwo. Obowiązek - jako naczelny motor życia... A własne moje serce?... które krzyczy domagając się praw swoich... A pragnienie osobistego szczęścia? a bunt mój przeciwko więzom, w które mnie zakuwają? niechęć do kajdan, które dźwigać muszę?...
Cały świat odrębnych uczuć roztaczał się pomiędzy mną a matką moją, świat, którego onaby nie pojęła, ja zaś nie odważyłabym się przed nią odkryć. Mur nieprzebyty rozdzielał dwie najbliższe sobie istoty, i obieśmy to czuły.
Matka również zatopiła się w sobie, milcząco zasępiona.
- Cel wyrozumowany nie stanowi treści życia - odezwałam się chmurnie - treścią jest to, codzieje się w duszy... Choć ginie w tajemnicy, nieprzejawione i nieprzydatne na nic.
- Dlaczego przypuszczasz, że ginąc w tajemnicy, nie przyda się na nic? Czyż zwycięstwo objawia się tylko czynami głośnemi i wieńcem sławy? Największem zwycięstwem jest to, którego nikt nie widzi, a po którem człowiek staje się silniejszym i czystszym, i tem niewidzialnem zwycięstwem nad sobą innych wokół siebie podnosi. I chociaż nikt nie dowie się, co wówczas działo się w twej duszy, wzrośniesz w moc. Czyż serce gorące i czyste nie zlewa promieni ożywczych na otoczenie? a głowa jasna i szlachetnych dążeń pełna nie oświeca tych, co błądzą, szukając drogi?
- Tych, którzy błądzą, szukając drogi?... ale gdzież wiara w prawdziwość celu? gdzie moja własna wiara?... - miotało się i żaliło w mej duszy.
Matka dotknęła ręką mego ramienia.
- Dziecko moje! nie jestem świętoszką ani obłudnicą. Przekonań swych nie przyjęłam gotowych z drugiej ręki. One wzrosły w męce zwątpienia, zahartowały się w wytrwaniu i bólu. Mam zarówno ich samoistność, jak szczerość i odwagę. Odwagę żyć wedle nich, nie zaś wygłaszać, bo to różnica... Więc powiem ci: ze złamaną miłością, mając wyższy cel w życiu, można istnieć; z fałszem wewnętrznym - z zaprzaństwem własnego sumienia - nie!
Tak! Matka ma słuszność, płakało mi w sercu, ale jak ciężko! O Boże, jakże z tem żyć ciężko!
- Ja przecież wiem, Wandziu! Och, ja wiem, co to znaczy kochać...
Zakryła twarz w dłonie i długą chwilę siedziała nieruchoma.
- Uwierzyć w kogoś jak w świętość, co skazy nie ma i nieprawości nie zna - mówiła głosem pełnym przejmującej słodyczy. - W rozterkach, zgnębieniu i chaosie bytu wesprzeć się na myśli jego, cojak jasna kolumna wskazuje nam, dokąd i jakiemi drogami dążyć należy. - Ukorzyć się przed tą duchową siłą i jej bezgranicznie, bezwzględnie zawierzyć. Słów jego słuchać, jako wyroczni prawdy najwyższej...
Przenikliwe spojrzenie zatopiła w moich oczach.
- Lecz nato potrzeba, by moc ta była uzupełnieniem i pogłębieniem naszej duszy, by nie przeczyła jej wewnętrznie, by potęgowała i doskonaliła naszą naturę, zamiast ją niweczyć... Gdzie u nas brzask myśli, tam jej jasność, gdzie u nas chaotyczne zaczątki, tam pełna świadomość. Siła, powstała ze wspólnych pierwiastkówicech dziedzicznych, ze wspólności wiary, ukochań i dążeń.
- Owładnąć też nami może siła wysoka, chociaż odrębna, z odmiennych źródeł powstała.
Matka podniosła głowę. Głos jej zadźwięczał twardo.
- A jeśli ona wypacza ducha, zamiast rozwijać?... Jeśli dla zespolenia się z nią przebyć trzeba morze krwi ojczystej?... Jeśli powie: "Idź! burzyć gniazda rodzinne, idź swoich zabijać!"
Milczałam z głową zwieszoną.
- Wówczas siła ta nie jest zbawieniem, lecz zagładą. Potęgą niszczącą, wieczną męką sprzecznych uczuć, zaprzaństwem sumienia.
- Może... Są uczucia wiodące do zagłady, ale pomimo to mocne jak śmierć... I tym ludzie wybaczać powinni...
- Ludzie ci wybaczą, lecz czy ty sama przebaczysz sobie?
Cisza była w błękitnym saloniku, tylko komar fruwał śpiewnym gwiżdżącym lotem, a z wiązanki na stole osypywały się cicho płatki róż.
- Znajdą się nawet tacy, którzy czyn twój usprawiedliwią, przeciwnie zaś skrupuły potępią, a raczej wyśmieją. Cóż stąd?.. Dla człowieka,który przekroczył stadjum zwierzęcości, niema większej męki nad niedokonanie obowiązku, jak niema sroższego sędziego nad własne sumienie.
Słuchałam w znękaniu, chmurna i zbuntowana.
- W tych warunkach jakkolwiek silnem było uczucie, to sumienie je zmoże. W kielichu pozornej rozkoszy, gorycz odnajdzie się tylko i męka.
Spojrzała na mnie, jakby wyczekując odpowiedzi.
Milczałam.
I ona umilkła również, przygnębiona i smutna. Ale podniosła głowę i po chwili namysłu mówiła dalej.
- Strącone ideały, przestawszy być źródłem, siły duchowej, staną się jej burzycielem i wrogiem; zamiast najwyższem podniesieniem człowieka, jego upadkiem. Trzeba chyba wypielęgnować w sobie zwierzę syte, uciech zmysłowych łaknące, aby uniknąć strasznej rozterki wewnętrznej, zgłuszyć głos obowiązku. Bo gdy raz głos ten odezwie się potępieniem, zdusić go trudno.
- Glos obowiązku, matko, to albo ścieranie się prądów powierzchownych, podatnych do odparcia, a wówczas dźwięk pusty, albo też walka z naturą: wołanie śmierci... jej przemoc nad prawami życia. Ciemięstwo i niewola.
- O nie! to nie pusty dźwięk i nie przemoc nad życiem. To główna dźwignia jego i moc. To wieczność przemawia, woła w duszy człowieka, daje drogowskaz w obłędach splątanych ścieżek ziemskich. Wierzaj mi: więcej męki w zaparciu się obowiązku, niż w najcięższem jego spełnieniu. Aby wypełnić go, ia życie prawie całe spędziłam samotnie w pustyni. Czy sądzisz, że byłabym więcej zadowoloną, szczęśliwszą, gdybym je strwoniła wśród uciech światowych ?
- Sił nie mam! Sil nie mam, matko, nawet do dźwigania życia, nietylko do jego obowiązków...
- Bo ty za wiele myślisz o sobie, dziecino moja! Wgłębiła się w jakieś wspomnienia, oczy przyćmiły się, głos zadrżał.
- Czy myślisz, że gdy ojca zabrano, ja sama z Klaudją na ręku i tobą spodziewaną zostałam, pozbawiona wszelkiej pomocy, że gdy nam skonfiskowano majątek, pognano mnie na Sybir, ojca waszego skazano na śmierć, - starczyłoby mi sił, gdybym nad sobą użalając się, rozpaczała?... Ale ja miałam myśl wielką przed sobą, i Boga w sercu i miłość Ojczyzny, której wyście ziarnami drobnemi były, i zrozumiałam, iż ze skarbami temi nie zginę i że powinnam żyć, aby dzieło od zagłady ocalić. Czy lekką mi była śmierć ojca w rozłące?... Lekkiemi lata oddalenia od kraju? w łamaniu się ze wszelkiemi trudnościami - samotnej. A jednak przetrwałam wszystko, i was w myśl testamentu ojca wychowałam, i dziś ja mam już prawo umierać!
- Ty, matko, marzysz o połączeniu się z tym, któregoś za życia kochała... Tyś życie ofiarowała miłości, nie walce z nią.
Podniosła żywo głowę.
- Bo dla mnie miłość była skupieniem wszystkich mych władz duchowych. - Nie rozrywała mych uczuć i w niczem im nie przeczyta. Była jedynem ogniskiem wszystkich promieni mych uczuć. Bo pojmowałam, że wielki ten skarb w mem sercu, którego on był światłem i życiem, to jest żywa Ojczyzna, - nie zaś jej zaprzeczenie.
Milczałam. - Matka ma słuszność... Słuszność zupełną... Tylko - o Boże! jakżebym już chętnie żyć przestała...
- O Boże! oszczędź mi tej męki! - płakało mi w sercu i rozszarpywało głowę - daj ukojenie... Ześlij śmierć... Niech to już będzie koniec...
- Koniec nadejdzie, Wandziu - rzekła matka, która uważnie w moją twarz się wpatrując, zdaje sięśledziła przebieg mojej męki. - Spokój nadejdzie, nikogo nie minie, lecz przedtem trzeba zadanie życia wypełnić do dna. Nie będę cię łudziła nadzieją radosnej przyszłości: wiem, że po wyrzeczeniu się takiego uczucia jak twoje, szczęścia ziemskiego iuż niema. - Ale im głębiej dusza rozdarta pługiem boleści, tem obfitszy plon wyda. To co wyrasta w niej w bolu i mękach, to ziarno duchowe ludzkości i chleb. Nie! nie zaginie to co wycierpisz, lecz będzie siłą twą twórczą, wiecznie żywą. - Czy myślisz, że zaginęły bezpłodnie cierpienia ojca twego, bohatera i męczennika, i innych podobnych jemu? Nie! one żyją jak wielka siła twórcza tej ziemi, jak nieustanny bodziec, pchający naprzód całe szeregi następców. - Moc, której nie wyczuwają może jednostki zasklepione w egoizmie, a która jednak przeszywa raniącym wyrzutem każdą godzinę ich głębszej zadumy, a kiedyś może, wbrew przewidywaniu, wstrząśnie do czynu... My oddychamy nią, krzepimy się i żywimy, Ł każde pokolenie zrywa się do lotu, budzone jej tchnieniem. I twoja ofiara, biedna dziecino moja, nie zaginie, lecz w miarę mocy swej, plon wyda jak ziarno, co zapadłe w głąb ziemi, stokrotnym odradza się kłosem. Radość bytu, stracona dla ciebie, zmartwychwstanie rozpowszechniona w wyższej i doskonalszej postaci.
Twarz jej rozjaśniła się, jakby z niej biły promienie. Milczałam z pochyloną głową. Z oporną niechęcią przeciwstawiając się w sercu, słuchałam stów, które płynęły uroczyste i słodkie jak modlitwa.
- Ogarniesz dolę narodu, nią będziesz żyć i cierpieć, nią się radować; wyrzeczeniem się ciasnego, osobistego szczęścia będziesz szczęśliwa. I wówczas dopiero właściwie życie swe ocenisz, gdy je idei podporządkujesz, i zrezygnowawszy zeń, pomimo wyrzeczeń się pokochasz. - Bo życie to wiel-
kiedy oplwany i zbezczeszczony w walce z tłumem, któremu usiłował zaszczepić wyższy ideał.
Lecz tobie nie wolno odpłacać im tąż miarą. Pamiętaj, że tylko najczystsza ofiara, miłość wolna od samolubstwa kraj zbawi nie zaś jej udawanie, nie najpiękniejsze, najuczeńsze słowa. Bo tamto wszystko jest formą bez treści, tamto wszystko martwe jest Ziarno spreparowane sztucznie, naśladujące życie i prawdę, lecz bez ich mocy twórczej.
Przejdziesz przez życie sama, i nie stanie przy tobie nikt, bo nikt cię nie zrozumie, i nie współczuje. Lecz będziesz w zgodzie z własnem sumieniem. A wówczas żadne katusze ziemskie niestraszne, przestaje istnieć obawa i trwoga, w męczeństwie nawet szczęśliwym być można!
Porywała mię chęć zarzucić jej ręce na szyję, przytulić głowę do jej piersi, wołając: "Mamo, gdzie ty, tam sprawiedliwość i prawda!"
Lecz krępowały mnie jakieś złe moce. Siedziałam oporna i chmurna, czując na sobie promienie jej smutnych oczu. I długo milczałyśmy tak obie.
Matka zaczęła mówić wreszcie głosem dziwnie zmienionym, dźwięcznym, uroczystym i rzewnym, nieledwie nieziemskim, jakby z niebios płynącym.
- Żyć - choć w niedoli i nędzy, lecz czystej, czując, iż każdy krok nas zbliża ku wiekuistym, chociażby mgłą zasnutym odległym celom, ze świadomością, że nawet zginąć warto, by celom tym przyśpieszyć zwycięstwo. - Albo też tarzać się w zmysłowych rozkoszach, nie mając innych zadań, prócz osobistego nasycenia, w pustce wewnętrznej, niesmaku i pogardzie dla siebie samych. Jaki los lepszy?...
Opuściła blade, przezroczyste ręce, zapytując mnie wzrokiem przejmującym.
A ja odwróciłam się od niej i głowę pochyliwszy milcząc wyszłam z pokoju.
Stoję w oknie pociągu, co pędzi i huczy, iskrami sypie, niosąc mię w rodzinne strony.
Znów roztaczają się wokół szerokie ukraińskie rozłogi. Hej! step sinieje czarny, w blaskach marcowych sterczą kudłate głowy bodjaków ieszcze w okiściach śniegu. Nieprzejrzane, jak okiem sięgnąć, równiny, w zaspach bielących się rąbkiem śnieżnym, jeszcze nieustrojone w szatę wiosenną, puste, pławią się w słońcu czarna, obnażoną skibą. Ponad polami wysoko jastrząb w powietrzu wisi nieruchomo. Zima tu jeszcze, lecz już coś drga w powietrzu, coś się do życia budzi, przygotowywa się misterjum wiosny. Na skraju horyzontu migoce stalowa wstęga Dniepru, połyskuję jak ostrze sierpa w słońcu. Chmur rozchwianych tabuny pędzą ze wschodu, rozpuściwszy na wiatr długie grzywy, a z ziemi zoranej podnosi się powiew rześki i zdrowy, i piersi wydyma, aż stopićby się chciało z tym nieprzejrzanym widnokręgiem, pędzić z wichrami w zawody i chmury gonić i wołać hej! hej! Dobrze tu w stepie, bujno, rozkosznie, wolno, tak lubo!
Dojeżdżałam do Koziatyna. Mimowoli wychylam się z pociągu! i oczy moje szukają rzuconej wiązanki, leżącej tu przed rokiem w pyle przydrożnym... Każę wnieść rzeczy do przedziału damskiego, siedząca tam osoba podnosi ociężałą głowę.
- A to wy?... Wando Władysławówno, gołąbko!
Baronowa Zenaida wita mnie ze szczerem rozradowaniem. - Wygląda mocno zmieniona, zgaszona niby" z siecią zmarszczek wokoło oczu, z rozfryzowanemi włosami i w zaniedbanem ubraniu. - Cała jej elegancja gdzieś ulotniła się bez śladu.
- Jak teraz zdrowie matki pani? - jęła mnie wypytywać prawie gorączkowo. - Gdzie przebywa?... co się z nią dzieje?...
Zdziwiło mnie to niespodziewane zainteresowanie, gdyż myśli baronowej biegły dotąd zazwyczaj w innym kierunku, wszelako uwzględniając jej ciekawość, postarałam się odpowiedzieć wyczerpująco. - Zdrowie bardzo wątłe, bezwład nóg wciąż się posuwa, wszelako przy starannem pielęgnowaniu i nieustannej troskliwości mamy nadzieję długo przy życiu utrzymać tę naszą święta.
Baronowa słuchała z dziwnem zajęciem, a usta jej drgały żałośnie i krzywiły się do płaczu.
Nagle wybuchnęła łkaniem i głowę złożyła na mojem ramieniu.
- Jak ja zazdroszczę - szlochała - jak ja zazdroszczę waszej matce!
Głosem urywanym przez łkanie opowiadała mi swe teraźniejsze dzieje. Syn jej był już urzędnikiem państwowym, na drodze do zrobienia karjery. Od niej odsunął się zupełnie, pomiatał matką, nic o niej wiedzieć nie chciał. Natomiast Zenaida była opanowana przez córkę, fantastkę kapryśną i despotyczną, której stała się uległą i korną niewolnicą. - Niekiedy buntowała się przeciw jej władzy, a wówczas dochodziło do scen burzliwych i gorszących, w których rozhukana córka matkę za włosy chwytała...
I patrząc na ten biedny strzęp ludzki, z oczami zapuchłemi od płaczu, skazany na poniewierkę najbliższych istot, los mojej matki, która pół życia spędziła na wygnaniu w ubóstwie i pracy ciężkiej, wydał mi się iście dolą królewską...
Słuchając zwierzeń Zenaidy, która cicho popłakiwała na mojem ramieniu i gładząc jej zwiędłe, stroskane czoło, siedziałam cicho, rozmyślając nad wewnętrzną treścią wspaniałej napozór potęgi Rosji. O chmarach dzieci, pieszczonych, psutych, a jednocześnie moralnie zaniedbanych, wychowywanych w bezgranicznem samolubstwie, w przekona-
niu, iż świat cały powinien służyć dla dogodzenia ich wygodom. Tu dziecko nie słyszy nigdy o miłości i ofierze; miłość jest dlań czemś równoznacznem z nasyceniem żądz, ofiar zaś wymaga od innych, i to ma za przyrodzone swe prawo. Nie zna obowiązków, tylko przywileje, ułatwiające mu drogi życia, przez zepchnięcie zeń innych. Pierwszym zaś z przywilejów jest wysysanie życia z innych, tuczenie się krwią narodów podległych.
Cała ogromna przestrzeń kraju wraz z zasilającemi ią narodowościami jest dlań tylko mierzwą strawną, z której wykluwająca się larwa czerpać ma pożywienie.
Wymogi sprawiedliwości dla nich nie istnieją. Ma silną pięść dla ich odparcia i bezgraniczną pogardę. Przeciwnie, najwyższem dlań zadaniem jest stłumić te wymagania, zdusić je tak, by nie odezwały się wołaniem, i to za rdzenne swe posłannictwo uważa. Jedyny bożek, któremu służą - to karjera ich osobista; jedynym celem ich - nasycenie rozkiełznanych chuci.
I wyprodukowawszy tę żarłoczną larwę całym systemem miar państwowych, wszystkiemi dążnościami i urządzeniami swemi, hodowcy dziwią się, że w jednej poszczególnej okoliczności na hasła ofiarności i ustępstwa nie reaguje.
Musiałaby larwa przestać być żukiem zniszczenia, żarłocznym i nienasyconym: musiałaby przestać być sobą.
Z rozmyślania obudził mnie płaczliwy szept baronowej, zkolei utyskującej na syna. W ostatnich czasach zaczął się bawić w "wolnodumstwo", i baronowa obawiała się, iż stanowisko jego zostanie zachwiane.
- Namawiam go, a proszę: "Ty, Anatol, idź do cerkwi!" - Nie chcę! - Napróżno mu przekładam: - "Ty sobie wierz, lub nie wierz, przecież to wszystkojedno! ale przecież to potrzebne dla twojej karjery! Prawitielstwo wymaga religijnych zasad i tylko na takich ludziach się wspiera, co te zasady głoszą. Inaczej nie wydasz się człowiekiem dość pewnym. " - Co pani powie?... Nie słucha! Śmieje się! z najwyższych nauk macierzyńskich, z najświętszych zasad się śmieje! Oj, młodzież!...
Dojeżdżałyśmy do Fastowa, gdzie baronowa miała się spotkać z córką. W poczekalni pierwszej klasy, przy stole udekorowanym kwiatami, liczne towarzystwo prowadziło głośna rozmowę, popijając szampana. Uwagę moją zwróciła młoda osoba, z kieliszkiem w ręce, o zaszczyt trącenia którego ubiegało się kilku asystujących panów. - Twarz bardzo ładna, o wyrazie ust kapryśnym i zuchwałym, o wejrzeniu twardem i uporczywem.
Zenaida otarłszy oczy, odświeżywszy i starannie upudrowawszy twarz, zbliżała się już i witała z towarzystwem, starając się przybrać wygląd swobodny i wesoły, a nawet jakby trochę trzpiotowaty i roztrzepany.
Z okna mego przedziału widziałam powitanie, dolatywały mnie dźwięki obcej mowy i głośne wybuchy śmiechu. Pociąg mój pomknął dalej.
I znów sędziwe lipy Horodyszcza zaszumiały mi pieśń poważną, powitał mnie dwór stary zadumaną twarzą, a w progu wyciągnęła ku mnie ramiona srebrnowłosa staruszka, młodzieńczo rozjaśniona, pełna pomysłów, żywości i energji.
Babunia promienieje. Tych kilkadziesiąt tysięcy odzyskanych, w ręku jej wydają się cudownie rozrastać i mnożyć. Ogród; wzorowa ferma, folwark, pasieka, ochrona dla maleńkich, szkoła dla starszych dzieci, szpitalik, - wszędzie się znajduje, wszystkiem zawiaduje sama i wszędzie jest czynna.
Dopomaga jej gorliwie Józefat. Bliskie sąsiedztwo umożliwia mu przyjazd konno, często też na dziedzińcu rozlega się basowy głos tubalny i widać wyrostka oprowadzającego spoconego jego wierzchowca. - Klaudja, niezupełnie zdrowa, rzadziej teraz przyjeżdża. Babunia w tajemnicy przede mną szykuje miniaturowe koszulki i czepeczki, które Józefat, rżąc szczęśliwym rozczulonym śmiechem. ogląda.
Byłam u siostry w Zalesiu, w ich dworku okolonym rzędami topoli, ze stadem gołębi fruwających ponad strzechą. Przyglądałam się tym dwojgu ludziom tak odmiennym, z mimowolną ciekawością próbowałam zajrzeć w ich dusze.
Czy związek ich zagładzi istniejące pomiędzy nimi różnice?... Czy też zaostrzy je i rozkrwawi. - To niezmiernie ciekawe ścieranie się dwóch odmiennych typów, które wytwarza niwelację niektórych cech i ich przeobrażenie, jakie zwykle sprowadza małżeństwo, a którego rezultat jest, jak powiada mama, zależny od zasobu "dobrej woli".
Tu musiało być sporo dobrej woli, bo proces upodobnienia się już się rozpoczął...
On modli się do niej. Ona tę miłość przyjmuje pobłażliwie, z odrobiną łagodnej ironji, opieki, jak nad dzieckiem, jednocześnie czuje swą surową odpowiedzialność kierownictwa moralnego, chociaż przed wszystkimi wpływ swój troskliwie osłania.
On wówczas tylko czuje się w zgodzie z sumieniem, gdy ona jest zeń zadowolona. - Ona mu poddaje obywatelskie dążności, podsuwa poczciwe zamiary, sama stojąc zawsze na uboczu. Wie, że cala jego siła moralna w niej ma swe źródło, i na niej się opiera, i to ją zniewala do surowej wymagalności względem własnych swych obowiązków, które strzeże i wykonywa z religijną gorliwością kapłanki.
On czci ją, ubóstwia, spowiada się ze swych przewinień, choć zarazem obawia się trochę zmarszczenia jej brwi... Zresztą ona jest szczerze przywiązana do męża, też z obowiązku... i stara się przed nim samym nawet nie wykazywać swej wyższości. Małżenstwo napozór wzorowe...
Klaudja jest doskonałą gospodynią. - Spokojna i cicha przesuwa się po domu i ogrodzie z jasną, łagodną twarzą rafaelowskiej Madonny; nikt nigdy nie słyszy podniesionego jej głosu, cierpkich wyrzutów, lub ostrych uwag, a jednak gospodarstwo urządzone sprężyście i zabiegliwie, z systematycznością i punktualnością zegarka. - Ona jest tak przepojona ideą obowiązkowości i ładu, że pojawiając się, wnosi je wprost z sobą jak panującą atmosferę, z której trudno się wyłamać. Jest, wedle wyrażenia Bolka, "rozsadnikiem bakteryj porządku".
Obok niej jak cień nieodłączny snuje się Tadek.
Dziwna rzecz! Malec jest śmielszym do niej niż do ojca. Józefat jest dlań bardzo surowy, mówi, nie patrząc na niego, i w jego obecności wygląda wciąż jak obrażony; malec zaś jak zgnębiony i odczuwający swą winę przestępca.
Klaudja jest mem istnem przeciwieństwem.
Podziwiam trafność określenia Bolka: przewaga niebiańskich pierwiastków, pogodnej słodyczy Madonny Rafaela, w przeciwieństwie do ognistego lucyferyzmu natury ziemskiej.
W jej charakterze zupełnie brak burzliwej namiętności. Jest cała słodyczą, pokojem, ładem: dla niej cnota jest łatwą. Ze złemi skłonnościami nawet nie walczy, opanowywa je bez wysiłku. I tą pogodną atmosferą wzbudza wokół odpowiednie wibracje. Oddziaływa na otoczenie bez słów, zniewalając je do naśladownictwa. Niema w niej ani śladu ślamazarności lub niedołęstwa: surowa i wymagającawzględem siebie, wymagania te w sposób naturalny stosuje względem innych.
Dzisiaj wieczorem przyjechał Bronek. Od chwili śmierci brata ten dawniej wesoły jak szczygieł chłopiec uległ dziwnemu przeistoczeniu. Zdaje się, że dźwiga pod czaszką jakąś myśl tajemną, że nurtuje go wciąż jakaś wielka troska starannie ukrywana, prześwieca mu w oczach. Nawet gdy usta uśmiechają się, oczy pozostają poważne i smutne. Patrząc nań zrozumiałam, dlaczego Polacy uchodzą wśród Rosjan za naród nieszczery. Uwiadomił nas z radością o pomyślnem złożeniu egzaminu przez młodszego braciszka, którego sam przygotował do szkoły, biorąc pod swą wyłączną opiekę, by go uchronić od zgubnego wpływu Rudolfa, nicponia i próżniaka. Koło. młodzieży, założone przez Bronka, pod nazwą Przyjaciół zdrowia fizycznego i moralnego, rozwija się pomyślnie. Napozór niema w tem cienia polityki: - idzie tylko o podniesienie moralne. Młodzież, zamiast czas spędzać na hulankach jak poprzednio, z zapałem studjuje historję ojczystą i literaturę. Budzi się wśród nich zamiłowanie pracy, dzięki czemu omijają szczęśliwie wilcze doły programu państwowego. Koło to zachowuje higjenę ciała i duszy i baczy na rozbudzenie świadomości zadań obywatelskich.
Wyraziłam wątpliwość, czy podoła zadaniu, czy zbytek zajęcia nie odbije się szkodliwie na jego własnej nauce.
- Ha! - rzekł chłodno - trzeba tylko wytężyć wolę, a człowiek cudów dokona.
I zstępując z jakiejś tajemnie wiecznie nurtującej go myśli, wyjawił cicho:
- Tamten umarł dla zbawienia braci. Ja wziąłem w serce całą tę jego mękę, odczułem ją i przecierpiałem. Ona mię podniosła duchowo, wskrzesiła niejako do nowego, wyższego życia. Ale zrozumia-
łem, że dzieło trzeba prowadzić inaczej. Ofiara powinna być sprężyną życia, nie śmierci.
On wypowiada czasem słowa dziwne, pełne niewysłowionej głębi, ale pasmo moich własnych przeżyć duchowych owija mózg mój jak ciężka chmura, poza której oponą gdzieś daleko migają gwiazdy. Blaski ich roztapiają się we mgle i nikną, ale wiem, że istnieją. Może kiedyś przedrą się do mej świadomości, ale teraz na ich zew mam duszę głuchą.
Zaczynam stawiać się do nowych obowiązków.
Babunia oddaje szkołę mej wyłącznej opiece, poza tem rozciągnąć mam dozór nad robotami w ogrodzie. - Otoczyłam się książkami, studjuję nie wiedzę, bo ta ma być elementarną, ale sam sposób wykładu.
Dziś miałam pierwszą lekcję, W dużym pokoju z wejściem od ogrodu, kilkanaścioro dzieci w białych fartuszkach ze swawolnemi twarzyczkami, ciekawemi i trochę wystraszonemi oczami, z miną spiskowców uszeregowało się na ławkach. - Rzeczywiście popełniają państwowe przestępstwo: uczą się czytać i pisać w języku ojczystym. Są to dzieci miejscowych oficjalistów i okolicznej szlachty zagonowej. - Nauka, przeplatana pogadankami z dziejów ojczystych, prowadzi się tajemniczo: jakby w tej salce, o oknach osłoniętych kępami bzów i gąszczem rozłożystych drzew orzechowych, przygotowywało się religijne misterjum lub szykowała się ukrywana przed światem zbrodnia. - Oficjalnie chłopcy uczą się koszykarstwa, dziewczynki haftu.
We wsi, obok ochronki, istnieje druga szkoła, z programem zatwierdzonym urzędownie i nauczycielem jawnym.
18 marca.
Lubię swoje zajęcie, i doznaję uczucia, jakiego napróżno szukałam w Montreux, niezmiernego spokoju. Zaczynam już poznawać swoje audytorjum, rozróżniać odrębną każdego indywidualność.
Uwagę moją zwraca mizerny, chorobliwie wyglądający chłopczyk, który wykładów moich słucha z niezmierną uwagą i przejęciem. Ma żółtą, zwiędłą twarzyczkę, i oczy jakby spłowiałe, niezmiernie poważne i zamyślone. Przy swym niedorozwoju fizycznym sprawia wrażenie małego mądrego starca. Wysuwa się też naprzód z gromadki, przymilająca się i sprytna Horpynka, wnuczka ogrodowego Archipa, 15-letnia niebieskooka krasawica, zwinna jak węgorz, z czarnemi kosami, o wejrzeniu przebiegłem i chciwem.
Mały Antoś Oraczewski myśli. Myśli mozolnie, uciążliwie, nieustannie; w tej małej głowinie tworzą się wciąż samoistne procesy, kształtują wnioski. Świat otaczający jest dlań tylko materiałem do zastanowienia, zapomina o jedzeniu, zabawie, nie interesuje go chłód i zranione od wykrzywionego obuwia stopy, pierwej musi uporać się z własnemi myślami. Syn okolicznego oficjalisty, który siedzi "na bruku, żadnej posady dostać nie mogąc, z dzieciństwa już wyniósł niedorozwój fizyczny i poważne na świat wejrzenie.
Żółta twarzyczka zgrzybiałego gnoma ma wyraz wytężonej bolesnej koncentracji. Horpynka wiadomości chwyta wlot, orjentuje się łatwo, chociaż niedokładnie pojmuje, jest sprytna, płytka i chełpliwie próżna. Uczy się pilnie dlatego, by zaćmić innych.
- Proszę pani - rzekł dzisiaj Antek swym głuchym, trochę zgrzytliwym, jąkającym się głosem, - czy Sobieski poszedłby Wiedniowi na odsiecz,gdyby wiedział, że Austriacy odpłacą mu niewdzięcznością?
- Jakiś ty głupi! - wybuchnęła śmiechem Horpynka - co miałby darmo pomagać, Szwabom?... Przegapi! się i tyle!
Ale Antoś nie zmieszawszy się jej chichotem, wprost nie zwracając nań uwagi, wtapiał się we mnie uporczywem skupionem spojrzeniem, jakby słowa moje rozświecić miały jakąś udręczoną, nurtująca go zagadkę.
- Spełniłby to, co uważał za swój obowiązek, nie oglądając się na nagrodę - odpowiedziałam po chwili namysłu.
Antoś poważnie r potakująco skinął swą konopiastą czupryną.
Zastanawiał się jeszcze i starał się coś pojąć z wysiłkiem naprężonym, boleśnie zagmatwanej myśli.
- A gdyby wiedział - powtórzył chrapliwie, - że Austrja przyczyni się do rozbioru Polski, czy poszedłby zbawiać krzyż przeciw dobru Ojczyzny? Co w takim razie zrobić należy?...
- Spełnić zawsze swój obowiązek, choćby najcięższy - odparłam - obronić najwyższy symbol dobra - krzyż, a gdyby potem kraj był w niebezpieczeństwie, w imię krzyża położyć życie za ojczyznę.
Odpowiadam nieledwie słowami mamy. I ze zdziwieniem przekonywam się, że słowa te i myśli są. już moje istotne, moje własne, że spoiły się ze mną, we mnie wrosły, i stanowią rdzenną treść moją.
Popierałam dalej przykładami z otaczającego życia, przystosowując się do naiwnych pojęć moich słuchaczów, objaśniałam ująwszy szczupłą rękę dziecka, słuchającego poważnie, z żółtą zamyśloną twarzycz-
ką i mądremi spłowiałemi oczyma - i nagle niezmierna żałość załata mi serce.
Oto co pozostaje mi na umilenie życia! Co trwa zawsze! Obowiązek... który on nazwał mrzonką fantastyczną... samooszustwem... To zaś, co kazał mi uważać za treść życia, w co wpatrywałam się jak w słońce - wyssawszy mi duszę, uciekło ode mnie. - A jeśli ja przez to szarpię się i wiję z boleści - co go to teraz obchodzi?...
Spłynęły wody wiosenne, jaskrawię zaświeciło słońce, pokrywając ziemię puchem zielonym, złocistym płaszczem jaskrów. "Zielony szum, wiosenny szum" szedł ziemią bujną, powołując do życia przyrodę. - Rozklekotały się po łąkach bociany, rozśpiewały w olszynach słowiki. W polach rozbrzmiały dyszące ognistą tęsknotą i melancholja ukraińskie melodje. - Bzy tryskają pękami fiołkowego kwiecia, czeremchy ustrojone w ślubne girlandy wonnych śnieżystych płatków, stokrotki różowemi gwiazdkami uścielają trawniki, tulą się w trawie bratki, rozwierają modre oczęta niezabudki. W zaciszu leśnem bucha kadzidłem upajającej woni, wykwita jak religijne misterjum czysty i dumny kwiat konwalji.
Po ukończonych zajęciach znów godzinami; całemi siedzę w starym parku, w słonecznej ciszy słuchając rozhoworów potężnych dębów, co wyciągając rozłożyste ramiona, gwarzą poszeptem liści o wiekuistych prawach bytu, wyższych nad przemijające ziemskie ustawy, o najwyższej prawdzie umiłowania, pokojem szczęścia obejmującej świat cały.
Siedzę na darniowej ławeczce, z głową opartą o pień rozłożysty, patrząc, jak wilga trzepoce złocistemi piórami, ciskając w powietrze swój wesoły, filuterny triolet jak radosny zew srebrnego dzwo-
rieczka. W powodzi blasków słonecznych, w poszumie wiatru wiosennego coś dziwnego w mej duszy powstaje, drga, woła, budzi się znów do życia.
Wokoło płynie dziwna tajemnicza melodia, wygrana wiatrem na źdźbłach traw, na rozedrganych liściach, na splatających się gałązkach, na harfie wibrujących słonecznych promieni.
A w tej harmonii, oplatającej niebo i ziemię, słyszę jego poszept, poznaję jego głos.
A o zachodzie, kiedy łunami goreje niebo: to znów on, to krwawią się i goreją jego uczucia; cała natura zasłuchana w ciszę, to jego myśl, wgłębiona w siebie, rozpoznawcza, przenikliwa...
Drżą migotliwie blaski na wodzie: to jego wrażenia, gonią się i mkną drżące, rozchybotane, niepewne, zmienne, niespokojne. A obłoki, przesuwające się po niebie, to chmury zasępiające mu czoło, ponure i zamyślone, to znów rozjaśnione i promienne jak toń szafiru.
On uosabia dla mnie całą przyrodę. Duch jego unosi się ponade mną, wypełnia mi świat cały.
On mocą swą przenika mrok moich przeczuć, mgławicę mych rojeń, rozświeca gorycz umęczonego, znużonego serca.
Podnoszę nań oczy rozradowane i smutne, przyćmione głębią spowiedzi, wynurzam najtajniejsze swe myśli, duszę całą przed nim roztwieram...
Przymykam oczy i czuję dłoń kochającą na swem czole i widzę utkwione w siebie oczy badawcze, a tak miłujące i litościwe. Słucha skarg moich z bezbrzeżną tkliwością, kojąc iak dziecko pieszczotliwemi słowy. Las się wypełnia szumem i gwarem. Cała natura przemawia z nim razem.
Wierzchołkiem prastarych dębów płynie szept uroczysty i groźny o tajemnicach nieskończonego bytu świata, o wiekuistem źródle jasności, skąd wszystko wypływa i dokąd wszystko dąży, gdzierozstrzelone promienie ludzkich istnień zbierają się, spływając w jedno; o mglistych echach samowiedzy wewnętrznej, niezgłębionej, a wszystko obejmującej wiedzy duszy i tych ogromnych jej blaskach, które niekiedy przeświecają przez mgłę nieujętych przeczuć, promieniem niepokoju wdzierają się na chwilę do mózgu, jak krwawa błyskawica rozświetlająca przelotnie horyzont. I o tych samorzutnych niepohamowanych porywach serc, urągających rozumowi i logice, a nieprzepartych, tak jakby byty objawem woli, nad ludzką rozleglejszej.
To siła, spajająca atomy, tworząca ciążenie gwiazd i planet, moc światy wiążąca, utrzymująca w skupieniu wszechświat. Potęga kosmiczna, naczelna, wszechwładna, groźna, której się oprzeć nie można, której ulega świat cały.
A przeciw tej pieśni natury, z serca mojego rozdartego i zgnębionego powstaje pieśń inna, pieśń wyrzeczenia się i ofiary, pieśń biała, cicha i skrwawiona, jak gołąbka pokorna przebita dziobem orła, jak szmer strumienia, zgłuszony przez groźny poryk burzy.
Te głosy walczą z sobą, splatają się i zmagają. Mdleją z boleści, rozrywają się w strzępy, to znów nacierają na siebie z wściekłością jak najsroższe wrogi.
Aż z burz tych chaosu, jak z łona chmur piorunami brzemiennych, wywikłał się, wydobył i zwycięsko popłynął w przestworza ton inny.
Pieśń dziwna, uroczysta, przeogromna jak wszechświat, ton wielki, w którym osobowość ginie razem z nędzą marnych trosk i pragnień osobistych, tak górujący nad bólem własnego serca, jak symfonia ludzkości przemaga i pochłania jednostki, jak hymn, w którym pulsuje i tętni życie powszechne.
A jeśli jeden odrębny dźwięk z niej się wywikła, jej przeciwstawi, niechaj zgładzonym będzie, by niepsuł ogólnej harmonji, niech dobrowolnie pójdzie na ofiarę, zamilknie...
Jak morze, w którego głębiach nikną niezliczone krople atomów, jak czas nieskończony, chłonący pojedyńcze, przelotne chwile...
Hymn nieskończony, w którym cichną stopniowo odgłosy uczuć egoistycznych, echa walk, trosk i dążeń osobistych, pragnień samolubnego szczęścia, wznosi się przepotężna moc powszechnego umiłowania i pojednania, wszechmiłosierdzia.
Słucham tych głosów ciszy leśnej, przenikam się niemi i poję. Duszą padam przed niemi na kolana. A kiedy wracam pomiędzy ludzi, one mnie okrążają świetlaną aureolą. Niemi jestem dostojna, mężna i nieskończenie cierpliwa. One mi w duszy rozpalają słońce.
Uczę te dzieci wioskowe, duszą całą oddaję się tej pracy i one wzamian mnie uczą...
Powstają we mnie jakieś utajone moce, zwolna, boleśnie kiełkujące, dążąc ku światłu, rozwijają się jakieś ukryte zaczątki...
Chodzę niezmiernie cicha, wgłębiona i wsłuchana w te głosy, znajdujące się we mnie, a wieczorami z głową spuszczoną ważę niejasne jeszcze zamiary, mierzę chęci, porywające się do czynu.
Budzą się jakieś siły nieznane, które żyją we mnie, jak ptak trzepocą w piersi, wołając o przestwór, niekiedy tylko w błyskach przelotnych najaw się wyrywając.
- Ach! pokryć kraj cały siecią takich związków, z serca całego kraju czerpać moce odżywcze, wlewać je w tysiące tych ciemnych, nieświadomych główek dziatwy wiejskiej. Przygotowywać je do męstwa, bohaterstwa, dzielności.
Z ofiar przeszłości roztlić jasne zarzewie w piersiach i mózgach dziecięcych, by kiedyś buchnęły ofiarnym płomieniem.
Z pyłu ulicznego podnieść uśpione duszyczki, wywieść je na szerokie przestwory, wskazać odległe horyzonty, wiodące w jaśniejszą przyszłość.
Nie pozostawić ani jednego ziarna zmarnowanego, zdeptanego; wszystkim dać słońce i rosę, ożywić wszystkich.
Nie kilkanaściorga dzieci ukrytych we dworze, setek, tysięcy mi potrzeba, pomiędzy które me serce rozkruszę, które wszystkie mą duszą obdzielę.
W głowie mi szumi, jakby jakieś skrzydła porywają mnie w górę. W duszy tryskają siły wzmożone, ognistym pędem lecąc w świat.
12 maja.
Muszę namówić babunię, nakłonić siostrę, muszę je zjednać dla swoich zamiarów. - Józefat ma liczne stosunki, doskonałą znajomość warunków miejscowych. Wie, kogo można zachęcić, kogo należy ominąć; jak władze miejscowe skłonić do patrzenia przez szpary, komu wcisnąć cichaczem łapówkę. - W zakresie realizowania pomysłów jest niezwykle praktyczny i bystry. Zna się na tem doskonale. Pomagał już przecież nieraz babuni.
Przedstawiłam siostrze swoje projekty. Klaudja po głębokim namyśle zgodziła się, bez entuzjazmu, lecz poważnie. Józefat przyjął to opornie i z rozdrażnieniem.
- Zwariowałyście! - krzyknął. - Człowiek i tak wywija się jak piskorz, aby najmniejszą zmianę ku lepszemu wprowadzić... A tej znów roi się na tak olbrzymią skalę! Jakbyś nie rozumiała, że tu nie wolno myśleć o nauczaniu, bo się za to do kozy idzie, albo i na Sybir wyjeżdża! Może nie?
- To moja dobra wola, Józefacie! Ja sama sobą rozporządzam i sama też za siebie odpowiadam.
- A rób sobie zresztą, co chcesz! Jeśli ci życie niemiłe, ale ty babunię narażasz!
Klaudja, milcząca dotąd, podniosła nań spokojne oczy.
- Wiesz przecie - rzekła słodko, że babunia się nie boi.
Józefatowi ciemna fala napłynęła na policzki. Spuścił głowę i sapiąc mocno, targał jasnego wąsa.
Klaudja patrzała nań jasnym, pogodnym wzrokiem. - Po chwili dodała z przyciskiem.
- Ja aprobuję zamiary Wandzi. Nie lękam się też.
Józefat z impetem wyskoczył z pokoju. Za drzwiami słychać było, jak krzyczał donośnie:
- Zaprzęgać kasztany do żółtej najtyczanki! Przedtem podsypać im obroku. Nie wrócę, aż późną nocą.
Klaudja siedziała nieruchoma, z marmurowo spokojną alabastrową twarzą, tylko smutny uśmiech przewinął się przez usta, a brwi zsunięte lekko zadrgały.
Przez pewien czas słychać było jego gwałtowne zapalczywe kroki, oraz ostre gniewliwe rozkazy. Nawoływał służbę, strofował Tadka, karcił gumiennego, nakręcał całą maszynę gospodarską, by w jego nieobecności nie uległa rozprzężeniu.
Po godzinie wsunął się do pokoju, gotowy już do drogi, przycichły i poważny, chociaż sposępniały.
- Jadę do Marmelejówki - rzekł do żony - jest tam kilkanaście chałup zagonowej szlachty. Pogadam z nimi, wyrozumiem, nakłonię... Jutro objadę innych... I ja - rzekł patrząc dobitnie - i ja nie boję się też.
Głos zagulgotał mu w gardle gniewnem wzruszeniem.
Skłonił mi się dość chłodno. Żonę pocałował w rękę i znikł za drzwiami.
Po chwili usłyszałyśmy turkot bryczki, a w obłoku kurzu mignęły sumiaste wąsy i nastroszona na oczy czapka Józefata.
- Zwycięstwo, Klaudjo - krzyknęłam radośnie - zwyciężyłyśmy w pierwszym ataku!
Ale ta siedziała poważnie zasępiona. Rysy były marmurowo spokojne, tylko na zaciśniętych ustach drgała jakby lekka ironja - gorycz.
- Co tobie?... Co tobie?... - pytałam. - Czyś niezadowolona? choć nam się tak doskonale powiodło... Czy czego żałujesz?...
- O nie! - odparła odwracając głowę - nie żałuję niczego, jestem szczęśliwa!
W przelotnym tym ruchu dostrzegłam błyszczące w jej oczach łzy. Usta jej drgały tłumionem rozżaleniem.
- Co to jest?... Klaudja płacze?... uwierzyć prawie własnym oczom nie mogłam. Nie widziałam jej jeszcze nigdy płaczącej. Wówczas... przed laty... gdy człowiek ukochany okazał się jej niegodnym, za drzwiami słyszałam ciche, tłumione łkanie... Teraz znów...
Ale teraz chyba powodu niema?... Józefat ulega jej, zastosowywa się do jej wskazówek, idzie we wszystkiem za nią... Więc o co?...
Milczałam zmieszana i smutna. - Czyżby kobieta, wieczna niewolnica, cierpiała wówczas, gdy musi przewodzić?... Gdy zamiast ulegać i dążyć za kimś, musi go prowadzić za sobą?...
Ale w tej chwili siostra moja zwróciła się do mnie z jasną twarzą. Łzy znikły już pod powieką. Czoło miała pogodne, choć surowe.
- Kobieta bywa czasami kapryśna jak dziecko - rzekła.
Objęłam ją wzruszona. Wiele rysów jej charakteru inaczej mi się teraz przedstawiało, poznałam ją głębiej i wyżej nauczyłam się cenić.
I ja pojmuję jak Klocia, że rzeczywistość daleka iest od ideału, że może należy czynić z nią kompromis, aby móc trwać. Wiem, że życie moje będzie jałowe i puste jak badyl uschnięty, że nigdy promieniem miłości się nie rozkwieci. - Ale wyrzekam się jej zgóry, nie wchodząc z rzeczywistością w kompromis. Wolę przejść życie samotnie.
Jednego popołudnia Horodyszcze ożywiło się niezwykłym gwarem, wesołym szumem i śmiechem młodzieńczym. Przyjechała Zujka Zalotyńska, Tecia Zahorska i Madzia Pruszyńska. Przycwałował na dzielnym siwoszu dawno już niewidziany Bolek, spędzający wakacje w sąsiedztwie.
Babunia, którą bolały dziś zęby i usiłowała ból stłumić, paląc fajkę na długim cybuchu, pozostałym po dziadku, rozweseliła się i była w doskonałym humorze. Młodzież żartobliwym gwarem, przekomarzaniem się i pustotami napełniała ściany starego dworu.
Bolek, zmiatając kurczęta z sałatą, rzekł:
- Zgadnijcie, panie, co za niezwykły ptak zawitał teraz do naszej okolicy?
- Może bocian?... - zawołała roztrzepana Madzia i spiekła ogromnego raka.
- Aha! więc oto w jakich regjonach krążą myśli panieńskie?... Nie! panno Madziu, jam jest zbyt skromny młodzieniec, by wszczynać podobne kwestje... Prędzej uczony puhacz, w okularach, z czarną brodą...
- Ee! Niech nas pan Bolesław dłużej nie męczy!
- Lituję się nad panią i powiem już, tem barbardziej, że męka pani byłaby naprawdę daremna! On bardzo wybredny w wyborze i tylko białemi myszami się żywi. A że ich nie znajduje, więc ściga zapamiętale... A na zwykłe bure uwagi zwracać nie raczy. No, domyślajcie się!
- Więc któż to taki? kto?...
- Nigdy byście się nie były domyśliły! Tuż obok, niedaleko... A więc?
- Niech pan Bolesław dla siebie zatrzyma tę niezwykłą wiadomość, wcale nie jesteśmy ciekawe...
Madzia odwróciła się z minką obrażoną i zadąsana.
- Nie jesteście panie ciekawe? a więc w nagrodę powiem! Chociaż nie wierzę w to, co pani powiedziała... Ciekawość jest jednym z pani grzechów głównych...
- Bardzo proszę! cóż to znowu za żarty?
- Niestety, to bardzo smutna prawda, pani! powiadam: jednym z głównych, chociaż znajduje się w licznem i dobranem towarzystwie, wymienię: próżniactwo...
- Mówię serjo, niech pan przestanie! - Lenistwo...
- Panie Bolesławie, bo się pogniewam!... - Łakomstwo, obżarstwo...
- Odchodzę już!
- Właśnie, że pani nie odejdzie, bo teraz to już naprawdę powiem...
- Wszystko mi jedno, proszę nie mówić!...
- Nie chce pani? więc właśnie powiem... Profesor Biełgorodow przyjechał z Kazania i bawi w Perepiatyszczach u swego przyjaciela.
- Och! tyle o nim dawniej mówiono, jak on wygląda?... Powiedzcie, jak wygląda?...
- Aha! więc pani nieciekawa?... Widzę ze smutkiem, że nie wyczerpałem listy grzechów pani. Kontynuuję więc: płochość, kokieterja...
- Zostawi mnie pan już raz w spokoju?... - zawołała Madzia, tupiąc nóżką, zarumieniona z oburzenia i ze łzami w oczach...
- Widziałam go przed rokiem, wysoki, szczupły, z mądrą, łagodną twarzą - rzekła melancholijnie jasnowłosa Zujka i zkolei zarumieniła się.
- Panno Zujo! On dla osoby z pani wyobraźnią jest niebezpieczny. Mogłaby się pani w nim kochać przez dwa tygodnie z rzędu!.. No!... możem przesadził! Ale na wsi, gdzie nikogo niema i trudno o kogoś na zmianę... chyba ksiądz proboszcz, aptekarz i doktór...
Zujka uśmiechnęła się uroczo...
- I pan...
- Ach, ja się nie liczę! Znamy się przecież od dziecka, i dawno już dokuczyliśmy sobie... Eee, popsuła mi pani humor, zaliczając do tak szanownego grona... Gotowym panią za to z aptekarzem poswatać...
Zujka złożyła dłonie.
- Panie Bolesławie! milczymy już! Czekamy obiecanej wieści i uważamy pana za najmilszego i najdowcipniejszego człowieka pod słońcem...
- Tak, to zgoda! Lubię uległość, która przystoi płci niewieściej. Tylko znowu, niech się pani przypadkiem we mnie nie zakocha... bo świadczę, że jestem nieubłagany...
Zujka zarumieniła się gwałtownie.
Madzia figlarnie ciemną główką kręciła, nawet apatyczna Tecia uśmiechnęła się, czyniąc, jakieś porozumiewawcze znaki babuni.
Bolek tymczasem miał oczy spuszczone i zapamiętale zajadał czereśnie.
- Teraz mogę już być miłościwy, jak każdy, kto nasycił zemstę... Spotkałem go tedy na majówce, urządzonej onegdaj przez pannę Honoratę Zbuńską, której on był bezwiednym bohaterem i idealnymtwórcą. - Panna Honorata rozkochała się w nim nazabój, bo to u niej periodyczne. - Co wiosna znajduje sobie kogoś godnego ubóstwienia, którego bombarduje strzelistemi listami, i zapamiętałą a wściekłą miłością prześladuje. - Czekam z niepokojem, rychło też mnie za przedmiot swoich zapałów obierze, aby dać w porę drapaka. - Tymczasem w opałach biedny profesor. W celu olśnienia go przyszykowała ochronę i na cześć jego urządziła pochód dzieci z chorągiewkami, śpiewkami i tak dalej, co wszystko razem wzięte świadczyć miało o niesłychanych zasługach społecznych i niezwykle wzniosłych aspiracjach panny Honoraty. - O tej ochronce mówiła już od lat paru, od kiedy profesor, bawiący w gościnie, jej objaśnił, że przyszłość ludu opiera się na wychowaniu tych bębnów. - Od tego czasu nieraz w towarzystwieo swym projekcie założenia ochrony melancholijnie nadmieniała. Do wykonania jednak ciągle coś przeszkadzało. To policja "wtrąciła nosa" - wedle malowniczego wyrażenia panny Honoraty. Co prawda, nic nie nagliło. Profesor siedział sobie gdzieś za górami, a na naszych panów miejscowych taki lep nie działa... Tymczasem fetysz niespodziewanie zjeżdża... Gwałtu! trzeba czem prędzej urządzać ochronę! Bieli się w mig szopę w lesie, sprowadza ochroniarkę, importuje się dzieci. No, i dzięki niezmordowanej energji w ciągu kilku dni - sprawa skończona. Nawet obok ochrony krówka się pasiei wieprzek idylicznie przewala się na piasku, bo i o tych efektach panna Honorata w inscenizacji swej nie zapomniała. - Panna Honorata jest entuzjastką, chytrą, pomimo pozornej egzaltacji - wcale praktyczną.
- Przesadzasz! - rzekła babunia niezadowolona. - Ją praca społeczna szczerze zajmuje.
- Babuniu! zajmuje głównie jako środek wysunięcia naprzód swej osobistości. Jest to umiłowaniesiebie w idei, pojętej jako osobiste narzędzie i podnóżek. Babunia będzie gotowa oczy mi wydrapać, gdy powiem, że ona kokietuje swem społecznikostwem. Ha! czasy się zmieniają, zdarzają się różne gusta i na powierzchnię wysuwają się rozmaite mody: ona przystraja się w takie wysokie ideje, odmienne dla każdego kandydata i odpowiednio do jego skłonności dostosowane. - Wszystkie jej umiłowania patriotyczne i społeczne są w gruncie takiem napuszonem nadęciem...
- Jakto? - nadęciem?...
- To jest, wie babcia, jak naprzykład ćwiartka cielęciny, którą Żydzi wydymają, by udawała wielką. Napozór też tak się przedstawia, ale obmacać ją, wypuścić powietrze, to pozostanie tylko marna plewa...
- Nie wiedziałam, żeś taki biegły w sekretach kucharskich, mój Bolku.
- Oho! znam się i na tem w potrzebnej ilości. Babunia zresztą zapominać raczy, że ja się znam na wszystkiem... To moja specjalność i fach... Innego nie mam!
- Ale cóż ten profesor - wtrąciła pozytywna Tecia - miałyśmy usłyszeć coś o nim...
- O nim?... Niewdzięczne niewiasty! opowiadam wam przecież rzeczy stokroć ciekawsze, bo o ozdobie płci waszej, pannie Zbuńskiej, a przytem, dodam skromnie, i o sobie... Czyż was to nic nie zajmuje?... On... Jest teraz jakiś zmieniony, niby wybłękitniały duchowo, nie umiem tego dokładnie określić. Panna Zofja może mnie wyręczy w dziedzinie określeń poetycznych, lub panna Magdalena. Panie w tych kwestiach kompetentniejsze niż my, pospolici zjadacze chleba...
- Chciałabym go zobaczyć! - zawołała Madzia.
- Aha! spróbować siły swoich niebieskich ocząt - żartował Bolek - strzelec z pani okrutny i niemiłosierny! Nie dosyć mnie biednego?...
- Niechżeż pan nie żartuje! - dąsała się Madzia.
- Mówię poważnie, a nawet z boleścią. Wy, Polki, macie gorącą wyobraźnię, która w braku idealistycznej karmi w kręgu dozwolonym rzuca się na manowce jak koń znarowiony. - Wy macie niepoprawną tendencję zadzierania głowy i sięgania wzrokiem wzwyż, a wyglądając nieistniejących orłów w niebiesiech, upatrujecie sobie pająka na suficie i tym majakiem się entuzjazmujecie. - Dlaczego naprzykład we mnie pomimo moich niezaprzeczonych zalet żadna z was się nie rozkocha?... Bom cały na wierzchu, jak w życie na słońcu świerszczyk, widzialny w całej swej niepozornej małości. Wolicie więc mrok sklepień, w których cieniu upozowany melancholijny pająk czyha.
- On ma dziwnie głębokie oczy! - wyjawiła milcząca Tecia - wygląda niepospolicie zajmująco, gdy milczy.
- Pani ma widoczną predylekcję do niemowy, panno Teklo! Boże, kiedyż ja panie należycie wykształcę! Czyż to nie dosyć, że codzień przykładem wykazuję, jakim zajmujący mężczyzna być powinien? a milczy zajmująco, niech mi pani wierzy, tylko ten, co nic zajmującego do powiedzenia nie ma. Znamy się na tem.
- My słuchamy pana z zachwytem, panie Bolesławie - mówiła Zujka z komicznym patosem, składając pokornie rączki - gdy pan swym nieporównanym dowcipem jak Chrystus ma puszczy siedmiu rybami głodne rzesze obdziela, i ciągle ma kosz pełny, nic mu nie ubywa. Ale... nas tu tyle, a pan jest jeden... i wciąż ten sam, choć bardzo zajmujący...
Rzuciła przekornie główką jak młody źrebak, patrząc mu w twarz śmiejącemi się źrenicami.
- Cóż więc dziwnego, że dla odmiany chciałybyśmy na coś innego spojrzeć?...
- Dziękuję! No! to będziecie miały sposobność nasycić oczy! - żartował Bolek - bo on... prawdopodobnie babunię odwiedzi.
- Obejdziemy się bez tego pana - rzekła babunia, a oczy jej ponuro błysnęły.
- Oho! faworyt widzę stracił babci łaskę! La donna e mobile... - śmiał się Bolek.
- Nie pleć głupstw, proszę! Bardzo dobrze mu życzę, i właśnie dlatego... niechaj sobie siedzi w Kazaniu!
- Aaa! rozumiem: "masz moją łaskę, ale wara zbliżać się po nią, bo w łeb dostaniesz!" O, to prawdziwie po szlachecku, po obywatelsku, droga babuniu.
- Kiedy obiecał przyjechać? - zawołała Madzia.
- Panna Magdalena jak biegły strategik układa już plany... Nic nie wiem pewnego! Mówił tam coś, że gdyby babunia go potrzebowała, gotów jest służyć radami, prosił, żeby go zawiadomić i tak dalej... Serjo, przypuszczam, że radby złożyć babci swoje uszanowanie, ale wprost... nie śmie! Gęsia skórka go oblata, takeście go panie świetnie w zeszłym roku przyjęły! Czy i pani, panno Madziu, jest tak nielitościwa jak babcia?... i równie zmienna?...
- Jestem bardzo stała! - odcięła Madzia - aż do umęczenia..: Niech pan spróbuje!...
- Zawsze i niezmiennie zajada też same czekoladowe pralinki - podsunęła Zuja.
- Stała w pralinkach! O, kobieto, puchu! Ty, wietrzna istoto... - deklamował Bolek.
Rozlegały się wesołe żarty i przekomarzania się, ale ja już ich nie słyszałam. - On tu jest!
Ocknął się nagle cały świat wrażeń, silnych do bolu i szału. Dzieli nas zaledwie wiorst kilka... Lada dzień mogę go ujrzeć! - Domysł ten pogrążył mnie w gorączce, nieledwie odbierał przytomność...
Jak przez sen dolatywał mnie gwar dysputy, sarkastyczny głos Bolka, który wołał, sprzeczając się o coś zapamiętale.
- Przesada! któż wam, moje panie, wybije tego ćwieka z głowy, jaką jest chęć wiekuistego poświęcania się?... Prawa polska niewiasta zawsze gotowa poświęcać się, wiecznie pozować na męczennicę. Gotowa poświęcić miłość, szczęście bez użyteczności, bez potrzeby, bez racji, dla jakiejkolwiek bądź wymyślonej idei, dla iluzji, pozy, dla gestu. Mnie, nowoczesnego człowieka, śmieszą te tkliwe męczennice fikcji, z anielskim uśmiechem wyrzekające się szczęścia, dlatego że mama lub ciocia sobie nie życzy, z obawy ludzkiej opinji, lub dla również marnych tysiąca i jednej przyczyn. Nie wiedzą te cukierkowe bohaterki, że pełnią cnotę śmierci, nie życia, że szczęście jest też rdzennym obowiązkiem, bo inaczej człowiek zatraca zdolność do życia, gotowość czynu.
- Głupstwa pleciesz! jak zawsze zresztą - zauważyła babcia. - Właśnie ujarzmiwszy pragnienie szczęścia, zdobywa się gotowość czynu.
- Pozwól mi słowo wtrącić, babunieczko kochana! Głupstwa plotę?... Wiadomo! od czegom Bolek, i od czegoż nieskończona dla mnie babuni łaska? Niemniej przeto przy swem zdaniu obstaję! Człowiek potrzebuje zadowolenia, aby zachować dzielność! Odrzuciwszy szczęście osobiste, pozostanie zgnębioną, zgorzkniałą skorupą, dążącą do grobu, do żadnej zaś akcji życiowej niezdatną...
- Mówisz o zwierzętach dwunożnych, nie o ludziach! Dla człowieka własne szczęście nie jest jeszcze końcem świata. Bierze je, jeśli mu nie przeszkadza w spełnianiu ważniejszych obowiązków, a jeśli stoi mu na przeszkodzie, to je odrzuca i rzecz skończona! I właśnie wówczas wolnym się staje, niezależnym w działaniu. Aby tylko być z sumieniemw zgodzie! bo to jest grunt. A obowiązek względem Ojczyzny naprzykład, nie jest fikcją, czego ci zresztą nie potrzebuję tłumaczyć, chyba że nie znasz jeszcze abecadła, co nie przynosi ci szczególniejszego zaszczytu.
- Fikcją jest! Partykularyzm narodowy wynika z szowinistycznej ciasnoty, co radaby ludzkość całą na wrogie sobie cząsteczki podzielić i każdą cząsteczkę zamknąć w oddzielnej klatce, aby na inną zęby szczerzyła.
- Błazeństwo! i bez tych sztucznych przegród brzoza będzie brzozą, a sosna sośniną - rozumiesz?..
- A nie jest przestępstwem, wedle chrześcijańskich pojęć babuni, odpychać człowieka dlatego tylko, że z innej klatki, z tej tam sosnowej przegródki pochodzi?...
- Więc niech nie ciśnie się na cudze miejsce, to go nie wypchną!
- Aha! więc znowu to samo: klatka, żelazne kraty, a w każdej przegródce siedzi inny gatunek ludzki i przemyśla, jakby mu inny połknąć... Za przegródkę zaś oczom i sercu wara! I to ma być ideał ludzkości?...
Babunia obruszyła się na dobre.
- Acan nie udawaj kpa! Przegroda potrzebna, aby się nie dać innym połknąć. A póki ów inny gatunek ludzki ma kły drapieżne i pazury, bronić się przed nim potrzeba.
- A obowiązki względem przyszłych pokoleń? Babuniu kochana... Co z tych przymusowych związków z jednej przegródki, jakie grzeczna panienka zawsze gotowa zawrzeć wbrew naturze... dla dogodzenia mamie, papie, cioci i babci... jaka zatrata energji i sił życiowych! Zamiast bujnego rozkwitu pokoleń, które sama natura powoływała do bytu, pięknych, silnych, dzielnych - marna wegetacja, anemi-
czny i wypaczony płód przymusu i biernego przygnębienia, plemię skarłowaciałe duchowo i fizycznie, z trucizną zwątpienia w duszy, przed narodzeniem jeszcze skazane na zniszczenie.
- Bajki! czyś zaglądał do retorty natury, że decydujesz tak śmiało, co i kiedy ma tworzyć dla dogodzenia chwilowym kaprysom ludzkim? Te wszystkie wasze nowoczesne teorje, to prąd rozkładowy! Usuną może niektóre cierpienia, ale upodobnią człowieka do zwierząt. W miejscu umęczonego chociażby, ale pnącego się w górę ducha postawicie niesforne i rozpanoszone, chociaż nigdy niesyte ciało.
- Eee! niech tam!... Ja tam niebardzo troszczę się o duszę, i nie dbam o życie pozagrobowe... Dla mnie ważne jest szczęście doczesne...
- Szczęście nie na tyranji zadowolonych zmysłów polega! - rozumiesz acan?
- Ale też i nie na ich torturowaniu! Należy brać, czem ziemia darzy. Największą jej wartość!
- Co pan uważa za największą wartość życia? - pytała Zuja, podnosząc na Bolka melancholijne spojrzenie.
- Niech pani nie patrzy na mnie takiemi rozmarzonemi oczętami, panno Zofjo, bo się wścieknę i będzie mię pani miała na sumieniu! No, naturalnie, że - miłość...
Zujka zarumieniła się gwałtownie.
- Miłość nieskrępowaną wędzidłem, wolną jak ptak, co przylatuje do źródła, gasi pragnienie i ulata niczem niekrępowany...
- Widzieliśmy już te miłości - ptaki! - zawołała babunia, i oczy jej ponuro rozbłysły. - Największa krzywda kobiety, hańba ludzkości!
- Ależ, babuniu! ja kobiety krzywdzić nie chcę; ona też powinna być wolna jak ptak!
- No, a obowiązki stąd wynikłe?...
- Jakie obowiązki?... Miłość wzajemna trwa, póki trwa; ulatuje i wszystko się skończyło... Niema żadnych obowiązków!
- A dzieci?... niewiniątko!...
- Eee... dzieci!... państwo się niemi zaopiekuje!
- Pleciesz! - zawołała babunia, groźnie stukając fajką. - Obowiązek względem dzieci ważniejszy od osobistego zadowolenia, bo to jest jądro życia, to ziarno przyszłości! rozumiesz acan?...
- Zmykam już... O Chryste! wiadomo... Babunia zawsze ma rację...
- A mam rację! Ty szaławiło, urwisie, sam się kiedyś przekonasz...
- Właśnie chcę się przekonać... Panno Magdaleno! jeśli pani zakocha się w Biełgorodowie, będę służył za dziewosłęba. Naturalnie, że w największej tajemnicy przed babunią.
- Mógłbyś się potem na oczy mi nie pokazywać - rzekła babunia zapalczywie.
- Babuńciu! ja przecież tylko pod największym sekretem! nikt ani się domyśli nawet... o Boże! Zmykam już! Babcia gotowa mię jeszcze cybuchem ściągnąć!
- Świat już się do góry nogami przewraca z wielkiego mędrkowania - mówiła babunia porywczo i gniewnie. - Pona wymyślali sobie: obowiązków niema! sumienia niema! Ojczyzna przesąd! Tylko żyj i używaj życia!
Z za drzwi ukazała się ciemna głowa Bolka.
- A babunia tylko panny psuje, podnosząc tak zdrożne kwestje. Pozwalam sobie zrobić najpokorniejszą uwagę... To zgorszenie!
- Te panny są ludźmi, rozumiesz?... myśleć powinny i pojmować wszystko.
- Aha! bo ja myślałem sobie, że właśnie szczytem obowiązku jest przestać myśleć...
"Prąd rozkładowy" pierzchnął dyskretnie. Babunia gniewnie sapała, stukając fajką. Dziewczęta chichotały.
W godzinę później, gdy spełniając jakieś polecenie babuni, przechodziłam przez pusty salon, przede mną niespodziewanie pojawił się Bolek. Zbliżył się krokiem zdecydowanym, jakiś poważny.
- Słuchaj, Wandziu! dotąd byłem niemym świadkiem wszystkiego, bo... bo może... względem ciebie... sąd mój nie jest dość objektywny... Dłużej jednak milczeć nie mogę! Tu nad tobą popełnia się zbrodnia!... W imię bardzo szanownych fikcyj, zapewne, ale... Ale ty sama! rozumiesz?... Ty sama tylko powinnaś rozporządzać swem życiem, więcej nikt! Ja ci to powiadam! - chociaż dla mnie... twoja decyzja, to może więcej... niż kto przypuszcza... Zresztą, poco o tem mówić?...
Ścisnął mi mocno rękę i prędko się oddalił. W oczach błyszczało mu coś niby łzy.
Wieczorem młode towarzystwo rozłożyła się nad brzegiem Krasnej, co migotała, drżąc cała w blaskach miesięcznych. Kilka gwiazd brylantowych świeciło w zadumie, wonie akacyj mdlały w powietrzu, a słowik lal hymny zachwytu, rozkoszy i bolu.
Bolek położył się na trawie z twarzą zwróconą do księżyca i zaczął śpiewać starą ukraińską melodję. Dziewczęta cieniutkiemu głosami mu wtórowały.
Wijut witry, wijut bujny, Aż derewja hnutsia...
A echo niosło dźwięki daleko po rosie wieczornej, drgając w nadbrzeżnych oczeretach, topiąc się w poszumie sennych traw. Sierp księżyca migotał, w rozchwiei fal stały się długie drżące smugi drzew,pochylonych nad tonią... I jakiś świat czarodziejski, srebrem tkany, stawał iskrzący, kusząc i wabiąc... Siedziałam na kamieniu, twarz zasłoniwszy rękoma, a serce łkało mi bólem.
- On tu jest! a ja go nie widzę... Myśli o mnie i cierpi, czekając znaku przyzwania, ale ja mu go nie dam. Ode mnie zależy zbliżyć go, a jednak tego nie uczynię...
Unikać go będę... tak samo jak unikałam zbliżenia w przeciągu lat tylu, ze świadomością, że kosztem tych wysiłków stanę się wreszcie dlań zupełnie obcą...
A jeśli nawet - czy ja wiem kiedy? - spotkamy się wreszcie ze sobą, - to okazywać mu muszę chłód i obojętność, i do szczerszego słowa pomiędzy nami nie dojdzie... Jak przez sen słyszałam żarty Bolka i wesołe przekomarzania się z panienkami.
- Pani ma taki miły sposób ślizgania się po powierzchni życia, panno Magdaleno, nie zastanawiając się nad niczem i nie myśląc, co jej zresztą tylko na dobre wychodzi...
- Pan mię obraża! Dlaczego wychodzi na dobre, gdy nie myślę?
- Ależ ja właśnie chwalę panią! Dlatego że wszelki produkt jej refleksji tworzy perły, zwane pospolicie logiką kobiecą, a które właściwie są wszelkiej logiki zaprzeczeniem, nadające się raczej do skarbca humorystyki, lecz mniej przydatne do zastosowania w życiu.
- Ja nie rozumiem, czego pan chce ode mnie?
- Ja od pani nic nie chcę, panno Madziu! Uwielbiam panią taką, jaka pani jest: Piękny twór boży, nieskażony myślą ludzką.
- Et! mówi pan coś takiego, czego niesposób zrozumieć!
- Niech pani nigdy nie stara się nic zrozumieć, panno Magdaleno! toby tylko zepsuło typ pani. Panijest właśnie najbardziej urocza, gdy wcale nie myśli i nic nie rozumie...
Madzia z zadąsaniem wydęła usteczka. Panienki wybuchły śmiechem.
- Co prawda, to panna Tecia też nie utrudzą się zbytnio myśleniem! Myśli niewiele, ale zato pozytywnie.
- Oho! już się pan do mnie dobiera.
- Proszę się uspokoić! już od pani uciekam...
- A za chwilę znowu pan zacznie!
- Niech pani serduszko nie drży... do pani z pewnością nie wrócę... Już ma pani łzy w oczach? i dogódźże tu niewiastom! Boże! Ty widzisz moją niewinność...
- Bo pan nam wszystkim nieznośnie dokucza!
- Ja wam dokuczam? Niewdzięcznice! Ja wam osładzam, ozdabiam życie! Ja was odrywam od pospolitości ziemi. Wybyście wszystkie już beze mnie żyć nie mogły! pani zwłaszcza, która u skrzydeł swej myśli ma uwiązane kamienie. Natomiast panna Zuja w obłokach buja, oho! wiersz mi się złożył!
- A ja to jestem ciekawa, co pan o mnie powie ?
- Ja o pani nic nie powiem, panno Zujo, bo ja za wiele myślę o pani! No! niech pani śliczną główkę natęży i zgadnie mianowicie, co? Ręczę, że się pani omyli! Chciałbym widzieć panią zakochaną.
Zuja oblała się rumieńcem.
- A teraz, czego każda z pań Wymagać będzie od szczęśliwego wybrańca? panna Magdalena klejnotów, strojów, cukierków i zabaw. Panna Tekla dostatku, wygód i spokoju, panna Zofja uroczych złudzeń, których zresztą sama nie będzie brać na serjo, gdyż w gruncie rzeczy ma sporo trzeźwego rozsądku, Wandzia - ideału. I dlatego jej udziałem musi być cierpienie. - No zaśpiewajmy teraz.
Oj! ja neszczastny! szczoż maju dijaty?
Polubyw diwczynu, taj ne mohu wziaty.
Kaskady dźwięków drżały w powietrzu, kaskady świergotów i śmiechu rozbawionych towarzyszek rozsypywały się po łące zroszonej falą tonów. - Ja zapytywałam z sercem ściśniętem:
- Poco to wszystko? tyle wysiłków! od tylu lat! by, nie iść tam, kędy wyrywa się serce! zagłuszyć się innemi wrażeniami, zapomnieć...
Jaki rezultat tych moich usiłowań?... Gdyby nie one, bylibyśmy może szczęśliwi...
Nagle Bolek, od kilku minut pogrążony w ponurej zadumie, odezwał się.
- Wiecie co?... zawsze najlepsza ze wszystkiego, to nasza stara pieśń ojczysta.
I podnosząc się, oparł o nadbrzeżną skałę i zaintonował z jakąś rozpaczliwą energja:
"Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej... "
Groźna pieśń orlemi skrzydły wzbiła się w obłoki, hucząc skargami i bolem. Dziewczęta wtórowały, już nie rozchichotane i figlarne, lecz dziwnie przejęte, poważne i uroczyste...
Teraz już nie miłosna tęsknota synogarlicy słała się w perłowych cieniach wieczoru, lecz przeogromna, potężna pieśń skrzydłami biła w niebiosa. Rozlegał się w niej ból tratowanego narodu, jęk rannych, żal matek, żegnających synów idących na śmierć, i płacz pomordowanych dzieci. Morze wiekowych krzywd huczało nieubłaganą zemstą. Potoki łez i krwi buchały z tej pieśni krwawą ognistą pożogą, groźne pytania rzucając w niebiosa. Epopeja bólu, sięgająca granic modlitewnej ekstazy, natchniona komunia z niebem.
Księżyc skrył się za ławę gęstych chmur, drżące koronkowe cienie drzew, co kołysały się na falach, zginęły w zmrokach. Woda ciemna jak stal zdawała się zagadkową przepaścią, krajobraz przybrał wygląd tajemniczy i ponury. Tylko pieśń pomsty dziejowej panowała nad światem.
Ścisnęłam oburącz skronie.
- Ach! Obłęd mnie ogarnia.
Zdaje mi się, że serce moje jest struną, na której drgać może tylko nuta bolu, że dla jakichś niewiadomych celów struna dojść musi najwyższego napięcia, by rwąc się wybuchem uderzyć w świat.
Późno w północ w kryształowych blaskach nocy powóz unosił rozszczebiotane i roześmiane grono, obok którego na raźnym siwoszu galopował Bolek.
Mijają dni.Życie upływa, a ja wytężam siły, aby pokonać własne serce i zadusić szczęście.
Więżę myśl, całą siłę ducha w bieżących powszednich sprawach, aby siebie od prawdziwego życia, od treści istnienia odsunąć.
Wytężam moc całą, aby zachować spokój, trzeźwość sądu w zakresie zadań realnych, alem niezdolna wyrwać się z wiru myśli, z zaklętego chaosu uczuć... I tracę siły.
- Dymitrze! Dopomóż mi! Dymitrze - wesprzyj! Udziel mi mocy! Ogarnij współczuciem, ja tak go potrzebuję. Naucz mnie spokoju, wytrwania. Siły moje w tobie leżą!
I jednocześnie jak strzała zatruta przeszywa domysł, że on w tej chwili może uważa mnie za kokietkę lekkomyślną, co płocho igra z sercem kochającego człowieka.
A życie płynie wciąż...
Nie życie... błąkanie się wśród spraw powszednich, mamienie siebie postronnemi dążeniami. Właściwie ucieczka od życia.
A przytem ciągłe, nieustanne oczekiwanie. Ciągłe rozpaczliwe wyczekiwanie czegoś, co się stać musi! Stać się powinno! A co może nie stanie się nigdy?...
Kołowrót zatrudnień codziennych otacza mnie zewsząd, alem już niezdolna przejąć się niemi, zrozumieć ich. Duszę mam chorą.
Pewnego wieczoru na spienionym siwoszu przycwałował Bolek, pozbawiony zwykłej gadatliwości, raczej posępny i rozdrażniony. Usiłował przekomarzać się z obecnym Józefatem, ale mu nie szło.
- Słuchaj, Wandziu - odezwał się pochmurnie, gdyśmy na chwilę znaleźli się sami, nie mogę patrzeć, jak się męczysz! Dotąd ja także przeszkadzałem ci gorliwie, bo... sam poniekąd ulegam przesądom... zresztą znajdowałem w tem pewną przyjemność, bo... poco ci zresztą o tem wiedzieć?... Ale mię wreszcie ruszyło sumienie! Naprawię swą winę: będziesz mogła choć raz rozmówić się, swobodnie. Ja w tem!
Wymówił się przed babunią od podwieczorku, a po chwili tętent jego konia rozlegał się już gdzieś daleko za mostem.
Aż nadszedł wreszcie poranek czerwcowy, cudny jak pierwszy dzień stworzenia...
Siedziałam na skraju lasu, na pochylonym pniu brzozy, co gibką kibić wygięła jak tanecznica, a później w górę uciekła, śmiejąc się i powiewając kaskadą srebrnych listków. Przede mną płynął łan zbożowy zielono - płową szumiącą falą i cichy chrzęst jego zlewał się z poszeptem wiatru, co przelatywał wierzchołkami drzew, kołysząc wiotkie gałęzie. Na niebie rozwiewały się zwoje mlecznosrebrzystej gazy obłoków, świecących perłowym odblaskiem, a przeświecając matowo przez owe przezroczyste welony, słońce lśniło łagodne i zadumane. - Gaj cały rozbrzmiewał radosnym świergotem, po szmaragdowych trawach słały się złote blaski, a gdy mocniej-
szy powiew potrząsnął białe kwiaty akacyj, delikatne płatki sypały się jak gwiazdy rozśnieżone i wonne, a wśród liści niósł się rozkoszny, cichy, miękki szelest, szept pieszczotliwy i ciepły, niby nabrzmiała oczekiwaniem zapowiedź szczęścia.
W oddali zaszeleściały kroki, chrupnęła złamana gałązka, wśród białych pni brzóz mignął cień wysokiej, smukłej postaci, i nagle porwałam się z trzepocącem się sercem, trwożna, promienna i bezgranicznie szczęśliwa.
Stał tam przede mną ze swą surową, męską postacią, śniadą zeszczuplałą twarzą lekko zaróżowioną, a powleczoną wzruszeniem, i piersią szybko pracującą, jakby jej brakło oddechu.
Staliśmy tak naprzeciw siebie, jakby pociągnięci jakąś magnetyczną nicią, związani i spojeni - nie mówiąc nic, nie podając sobie dłoni, oczy nasze tylko, jak zaczarowane, biegły ku sobie.
On oprzytomniał pierwszy.
- Wzbroniono mi zbliżyć się do pani - rzekł bez obwijania, wprost. - Zakazano mącić jej spokój... Ale ja sądzę, że w sprawie rozrządzenia swym losem pani jest główną instancją, i że decyzjan wyłącznie od niej zależy.
Białe pnie brzóz, kwiaty jaśminu i blaski słoneczne zawirowały mi w oczach.
Jak przez mgłę świetlną i wonną słyszałam głos jego dziwnie spokojny, a wzruszony do głębi, głos, który bez słów był wyznaniem.
- Tęsknota opanowała mię tak straszna, iż żyć nie mogłem... Nie zdołałem jej przemóc. Powracam.
- Chciałem zapomnieć. Były dni, gdym rad cię był odtrącić w zawziętym gniewie; minuty, kiedym cię nienawidził.
- Jak brzemię wstrętne ciąży podejrzenie twej rodziny, iż chcę lichwiarsko dług wdzięczności wy-
zyskać: gnębi myśl, iż wbrew twej woli prześladuję cię swą miłością.
- Aa! lepiej życie przepędzić bez słońca, niż niemiłemu miłość kobiecie narzucać przemocą...
- Niekiedy jednak w sercu kolące jeszcze wątpliwość, i to wystarcza, abym się przed panią upokorzył...
- Nie mogę czasem zmóc przypuszczenia, że pani też powątpiewa, że niepewność również dla ciebie jest ciężka jak dla mnie...
- W pamięci mej podnosiło się ostatnie spojrzenie pani... jej okrzyk.
- Dosięgłszy pewnego stopnia obezprzytomnienia, człowiek przestaje zdawać sobie jasno sprawę ze swych spostrzeżeń... Przestaje im nawet dowierzać... Ja... mnie zdawało się... że nawet owa zawziętość pani plemiennej niechęci... objaśniałem sobie ją tem, że w twem mniemaniu ona nas powinna rozdzielać...
- Alem już sercem całem przyrósł do pani. Świat bez niej - dla mnie pusty... A jednocześnie sądzę, że ja dla pani nie stanowię nic, że straty mej nawet nie zauważysz.
Głos zmącił mu się i zadrżał.
- Wando Władysławówno! Zbyt wiele mnie od pani dzieliło. Niechęć rodziny twej... i mojej... Różnica lat... Sam uważałem to za miraż, milczałem...
- Czyż jednak tych uczuć nie czytała pani w mej twarzy? jak ja je w twojej, w błyskach przelotnych chwytałem!
- Tak! Pani mogła je dostrzec - i nie wierzyć; jak ja je też widziałem, ale nie wierzę!
Miął machinalnie trzymaną w ręku gałązkę, na twarzy mignął zagadkowy wyraz, bolesny, a zarazem jakby urągający własnej niemocy.
- Napróżno natężam myśl, aby rozwiązać tę zagadkę... Mogę gardzić własną słabością, ale... od pani oderwać mi się tak trudno jak od życia.
W oczach zaświecił mu twardy stalowy połysk.
- Błagam o jedną łaskę tylko - usiłował mówić spokojnie, lecz z głosu jego zrywały się dźwięki gorące - proszę względem mnie się nie krępować! niech pani powie, że wszystko to jest przywidzeniem chorego mózgu, halucynacją!
Odetchnął głęboko. Ponury drwiący uśmiech przewinął mu się po ustach jak wąż.
- Powiedz tak, Wando Władysławówno! Wam to zapewne sprawi przyjemność! a i mnie może... będzie lżej!...
Wargi mu drżały kurczowym bólem, krzywiły się szyderstwem. Włosy osunęły mu się na czoło, zwilgotniałe od wewnętrznej męki, niepokoju i trwogi, z jaką oczekiwał słów moich. Patrzał na mnie z badawczą gorączką.
A brzozy drżały słodkim szeptem liści, uśmiechały się szmaragdy traw, łkały ekstazą zachwytu rozmodlone słowiki.
Podniosłam nań oczy, promienne od szczęścia.
- Czyż pan nie wie, że już lata całe, jak w mojej duszy... we wszystkich radościach i goryczach... w noce bezsenne i dni nieskończone... pan jeden przede mną stoi! Jeden wśród pól nieskończonych, czy wśród pustyni ludzkiej - jedyny! Że pan pochłania mię całą!
Ukryłam w dłonie twarz zapłonioną, ale gaj za mnie mówił. Gaj cały drżał rozkoszą, dyszał woniami i śpiewał jak szczęście.
Z oczu jego trysnął promień nieśmiały i pełen trwożnej radości, zachwytu, uniesienia, jak gdyby ten człowiek bat się szczęścia swego - korzył się przed niem i niedowierzał...
Podał mi dłoń w milczeniu.
I stała się nagle wielka uroczysta cisza, spokój nieziemski. Jakby niebiosa chwały pełne rozwarły się nad naszemi umęczonemi duszami, one zaś strząsnąwszy pył trosk ziemskich, uniosły się jak oswobodzone ptaki, wzlatując wolne i lekkie ku źródłom bytu, z krzykiem "Hosanna", spływając się z sobą w rozmodleniu i słonecznej jasności.
Dusze nasze tonęły w niebie - i radość wielka, nieziemska, bezbrzeżna, nad ludzką miarę i pojęcia wyższa, której nie mogąc pomieścić, serce omdlewało nieledwie - nas ogarnęła. Coś... jakby spełnienie gdzieś za wrotami ziemi, wydanych wyroków... ku którym idzie się fatalistycznie naoślep... przez trud i łzy...
Cisza była. Milczeliśmy. Staliśmy jak u wrót życia... Gaj dyszał woniami kwiatów leśnych, śmiał się srebrzystem przekomarzaniem kukułki, rozbrzmiewał tysiącem ptaszęcych świergotów, lśnił rozedrganemi promieniami, chłonął żarem upalnym, migotał, marzył i śpiewał jak szczęście.
On wreszcie mówić począł, zrazu cicho, urywanemi słowy, lecz później porwał go czar otaczającej przyrody, zsunął z ust długoletnią pieczęć milczenia, uniósł potokiem wspomnień - i w nich zapamiętał.
W rozsłonecznionem powietrzu cudną nieziemską pieśnią wiały te słowa, wśród porankowej woni płynęły ciche, wzruszone, a dojmująco potężne, bezbrzeżne jak miłosny hymn Wszechnatury.
Mówił o chwilach dawno minionych, gdy pod osłoną powszednich stosunków, dla świata niewidzialne rodziło się wielkie potężne uczucie, płomieniejące ukrytym żarem, drżące czułością i holem.
Opowiadał mi, jak wieczorami, wracając do domu zmęczony szarą pospolitością życia, podnosił oczy ku lampie płonącej w moim pokoju, patrzącw to światełko, jakby uspokojony, ożywiony tchnieniem tajemniczej potęgi, bez której żyć byłoby tak ciemno...
Jak z gorączkowym pośpiechem dążył ku miejscom, w których miał nadzieje mię spotkać, a nie spotkawszy wracał zgnębiony, nie słysząc co się dzieje wokoło, czuł tylko, jak serce ściska się żałosnym bolem i jak ponad nim martwo skamieniałym w wieczystą przepaść życia ucieka.
A później w noce bezsenne, rozmyślając o fatalistycznej zagadce kosmicznego ciążenia, doścignąć usiłował, jak silę tę zwalczyć w indywidualnym bycie, a zwalczywszy, czem ją zastąpić?
- Wówczas dusza moja mąciła się do dna! Sięgała straszliwych głębin. I ja z przerażającą jasnością uświadamiałem, czułem, cierpiałem: żyłem!
- Niekiedy zaś w letnie wieczory, kiedy przyroda święci dzień rozkwitu, z piekącą tęsknotą czułem cię, nieobecną, przy sobie: na ciebie patrzyłem, do ciebie mówiłem, twoje słyszałem słowa...
- A później po tych przelotnych chwilach - dni strasznej tęsknoty, udręki, jakby rozłąki duszy z ciałem; jak martwy spełniałem automatycznie czynności swego zawodu, ale duszą jam był przy tobie!
- Ach! gdybym mógł pomagać ci myślą! Tyłem razy widział cię smutną, znękaną, zbolałą. I dusza moja leciała ku tobie jak ptak do gniazda, co rad najdroższe pisklę puchem wyrwanym z swej piersi otulić, krwią własną pokrzepić. Ileż razy, nieobecny, jam był przy tobie!
- Czyś czuła tę troskę o ciebie? Jedyna! tę opiekuńczą miłość moją? co niewidzialna unosiła się nad tobą, chroniąc cię od złego? - jak ja z oddali - wyczuwałem tętno twojego serca, bolem bijące.
- Tyś moja! od wieków przeznaczona mi, nierozdzielna, jedyna!
Zdawało mi się, że to marzenie lat młodzieńczych gra w duszy mojej pieśń znaną oddawna, wyczekiwaną, słyszaną już gdzieś poza krańcami świata przed progiem ziemskiego istnienia.
A chwile płynęły na skrzydłach upojenia, zaczarowane, bezpamiętne, senne od szczęścia.
W potokach słońca szliśmy obok siebie, podnosząc ożywione, szczęściem błyszczące oczy. Wiatr muskał włosy, obwiewal twarz rzeźwą pieszczotą, a ziemia usuwała się z pod stóp.
Oczy jego płonęły jak gwiazdy szczęścia, czoło promieniało potęgą i dumą. Zaklęte siły, skarby leżące w piersi, przykryte warstwą gruzów i pleśni, napół umarłe, odrętwiałe, drgnęły płomieniem, łamiąc kraty długiego więzienia, wydobywały się na swobodę. Głos dźwięczał weselem i mocą. Pierś podnosiła się szerokim oddechem. Usta płonęły młodzieńczą purpurą. Wydawał się młodszym o lat kilkanaście. Był pełnym sił niezużytych, budził się nieledwie do życia.
- Widzisz! - mówił - my, barbarzyńcy, inaczej niż wy kochamy. Więcej może tęsknimy za ideałem, a spotkawszy jego odblask, wyżej go cenimy. - Rzeczywistość jest dla nas tak ohydną, tak beznadziejnie ciemną i smutną! Nie mamy tych kart przeszłości, co wy, brak nam bodźca wyższego umiłowania. Nasz nacjonalizm nie podtrzymuje i nie dźwiga, jest to raczej interes niż ofiara. Potępiając waszą odrębność, może ją właśnie bezwiednie w tobie kochałem?
Przycisnął rękę moją do ust.
- Tyś mię wskrzesiła, polska dzieweczko, ty biała gołąbko - orlico!
I szliśmy dalej, trawy kłoniły nam się, gaj śpiewał.
Z oddali płynęła w rozgrzanem powietrzu dzwoniąca ponad polami srebrzysta sygnaturka skowron-
ka. Akacje osypywały nam głowy srebrnem kwieciem, konwalie pochylały buchające wonią trybularze. Dęby błogosławiły nam wyciągniętemi ramiony. Brzozy jak druchny białe z rozpuszczonemi warkoczami zbiegały się w grupy szepcąc, gwarząc i powiewając przezroczystemi sukienkami.
Z poza girlandy liści u stropu przeświecał firmament jak ołtarz lazurowy w białych muślinach obłoków, a poza ich firanką płonęło ogniste cyborjum słońca.Świat cały wyglądał jak boski cud szczęścia.
Czasem zatrzymywał się, patrzyliśmy sobie w oczy uśmiechnięte, a on pytał:
- Kochaszże ty mię, Wandziu?
Spłoniona tuliłam czoło do jego ramienia. Mówiłam...
Słuchał w milczeniu. Twarz miał dziwną jakąś: rozjaśnioną, a surową, wewnętrznem głębokiem skupieniem, promienną i pogodną.
- To kochajże mnie wiecznie! Bo ja na wieczność potrzebuję twojej miłości! Tyś obudziła moją duszę, z powszedniej skorupy odrętwiałości wydobyłaś mię, przedwiecznego...
Usta nasze spoiły się w jedynym pocałunku. Świat zamroczył się w oczach, serce bić przestało...
Oderwał się od ust moich, i z twarzą promieniejącą wzruszeniem, jasną jak słońce rzekł.
- Teraz świat cały wyzwałbym do boju! Siły moje w tobie zawarte...
Dumnym ruchem podniósł głowę.
- Jutro stanę przed babką pani, prosząc, aby mi wolno było pracować dla ciebie i ochraniać cię przez życie cale.
Drżąca przytuliłam się do jego ramienia. Promień niewymownej czułości zmiękczył mu rysy.
- A za parę miesięcy, moja ukochana stokrotka, dla której tyle męki poniosłem, zostanie moją! dozgonnie moją! Niewolnicą i władczynią. !
- Mój ty gołąbku słodki i biały! Słonko moje! przeczysta lilijko śnieżna! Będę cię odtąd na ręku nosił! Nie dam dostępu żadnym złym urojeniom! Od wszystkich niebacznych wpływów ustrzegę. Nikt nie ośmieli się słowem jednem wystąpić przeciwko grafini Buzukowej - Biełgorodowej.
Jakto?... Co on mówi?... wpatrzyłam się weń ze zdumieniem.
- Buzukowej - Biełgorodowej? - powtórzyłam.
Nazwisko sędziego śledczego, kata mojego ojca, przedarło się nagle przez mgłę wspomnień, zadźwiękło ostro, przeraźliwą, jak zgrzyt żelaza po szkle, nutą.
Uśmiechnął się z radosną czułością.
- Tytuł grafa Biełgorodowa nadany został za zasługi państwowe - uśmiechnął się - mojemu ojcu. - Rzeczywiste moje nazwisko jest Buzukow.
Stałam naprzeciwko niego nieruchoma, z wytężonemi, szeroko rozwartemi źrenicami.
Krwawa błyskawica mieczem ognistym przedarła oponę zaciemniającą mój mózg.
- A więc to ten?... ten sam!! Syn kata mojego ojca!
- Co tobie?... tak zbladłaś nagle - wymówił troskliwie, chcąc ująć dłoń moją.
Milczałam, powoli cofając się i zasłaniając się, jak do obrony, rękami.
- Co pani jest?... - powtórzył z instynktowną obawą.
Wargi moje poruszały się bez dźwięku, nie mogąc wymówić słowa, tylko oczy pełne lęku i przerażenia tkwiły w nim ze zgrozą.
Wyciągnął z niepokojem ramię, chcąc otoczyć mą kibić, ale go odtrąciłam, zasłaniając się przed nim ze zgrozą wyciągniętemi dłońmi.
- Wandziu! na Boga! Dziecko! co z tobą?...
- Przejrzyj pan archiwa swego ojca - wyrzekłam wreszcie - w nazwiskach jego ofiar... znajdziesz odpowiedź!
I gdy on stanął wryty w ziemię, ze złowrogiemi błyskami w oczach, rzuciłam się w las.
* * *
Golgota.
Uciekałam przez gąszcze, jak zraniona sarna. Cierniste i wilgotne gałęzie głogu biły mnie po twarzy i chwytały za włosy. Kolące osty czepiały się rąk i darły suknię. Mknęłam naoślep, nie patrząc przed siebie, jak zwierzę ugodzone śmiertelnie kieruje się w stronę swego legowiska, biegłam, a z piersi mej darł się jęk, buchając okrzykiem zgrozy i przerażenia.
Więc oto słowo wyroku! Więc oto! - huczało nade mną i miałam ochotę tłuc głową o pnie przydrożne.
Przede mną zamigotały drzewa parku. Dostałam się do najdzikszego, ustronnego miejsca nad stawem, gdzie stała kamienna omszona ławka i usunęłam się na nią jak martwa.
W cieniu tego leśnego zakątka czyha jakieś dziwne tajemnicze wrażenie, jakbym tu przyjść musiała, coś poznać?... czy coś utracić?... czy może coś odzyskać?...
Drzewa zbiegły się nad jeziorem i szepcą... Woda szumi... Przeklęty staw, zarośnięty oczeretem, połyskuje tajemniczo ciemną nieruchomą taflą u brzegu zasnutą rzęsą, jak oślepłe oko. Szerokie liście nenufarów rozścielają się na powierzchni, białe kielichy wynurzają się jak duchy cierpienia, a trzciny nad-
brzeżne gwarzą coś trwożnym szeptem. Roje szklarek migocą nad wodą, mkną bez szumu, cicho, jak przywidzenie, a nadbrzeżne osiki trzęsą się z żalu i płaczą, drżąc omszonemi listkami.
I tylko to straszne, przygniatające wrażenie, że to się stać musiało, że mi tu przyjść było potrzeba...
Więc oto jest to! Nareszcie to! To straszne, ciemne, nieubłagane, co wisiało nade mną jak miecz tajemniczy, jak druzgocący, a nieuchronny piorun! To coś, dręczące mnie nieokreślonością, napawające lękiem i trwogą, nieznane, a przeczuwane i wyczekiwane, co fatalistycznie niosło się nade mną od dzieciństwa, co jeszcze w jęku i wyciu wichrów syberyjskich słyszałam... Starcie się duchów przemocy i pomsty dziejowej...
Czarna, połyskliwa toń magnetycznie pociągała moje rozszerzane źrenice... Jeden skok tylko! tam spokój, tam zapomnienie!...
Lecz odrętwienie skuwało mi nogi, ogarniała martwa skamieniałość. A jakieś przeszywające przebłyski świadomości zaświatowej wołały, że rozwiązanie to było nieuchronnym wynikiem kolizji stosunków dwóch narodów, z których jeden jest dusicielem, a drugi dławioną ofiarą, a dusza moja, drżąc z trwogi, szeptała, iż cios ten przewidywałam, żem go czekała...
W skroniach odczuwam dotkliwe ściskanie i gniecenie. Ból fizyczny przyszedł w porę, aby zagłuszyć moralny.
Słońce podniosło u zenitu rozżarzoną głowę, prażąc oślepiającemi blaskami. Siedzę na ławce kamiennej odrętwiała. Cierpienie odebrało mi władzę ruchu. Znużone serce na chwilę przestało czuć. I tylko pokaleczone strzępy myśli w ołowianej, bezwładnej, ociężałej głowie trzepocą się jak krwawe oślepłe ptaki.
"Nieprawdą jest, że ludzie umierają z boleści, skoro ja nie umieram! W tej chwili nie pojmuję całej doniosłości klęski... Co będzie, gdy odrętwiałość zdejmie z mej skroni żelazne palce?... Gdy oddech bolu mnie otrzeźwi i powróci do życia... Co ze mną wówczas się stanie?...
"Umrzeć z boleści mogą ci chyba tylko, co wszystkie siły ukochania włożyli w jedno uczucie, a to ich zawiodło.
"Szczęśliwi ci, co umierają. Ja - nie umieram"...
Godziny mijały. Słońce ciągnęło powoli w stronę zachodu, zgarniając rozsypane promienie, zwlekając blaski. Rozlało się morze szkarłatu, obrzeżone złocistemi smugami, ciemniało w krwistą purpurę, roztopiło się w sinawy fiolet. Przeklęte jezioro połyskiwało tajemniczo, a stara osika, drżąc z żalu, płakała.
Myśl moja, jakby magiczną siłą pociągnięta, cofnęła się w dawno ubiegłą, zamierzchłą przeszłość, gdy w tymże zakątku nad senną taflą stawu, przy tej kamiennej ławce inna rozgrywała się scena...
Słońce tak samo krwawiło się zachodem, w powietrzu wionął lęk i zgroza, gdy po dniach niepokoju i trwogi, echach walk i pogromów, po długich miesiącach rozłąki ojciec mój zjawił się dla podniesienia zapasów broni i wyruszenia dalej. Tu go ujęto.
Konie już stały zaprzężone przed gankiem, gdy w bramie rozległ się zwłowieszczy dźwięk dzwonka, a wkrótce potem miarowy chód żołnierzy. Pod tym kamieniem, w podziemnej piwniczce, zaryte stały beczułki prochu. Tam ojciec mój sczerniały strudzeniem, boleścią przeszyty, a spokojny, żegnał się ze swoją rodziną.
Te jesiony tak samo szumiały i powiewały liściem, gdy matka moja bez głosu, z zaciśniętemi usty w objęciach mu leżała, a on mocując się z boleścią, przyciskał ją jedną ręką do piersi, gdy druga bez-
władnie z ramienia mu zwisała, powściągał jej rozpacz i cicho a długo coś szeptał.
Pod owym świerkiem stała Klaudia, z jasnemi włoskami na wietrze rozpuszczonemi, łkająca i strwożona, wyciągając do ojca drobne rączęta, - i babunia ze zsuniętemi ponuro brwiami, milcząca, posępna i groźna. Tylko mnie tam pomiędzy nimi nie było.
A jednak widzę tę scenę! Widzę tak jasno, tak żywo, jak gdyby ona teraz właśnie, ot tu, przede mną się rozgrywała.
Obojętne, tępe twarze żołdaków, zalękniona twarzyczka mej siostry, obejmującej drobnemi rączkami ojcowskie kolana. Słyszę głos komendy oficera, stanowczo, twardo naglącego o pośpiech. - Grubjańska ręka z odcieniem brutalnego urągania dotyka pleców jeńca. Widzę, jak ojciec szybkim ruchem pociąga płaszcz na ramiona.
- Idę już. Nie płaczcie daremno. Anno! pamiętaj...
Klocia chwyta się jego nóg, wybuchając krzykiem okropnym, czepia się jego ubrania... Czyjeś ręce ją usuwają... Ojciec odchodzi pod eskortą zbrojnego oddziału spokojnym, pewnym krokiem, a serce szarpie mu się boleśnie, ściska złowrogim żalem. I tylko łkania kobiet przedzierają ciszę, i rozpaczliwy, okropny krzyk dziecka trzepoce się w powietrzu.
- Ojcze mój, ojcze! ja ciebie zapomniałam!
- Czy ty myślałeś, biedny męczenniku, że dziecko, twoje, zrodzone w tej ciężkiej chwili żałoby i smutku, wyrzeknie się ciebie?...
- Że całem życiem ciebie się zaprze? Czy w chwilach długiej i ciężkiej agonji więzienia, zgroza tych przeczuć wniknęła do twej głowy? czy jadem lęku zaprawiała twą czarę goryczy?...
- Nie! Tybyś nie mógł przeciwstawić takiej niewzruszonej nieugiętości badaniom siepaczy, usiłują-
cych pochwycić nici sprzysiężenia, nie miałbyś tej pogody i hartu, w dniu gdy dwanaście luf skierowało się do twej piersi. Tyś wierzy? mojej matce i umierałeś spokojny!
- Tyś nie przewidział, że rozwój dziejowy wciągnie twój naród w odmęt, który pochłania i obezwładnia, że po dniach gniewu Bożego, rozpaczy i gromu, nadejdzie pasmo szarych dni, strasznych zwątpieniem, niemocą i duchowym upadkiem. Że to, za co tyś cierpiał i umarł, już nie żelaza, nie krwi rozlanej zapragnie, ale upartej, cichej walki ducha, walki ze skrępowanemi rękami i zakneblowanemi usty. Walki bezustannej, wyczerpującej choć niedostrzegalnej, z powodzią obojętności zewsząd zalewającej, z własną apatją i zniechęceniem. Że nie bohaterskiej ofiary krwi wymagać będzie, ale haraczu przyziemnych trudów, żywota mrówki, co usiłuje dostać się z piaszczystej jamy, powstaje wciąż, upada zasypywana gruzem - i znów podnosi się, z nowym wysiłkiem, do trudów marnych i jałowych. - Aż w pracy daremnej i bezowocnej, niszczonej wciąż przeważającą mocą, zatracą się siły i wyjałowieje umysł, a z gardła dławionego, gdy krzykom przedrzeć się nie wolno, stężeje i skona jęk.
- Ojcze mój! za tobą poszłabym w ogień i na śmierć pewną. Ale w tej dusznej klatce szarpię się bez tchu i w proch upadam, zginając czoło.
Jezioro rozpłomieniło się w zarzewiach dogasającego słońca i stało teraz ogniami rozkołysane, krwawe, z piersią jakby wstrząsaną niememi łkaniami.
W łunach pożogi ciemna otchłań dyszała ponuro, jakby w nią wsiąkły wszystkie łzy tu wylane i teraz krwawiły się i rozpalały na nowo. Czarniawe i senne przy brzegu, jakby obumarłe w odrętwieniu, gdzie niegdzie tylko promyk jaśniejszy, przebiwszy się przez gałęzie nadbrzeżnych olszyn, zdradzał drganieniespokojne wód, napozór nieruchomych. Lecz wysunąwszy się z osłony gąszczy na wolną przestrzeń, iskrzyło się posępnie i falowało, jak gdyby głuche wrzenie wydobywało się z niemej, otchłannej głębi. A z kępy szuwarów wąziuchny strumyczek bieży pośpiesznie ze łzawym szelestem i dąży w przestrzeń, dzwoniąc żałośnie jak zwiastun złej doli. Srebrne osiki szumią i trzciny nadwodne szeleszczą, szklarki, jak wizje lazurowe unoszą się nad mrocznemi wodami. W tym zmroku i ciszy rozpływa się me istnienie, nieledwie zatracam ból.
- Ojcze mój!
- Za tobą podążę! Życiem swem chcę przedłużyć twoje istnienie. Byt mój indywidualny ma wartość tylko jako ogniwo w łańcuchu nieskończonych wysiłków, jako dopełnienie bytu ogólnego, jako dalszy ciąg i realizacja twej myśli.
Pomiędzy mną a Dymitrem wznosi się zapora nieprzebyta, silna jak śmierć, jak krzywda narodu, której ani jego wola, ani moja zagłada nie obalą.
Świta już. Siedzę w otwartem oknie swego pokoju i dumam. Nie mogłam zasnąć.
Jak automat wczoraj weszłam do domu. Musiałam wyglądać strasznie, bo babunia, spojrzawszy, w zdumieniu załamała ręce.
Chciała coś mówić, pytać, ale spojrzała tylko na mą twarz, zwiędłe jej wargi zadrżały żalem, odwróciła głowę i usiadła w starym fotelu, jakby nogi pod nią się ugięły. Głowę pochyliła, po ramionach jej przebiegło drżenie. Widziałam, iż pojmuje wszystko bez słów.
Pochyliłam się milcząco do jej ręki sztywnej., Spotkałam się z wejrzeniem ponurem i zimnem. Rozumiem - babunia nie może mi wybaczyć...
Przed domownikami wymówiłam się od kolacji bólem głowy i wysunęłam się cicho do swego pokoju na piętrze. W dole rozlegały się ożywione głosy, czasem wybuchy śmiechu. Każdy dźwięk przejmował mię gorączką, wstrząsał fizycznym bólem.
Przymknęłam drzwi i usiadłam w ciemności, nie zapalając lampy, by kogoś troskliwego, albo chętnego do rozmowy nie ściągnąć. Przez jakiś czas donosiły się jeszcze gwary, brzęk talerzy, oddalone poryki bydła, wreszcie wszystko ucichło.
Zmrok ogarnął ziemię. Chłód powiał dotkliwy. Ja wciąż siedziałam odrętwiała, z głową skutą obręczą bolu i myślą skamieniałą, jakby czucia i życia mi zabrakło.
Na schodach rozległo, się ostrożne zgrzytnięcie drzwi, ciche kroki, ktoś wchodzi...
Była to babunia. Siwe jej włosy bielały w zmroku, jakby podnosząc się boleścią, na twarzy widniała wielka litość i troska.
Nic nie mówiąc otuliła mię szalem, który z sobą przyniosła, później schwyciła mię w ramiona i głowę moją przycisnęła do piersi łkając. Po chwili znikła.
Przemknęła jak widziadło...
Jakąś pustkę przejmującą czuję w sobie.
Dymitr wydaje mi się obcym, wstrętnym. Jest on wytworem tej srogiej gnębiącej potęgi, o którą rozbiły się pragnienia swobody narodu, harde czaszki i piersi jej obrońców, ogniwem przemocy, nieubłaganej i wrogiej, świeżo zbryzganej posoką zmiażdżonych mózgów i krwi.
W kole maszyny rządowej, której zadaniem jest pozbawić nasz naród istnienia, stanowi jeden z trybów, bezwolnych może, ale z nią tysiącem spójni związanych, ogniwo łańcucha, krępującego wszelkie usiłowania rozwoju. Przeciwko żywej sile narodu, dążącej do wzrostu i doskonalenia się, łańcuch, okrę-
cający szyję, dławiący energję, duszący życie, on zaś jako jedno tego łańcucha ogniwo. Nie! wydaje mi się niemożliwem, bym kiedykolwiek kochać go mogła.
Godziny płyną. Ciszę nocną przerywa uroczyste bicie zegaru w portretowej sali, którego dźwięk rozlega się jak surowe napomnienie, i łopot skrzydeł jakichś ptaków nocnych. Jestem bezwładna, wyczerpana tak, że prawie przestałam myśleć i czuć.
Cisza - w głowie mi tylko szumi i stuka. Nie myślę i nie rozumiem nic.
Siedzę zdrętwiała i obumarła, nieruchomerni oczyma wpatrzona w okno.
Godziny płyną.
Na świecie zaczyna rozgrywać się symfonia wschodu. Niebo blednie. Od wschodu jaśnieje przejrzysta świetlistość, w puchach chmur lśnią smugi różowe. W powietrzu chłód przenikliwy, omdlałość - niby senność. Zrywa się podmuch wiatru, potrząsa rzeźwo liście, sypie kroplami rosy. Po gałęziach budzą się świergoty. W roztoczy blasków na horyzont wypływa wielka purpurowa kula. Świat iskrzy się, jaśnieje, budzi się do szczęścia. Chłodne, drgające słoneczną radością powietrze porankowe wdziera się do piersi żywym oddechem, rzeźwiąc skroń skutą kamienną obręczą.
Pod oknem krzak róży dumnie podnosi śnieżystą koronę, zarumienione pąki roztulają się w słońcu, drżąc szczęściem.
- Och! ustawy świata! nienawiści narodów! Zaco wyście mi taką być wzbroniły! Wzrokiem szczęścia pełnym wpatrywać się w ukochanego! roztaczać wokół czar miłości i urok wiosny! Zaco odsuwanie mnie od życia i szczęścia?... Zaco ja właśnie jedna mam dźwigać przeklęte brzemię nienawiści?
I nagle jakby prysły okowy, targnął się w piersi ból druzgocący, obłąkany, przywodząc nagle doprzytomności, a rozpacz żywa, gorąca, szalona znowu pochwyciła serce w swe szpony.
- Nie! Ja się od niego oderwać nie mogę!
- Łatwiej oderwać się od życia! Oto na stole leży nóż z denkiem błyszczącem ostrzem. Wcisnąć je w gardło! I otom od życia już uwolniona... Łatwiej uciec od świata, niż od tej nienawistnej miłości. Bo jakżeż żyć?... Jak marn zniewolić siebie, by serce moje nie drżało pragnieniem szczęścia?... Gwiazdy, planety, atomy dążą ku sobie i pociągają się wirem zawrotnym. - Łączy je wielka kosmiczna siła świata. Ziemia otacza słońce kręgi miłosnemi jak wyciągniętemi ramionami, poddaje się jego pieszczotom. I wszystkie jej twory, kwiat każdy, twór wszelki raduje się miłościąiszczęściem. Dlaczego ja jedna przeklęta mam być i wyłączona? Czy dlatego, że mam gorętsze czucie, jaśniejszą świadomość, że silniej pragnę napić się z czary życia - mam ją od siebie odpychać? Niech przeklęte będą wszystkie zapory, co nas więżą! Słuchaj, Dymitrze! dla mnie blask i urok życia - to ty! Radość jasnych, oblanych rosą poranków - to ty! Tęsknota nocy srebrnych, cicha melancholja pól jesiennych, poezja zmroków wieczornych - to ty! Siła, przenikająca świat cały - to echo twojej miłości, to twoja pierś i twoje ramiona. Życie i szczęście - to ty! mogęż żyjąc, oderwać się od tego, co istotę życia stanowi?
Już dnieje. W zabudowaniach folwarcznych ruch się wzmaga. Na drodze podnosi się słup kurzawy, słychać przyśpieszony stuk kopyt końskich. - Zdaleka widać pochyloną na siodle sylwetkę jeźdźca - ktoś pędzi...
Na dziedzińcu pojawia się smukły, zuchowaty wyrostek. Wstrzymał konia, podchodzi pod moje okno. Roześmiał się radośnie, zahaczywszy mą wychyloną postać, zdejmuje czapkę, w której ukazuje się list. Podnosi go ku mnie z gestem porozumienia.
- Od pana z Marmelejówki! Odpowiedź proszę. Wspiął się jak kot na balustradę werandy i listmi podał.
Trzymam go w ręce. Ciężki jak łzy... Nową gorycz mi niesie?... Nowe wahania?
Poco? Wiem wszystko, co chce mi powiedzieć... Wiem już! Wszystko to jużem sama sobie powiedziała.....
- Ojcze mój! Przeklnij... z chwilą gdy sercem przylgnęłam do syna twego prześladowcy, zrzekłam się praw do twego duchowego dziedzictwa. W myśli już próg ten przestąpiłam... Pozostaje brutalne wcielenie go w rzeczywistość...
Wiekowa męko narodu! Ucisku i niedolo! - wyrzekam się was... Cienie pomordowanych - depcę was!... Opuszczam ciemiężonych, idę ku gnębicielom...
Tu oto w samotności i ciszy dokonywa się najważniejszy akt mego życia.
- Odpowiedź! - nalega pod oknem chłopiec, rozglądając się niespokojnie.
- Oto jest.
Koperta rozdarta w tysiące strzępów, rozsypuje się na ziemię. Wiatr unosi jej szczątki do ogrodu, pomiędzy płatki białej, zarumienionej róży.
Odchodzę od okna - nogi pode mną się chwieją... W oczach ciemno...
Wszystko skończone!
Czy mam co jeszcze uczynić? Nie! Ja już nic nie chcę... Jestem spokojna...
ZABIJCIE MNIE!!!
Otworzyłam oczy.
Jasne słońce przez spuszczone rolety wpadało do pokoju. W powietrzu ulatywała słodka woń róż.
Było mi miękko i ciepło w białej pościeli, tylko głowa ciążyła okropnie, jak nalana ołowiem. Na komodzie przy oknie stała cala baterja flaszek z lekarstwami. Z za drzwi donosiły się ciche szepty i przytłumione stąpania.
Usiłowałam podnieść się i rozejrzeć wkoło siebie.
Na stoliku stała różnobarwna wiązanka lewkonii i róż. Poza nią, obok mego łóżka, w fotelu z wysokiem oparciem rysowała się postać, na jej widok przetarłam zdumione oczy.
Ręce miała złożone na kolanach, twarz stroskaną i bladą bardzo. Oczy przymknięte. W całej postaci wyraz niezmiernego znużenia i wyczerpania.
Ogarnęła mnie wielka radość, a zarazem niepokój. Nie mogłam stłumić lekkiego szeptu:
- Mamo!
Wstrząsnęła się i otworzyła oczy. Widząc mnie siedzącą, rozjaśniła się błogo i uśmiech rozlał się po jej zmęczonych rysach. Z wielką czułością ogarnęła mnie ramieniem, przyciskając usta do mego czoła.
- Wandziu! dziecko moje! poznajesz, mnie nareszcie? jesteś przytomna...
Byłam bardzo zdziwiona.
- Jakto? czy jestem przytomna?... - oczy moje musiały wyrażać trwożne pytanie, bo mama pochyliła się nade mną troskliwie.
- Chorowałaś trochę... - rzekła wymijająco - ale nie męcz się jeszcze mówieniem, każę ci przynieść zaraz filiżankę bulionu. Wypij.
Piłam z trudnością, wciąż patrząc na mamę, daremnie usiłując coś sobie przypomnieć. Przecież nie było jej wczoraj? Kiedy więc przyjechała? Dlaczego? Jednocześnie jednak ogarnęła mnie wielka senność.
- Czy babunia mamę wezwała? - zapytałam otwierając oczy.
Zdało mi się, że drgnienie bolu skurczyło jej wargi.
Położyła mi rękę na czole, odgarniając włosy.
- Później! później o tem, dziecinko droga... teraz śpij!
Zasnęłam błogo, rozkosznie, nie wypuszczając z dłoni jej ręki.
I znów ocknęłam się. Obudziło mię jakieś dziwne wstrząśnienie, jakby sprężyna zegaru, tajemnie pracującego w mózgu, drgnęła naraz stanowczo: już pora!
Zdało mi się, że słyszę nawołujący mnie cichy głos babuni. Otwarłam oczy. Przy mnie nie było nikogo.
Tylko jakiś śpiew uroczysty płynął z dolnego piętra, przez okna lekko uchylone wionęły dziwne wonie, niby kościelnych kadzideł.
Zdziwiona usiłowałam powstać, ale głowę miałam w ogniu, ciężką i nieprzytomną. Jakieś zmącone widziadła przesuwały się przed oczyma.
Wtem uszu moich doleciał szept stłumiony.
- Jutro już będą ciało wynosić!
A drugi głos z odcieniem ubolewania westchnął.
- Tak się jej prędko zmarło... Biedne panisko! A wyglądała, jakby żyć jeszcze mogła do stu lat!
Gardło mi ścisnął kurcz. Dźwignęłam się na posłaniu, wytężając słuch gorączkowo.
- Ba, zlękła się o wnuczkę... Kiedyśmy tam panienkę nieżywą podjęli, stara pani zatrzęsła się, zachwiała. - Odrazum przewidział, że z nią będzie kiepsko.
Znowu leżałam nieprzytomnie, dysząc ciężko. Przed oczami latały ogniste pasma i kręgi. W sercu coś skowyczało.
- Babuniu! droga moja! święta moja babuniu!
W pamięci mej stanęła twarz babki, zmarszczona, ponura i groźna, taka, jakąm ją ostatniego wieczoru widziała.
Płakałam cicho, łzami zraszając poduszkę. Jam ją zabiła! Stare serce nie przeniosło ciosu.
Głosy umilkły. Zmrok okrył ziemię. Jakieś latarki migotały w ciemnościach, rozlegały się głośne rozmowy i kroki. Wreszcie ruch ustał, stary dwór zapadł w sen i ciszę.
Wówczas podniosłam się. Wsunęłam na bose stopy pantofelki, owinęłam się podróżnym płaszczem i wyślizgnęłam się ostrożnie na dół.
Jak cień niewidzialny przemknęłam po schodach, kierując się gromniczną wonią świec i kadzideł.
Otworzyłam drzwi. W dużym salonie ściany obciągnięte były czarną krepą. Na środku groźny i uroczysty wznosił się katafalk. Wokół płonęły woskowe świece, leżały wieńce, mnóstwo różnokolorowych floksów napełniało pokój mdłym zapachem, tak posępnym, grobowym i smutnym jak sama śmierć.
Uklękłam przed zwłokami babuni i z trwogą w twarz jej spojrzałam.
- Czy mi przebaczasz, babuniu? Nie gniewasz się na mnie?
Ale twarz ta miała wyraz anielskiej słodyczy i niewinności dziecięcej. Leżała w trumnie cicha, jasna, z rozpogodzonem czołem, opromieniona dziwnem dostojeństwem, rozświetlona nadziemską świętością.Śmierć starła z niej znamię zgryzot i kłopotów ziemskich; dusza, ulatując z więzów cielesnej powłoki, musnęła je swem pięknem. Cała jej treść ducho-
wa promieniała teraz, dziecięco jasna i czysta, taka jaka wyszła z rąk Boga.
Uśmiechy niebiańskich zachwyceń błąkały się pod gromnicznemi blaskami, i była tak rozjaśniona, pogodna i święta, że gorycz zatruta topniała w mem sercu.
- Dzięki ci, święta moja! Za to przebaczenie z za grobu mi zesłane... Przysięgam ci zasłużyć na nie...
Płakałam cicho, zanurzywszy głowę w fałdach jej sukni, ale te łzy już nie były zatrute. Żegnałam przeszłość całą, wstępowałam w nową fazę życia, u kresu którego miałam się połączyć z babcią.
- Wszak prawda, święta, że ty mi przebaczasz? że ty mi odpuszczasz złudzenia moje? Wierzysz mi, że stanę się przebaczenia godną. Zapomnęo sobie! o bólach swych, babuniu! pójdę pomiędzy ludzi, nie z chłodną jałmużną obowiązku, lecz z sercem, gotowem odczuć każde cierpienie. Ukocham ich wszystkich, bo każdy ma ból w sercu" ma duszę zgnębioną, bijącą się w ciemnem więzieniu, jak motyl za szybą klatki. Współczuciem swem koić i podnosić ich będej i będę im pomagała duszę wyzwalać...
Płakałam cicho, ale bez bólu.
Obraz babuni dziwnie potężniał w mem sercu. Jak gdyby nieśmiertelny pierwiastek ducha, utajony za życia, oswobodziwszy się z pęt cielesnych zyskiwał władzę nadziemską. Zlewał błogosławieństwo, pocieszał i podnosił, koił rozpacz. U grobu tego nie smucić się należało, ale uklęknąć, modlić się za nią i do niej...
Przez całe życie we wszystkich wlewała energję i otuchę - i po śmierci jeszcze, swą twarzą rozjaśnioną i niebiańsko pogodną wzniecała wiarę w sercach zbolałych, budziła siły do znoszenia cierpień.
Nad katafalkiem przelatywały teraz, w mgławicy czasu odbite, cienie jej przeżyć, gdy ongi jako młodadzieweczka, świeża jak ukraińskie rozłogi, o wschodzie słońca bujała po trawach zroszonych, śpiewając ze skowronkami na wyścigi, a zasypiając wieczorem, wsuwała pod poduszkę poezje Bohdana, owe wiośniane piosenki, dźwięczące iak skowronkowe melodie.
Teraz przy migotaniu gromnic, po rozjaśnionej twarzy błąkały się uśmiechy młodzieńczej, wiosennej prawie radości, jakby jej dusza poezji pełna, gorąca i czysta, w mistycznych krainach witała znajome niebiańskie widzenia. Z natężoną uwagą wpatrywałam się w jej rysy, by je na zawsze w pamięci utrwalić. Chwytałam najsubtelniejsze echa w nich wyrażone, jakby to były ślady jej duszy i mojej, którą przez jej odbicie sobie uświadamiałam... Oto wchłaniam echa jej duszy i żyć one nadal będą we mnie... Jak ciężko musi być umierać temu, kto w niczyjem sercu żywej cząstki swej duszy nie zostawił!
W dusznem powietrzu jarzyły się płomyki świec umierała woń lewkonij i słał się mdły zapach floksów, które barwnemi rozżarzonemi splotami wiły się u stóp trumny.
Z ręką na książce do nabożeństwa, cicho spał organista. A babcia uśmiechała się pogodnie i słodko, miałam wrażenie, że przezroczystą ręką dotyka włosów mych i czoła.
- Dzięki ci, święta moja! ukochana babuniu!... Łzy lały mi się po twarzy. I było mi tak dobrze,jakby to było nasze wiekuiste połączenie, jakbym ja sama z nią razem umarła. Zemdlałam.
- Nie! Ja nie umrę!
Siedzę w tej chwili w wielkim fotelu babci na werandzie, dokąd mię po raz pierwszy wyniesiono. Słońce południowe prześwieca przez liście winnychfestonów, rozpalając w nich szmaragdowe i szkarłatne blaski. Obok na krześle leży robótka mamy, która na chwilę mnie opuściła. Opodal na ławce, w cieniu akacji, na ręku tęgiej wieśniaczki kwili drobna istotka, o delikatnych filigranowych rysach Klaudji dużych odstających uszach Józefata.
Trzymam na kolanach czarny notesik spięty stalową klamrą, którego dzisiaj zażądałam, a Klocia, wedle moich wskazówek, w komodzie go odnalazła. Nie chciała mi go dać, ale miałam oczy tak żałosne, że cicho porozumiawszy się z mamą, wręczyła mi go.
- Masz już swój skarb, kapryśnico, nie czytaj tylko!
Przyrzekłam, że nic odczytywać nie będę. Wpisuję tylko ołówkiem wrażenia obecne.
Przebyłam zapalenie mózgu. Była chwila, że obawiano się recydywy, lecz siły młodości zwyciężyły.
Słoneczny dzień jesienny rozlewa się melancholja i ciszą. Wieś oddalona stoi w cichej szafirowej dali niby w zamgleniu. Powodzie lazurowych blasków spływają z nieba i spowijają wszelkie przedmioty w szaty niebieskie przetykane złotym promieniem. Mgła turkusowa zalega przestwór, a na tem tle błękitu trzepocą złote liście klonu, gotując się do odlotu. Pod akacją, z białych skrzydeł pieluch rozwija się nowopowstałe życie, przeglądają ogromne szafirowe oczy niemowlęcia z wyrazem cierpiącego anioła, a brutalnie wydatna dolna szczęka porusza się chciwie, ssąc pierś mamki.
Słucham poważnego szumu lip starych, co otoczyły zwartym kręgiem dziedziniec jako straż wierna i wytrwała i zaglądają w lustrzane szyby dworu. - W rozjaśnionem powietrzu pławią się jaskółki; śledzę chyży lot ich zwinnych skrzydełek, migających jak czarne hieroglify na rozjaśnionych lazurach nieba.
- Nie, ja nie umrę!
W sercu mem dziwne wrażenie jakiejś pustki, jakiejś niepowetowanej utraty. Jak gdyby burza wyrwała dąb z korzeniem i oto na miejscu potężnych odrośli korzeni - głucha zadumana pustka. Nic!...
I zapytuję cicho swej duszy, czego to brak tak bardzo mi dolega?... Co utraciłam?
Złudzenia młodzieńcze? miłość?
Alem ja teraz już do niej niezdolna. Jam tak zbolała, zgnieciona, skrwawiona, że jej nie pragnę nawet. W piersi mej pusto. Gdyby teraz pojawił się przede mną on - z marzeń moich, piękniejszy niż rzeczywistość, on kochający, wyniosły i dumny - jak z bajki - patrzyłabym nań ze zdziwieniem tylko, ze śmiertelnem znużeniem. Odpowiedzieć na miłość miłością jużbym nie mogła.
Jestem jak strudzony śmiertelnie wędrowiec, co drogą piaszczystą mozolną, ciężką, z wysiłkiem wlecze się po kamieniach, wpatrzony w jedno światełko błyszczące w oddali: - wyzwolenie!
Dusza zdrętwiała.
Młoda jestem. Zdrowie powróci. Będę żyła jeszcze - och! tak długo, dopóki Bóg nade mną się nie zmiłuje!... Będę prowadziła dalej dzieło babuni. Będę pielęgnowała matkę, uczyła dzieci wiejskie, budziła dusze ludzkie... A potem położę się cicho do mogiły - i odpocznę.
Odpoczynek bez marzeń, bez wspomnień, bez targań i szamotań. Bezbrzeżne rozlanie się w przyrodzie, we wszystkiem com na ziemi kochała. - Wyzwolenie z ciała, z ciasnych prawd ziemskich. Cudowna jasność, harmonja i spokój.
W to wierzę i drogę mą przejdę.
Tam obok babuni, na wiejskim cmentarzu, gdzie białe brzozy szumią, gdzie strugi słońca sennie spływają przez ich warkocze, gdzie macierzanka liljowym wieńcem mogiły oplata, a wiatr cichemi skrzy-
dły niesie zapachy zbóż, gdzie płyną echa pieśni skowronkowej, dzwoniącej w pogodnym lazurze, gdzie człowiek drzemie, a natura kwitnie, zasnę snem błogim, bezpamiętnym, nieprzespanym, odpocznę!
Trzeba myśleć o śmierci, ażeby do życia mieć siły...
Dzisiaj przyjechał Bronek. Wdzięczna mu jestem za tę troskliwość, gdyż w przeciwieństwie do lekkomyślnego, wszechstronnego genjusza - Bolka, lekceważącego czas i przestrzeń i bezustannie fruwającego po świecie. Bronek przedstawia typ bardzo skupiony, pochłonięty pracą, nie marnujący ani chwili napróżno. Wysoki, cienki, chmurny i zamyślony, pełen chłodnej rozwagi i trzeźwego spokoju. A jednak z tej spokojnej prostoty bije moc: - zdaje się być uosobieniem wytężonej woli. Młodszy o dziesięć lat wydaje się znacznie dojrzalszym od wesołego, trzpiotowatego kuzyna.
Spędził godzinę przy mnie, rozmawiając bardzo poufnie i szczerze. Rozwijał plany niezmiernie doniosłe i sięgające w daleką przyszłość, w których zaiste raczej mierzyć można siły na zamiary, niż zamiar wedle sił... Chce dźwignąć zmurszałe gniazdo rodzinne, oblicza mądrze, rozważnie, z uwzględnieniem cech i uzdolnień każdego poszczególnego członka rodziny. Każdemu przygotowywa grunt stosowny, obmyśla odpowiednie właściwościom drogi rozwoju. I rzecz charakterystyczna! wysiłkom tym brak nietylko pomocy i oparcia, ale nawet uznania w gronie rodzinnem. Pracuje nad ich ratunkiem, a wzamian oni go podejrzywają o podstępność i złą wolę, doszukując się w nim najgorszych cech swej własnej natury. Jest to zacięta walka z zakorzeniała opieszałością rodziny, jej nieopatrznością, lenistwem,gnuśnością i zajadłą niechęcią względem tego, co ich chce przeobrazić.
- Nie pojmuję, jak potrafisz temu wszystkiemu wydołać - rzekłam wysłuchawszy.
Na ustach mu przemknął wyraz ironji, jak gdyby spokojnego urągania naturze ludzkiej.
- Ależ bardzo prostym sposobem - rzekł - oto zawsze usiłuję sam pełnić to, czego wymagam od innych. Zresztą ta pierwotna metoda pociąga za sobą mnóstwo komplikacya: - oto wyrzekam się stale wszystkiego, co się nie wiąże bezpośrednio z mym celem. To może nie jest znów tak łatwe.. Wierz mi, że muszę niekiedy samego siebie łamać jak zwierzę niesforne.
Mówił spokojnie i równo jak zawsze, tylko oczy jego błyskały płomieniem.
- Wiesz, że w tej walce z zakorzeniałemi ułomnościami twej rodziny nikt twoich dążeń nie poprze i nikt ich właściwie nie oceni1 - rzekłam po chwili milczenia. - Wymagając od nich wysiłku, przenoszącego ich moc moralną, staniesz się im nienawistnym.
Zawzięta wiola błysnęła w oku Bronka.
- Wiem - rzucił chłodno przez zaciśnięte zęby.
- Wiesz? że gromadzić będą na twej drodze przeszkody; że, obalając twoje dążności, nie oszczędzą ci oszczerstw, pod których wpływem otoczenie od ciebie się odwróci?... że zewsząd zawadzać ci będą i szarpać, że popierać będą wszelką lichotę i ją wynosić, aby tylko władza nie dostała się w twoje ręce? że cieszyć się będą, gdy się zachwiejesz, a za niepowodzenia obrzucą cię błotem?
Milczał, tylko lekki skurcz uśmiechu przeleciał mu po twarzy.
Zrozumiałam. Nie rachował na nic i na nikogo. Był sam.
- A wiesz, że człowiek, który tak dąży, wbrew prądom ogólnym usiłując wcielić swe plany, to idzie na stracenie?... że nie czekają go uśmiechy przyjaciół, wdzięczność ani uznanie, ale szyderstwo i urągowisko?... że będzie szedł sam wyklęty i wzgardzony? A jeśli wysiłki jego osiągną powodzenie, to sławę zyska ten, co pióra zeń zedrzevw nie się ustroi. Jego nie czeka żadna nagroda, niech dla siebie nie spodziewa się nic!
Musiałam sięgnąć w głąb jego przewidywań. Spojrzał na mnie zdziwiony.
- I cóż stąd... Nie idzie mi przecież o siebie - wyrzekł krótko - zniosę to wszystko dla ich dobra.
Słuchałam w zdumieniu. Skąd on ma tę dziwną wiedzę?
Było to echo słów mojej matki, wypowiedzianych niegdyś w chwili pamiętnej, które jam wówczas buntem wewnętrznym odparła, a które tak dziwnie przesiąkły w duszę tego chłopca. Padły jałowo na skałę mego serca; tu zaś przyjęły się bujnie jak poczyn życia. Siew niewidzialny kiełkował. Bronek podniósł głowę.
- Ja wiele cierpiałem po śmierci brata - rzekł. -I śmierć tę postanowiłem życiem odkupić...
Ach! On wycierpiał więcej ode mnie, ten chłopiec, i cierpiał szlachetniej. Nie odnosił egoistycznie iak ja wszystkiego do siebie. Myślał o innych. I dlatego boleść, u mnie martwa, u niego zakwitła życiem.
- Pragnę tylko, by praca moja odniosła wyniki, chociaż nie miałbym nawet ich dojrzeć... - dodał z pochyloną głową, cicho, jakby do siebie.
Zamyślił się z twarzą opartą na dłoni. Wpatrzony w przestrzeń, jakby skamieniały. Młodziutka twarz jego przybrała wyraz tragicznej mocy.
- Widzisz - wymówił po chwili - stworzyłem sobie teorje, która mię w potrzebie pokrzepia: każdy ucisk wzbudza wysiłek odpowied-
niej odporności, każdy cios wzmaga siły duchowe i w rezultacie hartuje. Rozciągliwość natury ludzkiej jest niepomierna, wzmaga się moc, której istnienia człowiek w sobie nie przypuszczał. Ból krzepi.
- Do czasu - rzekłam - kiedy przebrawszy miarę - łamie.
- Do czasu, zapewne! ale wówczas wystąpią inni, którzy rozpoczęte dzieło dalej poprowadzą.
- I znowu zostaną złamani! - rzekłam.
- Znowu. I znów zastąpią ich inni, lepiej przygotowani,; męką przebytą przez tamtych silniejsi. Nie idzie przecież o to, by doszedł poszczególny osobnik, lecz by podniósł się cały naród.
- Czy się podniesie, gdy wszystkie lepsze osobniki w drodze padną?
- Tak byłoby, gdyby nić bytu się urwała. Ale jak w naturze żadna cząsteczka materji, zarówno w dziejach żaden atom energji duchowej nie ginie. Siła przeobrazić się może, lecz trwa. Zniknie pozornie z powierzchni ziemi, lecz w głębi jej jako siła żywa, choć utajona, spoczywa. Ziarno rzucone w ziemię nie ginie marnie. A ci co padli z wysiłku - to siew ludzkości, ziarno ducha.
- Czemuż to ziarno u nas się nie pleni?
- Kąkolu jeszcze dużo. Po każdej nowej klęsce mówię sobie: - ileż chwastów jeszcze! ileż słabości, podłostek, próżności tkwi jeszcze w naszym narodzie! - Ileż biczów potrzeba jeszcze będzie, by je wyplenić!
- Są narody, które wychowywa nie bicz, ale pomyślne warunki bytu.
- Widzisz! kulturę materjalną, zewnętrzną wytworzyć można przez staranną ogładę. Lecz by wydobyć moc wewnętrzną, należy przeistoczyć naturę człowieka, sięgnąć w głąb.... Naprzeciw cywiliza-
cji materjalnej świata niesiemy rozwój duchowy, my - bojownicy idei Chrystusa.
- Jak to rozumiesz, Bronku? na czem polega ta różnica ?
- Różnica jest bardzo prosta, a zarazem zasadnicza. Idea pogańska, a najbardziej wyrafinowana kultura zewnętrzna pomimo błyskotliwych pozorów jest w gruncie pogańska, to dążenie do własnej rozkoszy, chociażby przez cierpienie innych. Idea Chrystusowa - to ofiara osobista dla szczęścia ogółu.
- Nie trzeba jednak zamykać oczu na to, że człowieka, powodującego się takiemi zasadami, w boju życiowym oczekuje zagłada.
- Może... Lecz suma jego wysiłków duchowych, cała nabyta moc wewnętrzna przelewa się na ogół.
- Kto ginie sam w obronie idei, ten innych na wyżyny pociąga. A ostatecznie w pochodzie świata zwycięży naród ten, co będzie miał wyższe ideały.
- Złudzenie! Za tę wyższość ideałów świat go ukrzyżuje.
- Ukrzyżuje, zapewne! Ażeby później przed temi ideałami uklęknąć.
- Złudzenie! On wydrwi je, dowiedzie ich nieużyteczności i nieprzystosowalności i potępi je jako szkodliwą fikcję.
- I to prawda. I wówczas dopiero, gdy je napozór doszczętnie wytępi, zbudzi się niepohamowana ku nim tęsknota jak ku utraconemu dobrowolnie najwyższemu dobru życia. W sercu swem płakać zacznie za tem, co niepowrotnie zniweczył, korząc się i kając. I wyniesie jako najwyższą świętość to, nad czem poprzednio się pastwił, smagając się żalem i w prochu leżąc przed męką ofiary. I gotów będzie sam iść na mękę, by bronić pamięci tego, kogo uprzednio zamęczył. Dusza ludzka drgnie: obudzi się powszechne sumienie.
Mówił cicho - jakby do siebie.
- Niekiedy dokonywa się we mnie coś wyższego nad moją świadomość... Nikomu innemu tegobym nie powiedział, ale ty, Wandziu, mię zrozumiesz... Przeze mnie przejawia się niekiedy jakaś moc dziwna, jak gdyby dusza nietylko indywidualna, lecz zbiorowa... To ona we mnie żyje, walczy i cierpi. We mnie zmaga się cały naród, zapewne jak w każdym z nas, co go kochamy i gotowiśmy zań życie położyć... Przyszłość Polski - to jest to, co się dzieje w naszem sercu. Czuję, że nie mam prawa popełnić żadnej, niesprawiedliwości, bo poniżyłbym to, co jest niepomiernie wielkie i święte, we mnie zaś odzwierciedla się tylko, jak promień słońca w kropli wody. Pewien jestem, że jeśli tylko załamię się duchowo, chociażby nazewnątrz niedostrzegalnie, cały mój trud runie i wszystko dokoła się zachwieje. Przyszłość ja utrzymuję napięciem mojej woli. Motorem przyszłości jest tylko siła moralna, nie okoliczności zewnętrzne. By podnieść się ze związanemi rękami, rozwinąć musimy w sobie siły nadludzkie, i te z siebie wydobędziemy. Dźwigniemy się.
Milczałam. Pojęłam, że wola moralna jest potęgą ogromną, że jest największą mocą świata. Patrząc na niego, wspominałam niedawne jeszcze czasy, gdy dumna z przewagi kilku lat starszeństwa, udzie-' lałam mu napomnieniaireprymendy. Kto mógł przewidzieć, że słowo mocy życia przyjdzie mi właśnie z ust tego młodzieniaszka, który tak niedawno jeszcze zabawiał się grą w piłkę?
Pojęłam, że drogą tych przeobrażeń duchowych iść musi cała młodzież polska, że przed nią leży walka na śmierć i życie, by siłę materjalną przemóc przewagą sił moralnych: zwycięstwo Ducha nad materią.
Ci zaś, którzy tak idą, trzeba, żeby wiedzieli, że wszystkie moce piekielne i ziemskie przeciwko nim się sprzysięgą, że zwycięstwo zależy od całkowi-
tego samowyrzeczenia się i ofiary. Trzeba, żeby wiedzieli, że idą na stracenie, i żeby w imię swego umiłowania szli na nie dobrowolnie. Bo każde załamanie się duchowe, każde odstępstwo od tej linji - to zagląda, to śmierć - nie zwycięstwo, lecz wewnętrzna porażka. Runą ze szczytu. I próba musi rozpocząć się na nowo.
Tak kroczyć ku zwycięstwu nad światem zła musi wybrany naród Chrystusa.
Tak niegdyś szli pierwsi wyznawcy, naśladowcy Chrystusa, męczennicy chrześcijańscy i ci zwyciężyli. Podnieśli świat.
Tak teraz idziemy, pójdziemy my.
I z drogi nie ustąpimy. Tak nam Boże dopomóż.
Szlam wąską miedzą, ukrytą prawie wśród fal zbóż, płynących po kraje horyzontu. Wiatr polatuje nad niemi, muskając cichemi skrzydły, i cala niwa kolebie się rytmicznie, powiewa płową falą kłosów, kołysząc się jak w cichą pogodę toń morska. - Nade mną przejrzystem sklepieniem wznosi się niezgłębione morze szafirów i blasków, skłaniając się ku krańcom, aż hen! ku bezbrzeżnym widnokręgom, zlewającym się z niebiosami mgłą siną. W toniach lazuru mkną leciuchne białe obłoki, światłem nasiąkłe, w przejrzystych zwojach rozsypane, opalowo świecące, co chwila zmieniając kształty.
Powietrze rozgrzane, nabrzmiałe blaskami, przezrocze, świetliste jak kryształy wód. - Świat cały słoneczny, jaśniejący rozlega się świerkaniem owadów, wesołem nawoływaniem przepiórki, poszumem wiatru i modlitewnem dzwonieniem skowronka, płynie melodją rozlewną, niosącą się w przestworzu ponad cichemi polami, melodją ledwie dosłyszalną, ra-
dosną i senną, pieśnią spokojnej błogości bujnie wezbranego, w półśnie pogrążonego życia.
W przejrzystej sinawej dali na krańcach horyzontu widnieje stary kurhan, jak mgłą legend owiana strażnica tej ziemi. Tam skierowałam kroki.
Drogą, znaczącą się po skrajach żółtem stepowem kwieciem, posuwa się drabiniasty wóz czumacki; siwe woły ukraińskie o ogromnych rogach rozłożystych i ponurem spojrzeniu stąpają zwolna, ciężkie silne karki w jarzmie zginając; poganiacz w wysokiej barankowej czapce, bronzowy od słońca, o wejrzeniu posępnem i dzikiem.
Minęli. W oddali koła skrzypią, kurz złoci się w słońcu, postaci poruszają się jak rój owadów, maleją, nikną i tylko z przestrzeni płynie ich szlakiem pieśń zawodząca dziką tęsknotą, "bezbrzeżną melancholja ukraińskich rozłogów.
Usiadłam na kurhanie. Cząbry i macierzanki oplotły go wieńcem ciemnej zieleni, i nikłych bladoliljowych gwiazdek, roniących dech rzeźwej, gorzkawej woni, ścielącej się przy ziemi.
Misternie rzeźbione listki krwawniku, filigranowo cyzelowane, wnoszą do gamy zapachów ziół stepowych, swą nutę cierpką, przenikliwą i ostrą. - U stóp mych kołysze się i faluje nieprzejrzane morze kłosów. Wśród nich wytryska gdzie niegdzie gwałtownym ogniem kwiat maku, łagodnym szafirem przeglądają rozmarzone oczy bławatków i brutalnie śmieje się sinopurpurowy kielich kąkolu. Gdy wiatr przebieży po tej płowej fali, kolebie się ona, migocąc w słońcu, przelewa się w ruchome kręgi, jak lśniąca mora wody, a kłosy chybocą z cichym chrzęstem do wtóru rozdzwonionej litanji skowronka i brzękom radosnym owadów.
Cisza. Wokół tylko ta rozlewna, nieujęta, niedosłyszana prawie melodia wibruje jak puls bujnego życia tej ziemi. Cisza dysząca, cisza żywa.
Cisza. Senny, radosny spokój. Nieprzejrzane przestwory, kąpiące się w blasku, rozedrgane jakby słoneczną radością prabytu, świata, tworzącego się w łonie nieskończoności, świata, w którym wszystko jest jeszcze mocą twórczą, żywiołowym pędem, powstałym siłą rzutu przedwiecznej potęgi,- który siebie samego jeszcze nieświadomy, w swoje wewnętrzne głębie, w tajnie niewiedzy swej zasłuchany, pragnie w zadumie wydobyć z siebie to słowo życia, roztopioną w milczeniu zagadkę bytu.
Nigdzie nie wyczuwam z taką pochłaniającą mocą bezwzględnej spójni z przyrodą, jak wśród pól ukraińskich i stepów. Ten przestwór bez granic, szerokie nieskończone rozłogi, przezrocze sklepienie niebios ponad niemi, dziwnie rozjaśniają i koją dusze. Uroku tego niesposób wyrazić słowem, trudno pochwycić pendzlem. Gra on w linjach tak nieujętych i rozlewnych, w barwach tak migotliwych i słonecznych, iż mowie ludzkiej brak skrzydeł tak lekkich i jasnych, których piórem możnaby je określić. Jak odmalować bowiem tę dal nieprzejrzaną, napojoną promieniami światła? powietrzną toń przezrocza, blasku pełną? jaśniejący, przejrzysto lazurowy klosz niebios nad przestworami zawisły, sinawo mroczny na krańcach rubieży, gdzie z widnokręgiem się spływa, stopniowo rozświetlając się, u góry promienieje szafirowo zadumaną głębią? Jak wysłowić przenikające je powiewy bezbrzeżnej melancholji i tęsknoty, i tchnienie jakiejś dzikiej swobody?
Wśród tych szerokich rozległych obszarów, tak majestatycznych i potężnych w swym ogromie, woniami ziół stepowych przesiąkłych, słońcem oblanych, odgłosami niezliczonych swych tworów rozbrzmiałych, człowiek się czuje, jakby wyzwolonym z więzów. Wzroku nie przytłaczają olbrzymie zapory skał, nie dławią go ciasne wąwozy, nie gniotąi nie szarpią kamienne urwiska i ostre zręby górskich widoków.
Tu oczy lecą w przestrzeń niepowstrzymywane żadną zaporą, myśl buja swobodnie, pierś bez ucisku oddycha. Człowiek czuje się wolnym, silnym i lekkim, a całą duszą w stepie swym rozkochanym, z nim nierozdzielnie spojonym, roztopionym w bezmiarze...
Kąpałam oczy i duszę w tych przestworach świetlistych, patrzyłam na niebo gorejące ogniami zachodu, obłoki zaróżowione jakby odblaskiem łuny pożaru. I o dziwo!... Pierwszy raz wówczas wyczułam, że przestrzeni tej mi nie wypełnia wielki, potężny duch miłości, który dotąd wciąż ważył się nade mną, i świat cały tajemniczemi skrzydły osłaniał.
Poczułam, żem samotna, że serce mam bezwładne i puste, że na dnie mego spokoju tai się tylko apatja i odrętwiałość.
Siedziałam tak długo. Zdjęłam kapelusz, a ostry wiatr stepowy twarz mi owiewał i targał włosy. Przejrzałam życie ubiegłe, jak pasmo zgrzebnych nici rozsnuwałam przyszłość, rozwijałam mnóstwo zamiarów i projektów, cóż? kiedy żaden z nich szczęścia mi nie daje!
Co ze mną będzie? czy dusza moja zdrętwieje i zamrze ostatecznie, konając i ziębnąc powoli? czy jeszcze się ocknie i strasznym bolem da mi znać, że żyję? Ja nie wiem. Przed sobą widzę tylko cierpienie lub odrętwiałość.
Muszę wyrzucić z piersi dawne marzenia, wyznaczyć sobie cel jasny w życiu, i iść ku niemu, iść wytrwale. Tylko, że teraz cel osiągnięty da mi nie owo szczęście promienne i uśmiechnięte, ale skrwawione i męczeńskie.
Niebo gorzało, płonęło krwią i ogniem, w kłębach chmur nieciło pożary, rozlewało potoki krwi. Skrwawione obłoki niosły się na poszarpanych skrzydłach omdlewając i gasnąc. Tarcza słoneczna jakjakaś płomienna prawda ginęła na kresach horyzontu, aby kędyś na przeciwległych krańcach ukazać się innym oczom w zmienionej postaci. Jakiś byt zapadał się w otchłanie: powstawał inny.
Smutno mi... smutno! rozpaczliwie tęskno... Żal za umarłą nadzieją, mirażem szczęścia, co przemknął... i nigdy nie wróci.
Słucham szumu wiatru, co płynie cichemi skrzydły ponad starym kurhanem, i tajemniczych szeptów wiejących nad stepem; spoglądam na mgłę, ścielącą się w białych zawojach, i blady miesiąc, co spoziera zadumany i smutny na ziemię uśpioną.
Pamiętam te chwile, gdym stała na tej ziemi, drżąc ogniem ofiarnym młodzieńczych dążeń. Kiedym pragnęła służyć jej wszelkiemi trudami, wszelkiemi wysiłkami memi i śmiercią nawet ku wybawieniu jej się przyczynić.
A życie z tych wszystkich porywów i pragnień skleiło marną, bolesną farsę, z której drwić można, choć serce krwią się oblewa.
Ani na chwilę nie ziściłam marzeń, które mię niegdyś cudnemi pieśniami szczęścia kołysały, pieśniami, w których czar miłości płonął i drżał upojeniem; nigdy usta nie spoiły się z drugiemi ustami w zachwytu pełnym pocałunku; nigdy w taki srebrem zalany wieczór nie wylały się z nich ciche wzruszone słowa, od których w oczach ciemnieje, serce omdlewa, a ziemia z pod nóg się usuwa.
Spoglądam teraz zagasłemi oczyma na ziemię rodzoną, ukochaną moją i pytam siebie: - czy mogłabym jeszcze ożyć?
I nic mi już w piersi nie burzy się, nie bucha wrzącym porywem, lecz tylko zcicha żali się i płacze.
Jakże zazdroszczę tym bojownikom, co zamiast pleśnieć w zgniłym spokoju, zginęli walcząc; co pełną piersią dyszeli, działali i żyli.
Jam ich potomek i duchowa dziedziczka. Gotowam bez strachu rzucić się w ogień kul; wśród niebezpieczeństw przedzierać się z chłodnem podnieceniem i dziką radością, przed groźbą śmierci spokoju nie stracić. Walczyć i umrzeć za wielką ideę.
Lecz całe życie szarpać się w ciasnych prętach klatki! Wytępiać swoje porywy, na każdym kroku tłumić je i przygaszać, aby wyrobić w sobie tę istotę cichą, cierpliwą, w sobie zamkniętą, która zdoła w danych warunkach być pożyteczną: - to przeciw naturze! to nad siły moje!
* * *
Świat teraz srebrem zapłynął i czarem. Cała kraina bujna, potężna i płodna śpi, upowita w mgły i strugi blasków. Zda się, iż dyszy twórczością sił mnogich, co kiedyś stopami oprą się o grunt jej, sokami jej żywić się będą, jej duszę objawią, rozświetlą i promienną poniosą w nieskończoność. A tymczasem skuta i ujarzmiona skarży się, żali i cierpi.
Jam dziecię tej przyrody, wytwór jej ducha, spadkobierczyni tych, co ongi za nią walczyli i polegli.
Kraju mój! wszak to twa dusza śpiewa pieśnią wichrów, mknie nieskończonością w dal siną, wieje mgłą zadumy ponad cichemi polami, płynie w powietrzu bezbrzeżną tęsknicą?...
Ziemio ty moja cudna! urocza! rodzona! czemuż nie mogę ze sztandarem w ręku bronić praw twego samoistnego bytu! w trudach i niebezpieczeństwach osłaniać ciebie. Czemuż nie mogę walczyć za ciebie i umrzeć, i patrząc na twe wyzwolenie, cicho zamknąć powieki.
I oto pójdę teraz dla ciebie zaprząc się do pługa prac przyziemnych, ciasnych, i nie przeklnę ich! i nie pogardzę niemi! bo ta przyziemna robota będzie najcięższą ducha ofiarą.
Pójdę! w warunkach przeciwnych mej naturze, w więzach kaleczących stopy, ze zdławioną energją, wygasłą nadzieją w piersi, co nigdy promienia szczęścia nie zazna. Pójdę na żywot mrówki w piaskowym dole, podejmę mężnie brzemię gruzów powszednich, brzemię ciężkie, kamienne - i nieść je będę. do końca.
O ziemio moja rodzinna! Ja żyję w tobie. Ja płód twój, ciebie rozumiem. Ty i ja - to jedno.
Ogarnij ty mię! przytul do siebie. Pozwól być atomem twego życia, promieniem twej światłości, dźwiękiem twej pieśni, echem twej duszy!
* * *
Usunęłam się do stóp kurhanu, obejmując go ramionami. Spływały na mnie jakieś tajemne siły, przenikały wezbrane serce, krzepiąc je niby świętą komunją z duchem tej ziemi.Łączyłam się z nim w upojeniu męki, ekstazy, - i rozpalały się we mnie nowe nieprzebrane moce. Cisnęłam usta do ziół sperlonych chłodną rosą, z którą łączyły się, spływając, wielkie łzy gorące. I czułam jak do wtóru pieśni wiatrów lecących z nad mogił, przez struny srebrnych harf księżycowych i ech płynących ponad polami, cała moja istota drży, zachwyca się, śpiewa i płacze.
Białe kobierce śniegu zaścielały ziemię. Wiatr pogwizdywał, kręcąc śnieżnemi puchami, które przejrzystym welonem świat osłaniały. Przez okna wpadał mętny blask zimowy, ćmiący perłową bladością zamieci, nagie gałęzie drzew tłukły się żałośnie o szyby, jakby dopominając się wejść.
Siedziałam obok łóżka mej matki, wyjątkowo dzisiaj cierpiącej, czytając jej głośno. W kominku świe-
ciło płonące zarzewie. Na dywanie u nóg mych bawił się figlarny kotek, podrzucając kłębek włóczki, chwytając go i doganiając.
Na dworze wzmagała się wichura. Świat cały zapłynął jękiem i szumem, jakby jakieś złe moce, wypuszczone z uwięzi, w przestrzeni szalały, tłukąc się o węgły naszego domu. W zawodzenie wichru wpadł rozjęczany odgłos dzwonka, a za chwilę później rozległo się w dziedzińcu parskanie i tupot koni.
Drzwi się otwarły ostrożnie, weszła służąca.
- Czego ci potrzeba, Parasko? - spytała mama.
- Gość jakiś przyjechał. Wysoki, czarny, zły taki! Czy to nie będzie ten profesor, który zeszłego lata bawił u starszej pani?
Książka zaszeleściała mi w ręku, a potem osunęła się na ziemię. Gardło kurcz ścisnął. Zarazem poczułam, że w oczach mi ciemnieje, a rumieniec płomieniem opływa twarz i czoło.
Chciałam powstać, a jakaś siła przykuwała mię do miejsca, nieruchomą, drżącą, a wzruszoną. Spojrzenie moje magnetycznie pociągnęło się ku matce, spotykając się z jej wzrokiem.
Była blada bardzo, lecz przyglądała mi się badawczo i spokojnie.
- Wprowadź go do salonu - rzekła dowyczekującej dziewczyny, i proś, by chwilę zaczekał.
Paraska wyszła, cicho drzwi za sobą zamykając. Zostałyśmy same.
Milczałyśmy obie. Tłum sprzecznych uczuć rozrywał mi serce. Wreszcie podniosłam na matkę ciężkie powieki.
Po czole jej przesuwała się chmura goryczy i znękania. Przenikała mię nawskroś swemi smutnemi, przenikliwemi oczyma: czułam, że czyta w głębi mej duszy.
- Co mam mu powiedzieć? - szepnęłam z rozpaczą.
- Rozstrzygaj! - wyrzekła zwolna. - Jesteś panią swego losu.
Szłam już ku drzwiom, zataczając się i chwiejąc, gdy w progu doleciał mię głos matki, przytłumiony jakiś i zmieniony.
- Wandziu!
Zwróciłam się ku niej, podnosząc oczy pytające i boleści pełne. Ona przygarnęła mię ku sobie i milcząc przycisnęła do mego czoła usta gorączkowe i drżące.
Wyszłam. Za mną wybiegł szary kotek i ukrył się w fałdach mej sukni. Przesunęłam się przez szereg pokojów i stanęłam w salonie.
* * *
Zamieć mleczną zawieją mgieł krąży nad światem zawrotnym obłędnym pląsem. W pianie śnieżnej nurzają się hulaszcze podmuchy wiatru, zrywają się ostre poświsty, szemrze daleki chór jęków.
Mętna poświata bladem lśnieniem wlewa się w okna, nadając wszystkim przedmiotom widmowe kontury.
W głowie mi się mąciło, wszystko kręcić się w oczach zaczęło szalonym wirem. Długa upłynęła chwila, zanim dostrzegłam go, stojącego z kapeluszem w ręku i nieruchomo mię wyczekującego.
Zbliżyłam się, podałam mu rękę i długo przemówić nie mogłam.
On blady był bardzo, ale pot kroplisty perlił mu się na czole i usta miał zaciśnięte.
Z pierwszego spojrzenia, jakie rzucił na mnie, pojęłam, że stoję przed sędzią nieubłaganym i surowym.
- Przybyłem po odpowiedź - rzekł chłodno, nie przyjmując wskazanego sobie krzesła. - Żądam wyjaśnienia.
Usiłowałam odezwać się, ale wargi poruszały mi się bez dźwięku, nie mogąc wymówić słowa.
Stał przede mną w postawie wyczekującej.
- Pojmuje pani przecież, - zaczął po chwili - że nie znieważa się człowieka bez powodu w jego najświętszych uczuciach, odmawiając mu przytem eksplikacji. Robak deptany wije się pod miażdżącą go stopą i usiłuje się bronić. A człowiek, którego w proch ścieracie, którego mamiliście nadzieją, gdy on opierał się i wierzyć nie chciał, gdy uwierzywszy wreszcie w możliwość szczęścia, wyciągnął doń ręce, nie jak rozmarzony młodzieniaszek, ale jak wytrwały bojownik, co radby je trudami całego życia okupić, własną piersią od losu osłonić, nie miałbyż prawa stanąć przed wami i zapytać, zaco mię depczecie?
Przy ostatnich wyrazach głos jego podniósł się, brzmiąc głuchą nienawiścią i groźbą.
Wiatr szalał za oknem, mioteł i szarpał gałęźmi, wył w przestrzeni dziką rozpaczą.
Patrzałam na Dymitra szeroko rozwartemi źrenicami, a przez nie przeglądała żałość śmiertelna, ból i trwoga.
- Ja nie łudziłam pana fałszywą nadzieją... raczej łudziłam się sama. Zresztą nie cofam panu swej życzliwości, i nawet w oddaleniu... zachowam...
Spojrzał na mnie badawczo i roześmiał się szydersko i chłodno.
Wyprostowałam się.
- Nie lękam się wyjawić otwarcie powodów, które mną kierowały, - rzekłam, a glos mój zadźwięczał stanowczo i dobitnie - pojęć swych przed panem nie osłaniałam nigdy. Nie będę w ostatecznej chwili maski przybierać. - Pan wie, - ja pana kocham... kochałam!... bardzo!
Dłonie mi się kurczowo zacisnęły, ale z wysiłkiem mówiłam dalej.
- Tak bardzo... że poza panem szczęścia dla mnie w życiu niema. - Ale żoną pana nie będę.
Wzrok jego tkwił we mnie nieufny i baczny. Wreszcie cień jakiś przemknął mu po twarzy i rysy jego zmiękły.
- Dla marzeń dziecinnych, dla śmiesznych urojeń poświęcasz pani szczęście dwojga ludzi. - Ja panią kocham...
Tu głos złamał mu się i uwiązł w piersi. Urwał nagle, spuścił głowę i zamyślił się.
Z wałów chmur potwornie skłębionych wyślizga się nieśmiały promień słońca, rozjaśniając perłowem lśnieniem falującą, rozmiotaną przestrzeń.
Jakaś kosmiczna moc, panująca nad światem, prześwietla się cichą, bladą jasnością.
Drżałam obejmując wzrokiem pochyloną jego głowę, pragnąc na zawsze wyryć w pamięci te drogie rysy. Ukochany mój! odepchnięty... wzgardzony... nigdyż cię już nie ujrzę?... Nigdy!
Wyrwał się wreszcie z zadumy i podniósł na mnie. oczy, opromienione rzewnym wyrazem.
- Wandziu! - rzekł - niema na świecie siły, mającej moc rozdzielić dwie jak my kochające się istoty. Wierz mi! zasady, w imię których mię odpychasz, są błędne. W tem piekle ziemskiem, gdzie tyle zła, nienawiści, ucisku, jedna jest tylko ostoja dla duszy ludzkiej - miłość. - Miłość co spaja jednostki w rodziny, wiąże w narody i społeczeństwa... Jedyna moc przeciw wszystkiemu, co niszczy i burzy.
Stalowe oczy jego patrzyły rzewnie i miękko. Głos zadrżał miękką pokorną prośbą. - Na świecie wzmaga się wichura jak ujadanie sfory, tropiącej uciekającego zwierza. Do okien dobijają się nagie gałęzie, jakby błagając o pomoc. Podmuchy wiatru, tarzając się w śniegu, zawodzą jak żałosne płacze niemowląt i odległe rozełkane jęki, przerywane gwizdem urągliwych chichotów. Szemrzą głuche pomruki pomsty.
- I właśnie w imię tej miłości - rzekłam cicho - odsuwam pana. Gdy jeden naród leży powalony na ziemi, a drugi zaciąga mu stryczek na szyje, nie mogę przejść z obozu krzywdzonych do krzywdzicieli. Dla pana miłość jest ucieczką od świata niesprawiedliwości, dla mnie bodźcem do walki o sprawiedliwość. - Dla ciebie, panie, i dla tych, co rąk swych do krzywdy nie przyłożyli, zachowam przyjaźń.
Na twardych rysach Biełgorodowa mignął błysk nienawiści i oczy mu zapłonęły gniewem.
- Przyjaźń... - mówił błyskając złym wzrokiem - nie tego mi trzeba! Pochłonąć cię w sobie... obręczą ramion opasać... każde bicie twego serca przeniknąć. Z rojeń twych o samoistności nic nie zostanie! Żyć musisz cała mną i we mnie. Zlać się ze mną i stanowić jedno: jedną duszę i jedno ciało.
Ostatnie słowa ze świstem mu się z gardła wydarły. Na policzki wystąpiła łuna krwawa. Straszny był, gdy głosem chrapliwym głosił te słowa. W najtajniejszej głębi człowieka indywidualnego ocknął się i odezwał duch rasy.
Ale i we mnie zbudziło się i zagrało jakieś odwieczne echo.
Podniosłam dumnie głowę. Przestałam być trwożna, nieśmiałą dzieweczką, przemawiającą w obronie uciśnionych. Teraz targnął się w mych wnętrznościach rdzeń mej indywidualności, obudził się duch narodu. Szata osobistych umiłowań z duszy opadła.
Porywy rozszalałej zamieci miotają kłębami śniegu. Jakieś złowieszcze przeciągłe ryki ciągną w przestrzeni, zalewając się dzikim chichotem, huczą groźbami i klątwą.
Dymitr wysiłkiem woli opamiętał się i opanował wzburzenie. Po twarzy mu przemknął rumieniec, nie gniewu już, lecz goryczy, wstydu i żalu.
- Ty mię odpychasz - zaczął ponuro i cicho - za krzywdy urojone, za krzywdy nigdy niepopełnione nawet. A wiesz ty, że dla mnie to nietylko męka, lecz i upadek? To właśnie, żeś duch czysty, będzie upadkiem moim, bo znienawidzę czystość duchową. Znienawidzę tego ducha pysznego i złego, zasłuchanego w zaświatowe melodje, obojętnego na ludzkie cierpienia, z tyranją obowiązku w chłodnem sercu i niedościgłą cnotą na dobrotliwych ustach, cnotą, która zabija życie, bez miłosierdzia urągając cudzej, a nawet własnej boleści. Znienawidzę tego ducha zemsty, z rozmodlonemi oczyma, którego ty jesteś przedstawicielką!
Wparł we mnie oczy rozgorzałe nienawiścią.
- Odtąd rad będę ugrzęznąć w szale uciech zmysłowych, skalać się, spodlić, na złość wam! na wieczny wyrzut i ukorzenie. Obwić się wieńcem ramion hulaszczych, ii w nich o nieudanych wzlotach świętości - zapomnieć. I drwić z ciebie! nienawidzić i drwić! Ale mam wstręt do błotnych uciech. Przedtem, gdy świat mi zbyt podłością dokuczył, kiedy wprost życie obmierzło do niezniesienia, uspokajałem się myślą: - mam ciebie! mam, chociaż nieprzystępną i oddaloną, ale oddaną mi, moją... W czem teraz znajdę schronienie?
Twarz jego przybrała dziki wyraz.
- Teraz jako jedyna ucieczka pozostaje mi nienawiść! nieubłagana nienawiść do was, do całego rodu waszego! Teraz stanę się złym, stanę się istotnie takim, jakim mię sobie wyobrażasz, i gorszym jeszcze... Ty nie wiesz, ile dzikości, spętanej wolą, we mnie spoczywa, i co będzie gdy się ona rozhula... Przejdę wasze wyobrażenia! Cały pójdę w stronę potęg ciemnych i będę szalał jak duch zagłady... której ty sama wzór mi wskazałaś! Byłem neutralnym - będę nieubłaganym! Nie przebaczę, - jakoś ty mi nie przebaczyła!
- Nie przebaczysz, Dymitrze Wasyljewiczu? - A czegóż ty nam możesz nie przebaczyć? Jakąż krzywdę wam wyrządził mój naród?
- Nie przebaczę wam pogardy waszej! Zbliżyłem się do was, ty sama wiesz - ze szczerem sercem! a wzamian wy odpychacie mnie jak psa. Za co? Żem Moskal? A cóżem ja winien, żem się Moskalem urodził? Dotąd z nacjonalizmem rosyjskim solidaryzowałem się żywiołowo, teraz będę was prześladowal z samowiedzą. Bo i wy poniewieracie i brzydzicie się całym narodem.
- Myli się pan! nie naród wasz nienawidzimy, ale dążenia zaborcze, któremi względem nas jest przesiąknięty. Od mordowanego trudno wymagać, by kochał rabusia. Niech odda, co zagrabił, cudzą własność, a wówczas otrzyma przebaczenie. Pod tym jedynie warunkiem może proponować braterstwo.
Zaśmiał się urągliwie.
- Mrzonki! - rzucił przez zaciśnięte zęby - dla których nie warto łamać serc. Urojenie takież same, jak...
- Jak sprawiedliwość?
- Może... i ile ona istnieje gdzieś poza granicami świata... Tymczasem mrzonką jest przypuszczać, że potężny naród wyrzeknie się swej racji stanu na korzyść słabych i bezsilnych. Urojeniem są te wasze wszystkie niepoprawne, niewygasłe polskie nadzieje. Fantazje, dla których nie warto rzeczywistości poświęcać.
- Fantazje? Wiekowe krzywdy narodu? O nie! to przepaść, której niepodobna wypełnić indywidualną skłonnością, jak gorycz oceanu nie da się osłodzić kropelką rosy. Dopóki gwałt trwa, nie narzekajcież na naszą nieprzyjaźń.
- I to chrystjanizm? - zaśmiał się szyderczo, - jako najwyższe uczucie, wyniesione do godności ideału, nienawiść zbiorowa i zemsta.
- O nie! nie zemsta! nie dzieło zniszczenia, ale obrona własna. Nie waszej zagłady pragniemy, ale ocalenia naszego bytu narodowego.
- Nie nastawałem na waszą narodowość. Ty wiesz! serce i ręce mam czyste.
- Nastają na nią wszystkie wasze prawa i bezprawia. Wasza zbiorowa jaźń chce nas pochłonąć, więc bronić się musimy wspólną niechęcią do całego ogółu. Jednostka cierpieć musi za to, iż jest cząstką wrogiej całości. Jeden odpowiada za wszystkich.
W przestrzeni sroży się wichura. Niebo i ziemia, zlane w bladym odmęcie, wirują w mętnej mgławicy. Stary dwór trzęsie się w posadach, opierając się nawałnicy, i jakiś ryk przeciągły idzie przestworzem, jakby dziki zwierz zaplątał się w sieci, a dopadnięty przez sforę, wściekle szamoce się i targa.
- Więc to, żem Moskal, daje wam prawo mną poniewierać? Więc już na mocy urodzenia swego podlegam waszej odrazie i wzgardzie? Czyż nic nie znaczą czyny osobiste? o wszystkiem rozstrzyga przeklęte prawo dziedzictwa?
- Dla nas dziedzictwo jest święte! bo w spadku bierzemy krew bohatersko przelaną, tradycje wytrwania, i tym jesteśmy wierni.
- Wierni jesteście waszym zapędom nacjonalistycznym, u innych je potępiając. Ojciec mój, sędzia śledczy, którego pamięć wyklinasz, on przecież spełniał obowiązek względem własnego państwa. Może niekiedy zbyt dał się unieść gorliwości, nie wiem... nie przeczę... Ale przecież dla dobra umiłowanej ojczyzny deptał jej wroga. Czyż można go za to potępiać?
- Pan pyta, czy można potępiać? Krzywdę, jako podwalinę własnego bytu? bezustanny mord ludów dla rusyfikacji i przez rusyfikację...
- Poco te wielkie słowa? Naród, co chce być silnym, musi innym krwi utoczyć. Nadewszystko dobro narodu.
- Nie! Nadewszystko prawda i sprawiedliwość!
Szaleją rozpętane wichry kosmicznych potęg nienawiści, tętnią jak galop pędzących tabunów, huczy huragan szlochów rozpacznych, rzężenie konających, odgłosy porażki, głuszone wrzaskami wściekłości i szyderskiem wyciem triumfu.
Spoglądał na mnie z chłodną wściekłością, a kąty ust jego drgały szydersko.
- A wy sami? czyż nigdy nie sprzeniewierzyliście się tym pięknym ideałom? Społeczeństwo marzycieli i lekkoduchów! W dole ciemnota i nędza, w górze pawie pióra i papuzie blaski. Chcielibyście latać, lecz chodzić nie umiecie. Zamiany wasze są olbrzymie, lecz chęć ich wykonania śmiesznie mała, i tej nawet wytężyć celowo i zgodnie nie potraficie. Umiecie może marzyć pięknie, ale żyć na modłę tych marzeń nie potraficie. Zjada was ambicja, sobkostwo i frazes. Wy nie umiecie działać konsekwentnie, lecz upijacie się pięknem entuzjastycznych porywów, i to jeszcze ci z was najlepsi, którym zdaje się, że czegoś naprawdę chcą... Ale wam wystarcza, w piękne draperje się owinąwszy, stanąć na wzniesieniu i uczynić gest lotu, albo też własnemu społeczeństwu w twarz plunąć, poczytując to sobie za szczególniejszy dowód wyższości i obywatelską zasługę, chociaż ten potępiciel reformator najczęściej własnego życia nie potrafi zreformować... Z rzeczywistości uciekacie wciąż w krainy fantazji, zamiast tę rzeczywistość przeobrazić. Jesteście w położeniu topielca, który ratując się nie wytężyłby wszystkich sil mocy i woli, lecz biernie poddał się prądom fali, oczekując pomocy z zewnątrz, tymczasem zaś udając tylko, że pływa. Udawanie, egzaltacja oto co was gubi. Piękna iluzja, w którą zresztą sami wiary niemacie, chociaż chcielibyście, aby wam inni wierzyli. Niepodległość jest waszym ideałem, ku któremu wzdychacie - i to nawet wzdychacie nieszczerze, ale niezdolniście go zrealizować. Nie mówię, aby wasze stanowisko było łatwe. Ba! musielibyście być bohaterami, aby wydołać, a wy z bohaterstwa macie gest, pozę i może najlepsi z was - tęsknotę... Nie dosięgacie miary niezbędnej w waszem położeniu, i to jest waszą najwyższą tragedją. Gdzie człowiek innej narodowości łut niesie, tam dźwigać powinniście centnary. I nie usuwać się od trudu, nie spychać go na barki innych, lecz na tem właśnie zasadzać swą godność, by unieść brzemię najcięższe! Ale dla waszej miary to niedostępne. Pytanie zresztą, czy wogóle dostępne dla natury ludzkiej?
I dlatego twierdzę, że nadzieje wasze są płonne jak pęcherzyki lotne, a porywy efemeryczne! Ha, ha! jak gdyby można liczyć na jakieś inne siły niż te, co z własnej piersi wydźwigniemy.
Przed wyzwoleniem z okowów zewnętrznych musicie wprzód straszny bój stoczyć z samymi sobą: z własnem niedołęstwem, lenistwem, próżnością. Ech! co tu gadać! należałoby odrzucić wszelkie małostki, samolubstwo, ambicję, pychę - rozerwać wprost skorupę człowieczeństwa, sięgnąć wzwyż... Powiesz, że i my tej miary nie dorastamy? Ależ my tego nie potrzebujemy! My posiadamy siłę oręża, mamy skarb, wojsko, sprzymierzeńców, całą materjalna potęgę, wy zaś przeciwstawić możecie tylko siłę moralną. W waszych warunkach to powinno być waszą osobliwą specjalnością, której wam zresztą Europa nie zazdrości.
Ażeby sprostać zadaniu, musielibyście się stać narodem bohaterów, rasą nadludzi. Ci tylko, co nie boją się umrzeć, mają moc życia! Z tymi tylko liczyć się trzeba, tacy dokonać coś mogą... Bez pań-
stwa stalibyście się najpotężniejszym narodem Europy. Lecz to jest mrzonką, równie nieprawdopodobną, jak by żółwiowi urosły skrzydła i jak jaskółka frunął w obłoki. Macie do wyboru: stać się rasą bohaterów, albo zniknąć jako naród z powierzchni ziemi. Nie trzeba być prorokiem, aby zgadnąć, że wybierzecie to ostatnie...
Mówił dalej jeszcze, ale ja go już nie słyszałam. Słowa jego głucho rozbrzmiewały w mej głowie, drgające bólem, płomieniejące szyderstwem. Znowu poczułam, że w oczach mi ciemnieje, że wszystkie przedmioty wkoło wirować zaczynają. Wysunęłam rękę, jakby broniąc się od czegoś strasznego.
Spojrzał na mnie i urwał nagle. Zdawało mi się, iż ramiona mu drgnęły, ale odwrócił się i zwolna, ciężkiemi krokami odszedł ku oknu i stanął w jego framudze nieruchomy, nie patrząc na mnie.
Całym wysiłkiem woli opanowywałam falę bezprzytomności zalewającą mi mózg, ćmiącą oczy chaosem czarnych płatków. Zarazem jakaś nić magnetyczna pociągała mię ku tej kamiennej postaci, której serce, czułam to, ściska się w tej chwili litością nade mną i żalem.
Serce wyrywało mi się ku niemu. Ujęłam głowę w obie dłonie i rozmyślałam. To koniec! ostatnie słowa wymówić trzeba...
I nagle ocknęła się we mnie dziwna nieznana siła. Jakaś groźna moc z grobów zapomnianych powstała, wionęła tchem tajemniczej potęgi, podnosząc mi włosy na głowie, przeistaczając całą.
Nie czułam już teraz śladów wzruszenia.
- Dymitrze Wasyljewiczu! - rzekłam głosem twardym i jasnym, a czoło podniosło mi się nieugiętością i dumą. - Nade wszystkiem jest Bóg i sprawiedliwość, a w słońce to dążyć musi miłość narodu. Nie pycha gra we mnie i nie nienawiść: jam tak nieznaczna jak atom, ale jak atom czegoś bez miarywielkiego. I jeśli w tym pyłku trwa chociaż odblask wielkiego światła całości, to on się od niej nie oderwie!
My cele nasze wznosimy do Boga, w męczeństwie krwawem ku Niemu dążąc, wy Boga ściągacie do waszych celów, radzibyście zeń uczynić narzędzie przemocy i wyzysku. Miłość Ojczyzny - męczeństwem jest dla nas i ofiarą, dla was - dobrym interesem; my dla niej zaludniamy więzienia i katorgi, wy po jej stopniach dążycie do karjery. - Nas ona oczyszcza i podnosi, - wam dusze gangrenuje i znieprawia. Nasz patriota umiera za ojczyznę, wasz gnębi innych i żyć im nie daje. Wy byt swój opieracie na krzywdzie i przemocy. Ojczyzna wasza - to społeczeństwo niewolników i katów. Więc wszystko co lepsze u was bunt podnosi i ginie w więzieniu, lub, czując swą niemoc, krzyczy o niebyt, skomli o zmiłowanie nicestwa i w niem tylko spokoju szuka. Bowiem podstawy waszego bytu są spaczone. W ogólnym życia prądzie wy iść musicie przeciwko prawdzie wewnętrznej, przeciwko sprawiedliwości i sumieniu, i to jest źródło waszej tragedji. Dlatego mimo materjalnei potęgi, nawet wśród hulaszczego rozpasania w głębi jesteście zrozpaczeni i desperacko smutni: czuje duch bowiem, iż w ciemność idzie...
Przed wami wznosi się dylemat: albo być w zgodzie z ogólnym ustrojem waszego bytu, przeciwko sumieniu iść, albo też zniszczyć to, co stanowi rdzeń waszego istnienia. I postawiona na tem strasznem rozdrożu dusza wasza szaleje. Musicie podtrzymywać system ciemięstwa ducha, czem brzydzi się w głębi nieśmiertelny, wyższy pierwiastek człowieka, i stąd wasza wewnętrzna rozterka.
Zadaniem waszem państwowem jest cofnięcie ewolucji świata, a przynajmniej zatamowanie jej i powstrzymanie. Stąd wszelkie dążenie ku światłu w waszym narodzie staje się uchyleniem od normypowszechnej, wybuchem nienawiści ku podwalinom moralnym własnego państwa i buntem. Buntem szlachetnym, dowodzącym wyższości natury osobnika, lecz zgóry skazanym na zagładę. Więc karząc go surowo i potępiając, w głębi serca przed nim się korzycie, gdyż u was pierwiastki czyste i zdrowe moralnie mogą się tylko buntem przejawić.
Wszystkie wasze dążenia państwowe nad tem pracują, by duszę mego ludu zamknąć w ciemnicy. Zakuliście polski naród w kajdany, obalili na ziemię i skrępowali, zakneblowawszy mu usta, tak by odezwać się nie mógł. Policzyć wszystkie te męki, upokorzenia niedoli, którą od wieku naród nasz dźwiga, które byt jego niweczą i rozwój tamują. Nie zliczyć krzywd tych, bo na imię im legjon.
To wszystko wypełniło mi serce tak, że niema w niem miejsca dla was, Dymitrze Wasyljewiczu! Podeptaliście sprawiedliwość i prawo nagięliście do służenia bezprawiu. - My ulegamy złu - wy je tworzycie. Pojmijcież tę różnicę moralną, w której rozkwit waszej dzisiejszej siły, a początek przyszłej ruiny. Bo dla nas zło jest to ucisk zewnętrzny, obcy, narzucony przemocą, a przemoc można obalić, można się od niej wyzwolić. Dla was zaś zło stanowi integralną część waszego bytu, od którego niema ucieczki, ni wybawienia, zło przyrodzone, zło rdzenne.
I dlatego my pomimo najcięższych warunków w duszy mamy jasność słoneczną. Przyświeca nam ideał nieskończony: dążymy ku wolności Ojczyzny, która porwie pęta i potarga kajdany, w której nie będzie więzów, krzywd i ucisku. A wolna - będzie kolebką wolności, królestwem sprawiedliwości Bożej.
W cierpieniu i wytrwaniu dusze nam spotężnieją, bo wola człowieka, gdy dążąc ku dobru w Imię Boże, w celach swych ostatecznych z niem zjednoczona, przemoże bramy ziemskich piekieł. Wierzymyo Boże! Niech wola Twa święta zapanuje nad światem! Zwyciężymy - nie ogniem i mieczem, lecz ducha naszego ofiarną mocą. -
Mówiłam w bezpamiętnem niemal uniesieniu - i sama nie wiem, jak nagle głos mój załamał się i zadrżał rzewną i miękką prośbą.
- Zostanę tu. Ty zaś idź swoją drogą, Dymitrze Wasyljewiczu, i staraj się być po swojemu szczęśliwym...
Słuchał w milczeniu, z surową brózdą na czole i opuszczonemi powiekami, a kąty ust drgały mu boleśnie.
Przy ostatnich wyrazach pochylił przede mną głowę, i nie przyjmując podanej sobie dłoni, nie wymówiwszy ani słowa, wyszedł z pokoju - a jam, złamana, powlekła się do pokoju mej matki.
Konałam w męce. Spełniło się. Trzeba życie rozpocząć na nowo.
Zamęt żywiołów przycichł. Z wiru zawiei wynurzały się milcząco białe obszary, pofalowane śnieżnemi zaspami. U góry wyjrzał skrawek mętnego błękitu, i blade słońce przecisnęło garść promieni, w zagasłych szronach rozniecając diamenty. Skłony zasp tonęły jeszcze w cieniach, lecz czuby zaperliły się i roziskrzyły. Równina ożyła.
Lecą wichry! wieje wszechludzki ból serc zdruzgotanych, skruszonych ofiarą, strzaskanych w proch bezimienny. Lecą wichry! Zmagają się siły kosmiczne, niosąc siew ducha na swoich skrzydłach, rozbity w atomy, rozwiany w mirjady pyłków. Rozproszy się w przestrzeniach, ku ziemi przypadnie, w glebę wsiąknie. - Zniknie napozór, lecz nie zaginie. Odrodzi się stokroć potężniejszy, ustokrotniony.
Mężny bojowniku, co krwią zrosiłeś tę ziemię, i życie swe jej złożyłeś w ofierze. I ty, pracowniku pokorny i cichy, co mężnie pług swój ciągnąłeś powszedni po jej męczeńskich zagonach. - Idzieciena zatracenie, na męczeństwo, by świt ludzkości przyśpieszyć, niczego nie spodziewając się dla siebie. Idziecie dobrowolnie na zagładę - za innych, - dla innych, przez nich prześladowani, potępieni, wyklęci, ofiarę swą pełniąc do końca.
Skrwawione serce wasze gorzeć będzie jak łuna słoneczna tej ziemi. Duch, starty w pył bezimienny, rozproszy się w przestworzach, spadnie pyłem siewnym na niwy, i stworzy setki, tysiące szermierzy, co was nie znając, nic o was nie wiedząc, wasze dążności będą w piersiach nosili, o waszych zamiarach nie słysząc, boje za nie będą toczyli.
Gdzieście padali w zwątpieniu niemocy, tam oni waszym trudem zwyciężą, waszą ofiarą się pokrzepią, sił z niej zaczerpną, z niej jak ze źródła mocy pić będą.
I cóż, żeście wy padli, niebłogosławieni, nikomu nieznani, w proch starci? Oni wami żyć będą.
Aż świat się zdumieje po latach zamętu i zastoju, skąd nagle się wzięły te niezliczone zastępy, walczące w imię idei, pozornie wygasłych.
Bo co zmartwychwstać ma na żywot wieczny, musi wpierw stracić życie doczesne, przejść wrota śmierci.
Więc przez stratowany byt osobisty, ból, ofiarę - przedzierzgnąć się w wyższy, doskonalszy kształt istnienia. Przez mękę ciał, zagładę form, pozorną śmierć. - Excelsior ku wyzwoleniu!...
Matka patrzała na mnie, nie mówiąc ani słowa. Twarz jej rozpromieniona była dziwną jasnością, wyrazem podniosłej ekstazy, skupiona, nieruchoma prawie. Zdawałoby się, iż ogląda jakieś blaski dla innych nieujęte, wnika w zawiązki ukrytych form przyszłości, iż słyszy nieziemskie tony i słowa.
Po chwili spłynęły na mnie jej oczy, jakby z bezkresnej zaświatowej dali na świat patrzące. Dotknęła lekko mej ręki.
- Skończyłaś z nim, Wandziu, zupełnie? - spytała.
- Skończyłam, matko - jęknęłam głucho.
Czoło jej rozjaśniło się aureolą pogody i nieziemskiego spokoju. Wyciągnęła nade mną chudą, przezroczystą rękę.
- Na żywot zaparcia się i trudów! na bój bez triumfów! na pracę bez uznania! - błogosławię ciebie, dziecię moje!
I wzniósłszy ku portretowi ojca wzrok rozmodlony, jakby stamtąd szła ku niej wizja dziejowego ukrzyżowania narodu, wyciągnęła ręce, wołając:
- Ty zmartwychwstaniesz!