Deotyma
Panienka z okienka
Starodawny romansik
Szedł sobie najspokojniej, powłócząc oczami po tych cudnych i cudacznych rzeczach, których może póki życia nie miał już oglądać, gdy znienacka ozwały się za nim wesołe przygrywania i szmery posuwiste, jakoby od nadciągającej ciżby. Obejrzał się, przystanął — a tu z bocznej przecznicy płynie orszak strojny z kapelą na czele. Przodem i dokoła — jak to zwykle w podobnych razach — wali tłum ciekawej gawiedzi. Wnet się też zrobiło tak ciasno, że pan Kazimierz musiał co prędzej ustąpić pod ścianę. Wprawdzie ulica nie należała bynajmniej do wąskich, ale, jak wszystkie główniejsze ulice Gdańska, była z obu stron zastawiona dwoma szeregami dużych ganków, czyli raczej tarasów, które głęboko wrzynając się w jej koryto, szczupły tylko przepływ zostawiały dla jezdnych i pieszych.
Oparł się więc o podmurowanie jednego z onych tarasów, a że był słuszny, mógł ponad głowami dobrze widzieć przeciąganie wesela, bo zaraz poznał, że to weselny orszak.
Naprzód, po trzech rzędem, szli grajkowie dmący w trąby, piszczałki, fletnie i różne inne fujary takie pokręcone, takie pozawijane, jakby jakie świeciste węże.
Potem szła gromada młodych ludzi dość suto wyglądających. Buty miękkie, lejkowato rozwarte. Ubiory obcisłe, o bufiastych rękawach, niby pozszywane z pasów dwubarwnych w podłuż popękanych i nasianych sterczącymi wypuszczkami. U jednych krezy okrągłe, u drugich już nowomodne, obwisłe kołnierze, spadające na piersi we dwa trójkątne, koronkowe końce. U ramion krótkie płaszczyki, tak zwane wówczas „półmancia”. Nad tym wszystkim kapelusze ogromne, o wywiniętym skrzydle i kiściastych piórach.
Jeden tylko pan młody nie miał pióra; miał za to inną ozdobę, która naszemu widzowi mile wpadła w oczy; były to dwa malutkie, zieloniuchne wianeczki, wzajemnie w siebie zadzierzgnięte, jakby dwa ogniwa łańcucha, i przytwierdzone do główki kapelusza, gdzie tworzyły rodzaj kokardy mirtowej, a dla bystrych oczu — hieroglif miłości.
Za kawalerami szły panny także po trzy rzędem. Ubrania ich pstrzyły się różnymi barwami, ale krój miały jeden nieodmienny. Suknia sztywna w ciągnione floresowe wzory, z tyłu mocno powłóczysta, u dołu strefowana kilku pasamonami z ciemnych taśm kamelorowych albo z czarnego aksamitu. Na przód spódnicy spuszczał się długi a wąski fartuszek, w domu zwykle płócienny, a od stroju rąbkowy, powiewny, jakby biała szarfa. Stanik twardy i długi dosadnie zarysowywał utoczenie kibici. Rękawy, podobne do męskich, wydęte, rozporkami zatrzęsione, ściągały się u dłoni pod koronkowy mankiet, a z ramion tworzyły dwie wypukłe bańki, niby dwie podpórki mające podtrzymywać równowagę krezy. Ta ostatnia bywała najrozmaitszych rodzajów; czasem grubo rurkowana, a mała w obwodzie, czasem znów cieniuchna, ledwie troszeczkę falująca, a za to szeroka jakby tarcza. Z jej środka, niby pisklę z gniazda, wystawała główka gładka i mydłkowata, bo przy krezie wszelkie bogatsze ufryzowanie stawało się niemożebnym; głowa musiała być maleńką i okrągluchną, ażeby mogła poruszać się swobodnie w tej ciasnej, ostro prążkowanej konsze. Toteż wszystkie włosy podczesywano w górę i zaplatano w jeden warkocz, którego kręgi ukrywały się z tyłu pod czarną aksamitną bramką lub pod czółkiem z różnobarwnych wstążek.
Białogłowa, idąca do kościoła, zarzucała jeszcze na suknię płaszczyk osobliwszy a prześliczny; kładł on się pod krezę, z którą stanowił niby jedną całość; uszyty po prostu w kwadrat z muślinu lub lekkiej wełny, nie miał rękawów ani żadnych ozdób, tylko pod szyją był lekko zmarszczony i cały w podłuż karbowany, tak że kobieta szła spowinięta od stóp do głowy w jeden wielki a miękki wachlarz.
Czasem, gdy płaszczyk się odchylił, można było dojrzeć jeszcze inny szczegół cechujący ubranie ówczesnej gdańszczanki; na przykład cięgaturę, czyli ów sznur nieodstępny, jakim się okręcała w pasie, a którego jeden koniec opadał na fartuszek, podczas kiedy drugi, opatrzony całym pękiem kluczyków, igielników, nożyczek i szydełek, wpuszczony był zazwyczaj do bocznej kieszeni. Na tym sznurze przewieszano też i facolet, czyli chustkę od nosa, gdy rączka strudziła się jej trzymaniem; a i chustka była wzorzysta, chwaścikami u czterech rogów zakończona i rączka schludnie zawinięta w rękawicę o misternych wyszywaniach.
Panowie i panny widocznie byli zadowoleni ze swojej strojności, bo szli z piersią wydętą jak u pawia, zerkając na przyglądające im się tłumy. Ale pan Kazimierz patrzył obojętnie; podobnych strojów, mniej lub więcej wykwintnych, mógł co dzień widywać krocie; podobny orszak weselny to w ludnym Gdańsku nie nowina. Dopiero za szeregami panien dostrzegł coś takiego, co go naprawdę zadziwiło, coś tak nadzwyczajnego, że oparł obie ręce o czekanik, aby wspiąć się na palce i lepiej zobaczyć.
Szła panna młoda między dwiema druhnami. Wszystkie trzy miały suknie z najprzedniejszej białopłowej „pawłoki” (która, jak wiadomo, była uprzywilejowaną tkanką szat koronacyjnych), a na sukniach płaszcze okrągłe, purpurowe, z gronostajowymi wyłogami u przodu, z bogatą klamrą u spięcia. I, o dziwo! Płaszcze te w górze nie wywijały się żadnym kołnierzem, ale były wszyte w obramowanie złote i wycięte kołem tak szerokim, że nie tylko szyja, ale i skrawek popiersia wykwitały z nich bez osłony.
Włosy też wolne od pęt codziennych, jakby drugi płaszcz rozpuszczono, wiły się po ramionach i spływały po barkach.
Na włosach każda z nich miała koronę złotą, cudnie wyrobioną w różne liściowe przezrocza i strzeliste pąki.
Korona panny młodej była najwyższa. Wzrostem także oblubienica górowała nad parą swoich towarzyszek i postawę miała okazałą, i w obliczu taką powagę, że ludzie przed nią się rozstępowali jakby przed urodzoną królową.
W czasach kiedy rosnąca ciągle srogość praw przeciwzbytkowych wykluczała z ubiorów mieszczańskich wszelkie cenniejsze tkaniny i futra, a zwłaszcza wszelkie drogie kruszce i kamienie, w czasach kiedy protestantyzm, coraz bardziej zacinający się i posępniejący, zaczynał narzucać już nie tylko duszom, ale i sukniom purytańską surowość — w takich czasach te łabędzie szyje, te szkarłaty i złota mogły słusznie zadziwiać na ulicach Gdańska i pan Kazimierz teraz dopiero zrozumiał, dlaczego tak wielka ciżba leciała za tym orszakiem.
Po drodze też ciągle przybywało śledzących oczu; na wszystkich piętrach zapalały się one poza wypukłymi szybkami; niejedno okno zabrzękło roztwierane co żywo dla przepuszczenia kilku głów natłoczonych.
Ale widowisko krótko trwało. Trzy koronne postacie przepłynęły jakby widziadła. Za nimi pokazali się rodzice państwa młodych otoczeni starszyzną. Tu, między mężatkami, znowu karbowane kołnierze i płaszcze, znowu suknie sztywne, tylko już bez fartuszków, na głowach czarne bramki, ale już obszyte koronką tworzącą z nich diademowe półkornecie. Między starszymi mężczyznami więcej biretów niżeli kapeluszy, więcej futrzanych armmantelów niżeli obcisłych kabatów.
Na koniec wysypała się ostatnia kupka ciekawych, orszak skręcił w inny poprzeczny zaułek, fletnie i stąpania powoli przycichły i pan Kazimierz znów się znalazł na pustej ulicy.
„A to mi panna młoda! — pomyślał. — Ustrojona jakoby druga Ester. Taką prowadzić do ołtarza to splendor. Ona wszystkim królowa, a pan mąż jej król. Niech no ja tylko stanę kiedy na ślubnym kobiercu, to moja panna musi bez pardonu mieć takowy płaszcz i koronę. Będą ci tam, co prawda, panowie bracia u nas wydziwiali nad oną komedią, ależ morskiemu człeku wolno przecie ustroić żonę per modum Gedanensem. Będzie tedy tak obleczona, jeno buzię musi mieć inakszą, bo ta nijak nie przypadła mi do serca; okrutnie pyszna i na dobitkę włosy jak u kruka. Żona kruk to i mruk. Wedle mego widzimisię żonka powinna być nie za duża, ustrugana jako ta łątka, ze złotymi kędziorkami, z turkusikowymi oczkami, a wiecznie śmiejąca się jako ten mały ptaszek, co to zawdy podskakiwa, podśpiewywa, a jak chcesz, to z ręki je, a jak chcesz, to dzióbka daje. Rzecze kto, że o taką łatwo, a nieprawda. Jam już niemało świata objachał, no i jeszczem nie nalazł owej, co mi się śni”.
Tu pan Kazimierz trochę sobie westchnął i — jak zwykle czynią ci, którzy wzdychają — podniósł w górę oczy.
Ledwie podniósł, a tu cały się wzdrygnął, złożył ręce i szepnął:
— Jezu najsłodszy! A wszak ci to akurat ona!
Mówiąc te słowa, patrzył w najwyższe okno domu, który stał naprzeciw niego po drugiej stronie ulicy. Okno to, wycięte w samym szczycie budynku, było zupełnie okrągłe, obrębione sznurową rzeźbą. W tym kamiennym pierścieniu rozkwitało coś podobnego do wielkiej stokrotki; kreza biała, przejrzysta, drobno prążkowana, wypełniała prawie całe okienko, a jak w środku białej stokrotki połyska złota kulka, tak w tym okrągłym kołnierzyku świeciła główka złotowłosa, bramką z niebieskich wstążek przepasana, bijąca słonecznym blaskiem świeżej cery, wdzięku i figlarności, z ustami jak maliny, z oczami jak turkusiki.
Oczy te były ciekawie wpatrzone w pana Kazimierza. I miały na co patrzeć. Już i podczas pochodu weselnego niejedna głowa zwracała się ku niemu, niejedno spojrzenie skrzyżowało się z jego wzrokiem.
Bo też imci pan Kazimierz Korycki, porucznik od Marynarki Jego Królewskiej Mości Władysława IV, był wyraźnie stworzony do dwóch rzeczy: do bicia nieprzyjaciół i podbijania serduszek. Wysoki a smukły, mocny a zwinny, wdzięczący się a zuchowaty, lubił każdemu i każdej blisko zaglądać w oczy. Twarz miał ogorzałą porządnie od morskich nawałności a jędrną jak spiż i przy każdym wzruszeniu buchającą rumieńcami, które przelatywały szybko niby błyśnięcie lontu. I piwne jego źrenice były tak pełne iskier, że gdy się w kogo bystro wpatrzył, to go tymi oczyma siekł jakby rózgami płomiennymi. Siarczysty kawaler.
Ubrany był dość osobliwie: na wpół po naszemu, a na wpół z cudzoziemska, bo też tak mniej więcej wyglądała cała flota pucka, w której urządzeniu wzorowano się z początku na marynarkach obcych, a zwłaszcza na szwedzkiej, najbliższej nam wedle sąsiedztwa i najlepiej znanej z powodu częstych zbrojnych sporów.
Miał więc pan Kazimierz obcisły kaftan, czyli tak zwany kolet z łosiej skóry, na ukos przepasany czarnym rzemiennym bandoletem, u którego wisiał obosieczny, nieco zakrzywiony kordelas. Rajtuzy, uszyte z granatowej rasy, pod kolanem były przewiązane i wpuszczone w obuwie składające się nie ze zwykłych butów, ale ze zgrabnych półbucików bez cholew, żeglarz bowiem jak góral potrzebował nóg lekkich dla uwijania się po stromych piąterkach i oślizgłych wklęsłościach ówczesnych okrętow.
Na kolecie nosił półkopieniak z kroju dość podobny do burki, ciemny i włochaty po wierzchu, więc dobry na słotę lub wichury, ale dobry i na pogodę, bo podbity czerwonymi nicami, które w dzień jasny odrzucały się na ramiona i rozweselały ubranie.
Głowa pana Kazimierza nie była podgoloną; mało kto jeszcze wtedy u nas oszpecał się owym dzikim, tatarskim wymysłem. Włosy jego, drobno skędzierzawione. przypominały ten sposób uczesania, jaki później został nazwany à la Titus, a który na ówczesnych wizerunkach już często daje się spostrzegać.
Włosy te pan Kazimierz przykrywał nie spiczastym, szwedzkim ani okrągłym, niemieckim kapeluszem, ale kosmatą, szczeropolską czapką, jedną z owych prześlicznych, fantastycznych czapek, jakie u nas kwitły za Wazów. Brzegi jej były w górę wywinięte i przeróżnie ponacinane, a u przodu stała kitka czarna, przytwierdzona zanklem srebrnym z emalią, gdzie drobniutko wymalowany kraśniał herb marynarki puckiej, ten sam, co był wyszyty na banderze królewskiej, mianowicie: ręka po ramię obnażona, trzymająca dobyty miecz; wszystko w polu czerwonym.
Jednak ta czapka, choć tak piękna, stała się teraz dla pana Kazimierza narzędziem niepomyślnej próby. Ledwie bowiem spostrzegł, że panienka z okienka na niego spogląda, zerwał ową czapkę z głowy i bardzo układnie się ukłonił. Tymczasem skutek zawiódł oczekiwanie. Panienka nie tylko nie oddała ukłonu, ale przestraszona zaczepką nieznajomego zapłoniła się gwałtownie (przez co — wedle uwagi pana Kazimierza — obrazek uległ takiej zmianie, jakby kto w złote serduszko stokrotki wetknął czerwony pączek róży), wycofała głowę z okienka i znikła w jego ciemnej głębi.
— Szkoda! — mruknął pan Kazimierz. — Spłoszyłem oną śliczną aparycję. Trzeba rzecz naprawić. Czasem dobra wiolencja, a czasem pacjencja. Zażyjmy teraz tej wtórej. Powiedają, że kiedy diabeł nie może białogłowy na żaden lep ułowić, to zawsze w końcu weźmie ją na ciekawość. Poczekajmyż. Może i ta panienusia z ciekawości raz jeszcze wyściubi swój aniołkowaty pyszczek.
Dalej więc stał i wpatrywał się w kamienny pierścień. Czasem wodził oczami po niższych trzech piętrach kamienicy dla sprawdzenia, czy panienka nie wygląda jakim innym oknem. A tak patrząc, dziwił się i piękności domu.
— Dalibóg, nie dom, jeno templum. Że też to ta cackana struktura nie wpadła mi jeszcze nigdy w oczy?!… Rzecz łatwo się tłumaczyła. Zajęty swoją wodną służbą, pan porucznik rzadko bywał w Gdańsku, a jeżeli się tam pokazał, to tylko na kilka godzin dla przelotnej uciechy; wtedy chodził najczęściej po ulicy Długiej, która jest najludniejszą i najweselszą w Gdańsku, a choć czasem przeszedł się po innej, to wolał patrzeć na buziaki niżeli na domy.
Dzisiaj wszakże, nie mając nic innego przed oczami, dobrze się przypatrzył „cackanej” kamienicy.
Należała ona do węższych, dwuokiennych, ale do najspójniejszych. Oko nie mogło się tam doszukać ani skrawka nagiego muru; od góry do dołu była to jedna kaskada złoceń, rzeźb, szkiełek i malowań.
A najprzód część dolna wysuwała się do widza tarasem (tak zwanym przez miejscowych mieszkańców beischlagiem), na który prowadziło pięć schodków kamiennych. Taras był ubrany w kwitnące donice i obwiedziony kratką wykutą, a raczej wydzierganą z żelaza; sploty jej, pogięte w zakrętne gałązki, miały nawet wiele części suto pozłacanych, zwłaszcza tam, gdzie kowacz powypuszczał z nich liście, szyszki i jabłuszka. Pozłocił on i poręcze od schodków oparte na dwóch kamiennych kulach, owych sławnych kulach przedgankowych, które zawsze stanowiły jedną ze znamiennych cech budownictwa gdańskiego.
Na taras wychodziło dolne okno zaplecione także wyzłacaną kratą i drzwi o jednym skrzydle, dębowe, przepięte świecącymi antabami, wprawione w odrzwia kamienne, których łuk okrągły wywijał się w górę lekką igłą.
Każde z wyższych piąter przedstawiało dla oka trzy filary przedzielone dwoma wysokimi oknami. W tych oknach już nie było zakratowań, tylko siatka z ołowianych oczek, w których szyby, drobne a wypukłe na kształt kukiełek, błyszczały pod słońcem z iście brylantową rzęsistością.
Na pierwszym piętrze do filarów grubych i bogatych przyparte były posągi trzech mężów. Patrzący mógł dobrze się z nimi poznajomić, bo na podstawach wyrżnięto ich imiona. W środku, między oknami, przyobleczony po cesarsku, z globusem i krzyżem w ręku, stał Carolus Magnus. Po dwóch bokach, zbrojni w rzymskie hełmy i rynsztunki, wspierali się na włóczniach Grakchus i Machabeus Jaka myśl kierowała rzeźbiarzem, gdy zaślubiał te trzy postacie, to pozostanie jedną z tysiącznych tajemnic, które fantazja dawnych mistrzów zaklęła w stare kamienie.
Na drugim piętrze, przy filarach już dużo lżejszych i smuklejszych, bielały także trzy posągi, tu już same kobiece. Wszystkie trzy były prześliczne, chociaż — prawdę mówiąc — nie bardzo budujące, bo tylko rozpuszczonymi włosami odziane. Pan Kazimierz pomyślał sobie, że to jest zapewne Matka Ewa, trudno jednak przypuścić, aby artysta powtarzał aż trzy razy jeden pomysł; musiały to być raczej gracje, tym bardziej że wszystkie trzy unosiły w rękach jedną wielką plecionkę z kwiatów, która, spuszczając się pod okna, całą tę część budowli ubierała w świąteczne wieńce.
Na trzecim piętrze już nie było posągów, tylko medaliony o tłach złotych, a na nich namalowane kosze pełne róż, winogron i dzióbiących je ptaszków.
Na koniec, nad owymi ptaszkami, wystrzelał szczyt domu, nie prosty trójkąt, jak u gockich dachów, ale rodzaj liry wygiętej we dwa esy, pochylone ku sobie i związane w górze. Ze związania tego, niby klucz sklepieniowy, kręto wywijał się smok złoty o zielonych połyskach spiżu, wysuwający na powietrze swoje skrzelaste skrzydła i łuszczkowaną głowę, którą podejrzliwie zwracał ku domowi, jakby strzegł skarbów tam zaklętych.
Pod tymi to właśnie skrzydłami, w środku rzekomej liry, otwierało się owo tajemnicze okienko, do którego ciągle wracały oczy imci pana Kazimierza.
Oczy jego wracały, ale „aparycja” nie wracała. Po kryjomu też zaglądać nie mogła, bo w pierścieniu okiennym nie było ani szybek, ani żadnych zasłon. Raz, co prawda, wydało się patrzącemu, jakby jakiś obłoczek przepłynął po czarnym denku; ale czy to było złudzenie strudzonego wzroku, czy panienka na widok szpiega cofnęła się po raz drugi, dość że okienko pozostało pustym, a pan Kazimierz wielce markotnym.
Na koniec złości go wzięły.
— Cóż u licha? Czy ja taki nieciekawy do widzenia? Czy ona znowu taka święta? Oj, będziesz ty jeszcze mi się przypatrowała, moja ty święta z fimfami! No i to czy nie istny ferał, abym ją dopiero dzisia zdybał, dzisia, w ostatni dzień! A, żeby tak dostać się do tej kamienicznej fortecy? Dobra inspiracja, dalibóg, jeno jaki tu asumpt wziąć? Abo ja wiem, kto tam siedzi? Czy jakowe miłosierne dusze, czy srogie Menelausy?
Gdy tak sobie rzeczy rozbierał, tymczasem w głębi ulicy ozwały się kroki nadchodzącego człowieka. Był to pachołek miejski w ubiorze pasiastym o pręgach granatowych i brunatnych; w ręku miał berdysz oparty na ramieniu. Szedł dosyć ospale, nie śpiesząc się, może tylko dla pilnowania spokoju na ulicach, a może miał wypuszczać jakiego więźnia z wieży albo miejskie zegary ponakręcać, bo w drugim ręku niósł kilka dużych kluczy.
Pan Kazimierz go zaczepił.
— Chodź tu sam, drabik!
— Na usługi pana łeficerza!
— Do kogo to przynależy ta kamienica?
— Jeśli łaska waszej wielmożności, która?
— No ta, z figurami.
— A, ta? Oho! Zara widać, jako wasza dostojność wysiada zza morza, kiej się pyta o takową rzecz, co każdy dzieciak u nas wie. Toć to Bursztynowy Dom.
— Nie kpij, chłopie. Nie widzę tu ni szczypty bursztynu. Cegła i kamień jako u jenszych.
— Proszę ja waszej wielmożności, kto by to z onego kadzidła miał domy ulepiać? I sam król Dawid, kiedy budował swoją świętą wieżę, to urobił ją z kości, a nie z bursztynu, bo to rzecz za droga i za mało jej Pan Bóg dał na świecie, tyla jeno, co u nas rośnie wedle morza, więcej nie ma nigdzie ani krzty.
— Za cóż tedy ten dom tak zową?
— Za to, co w nim żywie największy kupiec na bursztyny. Drugiego takiego nie ma w całkim Gdańsku, he! Pono i w całkiej Hanzie.
— A co to za jeden zacz?
— Johann Schultz.
— Pfu! Niemiec!
— Nie ze wszystkim. Ociec jego jeszcze nie gadał, ale on już gada, i nieźle, i pono dosyć się kocha w naszych królech. Sam też sprawuje urząd miejski. To jeden ze stu panów rajców.
— Taki znaczny człek?
— Oj, haniebnie znaczny! U niego całkie komory pełne bursztynowych jasełek. Wszystkie wójty i ławniki, ba! i burmistrze do niego chodzom. A temu sześć czy siedem roków to sam król nieboszczyk, pan nasz Zygmunt Trzeci, przysyłał do niego pisanie.
— Proszę! Czego to król mógł chcieć?
— Ludzie gadali, co chce mieć tron całki z bursztynu. Aleć ja tego nie wiem. To jeno wiem, że posłaniec z Warszawy był, bom ja sam drogę jemu pokazował, właśnie aż tu, do tych drzwiów.
— A ludzki też to człek?
— Tak sobie, dosyć. Jeno zawdy szkoda, co pół-Niemiec i pies luter.
— Aha, to on z tamtych! No, ale ty przynajmniej nie luter?
— A niechże Pan Bóg uchowa! Ja Kaszuba, Jakub Grubasek, z dobrych Kaszubów, z tłustych Żuław.
— Jam też zara to poznał po twojej tłustej gębie.
— Dziękuję waszej dostojności. U nas, chwała Bogu, chleba w bród. Żeby jeno lutry nie bijały się z naszymi po ulicech, toby my mieli święte życie. Tera już kęs czasu nie było bijatyki, to i cicho, i człek się wypasa. Co jeszcze pan łeficerz każe?
Kazimierz byłby jeszcze chętnie zapytał, czy pan Schultz ma córkę lub młodziuchną żonę, ale sobie pomyślał:
„E! Wstyd mi wdawać się ze stróżem w takowe kordialne konfidencje”.
Rzekł więc tylko:
— Już nic. Bóg wam zapłać, mój Grubasku.
— Sługa pokorny — odpowiedział tamten, przy czym, zdjąwszy swój szafirowy beret, nisko się pokłonił i odszedł powoli, pobrzękując kluczami.
Pan Kazimierz klasnął w dłonie.
— Wiwat! Jest asumpt! Pójdziem po bursztyny. Co prawda, mieszek już okrutnie chudy, aleć potargować zawdy wolno, za to na gardle nie karzą. A więc do lin! I brać karawelę.
Rzekł, przemierzył wszerz ulicę, skoczył na taras i, ująwszy pięknie rzeźbioną kołatkę, zaczął nią bić po kawalersku we drzwi Bursztynowego Domu.
Długo musiał czekać pode drzwiami. Przynajmniej naszemu gorączce wszelkie czekanie zawsze wydawało się długim.
Na koniec z wewnętrza zaszemrały kroki dosyć lekkie. „Oho! Jużem ściągnął mego ptaszka z poddaszka. A może to i nie ptaszek. Jakoś trocha ślamazarnie nóżki za sobą ciąga… ”
Warknął gruby rygiel i w szparze drzwi odchylonych ukazała się głowa, co prawda kobieca, dosyć nawet przyjemna, ale nic a nic niepodobna do tamtej. Musiała to być niewiasta służebna i dobrze już wysłużona; dobiegała co najmniej pięćdziesiątki. Ubrana była chędogo w kołnierz z muślinu, prawda że grubego, ale suto nakarbowanego (bo wtedy czy sługa, czy przekupka — żadna nie ruszyła się bez krezy), i w inderak, czyli spódnicę staroświecką, pękato wywatowaną koło bioder.
— Co to? — zapytała.
— Czy tutaj kram na bursztyny?
— Ja — odrzekła i rozwarła tak szeroko drzwi, że uderzenie ich o ścianę odbiło się przeciągłym echem po sieni nadzwyczaj długiej, wyłożonej piękną, polewaną cegłą. Pod sklepieniami wisiały rogi jelenie i różne obrazy, którym jednak trudno było się przypatrzeć, bo choć owo złoto-kraciaste okno wpuszczało tam sporo światła, jednak sień była taka głęboka, że już od połowy tonęła w półcieniu.
Na samej głębi, przez inne drzwi wpółotwarte, oczy mogły rozróżnić równie długą i głęboką kuchnię, zakończoną dwoma oknami wychodzącymi na mroczny dziedzińczyk. Że pora była poobiednia, więc wszystko tam stało we wzorowym porządku; z półokrągłych wnęk powyżłabianych w murze jakieś brzuchate kociołki mrugały miedzianymi połyskami, a skośnie oparte na półkach misy i talerze cynowe świeciły rzędem jakby tarcze.
Drzwi te zajmowały jeden z kątów sieni. W drugim kącie, wokoło grubego słupa, kręciły się ślimakiem schody obwite przejrzystą, z orzechowego drzewa toczoną poręczą, której tralki były powyginane w najśliczniejsze palmy i chimery.
Tam niewiasta wskazała, mówiąc:
— Na pierwszym trepie.
I znikła w głębiach kuchni.
Wszedłszy na kilka stopni, Kazimierz wydał przytłumiony wykrzyk; o dwa zakręty wyżej, przechylona przez poręcz, zwieszała się ku niemu koronkowa stokrotka i wyglądająca z niej ciekawie złota główka. Puścił się szybko, ażeby ją dogonić, ale ona jeszcze szybciej mknęła i tylko jej błękitna suknia przerabiana w białe floresy migała za orzechowymi floresami kraty, wydając takie sztywne chrzęsty, jak gdyby drzewo tam szumiało.
Kiedy na koniec wybiegł na korytarz przecinający pierwsze piętro, już ona śmignęła poza majaczące przezrocza innych schodów, co nowym ślimakiem wywijały się w górę. Wielką miał ochotę i tam za nią popędzić, ale w tej chwili odemknęły się jedne ze drzwi korytarzowych i ukazała się w nich posępna głowa młodego człowieka, który spytał:
— Kto tutaj chodzi?
— To ja. Wedle bursztynów.
— A! To tam, wasza dostojność, naprzeciwko.
Więc Kazimierz skierował się do drzwi z naprzeciwka, i do jakich drzwi! Gdyby nie półciemność panująca w korytarzu, gdyby zwłaszcza nie gwałtowność, z jaką wszystko zwykł czynić, byłby mógł zgubić oczy w tej wikłaninie wstęg, powojów i skrzydlatych geniuszków, co się tam roiły na tle z jasnego dębu. Ale za otworzeniem piękność drzwi gasła jeszcze przy piękności komnaty, zatrzęsionej także dębową snycerszczyzną. Z misternych, czworobocznych przegródek sufitu wyglądały rzeźbione głowy (ozdoba ulubiona polskim budowniczym). Przy ścianach ciągnęły się sławne gdańskie szafy o kulistych nogach, o wrotach bajecznie dłutowanych, o szeroko przysiadłych dachach, istne pałacyki dla driad i domowych larów. Zastawiona takimi gmachami komnata wydawała się mocno ciemną, tym bardziej, że była wąska w stosunku do swojej wielkiej głębokości. Na samym jej końcu dopiero świeciły dwa okna, te właśnie, między którymi na zewnątrz stał Carolus Magnus, a pod którymi tutaj ciągnął się stół ogromny, zarzucony mnóstwem świderków, pilników, baniek i miseczek. Przy stole w dużym, poręczowym krześle siedział mistrz Johann Schultz. Miał na sobie kurtę z kasztanowatego falendyszu o małym, karbowanym kołnierzu i bufiastych rękawach, szare pludry, zielone pończochy i trzewiki z pęczkami wstążek. Na długawych, szpakowatych włosach nosił mały, czarny birecik, bo wtedy i w domu nakrywano głowę.
Siedział pochylony do światła i pulchnymi rękami urabiał maleńkiego amorka z bursztynu. A nie tylko ręce, ale i twarz miał pulchną, i cała jego osoba jaśniała okazałą tuszą, tak że Kazimierz pomyślał sobie:
„Jeśli ci tamten Grubasek, to ten cały grubas”.
Ale ta grubość była przejrzystsza, wykwintniejsza. Rysy nawet musiały być niegdyś bardzo ładne, dopóki długie lata siedzącego życia i długa zażyłość z kuflem nie zaokrągliły ich zbytecznie.
Podczas gdy Kazimierz czynił w duchu takie uwagi, mistrz Johann oddawał pięknym za nadobne. Spostrzegłszy świetny wygląd wojskowego, pomyślał sobie:
„Oho! Może jakowy utracjusz? Będzie zeń dojny kundman”.
Przy czym wstawszy powolutku, skłonił się z powagą i patrzył na gościa w postawie wyczekującej, bo wielcy kupcy owych czasów byli tacy, jakimi są jeszcze dziś na Wschodzie: uprzejmi, ale małomówni i nienarzucający się z towarem. Wszelką sztukę „reklamy”, wszelkie przechwałki z bębnami pozostawiali krzykaczom jarmarcznym, a sami twierdzili, że czego kto naprawdę potrzebuje, to sobie zawsze znajdzie. Nie wiedzieli, prostoduszni, że można ludzi kusić i na to, czego im nie trzeba!
Toteż i w ich składach nic nie stało na pokaz, nic się nie uśmiechało spoza szyb kryształowych. I tutaj oto któż byłby mógł odgadnąć, co ta surowa komnata ukrywa w swoich szczelnie pozamykanych tajnikach!
Kazimierz pierwszy zaczął:
— Jutro wyjeżdżam, chcę zawieźć doma gościniec, z tej racji przyszedłem do waści, panie kupiec.
— Toś wasza miłość richtig trafił. U nas grasuje przysłowie:
Zawiózł panek do Gdańska półszkutek pszenicy,
Za to przywiózł bernsztejnu aż pół rękawicy.
— A! Paradnieś to waść przycytował — rzekł gość, któremu bardzo się podobała krotochwilność gospodarza. — Obaczmyż, co ja mam nasypować do onej rękawicy, chociażby do jednego palca w gantelecie.
Kupiec tedy zaczął jedną po drugiej otwierać owe zaczarowane szafy. Tam, na głębokich policach, stały rzędami bursztynowe posążki, czarki, kropielniczki, solniczki, ampułki. Były i przedmioty niby innego porządku, jako to: srebrne puchary i talerze, kryształowe szklenice i nalewki, ale wszystko nasadzane maskaronami albo figurkami z bursztynu; były i krucyfiksy hebanowe ze słonecznym Panem Jezusem, i świątyńki z kości słoniowej, gdzie bawiły się różne żółciuchne osóbki.
Potem kupiec wyciągnął płaskie szuflady, gdzie leżały rzeczy drobniejsze, ale niemniej kosztowne, bo z najbielszego bursztynu wycinane i złotymi oprawami niewidzialnie podszyte. Spoczywały tam na czarnych aksamitach naszyjniki, krzyżyki, zausznice, alszbanty i wszelkie inne figle białogłowskie, wyrobione tak cieniuchno, jakby z wosku. Gdzie indziej znów guzy do żupanów, spinki do kitek i kołnierzy, kule i różne wisiory do rzędów końskich, kameryzowane gdzieniegdzie upstrzeniami z pereł i drogich kamyczków. Tu już pan Kazimierz zaczął tracić głowę. Mieszek jego — co prawda — piszczał srodze na haniebne ceny, jakie mistrz Johann obojętnie wymieniał, ale Kazimierz nie okazywał żadnego zmieszania ani się owym cenom dziwował; a czynił tak dla dwóch powodów: najprzód chciał koniecznie przedłużyć rozmowę, w nadziei, że panienka z okienka zajrzy na koniec do komnaty; po wtóre, chciał się nasycić, jeżeli nie posiadaniem, to przynajmniej oglądaniem tylu przecudności, bo nasza młodzież wojenna zawsze kochała się w splendorze. Więc wszystko po kolei brał do ręki, najdroższe rzeczy targował, a jeśli nie sypał zlotem, to sypał hojnie i szczerze pochwałami, czym niezmiernie sobie ujął gospodarza, bo majster Johann był jeszcze więcej kunsztmistrzem niż kupcem.
Widząc, że młodzieniec najpilniej ogląda figurki niewieście, odezwał się z uśmiechem:
— He, he! Mam ja tu coś echt dla pana oficyjera, jeno tam jeszcze grubszy koszt, bo to mój Meisterstück.
Tu wysunął na środek pokoju swoje wielkie krzesło (z dębu rzeźbione jak wszystkie inne sprzęty, a wybite skórą z Korduby, o tle dereniowym i złotych wyciskach). Potem z kieszeni wyjął kluczyk, a wtedy Kazimierz spostrzegł nie bez podziwu, że pod siedzeniem jest ukryta szuflada z misternym zameczkiem.
— Przebóg! Czego też te Niemcy nie wymyślą?! — zawołał. — A to, bez urazy, można by o waści powiedzieć, co się zawdy o sknerze powiada, że „siedzi na swoich skarbiech”.
— Ja, ja. Siedzi. Czego nie ma siedzieć, kiedy skarby są? — odparł bez urazy gospodarz i, wyciągnąwszy szufladę, zaczął przeglądać jej różne przegrody. W jednych, na kształt kiełbasek, wiły się długie sakiewki, przez których dziergankę przeglądały rulony holenderskich dukatów. Gdzie indziej były drobne łańcuszki i paciorki.
— To — mówił — różne andenkieny po mojej nieboszczce.
— Waść wdowiec?
— A wdowiec. Już dwie lecie z górą minęło, jak my ją pogrzebli.
Na koniec, z najgłębszej skrytki wyjął długie puzderko, gdzie na szafirowym atłasie ukazał się bursztynowy sztuciec. Trzonki u wszystkich trzech narzędzi były wyrobione w kształcie mitologicznych posążków, a przy tym obmyślone z podwójnym dowcipem: i tak, po jednej stronie bożek Mars, gorejącej barwy, trzymał nad ramieniem wzniesiony mieczyk złoty, który zarazem tworzył i klingę noża. Po drugiej stronie Neptun, trochę szarawy, trzymał trójzęb, którego złote szpikulczyki tworzyły widelec. Najwięcej panu Kazimierzowi podobała się łyżka; była to stubarwna, okrągło-wklęsła muszla, z której wychodziła bogini Wenus; a bursztyn, użyty na tę postać, przeświecał taką mleczną białawością, że wydawała się naprawdę istotą z morskiej piany.
Pan Kazimierz przyglądał się tej niebiance z iście pogańskim nabożeństwem. Niemniej pilnie jej się przyglądał i własny jej twórca, a nawet w tym jego patrzeniu była jakaś lubość, taka daleka od czystego artyzmu, że młodzieniec, spostrzegłszy jego usta lekko rozchylone jak u ryby, pomyślał sobie:
„Ej, ty niemiecki Sylenusie! Mimoć latek ona bogini, jak widzę, dobrze cię jeszcze za łeb dzierży”.
Jednak uwagę tę schował dla siebie, a na głos powtarzał:
— Mirabilia! Godne królewskiego stołu!
— A ja zawdy powiedam, że to stworzone dla was, panie oficyjerze, bo jako się widzi z moderunku, wasza miłość służysz i Marsowi, i Neptunowi, a jako się patrzy z oczu, to takoż…
— …i Wenerze — dokończył pan Kazimierz. — Co prawda, to prawda. Służęć ja tej bogini z ferworem i zabrałbym waszecin sztuciec jeszcze dzisia, cóż, kiedy w sepecik nie wlezie.
Mówiąc to, wziął jedną ze swoich rękawic i chciał niby wsunąć w nią puzdro, które oczywiście nie mogło się tam zmieścić.
Obaj się roześmieli, a podczas kiedy kupiec zamykał na powrót szufladę, Kazimierz mówił z niekłamanym zachwyceniem:
— Wielki z waści magister w tym rzemieśle. Wie to cała Hanza i cała Korona. Mnie nawet gadano, co król jegomość nieboszczyk do waści pisywał. Czy to może być?
— A może być, kiedy było. Ho! Nasz pan miłościwy to nie tylko był mądry König, ale i mądry Kunstmeister. Inne królowie, kiedy się sfatygują, to wyprawiają sobie turniery, szlichtady i różne lusztyki. A król Zygmunt nie — jeno siadał wonczas do warsztatu i dłubał sobie we złocie albo srybrze to kubeczki, to łańcuchy, to monstrancyje, i to nie dla żartu, ale rzeczy fein, coby się ich i prawyMeister nie powstydał. Owóż jednego dnia przyszła mu takowa chęć, aby sobie zrobić Trinkbecher z czystego bernsztejnu, jeno nie wiedział, skąd wziąć tej substancji ani jak to się robi? Kazał tedy pisać do mnie, abym ja mu przysłał kawały, jakie mam najlepsze, i takoż w piśmie zapytował o nasze niektóre majsterskie sekreta. Jam tedy posłał i z sekretów onych się spuścił, jako wierny sługa i poddany.
— I cóż król, zrobił ten kielich?
— Gadali mi panowie, co płynęli ode Warszawy, że zrobił i że tam wygrawował swój osobisty konterfekt. Mówili przy tym, że i moim sekretom był rad.
— Fiu! Fiu! To wasze, panie konsul, w korespondencjach z królami! Felicytuję!
I pan Kazimierz spojrzał na niego innymi oczyma, i odtąd zaczął go tytułować już nie „panem kupcem” ani „majstrem”, ale „panem konsulem” (bo tak u nas niekiedy z rzymska chrzczono rajców, którzy byli niezmiernie radzi owej nazwie).
— Co też to tych precjozów tutaj! — mówił, oglądając się dokoła. — Jakem żyw, jeszczem nigdy tego cudownego electrum tyle na raz nie widział. Czy i w tej szafie takoż?
— Oho! Abo to tylko w tej szafie? I abo to tylko w tej komorze? Ja na każdym sztoku mam izbę pełną tego i cały strych takoż pełen.
— Nie może być! Nie uwierzę, chyba że obaczę. Pokaż mi waszeć wszystko bez ekscepcyji. Ja już może nigdy tu w Gdańsku nie będę, to niechże per omnia temporanapasę nos i oczy tą pachnącą ambrą.
— Ano, czemu nie? Jeśli Herr oficyjer ciekaw, to pójdziem na górę. Będzie w czym wybierać.
Tu gospodarz zdjął ze ściany klucze i, otworzywszy drzwi komnaty, wypuścił naprzód Kazimierza, który wyszedł, tryumfując w duszy.
„Aha! Postawił ja ci na swoim. Jak poczniem cały dom lustrować, toć przecie nam się ta biała myszka nie wyśliźnie”.
Zaraz w korytarzu widząc owe drzwi, z których posępny młodzieniec wskazywał mu drogę, pan Kazimierz zapytał:
— A tu co? Takoż skarbczyk?
— Nie, to warsztat.
I kupiec otworzył drzwi do izby wąskiej a głębokiej: rozciągała się ona ponad kuchnią i dwa jej okna również wychodziły na mroczny dziedzińczyk. Ściany były nagie, pod ścianami ciągnęły się stoły z prostych desek. Przy stołach pracowały zamorusane chłopaki.
— Oni — mówił kupiec — obrabiają z grubego; ja dopiero potem biorę do forszneidunku.
— A oto — rzekł, wskazując na młodego człowieka o posępnej twarzy, który stał pod oknem — oto mój Altgeselle, człek tęgi, Kornelius Storm. Z Ollendrów on, z narodu pracowitego. Będzie to kiedyś także Meister, jeno musi jeszcze dobrze fałdów przysiedzieć.
Kornelius pokłonił się, a potem powiedział:
— Herr Meister, była tu frajlein Hedwiga i pytała o pana majstra.
— Nic pilnego. Ta fryga musi co godzina cały dom obieżeć. Niech sobie czeka. Teraz mam gościa, i to rarytnego, takiego, co nie tylko na rzemieśle wojennym, ale i na wszelakim innym się zna.
Tak to nasz kawaler prędko potrafił zawojować pana rajcę.
Gdy wrócili do korytarza i zaczęli wchodzić na schody, Kazimierzowi błysnął znowu nad poręczą jakiś krążek biały, jakby kreza. Jednakże u wierzchu nie znalazł nikogo.
Rozkład wszystkich piąter był jednakowy: wszędzie tylko dwa, niezmiernie długie, przeciwległe sobie pokoje rozdzielone korytarzem, przez który przebijała się śruba schodowa. Korytarz taki, biegnąc w poprzek domu, nie mógł posiadać właściwych okien; czasem jednak na wspanialszych piętrach — jak tu na przykład — był nieco rozświecony przez otwory wycięte w wewnętrznych ścianach, a które od strony pokoju zasuwano wedle woli ruchomą deszczułką.
Na drugim piętrze, w komnacie od ulicy, stały znowu szafy ogromne, ale już skromniejsze, a w nich znowu krocie przedmiotów bursztynowych, ale już mniej kosztownych. I te jednak były prześliczne i Kazimierz zaczął już na dobre targować pewien kubeczek z godłami rycerskimi, co wedle słów jego: „przydałby się dla pana oćca jak ulał”. Przed końcem targu wszakże oświadczył, że „musi jeszcze wziąć na medytację i że tu grzech coś rezolwować, dopóki się nie zlustrowało wszystkiego”.
Wrócili więc na korytarz, gdzie kupiec sam wskazał drzwi przeciwne, mówiąc:
— To mój Schlafzimmer.
I wprowadził gościa do komnaty cudniejszej niżeli wszystkie inne. Wprawdzie okna jej wychodziły na dziedzińczyk, ale tu już przy większym wyniesieniu światło było mocniejsze i skrawek lazurowego nieba rysował się za szybkami. Zresztą, kto by tu miał ochotę patrzeć na resztę świata? Każdy wolał patrzeć wkoło siebie. Było na co. Nogi grzęzły w pstrokatym smyrneńskim dywanie. U drzwi i okien wisiały chodzące na kółkach mięsiste zapony, tak zwane huisverts, gdzie były wyszyte w tkaninie rozmaite obrazy, przeważnie zielone, bo wzięte najczęściej z życia myśliwskiego. Na murach, w ogromnych dębowych obramowaniach, rozpinały się sztywne, flamandzkie kobierce, a na nich też ogromne wytkane obrazy z figurami rycerzy, pięknych dam i bogów. Poniżej stały nie tylko szafy gdańskie, ale i śliczne szafeczki toruńskie wykładane mozaiką z drzewa, którego słoje tworzyły najuczeńsze rysunki. Były i stoły, i krzesła, i półeczki o wyrzynanych brzegach, o skręcanych nogach. A na tych stołach i półkach różne rzeczy ciekawe: tu srebrny półmisek z dzbanem, ówdzie Biblia w cudownej oprawie z emaliami, a wszędzie pełno tych pękatych fajansów delftyjskich, których tło białe jest nażyłkowane błękitnymi albo czerwonymi wzorkami. Było też dużo i fraszek niewieścich. Z boku, nad wszystkim królujący, piętrzył się pod ścianą wspaniały pawilon, po trzech stronach zasunięty złoto-zieloną makatą z Arrasu.
Pan Kazimierz rozglądał się, kręcił głową i mówił:
— Proszę! Proszę! Waszecina kamieniczka druga królowa Bona. A toż ona sumy neapolitańskie połknęła.
Kupiec zaś powzdychiwał i powtarzał:
— Cóż, kiedy pustki. Tu przez dwadzieścia lat gospodarowała moja biedna Dorotea.
Kazimierz, spostrzegłszy w tej chwili klęcznik z bursztynową figurą Matki Boskiej, zdziwił się i zapytał:
— A toć to chyba nie była dysydentka , kiedy widzę tu takie świętości?
— A nie — odparł z przekąsem gospodarz. — Katoliczka była, i zażarta. Dobrze mi dojadła swoim wiecznym śledziem i litaniami.
— Rememoruję waści, że i ja katolik, i praw.
Gospodarz odpowiedział półszyderczo:
— Pokornie waszą miłość przepraszam. Ale my tu we Gdańsku nie owijamy tej rzeczy w bawełnę, jako kto wierzy, tak i gada. U nas tak.
Potem, znów nastroiwszy smutny wyraz twarzy, utyskiwał:
— Otóż ja tutaj od roków dwóch i więcej mizerny pustelnik. Ale — dodał z tajemniczym uśmiechem — niedługo już tego będzie… Nie ma Lei, to się znajdzie Rachelka.
Po czym wyprowadził gościa, który tymczasem klął w duchu:
„A ty paskudny heretyku! Nie dość, że nie respektujesz postnego śledzia, jeszcze tej panniusi chcesz napędzić macochę? Boć ta frajlein Hedwiga musi być jego dziewka, tak mi się precz widzi”.
Trzecie schody były już dużo węższe i mniej ozdobne, a w korytarzu, pozbawionym ściennych wyględów, panowały takie ciemności, że Kazimierz nie mógł dopatrzyć żadnej krezy. Zdawało mu się wprawdzie, że słyszy jakieś szmery, ale musiało się to tylko zdawać, bo na trzecim piętrze nie znalazł nikogo.
Tu kupiec pokazał mu od ulicy komorę o ścianach nagich, gdzie stały szafy ogromne, ale proste, a w nich nic, tylko tysiące i miliony bursztynowych paciorków; jedne już nanizane w rzędy i różańce, inne luźno zsypane do szufladek; tu grubsze, jakby przezroczyste orzeszki, tam drobne, jakby złote krupy.
Białogłowa byłaby godzinami całymi przebierała w tych perłach; dla oficera niewielka była tu zabawa. Prędko się też stąd wyniósł, a widząc, jak otwarcie gospodarz mu wszystko pokazuje, sam przystąpił do drzwi przeciwnych i już ujął za klamkę, aliści tu właśnie śmiałość jego nie w porę wypadła; mistrz Johann przyskoczył zaperzony, przytrzymał jego rękę i zawołał:
— O, tu nie można! Tu Frauzimmer.
Kazimierz cofnął się, z pańską uprzejmością przepraszając:
— Ekskuzuj waszeć ignorancję. Anim wiedział, co tu za sanktuarium. Tu pewnie żywie panna Hedwiga, waszecina dziewka?
Mówił tak, chcąc nareszcie się dowiedzieć, kim jest naprawdę owa „frajlein”. Ale jego dyplomacja na nic się nie zdała; kupiec nachmurzony wcale nie odpowiedział. Natomiast wskazał na nowe schody i rzekł niechętnie:
— Teraz już tylko strych. Czy wasza miłość jeszcze ciekaw? Tam już nic nie trzymam, jeno bernsztejn surowy, a wysoko iść.
— Co, wysoko? A toć właśnie w to mi graj! — zawołał Kazimierz. — Jać-em jeszcze niedawno latał jak opętaniec po linach i masztach. Bywało, nieraz pół dnia siedzę w bocianim gnieździe. Im wyżej, tym człeku weselej.
Mówiąc to, puścił się co żywo na schody istotnie drabiniaste. Musiał się tam w ciemnościach ktoś ukrywać, bo tuż przed nim zatupotały jakieś nóżki, a przy tym dały się słyszeć tak mocne szelesty, że nawet zasapany pan majster zaczął głowę zadzierać i pytać niespokojnie:
— Co tutaj tak fiuka? Czy Hedwich znowu sobie kota chowa? Ta dziewczyna zawdy coś musi wymyślić.
A Kazimierz śmiał się w duchu i szeptał sobie:
„Głupiś asan. To nie kot umyka, jeno mysz, a jeśli kto tutaj kota personifikuje, to chyba ja, co się za nią upędzam po całej twojej chałupie”.
Strych był także na dwie części rozgrodzony, ale tylko lekkim przepierzeniem. Tu i tam stały ogromne skrzynie zamknięte na kłódki.
Nie wszystkie jednak znalazły się w porządku. Gospodarz, zajrzawszy do tylnej przegrody, chwycił się za głowę i jął krzyczeć:
— Herr Jesu! Paka roztworzona! Już tu znowu któryś chłopak mi plądrował.
I klnąc półgłosem (ale na ten raz już w czystej niemiecczyźnie), zaczął najprzód zamykać wieko, potem szukać zarzuconej kłódki.
Tymczasem pan Kazimierz zajrzał do drugiej przegrody, gdzie świeciło niewielkie, okrągłe okienko, i tam, o radości! dostrzegł na koniec swoją „aparycję”.
Stała ona w najciemniejszym kąciku; szczuplutka, niebieska i cała wystraszona, jakby chochlik domowy, którego czarnoksiężnik uwięził w zaklętym kółku.
Pan Kazimierz grzecznie się zbliżył, zdjął czapkę i z pięknym ukłonem rzekł:
— Po raz wtóry składam wacpannie moją rewerencję.
Zarumieniła się i dygnęła.
On zaś ciągnął dalej:
— A czemuś to wacpanna nie chciała mi się kłaniać, kiedym był na dole?
Panienka, której szybko wracała przytomność, wyskoczyła z ciemnego narożnika i odparła, figlarnie przechylając główkę:
— A czemuś to wacpan kłaniał się takowej, której nie znasz?
— Boś wacpanna patrzyła na mnie.
— Albo to prawda? Jam patrzyła za tym weselem, co ciągnęło mimo naszego domu.
— Teraz ja znowu powiem: abo to prawda? Nie mogłaś wacpanna patrzeć za tym weselem, kiedy już było na trzeciej ulicy.
— Tam z dołu już go nikt nie widział, ale jam jeszcze widziała. Stąd widać dziesięcioro ulic. Przyjrzyj no się jeno wacpan, a dasz wiarę.
Kazimierz wetknął głowę w okienko.
— A prawda. Co tu tego widać! Ulic, domostw, kieby cacek na stole. Ale co mi tam po tym, wolę z wacpanną gadać. Ładne było wesele? Co?
— Ach! Jam jeno sobie myślała, daj mi, Boże, nosić taką suknię na moim weselu.
— A to dziw, jak Pan Bóg te same akurat chęci nam zsyła! Bom i ja sobie myślał: „Niech no się tylko żenię, a moja panna musi mieć punkt w punkt podobniusieńkie obleczenie”.
— To winszuję onej pannie.
— Czego? Takowego męża?
— Nie, takowego płaszcza i ukoronowania.
Zaczęli się śmiać i było im bardzo wesoło, kiedy nagle na tę wesołość spadła chmura: mistrz Johann zajrzał do przegrody i mocno brwi naciągnął.
— Co ty tu robisz, Hedwich?
— Ja? Ja tu przyszłam, aby się popatrzeć na ono przecudne wesele. A dobrodziej widział?
— A widziałem ci! — odrzekł z pogardliwym wzruszeniem ramion. — Jakoż nie miałem wstać i pojrzeć, kiedy szli z takimi piszczkami, coby i umarłych pobudzili? Widno jakieś uparte katoliki po staremu święciły swój sakrament.
— Aha! — rzekł Kazimierz. — Więc to były gody wedle starego obyczaju?
— A tak. U nas w Gdańsku dawniej wszelka panna młoda musiała się tak wycudaczyć. Ale jak przyszła nasza wiara, tak i zdmuchnęła te błazeństwa. Bo i do czego to podobne przebrać jakąś Mädchen za królowę, kiedy ona właśnie ma wiedzieć, że nie będzie w domu królową, jeno pierwszą sługą swego męża?
— A wszelako — rzekła, przymilając się panna Hedwiga — jak będzie mój szlub, to ja się tak przebiorę. Dobrodziej pozwoli? Ej, pozwoli!
— Nie pozwolę — odparł twardo. Ale widząc, jak panienka zmartwione oczy spuszcza i już do nich fartuszek przytyka, zmiękł nagle.
— No, no, nie lamentuj, Hedwich! Obaczym jeszcze. A teraz lepiej zejdź do kuchni, pomyśl, co już niedługo czas na mój podwieczorek. Zastaw mi go na beischlagu.
Panienka potoczyła wkoło wzrokiem zasmuconym; widocznie żal jej było stąd odchodzić. Jednakże krótko się wahała; jeden dyg, drugi dyg i zaczęła zlatywać po schodkach z takim chrzęstem sukni, jakby wicher się tam zakręcił.
— A to się Panu Bogu stworzenie udało! — zawołał pan Kazimierz. — Nie dziewka, jeno marcypan. Musi w domu pana konsula być konkurentów huk?
Pan konsul najeżył się jak puchacz i, z ukosa patrząc na młodzieńca, odpowiedział:
— U mnie w domu niepotrzebne konkurenty, bo dla Hedwigi mąż już obmyślony.
Panu Kazimierzowi nie podobała się ta wiadomość.
— Czy tak? — rzekł z przekąsem. — I cóż to za jeden ów obmyślony feniks? Czy także gatunku kupieckiego?
— Tak, mości kawalerze, i to najlepszego, bo to ja sam.
— W imię Ojca i Syna… Jakoż to może być? A mnie się przywidziało, że to waścina córka?
— No, niby tak… Ona respektuje mnie jak oćca, ale ja nie żaden dla niej ociec ani ona mi żadna córka. To dziecko wzięte z litości na wychówek.
Pan Kazimierz krzywo się spojrzał i przez zęby wycedził:
— Hm! Piękny to chrześcijański uczynek, jeno go sobie waść sowicie własnymi rękoma płacisz.
— Co chcesz, mości oficyjerze? Odbierać swoje długi nie żaden kryminał. Wychowała się ta dziewka moim sumptem i fatygą, niechże mi za to wszystko jako żona odsłuży. No i co jej za krzywda? Będzie panią, jakich niewiele w Gdańsku.
— Prawda i to… in articulo fortuny jest racja, ale zresztą… Ha, może jej właśnie te luksusy do gustu? Pewnie to jaka mizerna sierotka?
Tu kupiec odparł dość wyniośle:
— Nie wiem ja, czy mizerna, i nie wiem, czy sierota. Może jaka wojewodzianka? Może jest u was jakowyś wielki pan, co by oddał całe swoje senatorstwo za odzyskanie tej dziewki? Jeno nie wie, że ona u mnie, a ja nie wiem, gdzie jego szukać.
— Co waść gadasz? Jak Boga kocham, nic a nic nie rozumiem.
— A bo to cała historia… To jest dziewczynina odbita z jasyru. Naszli my ją na rynku lwowskim.
— Jezus Maria! Józefie święty! I kiedyż to było? Temu lat piętnaście? Po wiktorii pana Koniecpolskiego pod Martynowem?
— A tak! Właśnie wonczas. Ale jakżeś to waszmość utrafił tak richtig w datę?
— Abo i ja wtedy byłem, jako małe chłopię, zabrany w ten jasyr! I to jeszcze z siostrą niedużą. I mnie ojciec i matka naleźli na rynku lwowskim, ale onej siostrzyczki już nie odnaleźli. Przepadła jak kamień w wodę! A może ta panna Hedwiga to akurat ona? Co my jej się naszukali po świecie! Co my przetrzęśli miast i wsiów! I nic!… A teraz oto… Ach, może to sam Pan Bóg mnie tu nagnał? A toż by się pan ociec radował! Oj, czemu też to pani matka nie doczekała tej godziny!
I chwycił się za skronie. A tymczasem kupiec zdumiały podnosił ręce i powtarzał:
— Herr Gott!Herr Gott! A to naprawdę byłby cudowny casus.
Obaj od wzruszenia zamilkli.
Nagle Kazimierz zaczął go trząść za ramię.
— Ależ gadaj waść wszystko, co wiesz o tej dziewce! Niechże ja wysonduję, czy to Krysia, czy nie Krysia? Gadaj, bo mnie już emocja zadławia.
— Za pozwoleniem… — stęknął kupiec, wysuwając się spod żelaznej ręki wojskowego. — Zaraz… opowiem wszystko dokumentnie, jeno tu na strychu jakoś nam nieglaźno. Może zejdziemy do komory? Albo jeszcze lepiej na beischlag? Już dzień roboczy skończony, ja zawdy sobie wieczorem na chłodku siaduję, tam będzie nam najlepiej poszprechować.
— Gdzie chcesz, panie radny, chociaby i w lochu, jeno mi zdejm ten kamień z serca.
I zaczęli co prędzej schodzić.
Kupiec jednak, mimo „emocji”, zajrzał jeszcze do każdej komnaty, aby się przekonać, czy wszystkie szafy dobrze pozamykane, a potem wpadł i do warsztatu dla sprawdzenia roboty dziennej.
Tymczasem pan Kazimierz zbiegał.
Już ledwie kilka stopni miał do zejścia, gdy spostrzegł w sieni brzeg niebieskiej sukni wystający z otwartych drzwi kuchennych i usłyszał głos panny Hedwigi, która mówiła z uniesieniem:
— Ach, Mina! Mina! Co to za kawaler! Jeszczem jak żyję takiego nie widziała! A toć to anioł z nieba!
— E! Co mi za anioł z wąsami? — sarknęła w głębi kuchni Wilhelmina. — I taki na gębie osmalony, jakby z diabłami w piekle przy smole kucharował.
— Ach, nie gadaj tak, Mina… Powiadam ci, anioł. A jaki galant w dyskursie! Bo przyszło i do dyskursu. Ja chciałam jeno mu się przypatrzeć, więc wyleciałam na schody. A tu on z dobrodziejem zaczyna iść na górę. Więc ja, hyc, uciekam. A oni precz coraz wyżej, aż pod dach. Jak mnie tam przyparli do ściany, tak już i nie było gdzie uciekać. Ale się fortunnie stało. Gadał mi takie śliczne rzeczy… na ten przykład, że jak ja co pomyślę, to zaraz i on musi to samo pomyślić.
Tu Wilhelmina zaśmiała się i rzekła:
— Ej, żeby to tak był Freibitter, a porwał na swoją freigatkę, toby panienka z nim pojachała na morze, co?
— Ojoj! Na koniec świata! Do Indyjanów, do Ameryków, gdzie by jeno chciał.
Tu okręciła się na wysokim trzewiczku i nagle, spostrzegłszy Kazimierza schodzącego z ostatnich stopni, cała stanęła w ogniu.
On wpatrywał się w nią dość długo, ale tym razem poważnie i ująwszy jej rękę, zapytał:
— Powiedz mi, wacpanna, ile tobie latek?
— Na siedemnasty.
Uderzył się w czoło, szepnął:
— Owóż tedy, nie!
Po czym rękę jej przycisnął do piersi i znowuż owinął ją spojrzeniem, ale na ten raz już ognistym.
W tej chwili załopotało po schodach ciężkie zstępowanie pana majstra. Panienka furknęła do kuchni. Kazimierz zaś raz jeszcze przeciągnął ręką po czole i szepnął:
— Nie, to nie Krysia. Krysia miała cztery lata, jak nas wzięli, toby już teraz miała kole dwudziestki. A może ta dziewka kłamie? Ej, chyba nie. Młodziusie to. Ja bym na oko i piętnastki jej nie dał. A przy tym i włos jenszy, i buzia. Tamta była kieby Cyganeczka. Ach nie, to nie Krysia. Już ona nigdy się nie najdzie!
I westchnął.
Jednak smętność nie przylegała na długo do jego zuchowatej duszy. Więc zaraz się uśmiechnął i dokończył:
— Że nie siostra, to nie. Ale staremu się nie przyznam. Niech sobie myśli, że siostra. Łacniej mnie będzie w domu cierpiał. I ona łacniej przyjdzie do konfidencji.
Właśnie majster Johann go zachodził i, drzwi otworzywszy, z pięknym ukłonem przeprowadzał.
— Proszę waszą miłość na beischlag. Hej! Słyszysz tam, Hedwich? Przynaszaj nam tu kufle!
Na tarasie, wzdłuż kraty, pomiędzy zielenią biegły dębowe ławy o rzezanych oparciach. W pośrodku wznosił się stół okrągły, raz na zawsze już wmurowany i wyrżnięty z tegoż samego szarego granitu, co i olbrzymie przedgankowe kule.
Gdy siedli, majster Johann obejrzał się po ziółkach, które dokoła pachniały z doniczek, urwał listek i, ssąc go w miękkich wargach, zaczął powoli mówić:
— Niewieleć ja wiem, ale i to jest coś. Owóż trzeba zacząć od tej biednej Dorotei. Moja żona była spod Przemyśla…
— A! To z moich stron — podchwycił pan Kazimierz. — Ale, cóż u Boga, na jakiż manier nasza przemyślanka tutaj się waszeci napatoczyła?
— Nie tu, jeno tam. Trza wiedzieć waszmości, że my, wielkie kupce gdańskie, mamy dużo konszachtów z Leopolem, bo tamtędy droga na handel z Lewantem. Ja teraz to tam tylko wyprawuję agenty, ale za młodych lat nieraz, bywało, jadę sam. Tam właśnie wlazła mi Dorotea w oczy.
— A gładka była?
— A juści, to już keine gadanie. A po co by ja ją wziął? Jam tu mógł dostać bogatej, ho, ho! I jak jeszcze! Ale dla mnie zawdy co schöne, to kunsztem pachniało. Gładka była. To jedno też tylko miała. Ha no, była i dosyć dobra, acz — jak to zawdy wasze niewiasty — trocha za harda. Przy tym nie dała mi nijakiej konsolacji. Ale była uczona; czytać, pisać ani się zająknęła, powiedam waszmości, moje standbuchy to tak trzymała jakoby rathauzowysecretarius. Cóż, kiedy w domu Deserta Arabia! Mnie to było ciężko, a już ona to dzień i noc lamentowała za kinderkiem. Tak zeszło z jakie pięć lat. A właśnie umarł jej Vater. Dużo to narobiło nam gomonu. Dorotea nie wychodziła ze łzów, a jam był zły, bo miała dwie sióstr za mężami, a te miłe szwagry chciały nas okpić. Fortunka po tym oćcu i tak mała na śmiech, a oni jeszcze chcą i to rozdrapać. Żona precz gadała: „Oj, żebym ja tam była, tobym nie dała ciebie skrzywdzić”. A jam widział, że jej się chce w swoje strony i że jej się chce jeszcze starą matkę obaczyć i w tym frasunku ją zrekonfortować. A sam wonczas nie mogłem jachać. Ale właśnie tam jachał mój brat Michael. Możeś wasza miłość słyszał o Michaelu Schultzu?
— Tak, coś… To był morski człek?
— Ale gdzież tam! Nigdy. To był sławny majster od zegarów; taki sławny, co nie tylko w całej Hanzie miał reputację, ale i cesarz Rudolf bierał od niego horologia, i z Paryża o nie pisano.
— Więc ten brat miał jachać do Lwowa?
— Ja. Teraz ja mówię: „Dorotea, pojedź ty z Michaelem, obaczysz jeszcze starą matkę i siostrom się nie dasz odrwić”. A ona całuje mię po rękach. Tandem pojachali. A tu w jaki miesiąc potem straszne rzeczy gadają ludzie: jako tam wpadli Tatarowie i pod Leopolem już plądrują. Tedy ja drżę o brata i także też o moją Doroteą. A tu po jakich dwóch miesiącach są! Wracają zdrowi, żona przywozi trochę geldu po oćcu i w dodatku co jeszcze? Małego kinderka.
— O! Proszę!
— Cóż, kiedy nie swoje to było dziecko, jeno znajdek. A w takich okrutnych imprezach nalezione, co i trudno uwierzyć, i ja też babskiemu gadaniu mało bym dał wiary, ale Michael tam był okulatem, a ten zawdy prawdę mawiał. Owóż tedy prawili tak we dwoje, co Tatarowie, rozlatawszy się po kraju, nie łapali prawie nijakiego niewolnika, jeno samych dzieciów.
— A tak, prawdę wam brat powiedział, oni na to najbardziej łase, bo to ze starego już niełacno uczynić poganina, a z dzieci to zaraz narobią sobie Turków i Tatarów i jeszcze potem to biedactwo bije się za wiarę Mahometa, i to z takim zawziątkiem, jak żaden rodzony Turczyn. Zwyczajnie, zaprzaniec. Niechże będzie pochwalony Majestat Boski, że mnie na podobną infamię nie przyszło, a już mi było bliziusio, boć ja już piszczałem w ich ręku i nigdy pono jeszcze tyle tego maleństwa nie trzymali w garści.
— Otóż to właśnie i mnie tak prawił Michael, co jeszcze, póka świat światem, nie nabrano tyle dzieciarni w jasyr; to — prawił — nie na sta ni na tysiączki, ale na dziesiątki tysiąców; jak fury z onymi jeńczykami zaczęły ciągnąć za ordą, to ciągnęły całkie trzy mile niemieckie. — To — prawił — była czysta wojna antykinderna. Owóż kiedy ten wielki generalissimus Koniecpolski rozbił ich na trzaski, tak tedy po wiktorii patrzy, a tu owe trzy mile pełne fur z dzieciaszkami. Co tu z tym robić? Jedne zaraz na miejscu pobrały to oćce, to bracia, co kto swego znalazł. A resztę zawieźli do Leopola i tam na rynku tak wystawili jakoby w jarmarcznej budzie. Tam tedy zjeżdżały się matki różne, każda swego maleństwa szukała, a co nie nalazło ni matki, ni oćca, to poczciwe mieszczki leopolskie rozebrały pomiędzy siebie. A co to tam były za lamenty i jubilacje, ci się po znają, owi swego nie znajdują — tu się ściskają, tam płaczą — to jakoby Sądny Dzień.
— Komu to waszeć mówisz? Wszak ci ja tam był — i sprawiedliwie gadacie, co Sądny Dzień, bo iście wszyscy my zmartwychwstawali i jedni szli do raju, do rodziców, a drudzy niekoniecznie do raju, boć to tam niejedno pańskie dziecko poszło na nędzę do chałupy abo i z ran zmarniało, nim je swoi odszukali.
— A tak, właśnie; i wiele było i takich, co się nikt o nich nie spytał, nie wiem, z jakowej tam racji, czy że im Tatarowie ubili familię, czy że na czas nie zdążyła z szukaniem. Owóż tedy moja Dorotea, słysząc wielkie cuda o tej niesłychanej tragedii, wybrała się takoż z Michaelem na rynek. Poszli jeno tak, byle się napatrzeć, aleć jak obaczyła tyle tego maleństwa, ona, co się kochała w dzieciach, tak zara serce jej spłynęło dezolacją i afektem, a kiedy jeszcze widziała, jak mieszczki leopolskie rozbierają między siebie sierotki, tak sobie — powieda — zara pomyślała: „A toć mię Pan Bóg na to właśnie tu przysłał, abym i ja tu sobie wybrała pociechę”. A było w czym wybierać, jeno kłopot, co brać? Bo i to ładne, i to gładkie, a wszystko nieszczęśliwe. Wszelako najbardziej wpadło jej w oko to, co było najmniejsze, niemowlę malusie, co piszczało tam na słomie — tak powieda — jakby ten vogelek, co go złe chłopcy z gniazda precz wytrzęsły. Niewiasty po kolei to lulały, przynosiły temu trochę mleka, ale wziąć nikt nie śmiał; każdy wolał brać starsze, bo to już łatwiejszy odchówek, a to było takie subtelne, że i dotknąć strach, i szatki były na tym bardzo pańskie. Dorotea tedy czekała jeden dzień i drugi dzień, i trzeci, aż obaczy, że ani żadna matka do tej odrobiny się nie przypytuje, ani żadna inna nie przygarnia, tak czwartego dnia zabrała jakby swoje i mnie tu przywiezła.
— I cóż waszeć, ucieszyłeś się?
— Bogać ja się tam ucieszył! Żeby jeszcze chłopiec, to nie powiem, ale żona mi gadała tak: „Jakbym ja wzięła chłopca, tobyś ty go wychowywał na lutra, a jak dziewczynę, to będzie moja dziewka i zrobię z niej dobrą katoliczkę”. I prawda, zrobiła z niej taką zelantkę, jak i sama była. A kiedym jej mówił: „A kto wie, czy i ona nie luterka? Małoż to w Polsce dysydentów? A może nawet z aryjanów”. To ona mi pokazała szkaplerz, co znalazła na szyi dziecka, i to już keine gadanie była racja, bo żaden z naszych nie zawiesi dziecku na szyi takiego bałwochwalskiego amuletu. Nie marszcz się, wasza miłość, każdy gada wedle swojej perswazji. Owóż chciała bardzo, abym i ja miłował tę dziewkę, i nazwała ją Hedwich, że to niby ta święta była Niemka, a swoją drogą jest patronką polskiego narodu. Alem ja długo nie mógł cierpieć owej dziewczyny: bo jak się Dorotea w niej rozpasjonowała, tak już i handbuchy w kąt, i gospodarstwo w kąt, i pan mąż w kąt, nic, tylko Hedwich i Hedwich. A jak dziewka podrosła, tak jeszcze gorzej, bo com ja miał jedną katoliczkę w domu, to teraz dwie, a nie wiadomo, która większa zelantka. A jak mi zaczęły sprowadzać a to dominikanów, a to takich, a to siakich mnichów, tak i minister już nie chciał do mnie przychodzić na kunsztyczekbieru. Fukałem, krzyczałem, aleć one zawsze postawiły na swoim, bo to były obie takie łasiwe, że i diabeł dałby się zawojować. Zwyczajnie, polnische Frau.
— I kiedyż to waszeć postrzegłeś, że jednak ta panna Hedwiga warta miłowania?
— Póki Dorotea żyła, tom ja ją zawdy miał za małe i liche dziecko; dopiero jak żony zabrakło, jak ta zaczęła mi usługować a nadskakować jak rodzonemu oćcu, tak na koniec i postrzegłem, że to bestyjka cudna, bo i buzia gładka, i włos jakby z bernsztejnu, i pańska maniera, i serce pełne rekognoscencji, zgoła gdyby nie ta żarliwość wedle wiary, toby na świecie nie było lepszej dla mnie żony.
— I nie boisz się wasze owej żarliwości?
— Ba! Poradziłem z jedną, poradzę i z drugą. A to tym łacniej, że tu mam niby i ojcowską władzę. Kto to wie jeszcze, jak to tam dalej będzie? Abom to ja raz widział największe fanatyczki, co jak poszły za lutrów, tak się i nawróciły?
— O! Tego bym nie radził waszeci, bo nużby się znalazła jej familia, toby z waści duszę wywlekła.
— Ja też nie myślę gwałtów robić, jeno tak sobie mówię: będzie chciała do nas przystać, ano to chwała Bogu — a nie będzie chciała, to i bez tego gładka. Co mi tam u niewiasty doktorskie dysputy? Byle ją na gębie Pan Bóg pobłogosławił, to już i dość dla niej mądrości.
W tej chwili drzwi domu z wewnątrz się rozwarły i wyszedł z nich nieśmiało Kornelius już bez czeladniczego fartucha, z holenderska ciemno przybrany, z czystą krezą i włosem porządnie przygładzonym.
Stanąwszy bokiem na progu, ręką przytrzymywał za sobą drzwi rozwarte dla przepuszczenia Hedwigi, która z głębi sieni nadchodziła czy raczej nadpływała, z tą wyprostowaną, niby łabędzią postawą, jaką przybiera osoba niosąca w obu rękach coś ciężkiego. Hedwiga niosła tacę krągławą, z hebanu kunsztownie wytoczoną, a na niej dzban i kilka wysokich szklenic. Wszystkie te naczynia, opatrzone srebrnymi pokrywami, były ze szkła ciemnozielonego; na tym tle krotochwilny jakiś artysta pomalował figurki osobliwych garbusków o czapkach uszatych, o strojach pstrokatych, jakoweś karły, koboldy czy też błazny, którym z ust wywijały się wstęgi zapisane niemieckimi konceptami. Wyżej garbuski zupełnie takież same, tylko już ze srebra wyrobione, goniły się w pociesznych skokach, tworząc przy kuflach srebrne ucha i kłębiąc się na pokrywach jak gdyby w poplątane guzy. Oprócz dzbanka i kufli był jeszcze i chiński talerzyk, a na nim, w małą szychtę ułożone, majaczyły złotawe krajanki toruńskiego piernika.
Na ten widok pan Kazimierz zerwał się i skoczył po rycersku, ażeby z rąk panieńskich odebrać tak niewygodny ciężar, na co znów panienka nie chciała pozwolić. W tym certowaniu się wzajemnym szklenice już zaczęły dzwonić i tylko dzięki obustronnej zgrabności taca bez szwanku dojechała do stołu.
Mistrz Johann ruszał nieznacznie ramionami, na koniec ozwał się:
— Po co też to wasza miłość czynisz sobie subiekcję? Dziewki rzecz usługować mężom.
— A jakże waszeć chcesz, abym nie ulżył fatygi mojej pannie siostrze?
— A co? Jak ona się uciesznie patrzy?! — zawołał majster, widząc zdumienie, z jakim Hedwiga spojrzała na pana Kazimierza.
— Słyszysz, Hedwich? Ten kawaler mi tu właśnie rozpowiada, że i on także był w tym samym kinderkowym jasyrze, co i ty, i że tam zgubił jakąś małą siostrzyczkę, i że całe życie jej szuka, i że to może ty właśnie jesteś oną siostrą?
— Jezu miłosierny! — zawołała, składając ręce jakby do modlitwy. — Więc na koniec końców mogłabym wiedzieć, co ja za jedna, i to właśnie waszmość…
Tu nie dokończyła i tylko ze złożonymi wciąż rękoma podniosła oczy na młodzieńca.
On wpatrzył się w nią przenikliwie, chcąc wyczytać z jej twarzy, jakie wrażenie ta wiadomość na niej uczyni.
W pierwszej chwili nic nie dostrzegł oprócz dziecięcego zdumienia. Ale co dostrzegł wyraźnie, to ponure oczy Korneliusa, które spoza ramienia Hedwigi strzeliły ku niemu niechętnie i podejrzliwie.
Nie podobało mu się to spojrzenie i odpowiedział na nie wzrokiem pełnym wzgardy, która wyraźnie mówiła:
„A ty jakiś mizerny czeladniku, co tobie do mnie, porucznika jego królewskiej mości?”
Hedwiga, wciąż trzymając ręce złożone, zapytała:
— I waszmość masz rodzice? Oćca? Matkę?
— Ach, matki już nie. Ale pan ociec żyw.
Przez ten czas gospodarz nalewał piwo do kufli. Jeden dla gościa, drugi dla siebie, trzeci podał Korneliusowi.
— No, teraz — rzekł — kiedyś już wasza miłość ze mną zatrinkował, raczże nam powiedzieć, jak mamy waszmość tytułować?
— A prawda! — odrzekł, śmiejąc się młodzieniec. — Jam zapomniał się sprezentować z godności, a waszecina dyskrecja wielce, jak widzę, cierpliwa. Owóż tedy jestem Kazimierz Korycki herbu Prus Primo.
Po twarzy pana rajcy przeleciał maleńki cień rozczarowania. Zapewnie spodziewał się jakiegoś słynniejszego nazwiska.
Ale Hedwiga powtarzała z radością:
— Korycki! Korycki! Jak to się wdzięcznie wymawia! Może ja panna Korycka? No, a ten erb, jak on wygląda?
Pan Kazimierz zdjął z palca krwawnikowy sygnet i podając go panience, mówił:
— Patrz wacpanna, tu jest półtora krzyża.
— Aż półtora? Jezu Chryste! Dlaczego?
— Dlatego, że nasze dziady zawdy się za krzyż biły i nieraz też za to krzyż Pański znosiły. Exemplum: święty Stanisław ze Szczepanowa, który tegoż klejnotu, co i my, zażywał.
— Tegoż samego? Czy to może być?
— A tak, nie inaczej. Potem niektóre jeszcze familie pododawały tu kupę różnych emblematów, jakieś kosy, jakieś podkowy, z czego sobie porobiły Prusy Drugie i Trzecie, ale my trzymamy się starego, najlepszego, bo, jak powieda pan miecznik, mój ociec:
Dla żołnirza
Dość jest krzyża.
Panna Hedwiga tymczasem, obracając sygnet na wszystkie strony, mówiła:
— O Jezu kochany! Jakież to nabożne! I jak rychtownie wyrzezane!
Aż nagle posmutniała.
— Wszystko to dobre — rzekła — jeno kto i jako to zweryfikuje, czy ja naprawdę siostra waszmościna?
— Sprawiedliwie wacpanna prawisz. Niełacna to rzecz będzie. Wacpanna nic nie pamiętasz? Nic nam nie przycytujesz?
— O Boże, jakoż ja mam pamiętać, kiedy ze mnie było niemowlę? Aniby ja wiedziała o tej mojej niewoli, żeby pani Dorota i starszy pan Schultz nie byli mi o niej gadali. Kiedym ja słuchała, to jakby gadali nie o mnie, ale o inszej personie.
— A dokumentów też nie macie, wacpaństwo, nijakich?
— A jakoweż dokumenta mogą być? — odparł majster. — Chyba one szatki, co je miała na leopolskim rynku. Chcesz waszmość, to choć to pokażę. Wołać mi tu Minę!
I przywołanej Minie rozkazał, aby przyniosła „kinderkowe” szatki.
— Jest ci — dorzuciła Hedwiga — i ten kochany szkaplirzyk, aleć on nic nie powie.
To mówiąc, spod krezy wyciągnęła szkaplerz mocno już znoszony.
Pan Kazimierz pochwycił skwapliwie ten przedmiot, co przed chwilą spoczywał na jej łonie, i ucałował go z podwojonym nabożeństwem.
— I wacpanna zawdy to nosisz?
— O, zawdy! Już się sznurek przetarł, że ledwie dyszy, ale ja nie kładę nowego, bo to ten sam, uważże wasza miłość, ten sam, co mi tam kładły rodzice pewnie dufający, jako mię ta świętość zasalwuje.
— Aha! I pięknie zasalwowała! — podchwycił szyderczo pan Schultz.
— Aj, nie gadajcie tak, dobrodzieju. Zasalwowała, i jak jeszcze! Wszak cim ja nie ostała u Tatarów, jeno u dobrodzieja chowam się po chrześcijańsku.
Tu pochyliła się do kolan rajcy, a ten, głaszcząc ją po głowie, mówił:
— Ej ty, ty, łasico, ty zawdy umiesz wszystko miodem posmarować!
Widząc tę pieszczotę, chociaż zupełnie ojcowską, pan Kazimierz zacisnął pięści pod stołem i miał ochotę powiedzieć panu majstrowi coś przykrego. Na szczęście w tejże chwili powróciła Mina niosąca piękną szkatułę z drewnianej mozaiki o brązowych listwach i antabach.
— Widzisz waszmość — rzekł gospodarz — jako to moja Dorotea miłowała naszą Hedwich, te nawet oto jej gałganki chowała, niby jakie świętości, w swoim najlepszym sepeciku.
Tu podniósł wieko i pan Kazimierz zobaczył najprzód sukienkę z niebieskiego teletu, naszywaną drabinkami ze złotych pasamonków, obrzeżoną u dołu i u góry sutym namarszczeniem ze złotych koronek, czyli, jak wówczas nazywano, forbotów. Sukienka była długa niby worek, ale maleńkie rozmiary staniczka, drobniutkie otwory na szyjkę i rączki dowodziły, że nosząca je dziecina nie mogła mieć więcej nad sześć do ośmiu miesięcy. Pod sukienką leżała koszulka jeszcze drobniejsza, cała zahaftowana mnóstwem flamandzkich wszywek i obszywek, niegdyś białych, dziś od zleżenia mocno zżółkłych.
Pan Kazimierz, patrząc na te ubiorki, pomyślał sobie:
„No, już teraz wiem dokumentnie, jako to nie jest Krysia, a to dla dwóch racji. Pierwsza racja, że Krysia nigdy by w to nie była wlazła, kiedy już miała w one czasy kole czterech latek. Druga racja, że w naszym szaraczkowym domu nigdy takowych luksusów nie znano. Pani matka sama nie nosiła nijakich forbotów, ni białych, ni złotych, a jeszcze by miała dzieciaki nimi pstrzyć? A toć by jej pan ociec, Boże odpuść, był na skórce forboty wydeseniował. Nie, to nie Krysia, i basta”.
Jednakże pan Kazimierz nie zdradził się z żadnym z tych spostrzeżeń i ani zmrużył oczu, gdy pan rajca, wytrząsając sukienkę, mówił:
— Zbrukana ci ona i nie dziw, przeszła bez łapy tatarskie i bez rynki leopolskie, aleć zawdy widno, jako to z pańskiego domu dziecko, z takiego jak waszmościny, nieprawdaż?
Zagadnięty wywinął się uwagą:
— Ale jakożeś to wacpanna robiła, aby się zmieścić w takowy łątkowy przyodziewek?
A gdy Hedwiga zapytała:
— Powiedz mi waszmość, czy ta siostrzyczka była wonczas taka malutka jak i ja? A może wasza miłość sobie przypomnisz, czy miała takowy przyodziewek?
Odpowiedział wymijająco:
— Juścić, że mała była, to wiem. Ale czy miała takową sukienkę, tego ja wiedzieć nie mogę. Takie kuse chłopię, jakom ja był wonczas, nie baczy na żadne białogłowskie ochędóstwa, jeno za batem i konikiem się ugania. Ale ja powiem wacpaństwu tak: jutro wracam doma. Tedy opowiem wszystko panu miecznikowi…
— Co to za miecznik? — spytał majster.
— Ano mój ociec. Tedy powiem wiernie panu oćcu, a juści on będzie wiedział najlepiej, czy Krysia miała takowe przyodzianie i czy nosiła szkaplirzyk, co jest u dziecka rzecz niebywała i może stanąć za „lico”. Tedy wacpaństwu napiszę, co pan ociec powiedział, a może i sam przywiozę tę odpowieść. Nie miał ci ja już, co prawda, tu powracać, ale dla panny siostry warto jachać i do morza, i nawet za morza.
— Rozumnieś wasza miłość zakonkludował. Tedy, Hedwich, nie masz tu już co robić. Odnieś ten sepecik do Miny i ostań się tam w kuchni, a dopilnuj dla mnie kolacji.
Ale pan Kazimierz okrzyknął się gwałtownie:
— A nie róbże mi waszeć tak okrutnej krzywdy! Wszak ci ja wciąż gadam, jako jutro jadę, niechże dzisia jeszcze nacieszę się panną siostrą.
Hedwiga także, składając ręce, mówiła z przymileniem:
— Ach, dobrodzieju! Tam w kuchni takowy skwar! Jużem ja do kolacji wszyściutko wydysponowała. Pozwól mi tu ostać…
Majster w końcu przystał, choć niechętnie.
— Ha no, to już i ostań, jeno weźże się do roboty, abyś nie siedziała jako ten szyld malowany, co to mówi: „A patrzajcież na mnie!”
Panienka, ucieszona, pobiegła do sieni, skąd wytoczyła na ganek leciuchny, misternie rzeźbiony kołowrotek, a Kornelius przyniósł dla niej zydelek z białego jaworowego drzewa; śliczny to był sprzęcik: na trzech skośnych, kręconych nóżkach, miał deszczułkę z brzegiem wyrzynanym w liście jakby wianek, a z tyłu oparcie wąskie w obsadzie, coraz szersze w górze, całe wzorzysto pokłute w przezrocza, niby wachlarz ze słoniowej kości.
Na tej filigranowej podstawie panienka przysiadła lekko jak ptaszę na gałązce i, błękitnym trzewiczkiem wprawiwszy w ruch warczące koło, zaczęła skręcać długie nitki lnu bladożółtego jak jej włosy.
Przy tej robocie tak cudnie wyglądała, że pan Kazimierz zapatrzył się w nią całymi oczami, całą duszą i zapamiętał się zupełnie.
Już nie wiedział ani gdzie jest, ani kto na niego patrzy, tylko sam patrzył, patrzył i w duszy sobie powtarzał:
„Aparycjo ze złotą nitką, bądźże parką mojego żywota!”
Nagle przypomniał sobie, gdzie i u kogo bawi, odchrząknął, zwrócił głowę do pana rajcy i mówił:
— Przypatrowam się bacznie pannie siostrze, bo chcę sobie zrememorować, do kogo z naszej familii ona posiadła podobieństwo.
Tu z kąta głos Korneliusa odezwał się przekąśliwie:
— Juści nie do waszej miłości.
Majster spojrzał w tamten kąt zdziwiony, chwilkę pomyślał, potem dobrodusznie się roześmiał i mówił:
— Ollender rzadko powie, ale już jak powie, to richtig. Waszmość — bez urazy — wyglądasz jak kruk, a oko waszmościne to jak ten Pharus, co w ciemną noc nad portem dygota. No, a Hedwich to bielusia jakby jagniątko, a oczko jej Vergissmeinnicht. Gdzież tu familia?
— O, za pozwoleniem! — zaprzeczył z wielką powagą pan Kazimierz. — Abo to raz bywa rodzeństwo cale od siebie różne? A wszelako każde z nich podobne do kogoś z antecesorów. Tak i panna Hedwiga… Czekajcie, wacpaństwo, do kogo to ona podobna? A! Już wiem. Jakem był mały, przychadzała do nas jedna moja ciotka. Nie była ci ona już taka młodziusia, ale włos miała żółtawy i oczy jako dwa modre kwiatuszki. Owóż panna Hedwiga kubek w kubek do niej podobniusieńka. O… im więcej patrzę, tym więcej to dopatrowam.
I na rachunek owej żółtowłosej ciotki zaczął znowu i coraz to już śmielej przyglądać się pannie siostrze.
Ta z początku rada była uwadze braterskiej, przy tym i podchlebiał jej taki hołd milczący, bo dobrze czuła, że w tych oczach pała nieopisany zachwyt. Niedługo jednak rotowy ich ogień zaczął ją niepokoić i mieszać; po kilku chwilach myślała, że się skręci. Chcąc przerwać ten urok, co stawał się cierpieniem, sama wróciła do rozmowy. Uśmiechnęła się i rzekła:
— Kto by to myślał, że my już raz tak bliziusio kole siebie byli i może na się patrzali i bez tyle lat nic o tym nie wiedzieli!
— Kędyż to było? — pytał zdziwiony pan Kazimierz.
— Ano tam, na leopolskim rynku. Przypomnij sobie waszmość dobrze, czyś tam nie widział wonczas takiej małej bzdury w niebieskiej szatce i złotych forbotkach?
— Wstydno mi wyznać, aleć takowej panienki nie pamiętam, acz pamiętam wiele innych rzeczy.
— Na ten przykład co?
— Na ten przykład, kiedy nas wieźli, to pamiętam, jako mię jeden Tatarzyn chciał na wozie związać, a jam się mu nie dawał i takem się małymi rękami i nogami bronił, i takem się wściekał, że aż pomogło; bo właśnie tamtędy jechał sam ich wódz, on sławny Kantemir, a obaczywszy, jako się dzieciak broni, zaczął się śmiać, że aż się za boki brał, i coś gadał do mego stróża, a ten zaraz dał mi pokój. Widno, że mu się ten animusz w dziecku podobał, chciał sobie może ze mnie zrobić tęgiego Tatarzyna. Aleć ja, leżąc na wozie, takem sobie medytował: „Kiedy się mnie sam wódz pogański przeląkł, to ja w nocy wstanę i tego Kantemira i wszystkich jego regimentarzy wyduszę, za co mię nasi zara hetmanem okrzykną”.
— A to piękna rzecz, kiedy chłopiec tak eroicznie roi — zauważyła z wysokim zajęciem Hedwiga.
— Byłby ja też pewnie w nocy wylazł i byliby mię jak szczenię ubili, jeno że właśnie tegoż dnia, jeszcze przed nocą, pan Koniecpolski nadciągnął i wszystkich nas wyzwolił, z czego ja nie był bardzo rad, bo już cały mój eroizm na nic się nie przydał. Potem znowu pamiętam, że na onym rynku jakieś tłuste białogłowy posadziły mię na ziemi pod skarpą jakiegoś ogromnego domostwa i kazały mi na głos wywoływać moją godność, aby mię familia łacniej odszukała. Ale wnet pożałowały, bo jakem zaczął krzyczeć: „Jam jest Kazio Korycki! Kazio Korycki!”, tak na całym rynku nikogo jenszego już nie było słychać, jeno Kazia. Tedy mię znów prosiły, abym przycichł, gębę mi łakociami zatykały, a ja nic, jeno się drę i drę, i takem się darł bez calutki dzień, aż mię i znalazło moje biedne matczysko, co już się też wyrwało z pogańskich łyków.
— Jakoż to? Więc i matka była w jasyr wzięta? No, a ta siostrzyczka, kiedyż ją z waszmością rozłączono?
— Od samego początku. Jeden porwał matkę, drugi siostrę, trzeci mnie i wszyscy się rozlecieli na trzy strony, tak że ja z matką dopierom się tam na rynku nalazł, a siostrzyczki już nikt nigdy nie widział ani na pobojowisku, ani na woziech, ani w mieście. Nieraz my tak myśleli, że ją może Tatarzyn, uciekając, ubił, bo to nieraz oni wolą dziecko zarżnąć niżeli żywcem ostawić. A może ten, co ją wiózł, potrafił uciec aż na Krym, boć i tacy byli, co się przed nami salwowali. A może to po prostu jesteś wacpanna?
Tu pan majster, nalewając sobie po raz drugi kufel, otrząsnął się jak po zimnej kąpieli.
— Brrr… Co to za szczęście, że oni tu nie dojeżdżają! Paskudna rzecz taka wojna. Dobrześ waszmość uczynił, kiedyś wybrał służbę na wodzie.
— A ja właśniem się już odprawił od Wodnej Armaty.
— O, szkoda! — zawołała Hedwiga i, oczami zmierzywszy jego postać, mówiła: — Szkoda! Taki śliczny munderunek!
— I ja powiedam: szkoda! Ha no, co robić, kiedy pan ociec każe?
— Dlaczego to?
— Dlatego: było nas trzech braci…
— O! Niceś waszmość nie mówił. To i oni poszli w on jasyr?
— Nie. Oni, jako starsze, już byli żakami u księży we Lwowie. To ich salwowało. Tedy potem jeden poszedł pod chorągiew pancerną, a drugi do haltylierów. Tedy ja widzę, że już mi wzięli i ziemię, i ogień, tedy proszę się pana oćca, aby mi dał iść na wodę, bo to wonczas wszyscy gadali, co to będzie za flota, jakiej świat nie widział, i że król buduje ono warowne miejsce Władysławów. Jam zawdy miłował awantury i takem sobie myślał: „Niech jeno dostanę się na morze, będzie ich w bród”. Pan ociec długo się wzbraniał, aż mię i odpuścił tutaj. Najprzód więc jachałem na okręciech kupieckich; było się tam i siam, widziało się świata kawał, ale awantur mało. Tedy przystałem do Wodnej Armaty. A tu jeszcze gorzej. O batalie niełacno, jeśli się trafi, to jak ślepej kurze ziarno, a służba żmudna i sroga. Już ja tedy myślał wrócić pod flagę kupiecką i jachać do Indiów albo do Ameryki za onym panem Arciszewskim, co tyle o nim gadania, aż tu przychodzi wiadomość, że starszy brat zginął w potrzebie, a w rok później znowu wiadomość: drugi brat ubity — a tu pan ociec pisze do mnie: „Wracajże, mój ty beniaminie, boś mi już jeden ostał się na świecie. Służ, jako chcesz, jeno już na lądzie, abyś choć czasami przyjachał do mnie i w gospodarce był mi sukursem”. Jakoż to nie posłuchać oćca, staruszka samotnego? Wszystkich potracił, naprzód oną Krysię, potem panią matkę, potem dwóch starszych, już nikogo nie ma, jeno mnie.
— I gdzież waszmość się zaciągniesz, do pancernych?
— Owóż nie. Na wodzie człek odwykł od konia, lepiej mi pójść do infanterii. Hetman Zamoyski zawdy kawalerów tak namawiał i gadał, jako to teraz największa siła będzie w infanterzach. Tak to różnie ja się już przegryzował przez życie i, jako widzę, jeszcze przyjdzie przegryzować się na inny manier, a zawdy awantur mało, chyba to może ja dzisia na nią się natknął, daj Boże szczęśliwie.
W tej chwili pan majster, który już sobie nalewał trzeci kufel piwa, chciał i gościowi napełnić szklenicę, ale spostrzegł, że jest ledwie troszkę napoczęta.
— O! — zawołał ze zgorszeniem. — Jaki to waszmość niełaskaw na mój Bier. A paradny Bier, keine gadanie, paradny. Czy nieprawda?
Pan Kazimierz zakłopotany odpowiedział:
— Ano tak… dobry… jeno my na wodzie skąpo zażywamy piwa… to człek i nie przywykł.
Gdy kończył te słowa, Hedwiga się zerwała jakby wicher i wpadłszy do sieni, drzwi za sobą zaparła.
— Co się stało? — zapytał pan Kazimierz.
— A kto ją wie? — odrzekł majster. — Ona nigdy nie może na miejscu spokojnie usiedzieć. A i ty, Kornelius, czego tak stoisz jak ten słup, co drzwi podpiera? Siadajże na swoim Ruhe, Trzeba wiedzieć waszej miłości, jako my tu mamy nasze miejsca na zawdy nominowane. Ja siaduję tu pod złotym oknem i ten kąt zwie się: Vaterstuhl. Moja Dorotea siadywała tuż kole drzwi, aby łacno mogła dopaść kuchni, to my zwali jej ławę „na tymczasem”. Hedwich na swoim zydelku — my gadamy „na skrzydełku”, bo wiecznie lata. No, a tam, po drugiej stronie drzwiów, ten drugi kąt ławy — to Kornelius Ruhe, bo Kornelius tam nic nie gada, jeno siedzi jak mruk i wzdycha za swoim Amsterdamem. A grzeszy chłopak; dziękowałby Panu Bogu, że jest w mieście tak zacnym i sławnym jak nasz Dantzig. Gadaj no, Kornelius, u was tam nie ma takich złoconych i rzezanych domów ani takich beischlagów, co?
— Prawda, panie majster, beischlagów nie ma, aleć za to u nas w Amsterdamie niech jeno człowiek wsadzi w okno głowę, a już cały dycha słonością wiatrów morskich, a tu co? Ani wie, że jest kole morza.
— Gadaj, co chcesz, już ja tam wolę nie mieć słoności w gębie, a dychać naszą aurą, co jest mocna i słodka jakoby Goldwasser. On mi się zawdy chwali ze swymi Amsterdamami, Rotterdamami, Harlemami, a ja powiedam: pierwsze miasto w świecie — Dantzig. Czy nieprawda, powiedz sam waszmość?
Kazimierz się uśmiechnął.
— Żeby nie Kraków, tobym dał waszeci rację.
— Wasza miłość nie byłeś w Amsterdamie? — zapytał Kornelius.
— A byłem. Gdzieżem ci ja nie był? Ze mnie wielki nawigant. Jeno powiedam: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Z tej racji też i waści, panie czeladniku, nie ganię, że chwalisz swoje Amsterdamy. Każda liszka swój ogon chwali. Niechże Amsterdam będzie ogonem wszelakich miast świata.
Kornelius, który słabo jeszcze pochwytywał odcienia polskiej mowy, zamyślił się, nie wiedząc, czy ma na te słowa odpowiedzieć uśmiechem, czy gniewem. W każdym razie czuł większą skłonność do gniewu. Ten gość, choć prawie nieznajomy, był mu od pierwszej chwili niemiłym. Istnieją w ludzkich sercach przeczucia.
Gdy tak sobie nieznacznie docinali, drzwi domu się rozwarły i Hedwiga powróciła, niosąc znowu tacę, nierównie mniejszą niż pierwsza, ale stokroć piękniejszą, całą wyzłocistą. Na tacce stały trzy naczynia, istne pieścidełka sztuki. Nalewka złota w kształcie ptaka, cała emaliami różnobarwnymi pokryta jakby najwytworniejsza kraska. Przy niej stał kielich ze szkła jasnoamarantowego, wyglądający na olbrzymi, wyżłobiony rubin; po jednej stronie był na nim wymalowany król ptaków z rozpostartymi skrzydłami, z koroną u głowy; po drugiej stronie był napis polski: „Na zdrowye!” Między kielichem i nalewką stała na złotej nóżce, mieniąca się stu kolorami opalu, wydrążysta koncha pełna malutkich marcepanów. Pan Kazimierz ze zwykłą zakochanym bystrością zauważył od razu, że wszystkie miały kształt serduszek.
Pan majster spojrzał na Hedwigę z podziwieniem i zapytał półgłosem:
— Kto ci kazał to wszystko tu windować?
Panienka zmieszana odparła:
— Mnie się uwidziało… że sam dobrodziej chciał… Jego miłości nie smakuje nasze piwko i pierniczka ledwie nadkąsił, więc dałam petercymentu… no i tych królewieckich marcypanków… Może będą lepiej do gustu?
— A będą, boś wacpanna wybrała nic, jeno serduszka.
Hedwiga zapłoniła się po same oczy.
— Wszak ci ja mam być siostrą, to winnam waszmości dać serce.
— Biorę tedy serduszko wacpanny.
To mówiąc, włożył do ust marcepanik i smakując w nim z rozkoszą, powtarzał:
— Aj! Co za specjalik! Do śmierci ta słodycz mi ostanie.
Hedwiga tymczasem, pochyliwszy kraskę, ze złotego jej dzioba lała napój gęsty i ciemny, tak że kielich z amarantowego stał się morderowym.
Potem wróciła do kołowrotka. Robota jednak szła niesporo, kółko co chwila stawało, prządka wolała zasłuchiwać się w rozmowie gościa.
Ten, ująwszy kielich, wzniósł „zdrowie panny siostry”, pokosztował i mówił:
— Ono zdrowie chciałbym duszkiem wypić, aleć — jako widzę — nie godzi się takowego nektaru łykać bez konsyderacji. Wyborność.
I powoli popijał, a pijąc, przyglądał się ciekawie naczyniom.
— Co też tu u waszeci precjozów!
— A mam ci tego trocha, bom zawdy adorował wszelakie meisterstücki. Ten kielich to pamięta króla Zygmunta Augusta. Nalewka przyszła mi z miasta italskiego Firency, gdzie są wielkie majstry-złotniki. A ta skorupa na konfekty — patrz jeno waszmość, co tu kolorów lata w oczach: i purpura, i lazur, i złote płatki — to jest morski rarytas, Nautilus.
— Przebóg! Nautilus, o którym jam się tyle naśpiewał! — zawołał pan Kazimierz. — A dajże go tu, panie konsulu, niechże mu się naprzypatrowam. Jam go zawdy był taki ciekaw, żem już nieraz chciał jachać na morza greckie albo indyjańskie, aby tę bestię obaczyć.
— A co to waszmość śpiewasz o tym ślimaku? — pytała Hedwiga.
— To, co imć pan Klonowicz o nim pisze w swoim Flisie. Znasz wacpan tę książkę? Nie? A wacpanna?
— I ja nie znam, jeno pani Flora mi gadała nieraz o takowej pieśni, co ma być Flis. I ucieszne to?
— Powiem wacpannie, cud świata. Jam zawsze kochał się w poetusach. A już na wodzie to najlepsza konsolacja. Bo to na okręciech nudno: ni podwiki, ni pląsów, dzień jeden jako i drugi. Jak człek dorwie się niektórego woluminu, to i dziesięć razy w kółko czyta. Owóż ja tak onego Flisa zwertowałem, co go prawie całkiego mam w głowie. Szkoda, że wacpaństwo nie czytali, tam jest i o Gdańsku. Jeden z naszych oficyjerów przywiózł tę książczynę z Warszawy, to nieraz, bywało, wieczorami siedzimy na pokładzie, a szczęki nam od ziewania trzeszczą, alić jak on zacznie nam owe wiersze dyktować, a my wszyscy chorusem powtarzamy, tak i wieczór zleci, jakoby z bicza trzasł.
— I co on tam — pytała Hedwiga — może pisać o takowym mizernym robaczku?
— Chcesz wacpanna, to zaśpiewam!
— A mój Boże! Toż dopiero będzie nam uciecha!
— A może na ulicy nie uchodzi?
— Aleć owszem — nalegał majster. — My tu sobie nieraz na beischlagach takie wyprawiamy chorały, jakoby we zborze.
— Owóż słuchajcie, wacpaństwo! Ja to zawdy śpiewam tak, jako się śpiewa stara pieśń: „Przeciwne chmury słońce nam zakryły…”, bo tak sam autor pisze na tytule: „Chceszli — powieda — możesz śpiewać Flisa na tę notę jako one Przeciwne chmury”. Szkoda, co nie ma lutniej, to służy na podpórkę dla gardła, jak czekanik dla ręki. Ha no, jakoś to będzie.
Tu, przetarłszy czoło dla przywołania wyrazów do pamięci, zanucił głosem bardzo pięknym, pełnym filuternych zwrotów:
Jest ryba trefna, rzeczonaNautilus,
A od niektórych nazwana Pompilus,
A naszym polskim możesz ją językiem
Zwać żeglarzykiem.
Bo z siebie własny uczyni okręcik,
Jakby błazenek i morski natręcik,
Gdy sobie igra za czasu pogody
Po wierzchu wody.
— Jezu kochany! Co to za pieszczona piosenka! — wołała Hedwiga, składając w zachwyceniu ręce.
Śpiewak pokłonił się z uśmiechem i dalej nucił:
A niż się z morza nad wodę wydźwignie,
Najpierwej z siebie powódź precz wyrzygnie.
A gdy się ulży, stroi dziwne cuda
Ona obłuda.
— Jezu kochany! Obłuda!
Wspłynąwszy na wierzch, wypręży się opak
I położy się na kształt okrętu wznak;
Wnet miasto żagla nastoperczy wzgórę
Posłuszną skórę.
I płynie sobie, by co statecznego,
Jak bosman, gdy co prowadzi grzecznego…
— Sehr gut — pochwalił pan rajca.
— Czekajże wacpan… Jak bosman… jak bosman, gdy co prowadzi grzecznego… Jak to tam dalej? A! już mam:
A gdy się czego on Pompilus lęknie,
Radzi o sobie bez mieszkania pięknie,
Gdy zasię znowu słoną wodę pije,
W morzu się kryje.
Tam na to patrząc, w głowie sobie kryślił
Człowiek roztropny i okręt wymyślił.
Tak wzór rzemięsło z przyrodzenia brało,
Gdy nastawało.
Więc na ryby kształt wnet szkutę urobił
I udychtował, i żelazem obił,
Sztaba miasto łba, a rufa sprawiona
Miasto ogona.
A miasto skrzeli, dla pewniejszej jazdy,
Przy burtach obu rozsadził pojazdy,
Stądże do czółna, stądże też urosło
Do łodzi wiosło.
Tak nauczyła roztropna natura
Urobić szkutę zmyślnego Mazura…
— Ale co tu ma być? Tu mi ktoś przygrawa?! — zawołał pan Kazimierz zdumiony, posłyszał bowiem, że przy ostatnich kilku wierszach jakieś dźwięczne struny towarzyszyły jego śpiewce. Zaczął się oglądać i tuż na sąsiednim ganku spostrzegł piękną damę w żałobnym stroju, z lutnią w ręku. Pan Schultz i Hedwiga także spojrzeli w tę stronę i razem zawołali:
— Pani Flora! Jest pani Flora! Jak to dobrze!!
Pani Flora ozwała się do pana Kazimierza:
— Cudnie wacpan śpiewasz, jenoś połknął czworo strofów, co tam w środku siedzą.
Pan Kazimierz się tłumaczył:
— Boś mi wacpani szyki popsowała tą siurpryzą. Ani ja się spodziewał takowego akompaniamentu. A skąd to wacpani znasz tę notę?
— O Boże! Jakoż nie mam znać? Ja to poema umiem jako pacierz i godzinami sobie przy lutniej nucę. Ja bez wirszów i bez amorów nie mogę nijak żyć, a teraz, kiedy w tych oto kirzech amory mię odbiegły, już tylko śpiewaniem się cucę. Chcesz wacpan, to razem zaśpiewamy?
— Jeno — przerwał majster — już nie o tej skorupie, śpiewajcie nam lepiej o naszym Dantzigu, jakoś wasza miłość powiedział, że w tej książce i o tym stoi.
— Hm… Nie wiem, czy sobie przypomnę — mówił zakłopotany pan Kazimierz.
— Ale ja przypomnę — podjęła pani Flora. — To tam, gdzie on powieda:
Drągiem to zową, kędy port zawarto.
— A! Już wiem. — I zaczął znowu śpiewać podtrzymywany przygrywką i głosem pani Flory.
Tuż już przyjedziesz do misternej windy,
Tu ujźrzysz dziwnych rzeczy na przebindy.
— Uważasz, panie majster, on tu wyraźnie pisze o waszecinych bursztynach. Tedy:
Tu ujźrzysz dziwnych rzeczy na przebindy,
Jakom powiedział, już tu masz szpiklerze,
Masz i machlerze.
Masz Most Zielony, cel naszej roboty,
Tu wzwody, wschody, dziwne kołowroty.
Masz wagę, trety, ławy, dziwne sprawy,
Różne zabawy.
Tu masz okręty z płóciennymi skrzydły,
Tu masz z Zamorza dziwne skrzydły-widły.
Maszty wyniosłe z bocianimi gniazdy
Pod same gwiazdy.
Tu w stradyjetkach masz śmiałe bosmany,
Masz z dalekich stron kupce i ziemiany.
Przedawaj, kupuj…
Jak to tam u licha dalej? Aha..
Chwal przedawając, gań kupując. Kupca
Nie chciej mądrego, szukaj sobie głupca…
Tu śpiew został przerwany przez ogromne śmiechy i oklaski. Pan Kazimierz, który siedział odwrócony od ulicy, obejrzał się i teraz dopiero postrzegł, że na wszystkich tarasach, jak mógł okiem sięgnąć i w prawo, i w lewo, siedziało także mnóstwo osób: gospodarze przy szklenicach, panie i panny z robótkami; dzieci bawiły się na schodkach. Wszystkie te grona słuchały z wysokim zajęciem nie znanej dla wielu pieśni Klonowicza, a ostatnie słowa, dobrze trafiające do ich kupieckiego zmysłu, wywołały wielką wesołość. Zaraz też towarzystwa innych ganków odpowiedziały na ten śpiew innym śpiewem: jedni wykrzykiwali pustackie Gaudeamusy, drudzy niemieckie bajeczki o Mądrym lisie. Na poprzecznej ulicy ozwał się nawet któryś z chorałów Lutra.
W tym chaosie głosów trudno było myśleć o dalszym śpiewaniu Flisa. Pan majster odezwał się do pani Flory:
— Przeszłabyś Frau lepiej do nas.
I podał jej rękę. Ona położyła lutnię, weszła na ławkę i przeskoczywszy przez obie poręcze stykających się z sobą ganków, usiadła obok pana Schultza.
— Prezentuję wacpani wielkiego u mnie gościa. Oto imci pan Kazimierz Korycki, erbu Prus, oficyjer królewski od Wodnej Armaty. A oto pani Flora Korwiczkowa, wdowa po moim dobrym somsiedzie, co był sławetny pan Bonifacjusz Korwiczek, majster-pasamonik, i to majster nad majstrami. Takiego drugiego nie mamy już w Dantzigu.
Tymi słowy zapoznawszy swoich gości, pan konsul zaczął opowiadać pani Florze dziwną przygodę, dzięki której Hedwich, jako się zdaje, odnalazła brata i familię. Piękna wdowa, słuchając z niezmiernym zajęciem, spoglądała kolejno spod oka to na pana Schultza, to na pana Kazimierza, jakby w duszy chciała ich obrazy porównywać i coś z onych porównań wysnuć.
Pan Kazimierz przyglądał się jej także pilnie i nie bez podziwu. Ubiór i postać tworzyły tu zupełne przeciwieństwo: ubiór był żałobny, surowy, smutny; z całej zaś tej fertycznej osóbki biło tyle zdrowia, blasku i wesołości, że wszystko razem wyglądało tak, jak gdyby kto czarną wstążką przewiązał pęk róż stulistnych. Pani Flora była istotnie podobna do róży, pierś miała wypukłą, na licach kwitnące rumieńce. Musiały jednak pod tą wabnością kryć się kolce nieugiętej woli, bo wkoło warg rozkosznie rozchylonych snuł się ciemny meszek, a spod brwi prawie czarnych, równych, długich (zadziwiająco równych i długich…) świeciły oczy podbójcze, na których dnie połyskiwało coś twardego jakby stalowa blaszka.
W owym też na pozór skromnym ubiorze po bliższym rozpatrzeniu wzrok odnajdywał mnóstwo szczegółów świadczących, że piękna wdówka więcej musiała myśleć o żywych niżeli o umarłych. Suknia była wprawdzie z czarnej wełny, kołnierz płócienny gładko wywinięty, ale jedno i drugie skrojone tak prześlicznie, noszone z takim wdziękiem, że i różowa szata nie wydałaby się weselszą. Miała też na głowie czepiec wdowi, jak przystało, z czarnych nicianych koronek, ale jego maleńki okrąg był tak zalotnie przypięty i swoim aksamitnym języczkiem tak zaczepnie na czoło się wysuwał, że przywodził myśl o ślubnym wieńcu. Miała też na sobie i trochę klejnotków, jedynych, jakie w czasie żałoby godziło się nosić. Były to trupie główki z białej kości, powiązane ogniwami ze srebra, wyrobionymi w drobniutkim kształcie parzystych nietoperzowych skrzydeł; oprócz takich manelek i zausznic miała jeszcze u pasa i srebrną banieczkę, którą czasem podnosiła dla wąchania, a ile razy odetkała trupią główkę, tworzącą jej koreczek, wnet cudne zapachy rozchodziły się po całym ganku.
— Co wacpani za eliksiry z sobą nosisz? — zapytał pan Kazimierz.
— Ach, jakoż nie mam nosić? Mnie na chrzcie świętym dano Flora i ja też, jako ona bogini, bez kwiatów usycham, a tu przy tych kirzech nie mogę się nimi obsypować, więc chociaż ich wonnościami się pasę.
— I długoż to jeszcze dla wacpani tych kirów?
— Ach, jeszcze całe dwie niedziele. A potem już koniec. Jeno w sercu nie koniec. Do grobu ja będę płakała po moim nieboszczyku. Jak on adorował swoją Florę! Nigdym nie widziała równie zacnej pasji. Cudny to był człek. Szkoda jeno, że kostera. Aleć też Pan Bóg srodze go pokarał. Nazbyt człeczyna miłował kosteczki, no i teraz już z niego nic, jeno kosteczki.
Pan Kazimierz lubił krotochwile, ta jednak nie w smak mu poszła; przyciął usta i zamilkł.
Pani Flora też już na niego nie zważała. Zwróciwszy się całą postawą ku panu Schultzowi, weszła z nim w żywą rozmowę, przy czym co chwila pokazywała w śmiechu swoje wiewiórcze ząbki albo przyglądała się swojej rączce ubranej pierścieniami.
Młodzieniec widząc, że starsi państwo na niego nie baczą, wstał i przystanął za krzesełkiem Hedwigi. Miał ochotę powiedzieć jej niejedno słodkie słówko, ale go korciła obecność Korneliusa tuż poza nimi siedzącego.
Pochylił się więc do jej ucha i szepnął:
— Czy to ten czeladnik zawdy tak z wacpaństwem siedzi w kupie?
— A zawdy. Co robić? Dobrodziej wielce go konsyderuje. Ale dla mnie to utrapienie.
— A! I z jakowej racji?
— Bo mię fatygują te jego wyłupiaste ollenderskie oczy. Gdzie się ruszę, tam i te oczy za mną jak szpiegusy.
— Żebym jeno śmiał, tobym go przepędził na dziesiątą ulicę.
— Nie czyń tego waszmość, ja sama go przepędzę.
I obróciwszy się niedbale, przez ramię mówiła do Korneliusa:
— Skocz no asan po nowe powismo lnu. Znajdziesz tam w podwórku, na składzie.
Czeladnik zarumienił się i skoczył.
— Coś wacpanna zrobiła najlepszego? A toć on za moment znów przylezie?
— To ja go znów przepędzę, chociażby i dziesięć razów. Jakoż się nasza sąsiadka waszmości wydawa? Urodziwa, co?
Mówiąc to, niespokojnie spojrzała w oczy Kazimierzowi. Ten się uśmiechnął z wewnętrznego zadowolenia.
— Hoża niewiasta — odparł — jeno musi być okrutnie rezolutna.
— A toś wacpan trafił w samo sedno. Dobrze to taką być. A ja tego nie umiem, ja się każdego stracham.
— Uważasz no wacpanna, jak ta pani Flora mizdrzy się do pana Schultza? Czy oni mają się k'sobie?
— Ach, dałby to Bóg!
— Tak powiedasz wacpanna? Dałby to Bóg? A mnie się widzi, jako pan Schultz bliżej sobie szuka żonki.
— Skąd się to waszmości uwidziało?
— Bo mi sam gadał.
— Więc on o tym gada? O Boże, jakaż ja nieszczęśliwa!
— Tedy wacpanna tego nie masz w życzeniu?
— Och, nigdy! Ja dobrodzieja respektuję z afektem jak oćca i nazywałam go zawdy „faterkiem”, aleć od śmierci pani Doroty i tego mi zakazał. Nie wiem, jak mam gadać do niego, więc gadam: „dobrodzieju”. Co to za nieszczęście, że ta kochana pani Dorota zmarła! Za niej wszystko było dobrze. Ale ja tego nie zrobię. Jam jej obiecała, że nigdy nie pójdę za lutra. Dosyciem ja się napatrzyła, jaka to dezolacja, kiedy mąż innej wiary, a żona innej.
— Bardzo ja szczęśliw, że wacpanna jesteś takowej rezolucji.
Hedwiga stanęła w płomieniach i podnosząc nieśmiałe oczy, zapytała:
— A co to waszą miłość może obchodzić?
— A i bardzo. Jeśli ja wacpannie mam być bratem, to nigdy nie dam asentymentu na takowy nieklejnotny mariaż.
Hedwiga spuściła oczy.
— Ach tak… Prawda… Waszmość masz być brat… — Zamilkli przez chwilę.
Właśnie też wracał Kornelius niosący aż dwa powisma. Hedwiga zaraz mu jedno kazała odnosić na powrót, potem go słała do Miny dla dowiedzenia się, czy prędko będzie gotowa wieczerza, a na koniec kazała mu szukać swojej chustki, tej z niebieskimi chwaścikami, którą zostawiła gdzieś, sama nie wie, w jakiej komorze i na jakim piętrze. Tym razem Kornelius siedział bardzo długo, dziesięć razy obiegł wszystkie piętra i obszukiwał wszystkie kąty, na koniec wrócił bardzo zmartwiony, nie odnosząc chustki, a to dla wielce prostej, ale jemu nie znanej przyczyny, że chustka ciągle spoczywała w Hedwigowej kieszonce.
Przez ten czas Kazimierz i Hedwiga, oparci o złotą kratę, przyglądali się przepływającej publiczności. A było na co patrzeć. Jeżeli w godzinach roboczych dalsze ulice pracowitego miasta przedstawiały się pusto i głucho, za to w godzinie przedwieczornej cały ten tłum spracowany wylęgał dla odpoczynku i przechadzki, a wylęgał rojnie i strojnie. A stroje pstrzyły się tą niesłychaną rozmaitością, jaka zazwyczaj panuje po wielkich portowych miastach. Oprócz ubiorów niemieckich i holenderskich, przeważających liczbą, można było dostrzec i wielu naszych ziemian, łatwych do poznania po czapce włożonej „brodźcem” i po „marynałce”, czyli pasiastej opończy, jaką się zazwyczaj u nas kładło na samym wsiadaniu do komięgi. Owi sielscy przybysze, sprzedawszy rano swoje żyto albo pszenicę, chodzili teraz po mieście zadzierając głowę, dziwując się kamiennym ozdobom na domach i zamorskim gościom na ulicach. A było tych zamorczyków niemało: żółtowłose Angliki, kraciaste Szkoty, czarnookie Portugały z siatką na włosach jak u białogłowy. Czasem pojawił się człowiek z Lewantu, Grek o kaftanie cudnie wyszywanym lub Albańczyk białofałdzisty; gdzieniegdzie nawet, niby tulipan, zakwitł bisurmański turban. Niektórzy z przechodniów zatrzymywali się przy gankach i przez kraty wiedli rozmowy z siedzącymi na nich mieszkańcami domu lub zaproszeni wchodzili na taras i siadali przy rodzinnych stołach. Inni dążyli na zamiejskie przechadzki, w które Gdańsk zawsze obfitował. Między tymi najliczniejsze były panny, plemię nigdy niesyte ruchu; nałożywszy na stanik małą pelerynkę obszytą ciemnym pasamonem (takim samym jak i u sukni), a na głowę kapelusz słomiany o maleńkim denku i ogromnych skrzydłach (zupełnie podobny do naszych dzisiejszych „pasterek”), szły całymi trzódkami pod wodzą matek lub ochmistrzyń, co je oprowadzały niby dla przyjemności, w rzeczy zaś dla złowienia pana męża.
— Wacpanna lubisz spacyr? — zapytywał Kazimierz.
— Och, pasjami! Muszę ja być ze wsi rodem, bo w tych kamiennych ulicach duszę się i więdnę, a zawdy jeno wzdycham do zielonych liściów i łączek. A u pana miecznika czy dom duży? Czy także na nim takie złote rzezania? A ogród jakowy? Czy jak na Biskupiej Górze?
I zasypywała pana Kazimierza pytaniami o jego rodzinę, o nieboszczkę matkę, a zwłaszcza o tę zaginioną siostrzyczkę. On nierad był przyznać się do niedostatków domowych ani zgłębiać owego mniemanego pokrewieństwa, jak mógł się więc wywijał i ciągle zwracał jej uwagę na bieżące przedmioty.
— Czy widzisz wacpanna ten potroisty kołnierz, co wisi temu kawalerowi do pasa niby trzy maluśkie białe płaszczyki? To najnowsze kawalerskie noszenie.
— Widzę. O, jakież to trefne! Jakoby melszpeis, co się nie udał i oklapł.
— A tak, toteż to się nazywa „kołnierz z konfuzją”, niby tak się skonfundował, że, jak wacpanna z figielkami powiedasz, oklapł.
I śmieli się do rozpuku z tą pustotą młodości, co tylko sobie szuka pierwszej lepszej przyczyny do śmiechu.
— O, dlaboga! — wołał znów pan Kazimierz. — Cóż to za flotylla ciągnie ku nam?
— To żona i córki tego grubego van der Herna, co ma pono aż dziesięć okrętów.
Osoby, jakim się przyglądali, były spowinięte niderlandzkim huikenem, czyli długim welonem tworzącym rodzaj płaszcza, który się przytwierdzał na wierzchu głowy pod maleńkim kapelusikiem; kapelusik ten niby grzyb wywrócony wystrzelał w górę sporym prątkiem, który się zakończał grubą kulą puchu. Ponieważ ta czubata moda panowała przeważnie w hanzeatyckich miastach, często więc owym prątkom nadawano wyraźny kształt rudelków, a wtedy kapelusik zsuwano tak silnie na przód głowy, że ów rudel sterczał ze środka czoła i groził oczom przechodzących. Widok takich dam czubatych (les dames huppées) nas by dziś niesłychanie zdumiał i rozśmieszył; Kazimierz i Hedwiga widując ich mnóstwo co dzień — ledwie czasem na nie zwracali uwagę. Trafił się jednak i taki przystrój, który zdumiał pana Kazimierza.
— A to co za jedne?! — zawołał. — Czego to sobie one tak zakryły gębę?
Mówiąc to, wskazywał dwie nadchodzące bardzo zgrabne damy, które miały głowę i stan spowinięte w koronkowe kaptury, w rękach okrągłe wachlarze z piór puszystych, a na twarzy czarne aksamitne półmaski.
— To przyjezdne — objaśniała Hedwiga. — Pono z angielskiego kraju. Tamtejsze białogłowy strasznie są bójne o swoją skórę, tedy, jak za dom idą, zara nadziewają maszkarki, zimą na to, żeby ich mróz nie szczypał, latem, aby ich słońce nie smoliło.
— No dobrze, ale teraz nie zima i słońce już zaszło, to po co?
— To może wedle kurzawy abo może wedle „urocznych oczów”?
Gdy tak młoda para śledziła przechodniów, ci śledzili ją niemniej ciekawie. W owych salonach pod otwartym niebem, jakimi są tarasowe ganki, życie gdańszczan (przynajmniej w letniej porze) upływało tak jawnie, że wszelka zmiana w tym życiu zwracała zaraz powszechną uwagę. I tu cała ulica spostrzegła niebawem, że na tarasie pana Schultza znajduje się gość nowy i świetny. Szeptano sobie o tym żarty i prognostyki, a panny pod różnymi pozorami przechodziły tam i sam przed gankiem Bursztynowego Domu, aby lepiej się przyjrzeć kawalerowi o płomiennych oczach i aby z żalem zauważyć, że te oczy zwracały się wyłącznie ku pannie Hedwidze.
Powoli zmierzch zapadał i gwiazdy zaczynały wypryskać na niebo. Ulice dosyć wąskie, a obudowane wysokimi gmachami zaciemniły się prędzej niż place i ogrody. Toteż służba zawieszała na tarasach różnobarwne latarki; gdzieniegdzie nawet stawiano nieosłoniony lichtarz, bo wieczór był tak ciepły i cichy, że świeca paliła się spokojnie jak w izbie. Wszystkie te światełka, migocąc między zielenią doniczek, odbijając się w złotych kratach i malowanych szklenicach, nadały obrazowi zupełnie inną, czarodziejską cechę. A pod tym czarodziejstwem snuła się wesoła rzeczywistość. Wkrótce też zaczęły dzwonić noże i półmiski, balsamiczne powietrze napełniło się mniej wykwintnymi, ale za to smakowitymi zapachami potraw, na każdym tarasie zastawiano wieczerzę.
Mina także przyniosła najpierw pyszną latarnię o złocistych prątkach i cudnie rżniętej bańce, którą zawiesiła u spiżowego wąsa umyślnie wbitego na ten cel nad oknem. Potem stół obciągnęła prześlicznym flamandzkim obrusem i zaczęła na nim ustawiać różne wytwomości.
Pan Kazimierz, spostrzegłszy te przygotowania, wziął czapkę i niby chciał odchodzić. Ale Hedwiga spojrzała na niego błagalnie i dygnąwszy, mówiła:
— O Jezu! Waszmość jutro masz jachać, darujże nam jeszcze te ostatki. Siostra prosi uniżenie.
Pan majster, który był dnia tego w doskonałym humorze i któremu pani Flora tłumaczyła przed chwilą, „w jak dobrą komitywę powinien wejść z familią Hedwigi”, także gwałtem przytrzymał gościa. Siadł więc pan Kazimierz ze wszystkimi do stołu nie tyle dla jedzenia, ile dla podziwiania zastawy; bo jakżeż ten stół był ubrany! Co za misy malowane, jak obrazki! Co za kielichy, majaczące jakby drogie kamienie! A te flasze w złocistych siatkach! A te pokrywy na półmiskach całe srebrne, wypukło wzorowane, jakby jakieś damasceńskie hełmy!
„Ach! — myślał sobie. — Już chyba i król na Wawelu nie siedzi przy sutszym stole”.
Samo jedzenie mniej mu się podobało. Była wprawdzie i krucha zwierzyna, i drób dobrze karmiony, ale były też i niemieckie specjały, niezrozumiałe dla szczeropolskiego podniebienia: jakieś gruszki z kluskami, jakieś ziółka ze śledziem. Pan Kazimierz byłby wolał zrazy z kaszą albo groch z kapustą; niewiele też jadł; za to pił z przyjemnością to złote goldwasery, to wytrawne węgrzyny, to słodki alikant.
Pan majster, przeciwnie, opiwszy się piwa, teraz już tylko jadł, ale też za czterech. Kornelius pomagał mu w milczeniu. Pani Flora jadła jedynie to, co było słodkie i pachnące. Hedwiga nie jadła wcale. Rozmarzona, mówiła i chodziła jakby przez sen; nie ominęła jednak żadnego z obowiązków dobrej gosposi, nakładała na talerze, dolewała do kielichów, a pan Kazimierz pomagał jej bardzo pięknie; rozkroił nawet na powietrzu kapłona — co jest majstersztykiem kawalerskim — a chociaż Kornelius twierdził, że „u nas w Amsterdamie inaczej się ptactwo krawa”, wszelako na ten raz nikt Holendra nie słuchał i nowy krajczy uzyskał ogólny poklask.
Po wieczerzy myśli zrobiły się jeszcze różowsze, rozmowy jeszcze strzelistsze. Od ulicy do ulicy brzmiały żarty i śpiewki; na jednych gankach urządzano gry pełne psikusów i śmiechów. Na innych toczyły się zażarte rozprawy o cenach pszenicy i budulca, o nowych ocleniach i podatkach. Gdzieniegdzie nawet już lutrzy z katolikami brali się do gwałtownych dysput.
Z nagła wszystkie rozmowy przycichły; zaczynała bić godzina dziesiąta. Najprzód wydzwonił ją poważnie, powoli jeden z większych zegarów miejskich. Słuchacze rachowali uderzenia i po ostatnim niejeden głos się odezwał:
— Jaka szkoda, że już!
Potem inny zegar zaczął wygrywać prześlicznego, dzwonowego kuranta, potem kilka innych na raz odezwało się w różnych dźwiękach, to szklistych, to spiżowych, i wszystkie te dźwięki napełniły miasto muzyką nadpowietrzną.
Goście gankowi powtarzali chórem:
— Szkoda! Taki chłodek! Tak tu dobrze! Co robić? Trzeba iść doma.
Nikt jednak się nie ruszał. Już ostatni zegar zamilknął, a wszyscy jeszcze siedzieli, jakby w oczekiwaniu jakiegoś ostatecznego znaku.
Na koniec i ten znak się pojawił.
Z dalekiej ulicy nadleciał dźwięk trąby przeciągły, żałosny, długi. Potem chwila ciszy. Potem jakiś głos męski zaśpiewał zwrotkę pieśni, żałosną, przeciągłą, długą.
I znów chwila ciszy. Tak trąbienie i śpiewanie, przeplatane koleją, zbliżało się coraz donośniej, aż w głębi ulicy ujrzano dwóch pachołków miejskich nadchodzących mierzonym krokiem. Jeden z nich, w stroju paskowanym czarno i czerwono, kończył właśnie swoje żałosne wygrywanie; gdy się zbliżali do Bursztynowego Domu, opuścił od ust trąbę, a wtedy drugi pachołek w szafirowo-brunatnym ubiorze, znajomy już nam Kuba Grubasek, przystanął i z całych piersi przeciągle zaśpiewał:
Już dziesiąta na zegarze,
Idźcie do snu, gospodarze!
Strzeżcie ognia i złodzieja,
Chwalcie Boga Dobrodzieja!
Skończywszy swoją zwrotkę, uderzył ciężkim berdyszem o ziemię i obaj poszli dalej, na przemian trąbiąc i śpiewając.
Po ich drodze na wszystkich tarasach powstawał wielki ruch: odsuwano stołki, żegnano się już na dobre i rzucano sobie od ganku do ganku stokrotne „dobranocki” albo „gutenachty”.
Towarzystwo złotego ganku rozeszło się jedno z ostatnich. Kazimierz tak był upojony, że nie mógł się oderwać od swojej panny siostry. Coraz to nową powiastką, to nową krotochwilą przedłużał rozmowę, a gdy wszyscy już powstawali i gdy pan majster zapytał:
— Tedy wasza miłość jutro jedziesz?
Zawahał się i odrzekł:
— Jutro nie jutro… a bo ja wiem? Taka jeszcze na mojej głowie kupa jenteresów, że i bożek Atlas by ich nie wyrychtował. Tak czy owak, zawdy ja tu jeszcze jutro zajrzę i pokłonię się mojej pannie siostrze. Ergo, bez adiusów, jeno do zobaczenia!
— Do zobaczenia! Do zobaczenia! — powtórzyli wszyscy i rozeszli się, ale każdy z innymi myślami.
Pan Kazimierz, wracając do gospody, bił się pięścią po piersiach i powtarzał:
— Licho mię tu przyniosło do tego Bursztynowego Domu! Ta stokrotka utknęła mi tutaj nie jakby kwiatuszek, jeno jakby cierń. A to wszystko się na nic nie zda. Siostra mi ona żadna, to już wiem dokumentnie. Ożenić się z nią nie ożenię, boć to znajdek, może i dziecko szlacheckie, tak się widzi z onych forbotnych szatek, wszelako zawdy tu klejnot podejrzany. Ładnie by mię pan ociec przyjął, jakby ja mu przywiózł takową pół mieszczkę, a pół zaklętą królewnę! Bo to rosło u jakowychś majstrów, a chowane w delicjach, nic tylko stąpać po perskich kobiercach, jeść na włoskich emaliusach, odziewać się w tureckie altembasy. Co by też i ona powiedziała, gdyby jej tak wykrygowanej przyszło siedzieć w naszych bielonych izdebkach, jeść z cynowej misy na stole krajką przykrytym abo chadzać z dziewkami do krów? Nie, ciężka to aflikcja, wszelako prosty rozum gada: „Ni ona dla cię, ni ty dla niej”. Trza jachać. Nie będę jej widział, to powoli ten śliczny konterfekt wyskrobie się z rekordencji; wszak ci nie jeden i nie dziesięć już się wyskrobało. Tedy pojadę, jeno jeszcze nie jutro. Jeden dzień, jeden mały dzionek jeszcze sobie akorduję: bez jeden dzień przecie korona z głowy nie spadnie; tylko raz jeszcze obaczę te śliczności, posłucham tego paradyzowego świergotku. Trzeba mieć i nad samym sobą odrobinę zmiłowania: owóż zrobię sobie prezent ze dnia jutrowego, ale potem już bez pardonu jadę i póki życia już nie wrócę.
Takie czyniąc postanowienia, pan Kazimierz ani się domyślał, że w tymże czasie pani Flora wcale inaczej rozporządzała jego losami.
Wszedłszy na swój mały tarasik, jeszcze raz obejrzała się za odchodzącym porucznikiem i tak sobie przyszłość zaczęła rozbierać:
„Chłop jak ulany, nie ma co gadać, i orator wdzięczny, i śpiewa jak Orfeus. Pomyśliłam ja sobie z początku, że może on dla mnie dobry? Ale potem widzę, że nie. Pono to chudopachołek, pan na czterech czy pięciu chłopach. Wolę ja mego rajcusia i jego złoconą kamienicę. Wszelako i tamten mi się przyda: wyswatam za niego Hedwigę, bo ja nie wierzę w tę bajkę o zgubionej siostrze. On taki jej brat, jak i mój, widziałam to z oczu; brat by tak nie patrzał po diabelsku na dziewkę. Frant z niego! Ukuł tę dykteryjkę, byle nos wściubić do jej konfidencji. A niech ją bierze zdrów, ona mi srodze zawadza. Jak tylko Johann pochował tę biedną Doroteę, zarazem sobie powiedziała: »Panie konsulu, będziesz ty mój i twoja kamienica będzie moja«. A co ja powiem, to zawsze się stanie. I teraz by my już byli pewnie po akordaliach, żeby nie ta smarkata, co mu precz w oczy włazi; póki będzie ją miał w domu, to stary nie wyjdzie z wariacji. A ona nie zna się na nim, co młode, to i głupie, będzie wolała lada awanturnika, byle miał wąsik smolony i ładnie pobrząkiwał mieczykiem. Niechże sobie jadą za morza, a mnie zostawią starego, tak i dla nich, i dla nas będzie dobrze”.
Jakież tymczasem były myśli samej Hedwigi? Te trudniej określić, bo doznawała i uciech, i smutków, których sama sobie nie mogła wytłumaczyć. Wracając do swojej prześlicznej panieńskiej komnaty, na każdym zakręcie schodów szeptała z upojeniem:
— Tu go widziałam… i tu jeszcze… i tu… tego najmilszego… brata. Więc to brat? Ano, chwała Bogu, wielkie to szczęście znaleźć brata… Niepróżno też to zara w pierwszej chwili tak serce we mnie do niego się wyrwało… Tak, to pewnikiem brat…
I ustami powtarzała:
— Wielkie to szczęście…
Ale w głębi serca inny jakiś głosik odzywał się markotno:
— Więc to tylko brat?
I znów cieszyła się myślą, że go jutro zobaczy, ale gdy wspomniała o jego wyjeździe, ogarniało ją takie osmucenie, że miejsca sobie znaleźć nie mogła, i gdy na koniec twardy sen młodości zmorzył wszystkie rozmyślania i troski, śniło jej się, że pan Kazimierz mówi: „Nie jestem bratem wacpanny i nigdy nie wyjadę, nigdy!”
Majster Johann i Kornelius najdłużej zostali na ganku. Pan Schultz, rad dzisiejszej przygodzie, dopijał reszty ostatniego kufelka i tak sobie mówił:
— Dobrze to, że znalazła się familia. Nie takie ci familianty, jak myślałem, ale zawdy będę miał żonę szlachciankę. Trzeba tylko przyśpieszyć ceremonię; niech jeno ów braciszek wyjedzie, ja zaraz krzyknę: „Hedwich, kłaść mi szlubny welon, ein, zwei, drei, do ołtarza!” Bo jakby ociec zastał ją frajleiną, toby gotów jeszcze wziąć mi ją sprzed nosa, a jak ją zastanie już panią konsulową, to będzie musiał kłaniać się panu zięciowi.
Tu rozweselony myślą bliskiego małżeństwa zwrócił się do Korneliusa:
— No cóż ty, nic nie mówisz? Ten oficyjer to ucieszny kompan!
— A wie pan majster, kto to taki?
— Ano przecież sam powiedział, Kazimierz Korycki, erbu Prus.
— Tak ci on mówi, ale czy to prawda?
— A czego by miał kłamać? Któż by to miał być jenszy?
— Ja wiem, kto to jest — ja zgadłem.
To mówiąc, Kornelius wstał z ławy i tajemniczo przystępując do majstra, szepnął:
— To zamaszkarzony jezuita.
— W imię Ojca i Syna… A po co by tu jezuita przychodził?
— Jak to: po co? Zwąchali, że pani Doroty już nie ma, że jej wychowanka mogłaby między nami poznać prawdę, więc nasyłają swoje szpiegi, gotowi nam ją jeszcze wykraść.
— E, co znowu? Zwariowałeś, chłopcze. Więc ty i na to nie kredytujesz, aby to miał być jej brat?
— Rękę bym w ogień włożył, głowę pod miecz oddał za to, że on ani jej brat, ani żaden Korycki. Jezuicka intryga, i koniec. Tylko w tym kraju takie rzeczy się dzieją. U nas w Amsterdamie, żeby kto się tak nagle do czyjej familii przypytał, toby go zaraz urząd aresztował.
— Ale bo widzisz, u was w Amsterdamie nie ma żadnych Tatarów ani żadnych jasyrów, to tam bracia i siostry tak się nie zagubiają, a tu co jenszego, tu jest kraj awantur.
Wszakże mimo własnych rozumowań majster się zatroskał i zamyślił. Ale po chwili uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Jest! Mam argument. To nie może być ksiądz przebrany. Widziałeś jego wąsy? Galanckie, co? Skąd by ich wziął jezuita? Musiałby z rok czekać, nimby się takich dochował.
— Panie majster, oni mają na wszystko sposoby. A od czego czary?
— O ho, ho! I jezuita, i czarnoksiężnik. Niedługo już z nim na stos! E, głupstwa gadasz, nie psuj mi próżno głowy.
To mówiąc, wstał i, oparłszy się na ramieniu Korneliusa (bo piwo go trochę z nóg ścięło), skierował się ku sieni, a po drodze mówił:
— Głupstwo czy nie głupstwo, zawdy trzeba już z tą Hedwigą skończyć, bo strzec panny w domu, to lepiej z fajerką siedzieć kole Pulverturmu.
Ledwie pan wyszedł, zaraz Mina zjawiła się na ganku dla pozbierania kufelków i wszelkich sprzętów ruchomych.
I na innych tarasach służba gospodarzyła, sprzątając reszty wieczerzań, wynosząc stoły i krzesełka, zdejmując dogasające latarki. Potem zaczęło się zamykanie drzwi okutych; jedne po drugich zapadały z głuchym łoskotem, z ciężkim zasuwaniem ryglów, zakładaniem sztab i zgrzytem kluczów. Kto na piętrach jeszcze palił światło, ten pilnie zasuwał okna lub wynosił się do izb wewnętrznych, ażeby ront powracający nie kołatał mu do drzwi z przestrogą. Czasem jeszcze wśród wysokich donic tarasowych jakaś zapóźniona czuła para zamieniała ostatnie szepty, ale i ta nikła we dwie strony, gdy uderzenie berdyszów o ziemię zdradziło zbliżanie się nocnych stróżów. Z wolna wszystko przycichło i przygasło. Zegary wybiły jedenastą; wtedy zabrzmiała w powietrzu cudowna muzyka złożona z trąb i fletów, muzyka, która od wieków całych zawsze w owej przedpółnocnej godzinie odzywa się na kościele Świętej Katarzyny, jakby przedsenna modlitwa usypiającego miasta — i gdy ostatni dźwięk fletu rozwiał się wysoko, nic już nie świeciło nad Gdańskiem, tylko tysiączne gwiazdy ciepłej letniej nocy odbite w czarnych kanałach spichlerzowej Wenecji, w brylantowych szybkach kamienic i w marzeniach serc rozkochanych.
W sześć tygodni później, o tejże wieczornej porze na głównym placu gdańskim panował ruch wielki, a przy tym i wesoły. Z olbrzymich okien Artusowego Dworu biła na pół placu olbrzymia łuna; z najbliższych i najdalszych ulic wysypywały się pachołki z pochodniami, a za nimi szły wystrojone gromady mężów i niewiast, młodzieńców i panien. Wszystkie ciągnęły do Artusowej sali, gdzie miasto dnia tego wyprawiało walną taneczną zabawę.
Pomiędzy młodzieżą najszczękliwiej stąpali, najbuńczuczniej wyglądali wojskowi od puckiej marynarki, którzy tego wieczora wszyscy znaleźli się w Gdańsku; a jak raróg jaśnieje wśród sokołów, tak wśród wojskowych jaśniał urodą i fantazją płomiennooki pan Kazimierz Korycki.
Bo pan Kazimierz jeszcze nie był wyjechał. Póki miał przed sobą cały ów jeden dzień zwłoki, zdawało mu się, że ma skarb nieprzebrany; ale nazajutrz, gdy przyszło na dobre do pożegnań, uczuł się tak nieszczęśliwy, że — jak to zwykle bywa w podobnych razach — zaczął z samym sobą wchodzić w układy.
„Kiedy — rozmyśliwał — mogłem sobie darować jeden dzionek, to mogę sobie pozwolić jeszcze jaką trzydniówkę, abo, dla okrągłości, choćby i całą niedzielę. Za jeden marny tydzień przecie mi pan ociec głowy nie zdejmie z karku?”
Odezwał się więc w następne słowa do mieszkańców Bursztynowego Domu:
— Zreflektował ja się. Po co mi dwa razy nawigować wedle całej Wisły? Wysłałem ja do pana miecznika pisanie, gdzie mu wyłuszczam wszelkie cyrkumstancje co do fatów panny Hedwigi. Jeśli tedy — jako mam sperandę — moje dorozumienia okażą się czystą veritas, wonczas tuszę sobie, iż nie będę jachał doma, jeno sam pan ociec tu przyjedzie dla zrekognoskowania wdzięcznej córki, zaczem wszyscy razem będziemy mogli uczcić pana konsula jako jej salwatora i nacieszyć się sobą jako jedna familia.
Słowa te zostały przez wszystkich bardzo mile przyjęte; i rzeczywiście na trzeci dzień pan Kazimierz napisał do ojca, z tą wszakże różnicą, że w liście nie wspomniał ani słowa o Hedwidze, tylko tłumaczył się jakimiś trudnościami wojskowymi, które opóźniły jego wyjazd; było też w tych słowach i trochę prawdy, bo przy dobrej woli znalazły się pewne niedokładności w ukończeniu służby, które teraz, na wielkie zbudowanie swoich zwierzchników, tknięty naglą sumiennością, pan porucznik chciał koniecznie najrzetelniej dopełnić.
Tak usprawiedliwiwszy się we własnych oczach, Kazimierz zaczął żyć z dnia na dzień w tym czarodziejskim odurzeniu, co nie chce nic przewidywać, co gotowe jest przyjąć wyrok śmierci na jutro, byle dziś jeszcze nie stracić swego raju. Dziwił się tylko, jak mógł dwadzieścia kilka lat przeżyć na ziemi bez Hedwigi. Jak mógł kiedykolwiek spoglądać na inne białogłowy? A spoglądał… ach, tyle razy! Tak — ale dawniejsze jego spojrzenia nie były podobne do dzisiejszych; dawniej ciskał tylko iskrami oczu, a dzisiaj płomieniami serca. Dawniej wszystkie kobiety (byle ładne) miały dla niego równą wartość; dzisiaj czuł, widział i wiedział, że ta jedna to jest właśnie owa jedyna, która w księgach niebieskich została dla niego przed wiekami zapisana, darowana, słowem — tak jak śmierć — przeznaczona.
Ta pierwsza prawdziwa miłość promieniowała z jego serca niby pierścień ognisty, pod którego upalnością i serce ukochanej topniało jak rosa pod słońcem. Z początku przekonana, że to jest nieznane jej dotąd uczucie siostry dla brata, Hedwiga nie broniła się wcale od nowych, upajających wrażeń; jednakże po dniach kilkunastu, zaniepokojona stanem swojej duszy, już wybierała się do kościoła dominikanów dla zasięgnięcia rady od mądrego swego spowiednika, ojca Damiana, gdy nagle inna spowiedź sprowadziła niespodziany przewrót w jej pojęciach.
Pan Kazimierz — jak wiemy — w pierwszym zawiązku znajomości był rad swemu rzekomemu braterstwu; prędko mu jednak ono zaciążyło, bo jeśli pozwalało na pewną niewinną poufałość, za to wzbraniało wszelkich półsłówek i półwyznań, zmuszało go nawet do hamowania zbytniej wymowy oczu. Młody junak nie mógł długo znosić podobnych więzów i już po dwóch tygodniach je rozerwał. Stało się to bez żadnego z góry powziętego zamiaru, lecz w przystępie niecierpliwości. Widząc u Hedwigi coraz większe zdumienie nad jego dziwnym zachowaniem się względem „siostry”, wyznał jej nagle bez ogródki, że nie jest bratem, a na poparcie swojego twierdzenia dodał:
— Wiem to dokumentnie, bom na koniec dostał ów respons, gdzie pan ociec rememoruje mi, jako Krysia miała rok czwarty, kiedy ją poganie unieśli. Tedy, wedle daty, wacpanna nie możesz na żaden fason być mi siostrą i ja temu jestem bardzo rad.
Mówiąc to, wpatrywał się bacznie w Hedwigę i dostrzegł z radością, że i jej te słowa najwidoczniej przyniosły ulgę. Odtąd stała się nieśmielszą, ale zarazem i czulszą, przy czym zdradzała jakieś tajemne uszczęśliwienie, którego dawniej nigdy w niej nie dostrzegał.
Wprawdzie ta szczęśliwość była dla Hedwigi zamącona pewnym niepokojem; pan Kazimierz prosił ją, a nawet stanowczo żądał, ażeby wiadomość o liście pana miecznika zachowała tylko dla siebie, „gdyż — mówił — niech pan konsul jeno się dowie, że my nie familia, zara będzie chciał mię od wacpanny eksulować, przy czym on abo ja możemy położyć głowę”.
Prawa dusza Hedwigi wzdrygnęła się na taką nieszczerość, mniej wszakże, niż byłaby się wzdrygała dawniej. Gdyby pan majster był pozostał dla niej na zawsze niczym innym, tylko jej ojcowskim, szanownym opiekunem, byłaby pewnie odrzuciła żądanie pana Kazimierza. Ale od chwili, gdy opiekun zaliczył się do zalotników, stracił niezmiernie w jej oczach na powadze i zrównał się niejako z Kazimierzem, przy czym wszakże zachodziła ta wielka różnica na jego niekorzyść, że nie był kochanym, podczas kiedy tamten… ach, tamten!
Skoro jeszcze Hedwiga wspomniała, że takie wyznanie mogłoby istotnie rozdzielić ją z najmilszym, a co więcej, stać się powodem ciężkich, może krwawych zatargów, przytłumiła szemranie swojej duszy i zachowała milczenie wobec pana rajcy, który ze zdumiewającym spokojem niczego się nie domyślał.
Źródłem tej niedomyślności była potężna miłość własna. Pan Johann Schultz miał przekonanie, że gdy obdarzy Hedwigę swoją wspaniałą osobą, swoim nazwiskiem wielce w Gdańsku cenionym, swoją sławą kunsztmistrzowską i swoimi wielkimi bogactwami, wyświadczy jej najwyższe dobrodziejstwo i nie przypuszczał, aby kiedykolwiek mogła kogokolwiek nad niego przełożyć. To przekonanie zaślepiało go tak mocno, że patrzył, a nie widział, słuchał, a nie słyszał i gdy już cały Gdańsk — przyglądający się zalotom porucznika — z uśmiechem powątpiewał o jego „braterstwie”, jeden pan rajca nie miał ani cienia wątpliwości, co dzień zapytywał o „respons” pana miecznika i źle wróżącego Korneliusa kilka razy tak porządnie sfukał, że i jemu w końcu zamknął usta.
Kornelius jednak trwał w swoich złych przeczuciach. U niego miłość, pozbawiona próżności, nie sprawiała zaślepienia, lecz owszem, jasnowidzenie prawdy.
Miłość ta dawno już w sercu jego rosła. Za życia pani Doroty karmił się nadzieją, że może kiedyś potrafi sobie wysłużyć tę śliczną panienkę, która w oczach jego coraz nowymi wdziękami rozkwitała.
„Czemu nie? — myślał nieraz. — Gdy zrobię mój Meisterstück, a będzie on taki, że cała Hanza okrzyknie się z podziwu, gdy i ja też zostanę majstrem, czemuż bym nie miał otrzymać jej ręki?”
Ta nadzieja dodawała mu sił do pracy, rozbudzała jego zdolności, przywiązywała go do majstra Schultza i cały ten dom czyniła dla niego Edenem.
Nagle zrobił straszliwe odkrycie.
Po śmierci pani Doroty spostrzegł, że sam pan majster chce zająć marzone przez niego miejsce.
Wpadł w rozpacz — znienawidził swego zwierzchnika, jednakże się z nim nie rozstał.
Miłość jego stała się beznadziejna i posępna, a jednak jeszcze podszeptywała mu jakieś półsłówka, na które złośliwie się uśmiechał. Wiedział, że Hedwiga w związku z panem Schultzem nie może być szczęśliwą, a zatem — kto wie? Może jemu przypadnie udział pocieszyciela? Dawno znajomy, zawsze pod jej ręką — a przy tym tak wiernie, tak szalenie zakochany — on może prędzej niż inny… Nie będzie to już takie wielkie szczęście jak posiadanie jej dozgonne, ale i kradziony skarb zawsze skarbem, a przy tym co za rozkoszna zemsta nad tym niegodziwcem panem Schultzem.
Znienacka, wśród owych już zachmurzonych, ale jeszcze przyjemnych marzeń, jak piorun z nieba spadło zjawienie się pana Kazimierza — i na ten raz Kornelius uczuł, że gmach jego przyszłości już do podwalin się rysuje, że to nieprzyjaciel stokroć groźniejszy od majstra Johanna, bo tamten zabierał tylko rękę Hedwigi, a ten wykrada mu jej serce. O tak, wykrada! Kornelius od pierwszej chwili spostrzegł olśniewające wrażenie, jakie młody junak sprawił na Hedwidze, i odtąd co dzień dopatrywał nowe objawy budzącego się w niej uczucia, nagłe rumieńce, smętne zadumania i niespodziane wybuchy radości — wszystkie owe znaki sercowego rozkwitu, na które on tak dawno czekał, a które teraz — niestety — zwracały się nie ku niemu, ale ku temu posłowi nieszczęścia! Och, on się znał na miłości, on, co tak dawno i zawzięcie kochał! Toteż nie mógł zrozumieć spokoju pana majstra, trząsł się ze zgrozy na jego zaślepienie, gwałtem chciał mu oczy otworzyć i byłby w końcu pewnie dopiął celu, gdyby nie pani Flora, która ze zwykłą sobie przenikliwością dostrzegła niebezpieczeństwo, jakie od tej strony zagraża, i zażegnała je makiawelskim orzeczeniem Divide et impera. Zaczęła pana majstra podjudzać na Korneliusa. W każdej niemal rozmowie dziwiła się, „dlaczego tak znaczny jak on personat postponuje się ze swoim czeladnikiem i pozwala mu nos wtykać w domowe sekreta”.
Pan majster (który miał słabość do pani Flory i wielce sobie cenił jej zdanie), połechtany w swojej próżności, zaczął lekceważyć Holendra, zaprzestał z nim żartów i zwierzeń i tak go z wolna od siebie odsunął, że chłopiec, karmiony ze wszech stron upokorzeniami, zaciął się w milczeniu i już prawie wcale nie wychodził z warsztatu.
Nie tylko pod tym względem, ale i pod wszelkimi innymi pani Flora stała się istnym duchem opiekuńczym dla dwojga zakochanych, którzy nie podejrzewając, aby piękna wdówka mogła w tej opiece mieć jakie osobiste widoki, nie znajdowali dla niej dosyć słów dziękczynnych i z pełnym zaufaniem otwierali jej dusze. Pani Flora była nieprzebraną „w amorowych fortelach”. Z dziwną sztuką umiała zagadywać i sobą wyłącznie zajmować pana Schultza, dzięki czemu tamci mogli wedle woli rozmawiać na uboczu. Hedwidze powtarzała jak najwierniej pochwały i wykrzykniki, z jakimi Kazimierz odzywał się o niej, a Kazimierza wtajemniczała w najskrytsze panieńskie zwierzenia. Czasem nawet rzeczy tak zgrabnie ułożyła, że niby trafem schodzili się w jej domu, a chociaż te schadzki były krótkie, poważne i zawsze pod jej okiem odbywane, jednak przedstawiały dla nich nieocenioną chwilę swobody, w której, uwolnieni od oczu majstra i Holendra, mogli na koniec odwiązać maskę przybranego braterstwa. Bo i pani Flora już razem z nimi śmiała się z owej „maszkarady”. Pan Kazimierz nie potrzebował nawet czynić jej w tym przedmiocie żadnych wyznań, sama je uprzedziła. Kiedyś, gdy przed nią utyskiwał na milczenie pana miecznika, rzekła do niego:
— Nie kpij z białogłowy, panie oficyjerze. Aniś waszmość pisał do oćca, ani czekasz od niego responsu.
— Jakoż to? — podjął zmieszany pan Kazimierz.
— A tak, jako ja mówię. Waszmość wykoncypowałeś takową halegorię, aby łódkę swego afektu przeprowadzić między rafami przeciwnych sobie humorów. I wcale się to waszmości nie gani. Bosman jako może lawiruje, niby kręci na prawo, a w rzeczy jedzie na lewo i mądrze czyni; milszać mu jego szkutka niżeli wola srogich akwilonów.
— Nie będęć ja się z wacpanią spierał, kiedy prorocko czytasz w sercach. Owóż, upraszam jeno, abyś mię przyjęła pod banderę swojej protekcji, a tuszę sobie, że z takowym sygnałem dopłynę do fortunnego portu.
I płynął dalej pan Kazimierz „fortunnie”. Tygodnie za tygodniami schodziły w rajskim zaczarowaniu, tak dla niego jak i dla Hedwigi. Cudna to była pora w ich życiu, niby młodziuchny maj miłości, kiedy uczucie nie jest jeszcze wyznane ustami, a już zdradza się w każdym spojrzeniu, w każdym ruchu, zwłaszcza w owych półsłówkach na pozór szarych i zwyczajnych, a podszytych drugim różowym znaczeniem, które jest widzialne tylko dla drogiej istoty.
Niebo też na wszystkie sposoby sprzyjało temu zaczarowaniu; pogody były ciągle prześliczne; pan konsul coraz częściej dawał się wyciągać na zamiejskie „spacyry”. Chodzono we czworo, to na Biskupią Górę, to do Nowych Ogrodów.
Co sobotę jeżdżono do wioski nadmorskiej, gdzie bogaci gdańszczanie i ciekawi podróżnicy przybywali co tydzień dla spędzenia dnia niedzielnego na zabawie i użyciu kąpieli w morzu; nazywało się to jeżdżeniem „na Soboty” (dzisiejsze Zoppoty).
A że miejscowość była bliską przylądka Helu, pan Kazimierz zapragnął pokazać swoim znajomym flotę królewską stojącą w Puckiej Zatoce, a zwłaszcza okręt, na którym kilka lat przemieszkał. Wojenny ów statek, zwany „Łabędziem”, choć dobrze już wysłużony, wyglądał wspaniale i prawdziwie po monarszemu, był to bowiem jeden z owych pięciu okrętów, co przewoziły Zygmunta III do Szwecji. Wojskowi od Łabędziowej załogi, niedawni współtowarzysze Kazimierza, uprzedzeni przezeń o przybyciu jego przyjaciół, wyczytali mu z oczu, na co się zanosi, i przyjęli ich uroczyście; pana konsula nawet z wyróżniającą atencją, co niezmiernie mu pochlebiło. Piękność i wdzięk Hedwigi wznieciły w nich taki zapał, że — jako godną najwyższej admiracji, okrzyknęli ją swoją „admirałką”. Pani Flora, chociaż mniej głośno, zbierała jeszcze więcej hołdów, bo jej dowcip i śmiałe wzięcie były jakby stworzone do zawracania głowy panom oficerom.
Siedziano więc przez cały wieczór na pomoście oświeconym różnobarwnymi latarniami; śpiewano chórem Flisa i różne lżejsze fraszki, wieczerzano z sutymi kielichami, dawano z dział gęste salwy, aż pan Schultz w upojeniu oświadczył, że jeśli będzie miał kiedy syna, to go przeznaczy do Wodnej Armaty (przy tej sposobności dobrze jest nadmienić, że używane u nas wyrażenie: Wodna Armata nie oznaczało bynajmniej artylerii wodnej, ale „armię morską”, czyli flotę wojenną, i było zapewnie zepsutym przypomnieniem hiszpańskiej Armady, której przedsięwzięcia i klęski tyle uzyskały rozgłosu).
Innej niedzieli pozwolono im zwiedzić zamek Władysławowski, na co gdańszczanom rzadko bywał udzielany przywilej.
Czasem też, nie wychodząc z obrębu miejskiego, tuż za Zieloną Bramą wsiadali do czółna, które ich wiozło po ciemnej a przepastnej Motławie, okrążając spichlerzową dzielnicę. Tam dopiero można czuć i widzieć, jak silnie bije serce Gdańska. W dzień — ruch niesłychany. Krocie statków o kształtach wszelakich, ciężkich, wybujałych, jaskółczych. Na statkach i na stopniach domów tysiące ludzi gadających stu językami, od flisaków krakowskich do Murzynów, niewolników jakiegoś zamorskiego armatora. Wszyscy krzyczą, kłaniają się, uśmiechają, a rękami machają, bo wszyscy się targują i każdy chce każdego przekonać. Tu zboże z przeraźliwym skrzypem idzie w górę po misternej windzie, ówdzie z sypkim jękiem spada na szalę niemniej misternej wagi. Na palowych pomostach pełno stołów dla pisarzy i wekslarzy, pełno budek z błyskotkami, przekupniów z przysmakami. Wszędzie chaos kolorów i dźwięków, jarmark narodów — zrękowiny morza i ziemi, obsyłających się wzajemnie swoimi bogactwami.
Z końcem dnia dzielnica ta staje się jeszcze ciekawszą. Ruch cichnie — zmrok szarzeje. Motława robi się czarna jakby Kocyt. Nad ową żelazną wodą bezokienne spichlerze, ślepe, głuche, siedzą jakby niezgrabnie ociosane opoki. Powietrze pocięte kreskami lin i masztów, połamane gzygzakami windowych profilów, plącze się w niezrozumiały rysunek. Wtedy wszystkie owe Klonowiczowskie „wschody, wzwody i trety”, wszystkie owe młyny krzyżackie o dziwolążnych kształtach zaczynają majaczyć niby gród przedpotopowy lub zaklęty, zbudowany nie przez ludzi, ale przez jakieś bajeczne, półpotworne istoty, które spoza każdego węgła już… już mają wyjrzeć… Niejedno serce czuje tam ich obecność, przynajmniej nasi zakochani czuli ją wyraźnie, i to przyjazną i usłużną, bo podczas kiedy pani Flora, siadłszy u jednego końca łódki z panem Schultzem, opanowywała go swoją sidlącą rozmową, tymczasem na drugim końcu Kazimierz i Hedwiga mogli zamieniać spojrzenie lub uścisk ręki, niepochwytne dla cudzych oczu jak motławowe chochliki.
Tak to w owych złotych tygodniach życie uśmiechało się do młodej pary, podsuwając jej co dzień to nowe, a zawsze miłe „sprawy i zabawy”.
Obecnie zaś wszystkie inne gasły obok owej zabawy tanecznej w Artushofie, z której miasto całe obiecywało sobie wiele przyjemności, ale nasi znajomi jeszcze więcej niż inni, bo tam Hedwiga miała po raz pierwszy wystąpić w liczniejszym zgromadzeniu.
Jednakże wszystkiemu jest koniec; przyszedł on i dla owego miłosnego maju. Właśnie w przeddzień Artusowych tańców pan Kazimierz otrzymał od ojca list, który go do głębi duszy poruszył. List nie zawierał żadnych gróźb ani łajań, ale był niesłychanie smutny. Ojciec żalił się na swoją samotność, na brak pomocy w gospodarstwie i nie mógł zrozumieć powodów, dla których „najmilszy synaczek” po długich latach rozłąki jeszcze tak okrutnie odwłóczy swój powrót.
Ów smutek i owa łagodność wstrząsnęły panem Kazimierzem silniej niż najcięższe wyrzuty.
Rzekł do siebie:
„Raz już trzeba skończyć…”
A zakończenie tylko jedno już dzisiaj dla niego istniało: małżeństwo z ukochaną.
Bo przez ciąg tych sześciu tygodni myśli Kazimierzowe uległy najniespodziewańszym przeobrażeniom. Stało się to nieznacznie i prawie bezwiednie. Teraz nie byłby chciał uwierzyć, gdyby mu powiadano, że jeszcze przed czterdziestu dniami stawiał jakiekolwiek w tej sprawie zarzuty. Wszystkie one gdzieś prysły i przemieniły się, owszem, na potwierdzające dowody.
Jej niewiadome urodzenie? Ach, przeciwnie, bardzo wiadome, bo dość jest widzieć, jak ona wygląda, jak chodzi, jak patrzy i we wszelkiej rzeczy sobie poczyna, dość pogadać z nią przez trzy pacierze, aby przysiąc, że jest wysoko urodzona. I jak jeszcze wysoko, kiedy nawet cały żywot przebyty pomiędzy miejskimi łykami nie mógł z niej zetrzeć tej cechy pańskości!
Gniew pana miecznika? Ależ niech on ją tylko raz obaczy, niech jeden dzionek z nią przebawi, a będzie syna błogosławił za to, że przywiózł mu taką synowę!
Jej przywyknienie do wielkich dostatków? Ależ pan Kazimierz co dzień jej powiada, jakie to życie skromne jest i twarde po naszych szlacheckich dworkach, a ona zawsze odpowiada, że wolałaby małą chatkę na wsi, gdzie jest zielono i kwiecisto, niż złocone komory po kamiennych miastach.
Już więc z jego strony nie może być mowy o żadnym wahaniu. Ale jest jeszcze inna, ogromna niepewność… Oto czy ona, Hedwiga, przystanie na sposób, w jaki pan Kazimierz chce ich szczęście doprowadzić do celu? Sposób to niezwykły i mocno niebezpieczny… a jednak nie ma innego. Już on dobrze sobie głowę nad tym łamał i ostatecznie się przekonał, że nie ma innego.
Właśnie krocząc przez miasto, ważył w umyśle te nadzieje i te trudności, kiedy spotkał panią Florę wychodzącą z kościoła Dominikanów. Usłyszawszy, o co chodzi, wróciła się z nim do kruchty i tam odbyli długą, cichutką naradę. Skutek jej musiał przypaść pani Florze do serca, bo przy pożegnaniu stanęła jeszcze na progu i rzekła:
— Galanckoś waszmość to wymedytował. Sposób rezykowny, ale eroiczny, jakby w jakiej poemie. Jeno bez pytania się ani panów oćców, ani panów Schultzów, bo to by próżno przyczyniło perpleksji, a tak, post factum, będą musieli oba powiedzieć „amen” i wszystko z czasem się zagodzi.
— Więc wacpani dajesz całki swój asentyment?
— Och! Z całej duszy. Sprawiedliwieś też waszmość powiedział, że w moim domu tego nie można uplanować, bo to by na moją sławę cisnęło szpetną famę i pomnij też waszmość, żeby mię to skłóciło z panem rajcą, a on dla mnie precjozny przyjaciel. W peregrynacjach za miastem takoż trudno by to przefilować, bo pan Schultz wiecznie z nami na spacyry chadza. No, a tam, w onej tłocznej asambli, w onym pląskowym rozgardiaszu cała rzecz pójdzie łacno i nieprędko będzie zweryfikowana, i nikt nie zostanie posądzon o to, że był komperem. Jeno zawdy powtarzam, niech rzecz będzie z księdzem, bo jak bez księdza, to waszmość postradasz moją konsyderację i będziesz wart huncwockiej kaźni.
— Za kogóż mię wacpani masz? Dawniej, co prawda, uciekał ci ja od więzów hymenu, ale dzisia sam do nich wzdycham, sam do nich ręce podawam, bo jak raz człowiek szczęście złapie, toby je chciał na wiek wieków do siebie przykować.
Po tak zachęcającej rozprawie pan Kazimierz przez dzień cały uwijał się jak oparzony. Jeździł do klasztoru oliwskiego, jeździł do Władysławowa, wszędzie odbywał jakieś tajemnicze narady. Nazajutrz także rozsyłał na wsze strony swojego pacholika Maćka, niby hajduka wedle węgierskiej sukni, w rzeczy zaś poczciwego Mazura, który zbytkiem rozumu nie grzeszył, ale miał takie przywiązanie do pana, że na jego rozkaz byłby pewnie próbował, czyby się nie dało przejść pieszo przez morze.
Na koniec pod wieczór pan Kazimierz zaczął przywdziewać strój balowy, nowiuteńki, prześliczny. Nie był on bardzo kosztownym, ale dla skromnego mieszka stanowił i tak niemały wybryk. Mieszek ten, jak pamiętamy, już przed sześcioma tygodniami srodze piszczał, a cóż dopiero teraz? Ach! Teraz milczał głuchą ciszą konania. Ale bo też co to wypadło niespodziewanych wydatków! Przez te wszystkie tygodnie pan porucznik nie tylko już opłacał gospodę, ale i kwiatkami obsyłał pannę siostrę i pani Florze nosił różne słodkie łakocie, a czasem i jaką wykwintną niewieścią fraszkę, i jej służebnej, Fruzi, nieraz do ręki wetknął upominek. Przy takim drobnym, ale ciągłym szafunku pieniądze, jakie był przeznaczył na drogę powrotną, rozeszły się nie wiedzieć kiedy. Musiał więc brać różne rzeczy „na borg”, a potem poszukał pewnego imci pana Millera, co swoim geldem ratował skłopotanych młodzieńców. Markotno mu to było, ale mówił sobie:
„E! Jakoś to będzie. Niech jeno wrócę na wieś, to wezmę się tęgo do harunku i wszystko w mig odrobię. Nie teraz pora na sknerzenie. Raz jeno w życiu człek się żeni. Raz jeno człek naprawdę się kocha”.
(Tak zawsze młodzi mówią, zapominając, że są ludzie, co i po dwa razy, i po kilka razy się żenią. A co do zdania, ile razy człek naprawdę się kocha, tego żaden psycholog jeszcze nie rozwiązał, bo każdemu zakochanemu za każdym razem się wydaje, że to dopiero jest pierwszy raz „naprawdę”).
A jeżeli kiedy już nie wypadało sknerzyć, to niezaprzeczenie dzisiaj. Mógłże w swoim zwykłym porucznikowskim ubiorze, zszarzanym już dosyć długą służbą, wystąpić na tym wspaniałym zebraniu, gdzie chciał pięknie wydać się przed Hedwigą, gdzie miał po raz pierwszy prowadzić ją w taniec, gdzie miał jej powiedzieć takie rzeczy, od których zawisło jego szczęście lub nieszczęście, słowem, w tym najważniejszym dniu swego żywota?
Przy wrodzonej sobie sprężystości ducha pan Kazimierz wprędce zapomniał o troskach, borgach i Millerach i rozwiązanie tych kłopotów odłożywszy do dni następnych, teraz już tylko cieszył się swoim nowym strojem. I naprawdę miał się czym cieszyć. Gdy Maciek pana ubierał, to aż usta rozdziawiał od podziwu, a ręce mu się trzęsły od radości. Wprawdzie ubiór dzisiejszy pod względem barw i kroju był podobny do codziennego, ale z jakże odmiennych pierwiastków stworzony. Zamiast kafttana z łosiej skóry, pan Kazimierz nadział „szustokor” (tak u nas wymawiane juste-au-corps) uszyty z mięsistego, kanarkowego „hatłasu”, objęty przy szyi obwisłym, koronkowym kołnierzem i takimiż u rąk mankietami. Na piersiach zamiast prostego rzemienia miał ukośnie przeciągnięty, czarny, nieskorowy pasamon (kupiony w składach pani Flory), u którego po staremu zawiesił kordelas. Hajdawery nie były z grubej rasy, ale z cieniuchnej niebieskiej sajety, ze srebrnymi na szwach rygielkami. Niziutkie półbucia żółte, safianowe, lekkością swą dorównywały prawie francuskim trzewikom. Na barkach, zamiast włochatej burki, pan porucznik zawiesił krótki deliunak z ciemnowiśniowego aksamitu, białą sateniszką podszyty i srebrną pętlicą u piersi zadzierzgnięty. Na głowę nałożył przecudną magierkę, tegoż ranka w mieście zakupioną (albowiem Gdańsk słynął z wyrobu najpiękniejszych magierek); było też to istne pieścidełko z błękitnym denkiem i wąską bobrową obłóżką, nad którą wystrzelało harde pióro sokole.
Naciągnąwszy na koniec zamszowe rękawice, rad z siebie, poszedł do Artusowego Dworu, czyli Artushofu.
Gmach ten, jeden z najdziwaczniej pięknych i najpiękniej dziwnych, jakie można spotkać w północnej Europie, był istnym beniaminem gdańszczan. Tam oni przez ciąg długich czasów nagromadzili z wolna „swych myśli przędzę i swych uczuć kwiaty”.
Przędza to trochę rażąca pstrokacizną, kwiaty to nieznane innym wyobraźniom, ale właśnie z tej przyczyny, że gdzie indziej nieznane, że znikąd nienaśladowane, zaciekawiają swoją samorodną niezwykłością i krasą.
Artushof przytulony do ratusza tworzył z nim razem parę gmachów, królującą nad całym Gdańskiem. Na ratuszu miasto się rządziło, w Artusowym Dworze się bawiło, gdyż był to budynek przeznaczony wyłącznie na wspólne zabawy (jak dzisiejsze resursy) i dość też nań spojrzeć, aby poznać, że urodził się z wesołej myśli.
A najprzód już sama nazwa przypomina obrazy wysoce poetyczne i, co więcej, pełne społecznego znaczenia: musi ona sięgać owych czasów, kiedy najchciwiej czytywaną księgą był sławny szereg romansów o królu Artusie, przy którego stole wszyscy czuli się równymi, bo stół ten, wycięty w kształt obręczy, nie miał ani miejsc wyższych, ani szarego końca.
W tej przezroczystej przypowieści bardzo zasmakowały republikańskie miasta, dobijające się przez cały ciąg średnich wieków o coraz nowe prawa i swobody. Zasmakował w niej również i Gdańsk hardogłowy, który ją nawet obrał za motto do swoich zgromadzeń. Więc w Artushofie, jak niegdyś przy Okrągłym Stole, powiedziano sobie, że nie będzie ani miejsc wyższych, ani szarego końca. Czy dygnitarze koronni, czy szlachta wioskowa, czy patrycjat miejski, czy niższe kupiectwo, czy opasłe majstry, czy wysmukła czeladź, czy swoi, czy cudzoziemcy — wszyscy tu byli względnie równi wobec świętych praw gościnności. Powtarzamy jednak wyraz „względnie”, bo i tu, jak zawsze i wszędzie, kto bogatszy — ten więcej przepychu roztaczał; kto mędrszy lub dowcipniejszy — ten więcej miał słuchaczy; kto siedział na urzędzie — ten odbierał niższe pokłony; a im kto piękniejszy — tym więcej zbierał hołdów. Na to i sam Artus już nie mógł poradzić.
Ale z tym wszystkim bawiono się przednio i w gmachu godnym przesławnego miasta.
Budynek to duży i taki głęboki, że swymi dwiema szczytowymi ścianami wychodzi na dwie odmienne ulice, a jednak w całej swojej długości, szerokości i wysokości zawiera tylko jedną jedyną salę (wyjąwszy parę bocznych, malutkich pokoików, które są raczej wnękami wykrojonymi w odwiecznej grubiźnie murów i dawniej służyły za bufety).
Przy białym dniu sala jest oświecona dosyć dziwnie, na przestrzał, gdyż obie ściany szczytowe składają się prawie wyłącznie z kryształu. Nie są to właściwie ściany, ale — i tu, i tam — po trzy okna, olbrzymie jakby łukowe bramy, przedzielone tylko filarami, ozdobne — tak zewnątrz, jak i wewnątrz — mnóstwem posągów, godeł i wyzłoceń.
Dwie boczne ściany są nierównie dłuższe; każda z nich także rozpada się na trzy działy; ale tu już nie ma żadnych okien, tylko wielkie, mocno zaciekawiające freski. W ich treści nie można się dopatrzyć żadnego następstwa ni łączności, ale to nie dziw, kiedy w każdym z tych działów inna gilda gospodarzyła i na własną rękę przyozdabiała swoją polać muru. Jedne kazały sobie malować ustępy z Biblii lub żywotów świętych, inne z mitologii, a jeszcze inne lubowały się w alegorii. Z owych różnych pomieszanych natchnień wytworzył się cały świat fantazji, prześliczny i jak cała postać Gdańska — bezwzorowy.
Jest jednak we wszystkich tych obrazach jeden rys wspólny: ze środka wszystkich, przynajmniej główniejszych wystają gałęziste, prawdziwe rogi jelenie. Gdańszczanie je tam umieszczali na dowód, że posiadają prawo łowów. Prawo to, stanowiące przez długi czas we wszystkich krajach wyłączny przywilej najwyższych stanów narodu, srogimi zakazami obwarowane, było dla niższych celem gorącej żądzy i zazdrości. Toteż miasta, co go się dobiły, nie mogły się nim nacieszyć. I Gdańsk tej uciechy kosztował nie bez dumy; znaczniejsi jego mieszkańcy oddawali się namiętnie owej pańskiej rozrywce i gdzie tylko mogli, rozwieszali trofea myśliwskie. Stąd i w Artushofie owe rogi, które na rozpacz malarzy niemiłosiernie do ich dzieł przybijano. Wprawdzie niektórzy artyści, wybrawszy stosowny przedmiot, zdołali usprawiedliwić w obrazie obecność tego dziwacznego przydatku. I tak we fresku poświęconym Dianie Akteon, już na pół zmieniony w jelenia i wyskakujący z obrazu, bardzo dobre sprawia wrażenie. Ale taki koncept nie wszędzie mógł być z równym szczęściem przystosowany. W Sądzie Ostatecznym na przykład ów jeleń, co smętnym okiem przygląda się duszom potępionych, stanowi zagadkę, nad którą dzisiejsi widzowie na próżno sobie łamią głowę. Tymczasem klucz zagadki taki prosty! Każda gilda chciała mieć swego jelenia, musiał więc jeleń znaleźć się i w Dniu Sądnym. Pytanie tylko, w jakim usposobieniu twórca obrazu go tam domalował? Czy śmiejąc się dobrodusznie z pustego żarciku? Czy naigrawając się gorzko z filisterstwa swoich mecenasów?
Pod rzędem fresków stoją z obu stron ławy ciężkie i wspaniałe, rzeźbione jakby stalle, a przed nimi niemniej pomnikowe stoły (dziś, dla potrzeb giełdy, wysunięte na środek sali). Ale najgrubszym tu pomnikiem jest piec olbrzymi, prawdziwy patriarcha pieców, gmach wielopiętrowy, którego polewa o wypukłych kwiatach i osóbkach, o barwach rozlicznych, ale nieco fałszywych, majaczy na kształt wyblakłej makaty.
Nad tym wszystkim zaokrągla się przepyszne sklepienie, długie i wysokie jak u nawy kościelnej, oparte na czterech słupach zaznaczających środek sali.
Z owych sklepień zwieszają się ozdoby, dziwne i niezaprzeczenie stosowne dla portowego miasta; są to kołyszące się na sznurach maleńkie modele okrętów, jakie w Gdańsku bywały różnymi czasy budowane, kupione lub zdobyte. Wszystkie owe karawele, stradyjotki, galeasy i rozliczne inne morskie domy wyrobione misternie z maszcikami, żagielkami, okienkami tworzą nad głową przechodniów nadpowietrzną flotyllę, która dziś jeszcze, choć już mocno sczerniała i zmurszała, stanowi prawdziwe muzeum żeglarskie, a za nowości musiała być nie tylko miłą, lecz i drogą tym ludziom, co w niej widzieli swoje własne dzieje, przygody i sławę.
Niegdyś też między rzędami okręcików były i gęsto rozwieszone pająki (meisterstücki słynnego gdańskiego mosiężnictwa), które wieczór setkami świec woskowych rzęsiście oświetlały salę i przez owych sześć bram przezroczystych biły na miasto we dwie strony dwoma potokami złotej łuny.
Pan Kazimierz znał na wylot cały Dwór Artusowy; od kilku lat nie ominął żadnego większego zebrania i, jako jeden ze świetniejszych tancerzy, nahulał się tam do syta. Nigdy jednak ta sala nie wydała mu się tak piękną jak teraz; mury jej tchnęły dzisiaj dla niego jakąś tajemniczością, która go i wabiła, i przestraszała.
— Tu — mówił sobie — dzisiaj, za moment, wyprognostykuje się cała moja przyszła destynacja.
Na początek wszakże spotkało go nieprzyjemne wrażenie; ów jego wypieszczony ubiór, co w skromnej gospodzie wydawał mu się tak wspaniałym, tu gasł i niknął obok innych. Ale bo co też to przepychów przewijało się po tej sali! Najświetniej błyszczeli nasi klejnotni panowie, ciągle tu przypływający z pszenicą i żytem: ci zwykle po mieście chodzili w swoich podróżnych „marynałkach”, ale na zebranie w Artushofie wydobywali z sepetów najcenniejsze stroje; wszędzie biły w oczy brokadiowe żupany, guzy jak pączki róż z samych rubinów, czaple kity, kapiące od złota pasy, wschodnie szable nabijane turkusami, szkarłatne czuchy i ferezje o brylantowych szponach. Było też i mnóstwo cudzoziemców przynoszących tu okazy wszelkich strojów europejskich, azjatyckich, a niekiedy i afrykańskich, bo czasem na jakim kastylskim okręcie zawinął i jaki Maur o białym zawojowym kapturze. Przychodzili na tę zabawę przez ciekawość, a sami stawali się jedną z największych jej ciekawości. Pomiędzy właściwymi gdańszczanami starszyzna ubierała się z niemiecka lub holenderska, młodzież zaś najczęściej z francuska; zwłaszcza na taneczne zebrania kładziono prześliczne pończochy i trzewiki, pourpointy z barwnymi wypuszczkami, płaszczyk walezjuszowski wywijający się spod leciuchnej krezy, a na głowę toczek, zdobny piórem. Ta głowa była fryzowana z niezmiernym staraniem; jedni zakręcali nad czołem dziwnie harde czuby; inni (ci mianowicie, co mieli spadające koronkowe kołnierze) nosili włosy długie i do pół pleców rozpuszczone według mody zwanej kometową, inni jeszcze spoza lewego ucha zwieszali sobie warkoczyk, ową tak słynną cadenettę, co się zakończała „galantem”, czyli wstążką w motyla zawiązaną; czasem zamiast warkocza był to pukiel zwinięty w rurkę długą, ile tylko dało się najdłuższą. Ci „kadenetowi” panicze, jako stanowiący ówczesną złotą młodzież, mieli zazwyczaj wielkie u dam powodzenie. Obecnie u gdańszczanek najwięcej go miał młody Morsztyn, czasowo tu bawiący patrycjusz krakowski, pono wnuk tego potentata morskiego, co niegdyś własnymi okrętami na własną rękę prowadził handel z Anglią i Hiszpanią. Dzisiejszy krakowianin nie posiadał już tyle, co jego dziad, okrętów, ale za to był posiadaczem sławnie pięknych, bladozłotych włosów, które uwijał w pukiel długi aż po serce, zakończony bladobłękitną kokardą. Według przyjętych wówczas mitologicznych zwrotów mowy przezwano ten pukiel strzałą Feba i twierdzono, że choć taka miękka, strzała ta niejedno serce już na wylot przeszyła.
Dziś jednak pięknego Morsztyna przyćmiewał jeszcze piękniejszy sire de la Crosade, rodowity Francuz, który wsławił się w naszych bojach rycerskimi dziełami, a w Artusowej sali wsławił się wprowadzeniem nowej kawalerskiej mody; jego pukiel ciemny, prawie czarny, zakończony gorącoróżowym „galantem”, był nie tylko równie długi jak „Febowa strzała”, lecz jeszcze, o dziwo! na wysokości ucha był przetknięty pyszną, gruszkowatą perłą. Mody tej, tylko co wynalezionej przez jednego i z książąt lotaryńskich, nikt jeszcze na Północy nie znał; gość francuski dowiedział się o niej przez listy odebrane z Paryża i wnet sprytnie ją przystosowawszy, zbierał teraz tryumfy, którym także nie brakło ambrozyjskiego smaku mitologii, gdyż jedna z gdańskich piękności, spostrzegłszy ową perłę, ozwała się na pełnej sali, że „to pewnie sama bogini Wenus, wyszedłszy z morza, przyniosła mu taki trefny prezent”.
Wobec podobnych współzawodników jakżeż nie miał trochę posmutnieć pan Kazimierz? A jednak niesłusznie smutniał. W zbytniej skromności zapomniał, że jeśli nie nosi na szatach złota ni klejnotów, za to ma usta jak rubiny, zęby jak perły, a w oczach czarne brylanty, którymi sieje całą Golkondę czarów. Zapomniał — ale niebawem przypomniały mu to wszystko same białogłowy. Jak zaczęły spod oka na niego spoglądać a uśmiechać się, a szeptać, niby cicho, jednak dosyć głośno, aby dobrze słyszał:
— Co za chłop urodziwy!
— Czysty bożek Mars in persona.
— Oj, żeby mię tak porwał do pląsania, tobym chyba w obłoki wyleciała…
Tak pan Kazimierz pokręcił wąsa i pomyślał sobie:
„Ej! Chyba ja tu nie ostatni. A może się znajdzie i ktoś taki, dla kogo będę nawet i pierwszym?”
Ów „ktoś” jeszcze dotąd nie znajdował się w sali, czemu pan Kazimierz był rad w pierwszej chwili, boć wedle serdecznego kodeksu słuszną jest, a nawet konieczną rzeczą, by na miejsce spotkania kawaler przybywał wcześniej niż pani jego myśli.
Teraz wszakże, gdy sam się już stawił, byłby chciał i ją ujrzeć jak najprędzej.
Trzymał się więc w pobliżu wejścia i nie spuszczał z oczu szklanej bramy, którą wciąż napływały nowe pary i nowe gromadki strojnych gości.
Po chwili jednak musiał głowę odwrócić, bo już tuż przy nim wrzała rozprawa taka gromka, że nie można było jej nie zauważyć.
Na ogromnej ławie, przy ogromnym stole siedziało kilku nie mniej ogromnych mężów z Urzędu Miejskiego. Wszyscy o twarzy podobnej do pełni miesiąca, z brzuszkami jak beczułki, na których trzymali zaplecione ręce, wszyscy w ubiorach buchciastych, w krezach jak półmiski, jedni w grubych biretach, drudzy w kapeluszach takich płaskich a szerokich, jakie dziś tylko u kardynałów można widzieć. Między tymi dobrze wypasłymi towarzyszami odznaczał się jeden także ogromny wzrostem, ale chudy jak zeschłe drzewo, secretarius Frydrych Hogge, który właśnie kończył swoje dowodzenie:
— Tak czy siak, zawdy ja powiem, że Szpiryngowe cło to nasza największa calamitas.
— Największa calamitas — powtórzyli chórem tłuści towarzysze.
— Bo, proszę ja, dlaczego dawne króle żadnego cła po nas nie wyciągały? Ale to literalnie żadnego. Dopiero jak te nieznośne Szpiryngi, przybłędy zza morza, przyszły, tak zara król ich nam na kark nasadził i teraz rachuj się, płać i zawdy płać.
— Ja, ja. Licho ich przyniosło z Ollendrii — przywtarzali tłuści towarzysze.
Ale tu ponad wszystkie głosy jakby dzwon srebrny wybił się głos pana burmistrza Krzysztofa Freimutha. Siedział on przy tym samym stole rozparty na wysokim krześle, także wspaniały, ale nad podziw kształtnie zbudowany. Ubiór miał z szafirowego weneckiego aksamitu, o jedwabnych, białych wypuszczkach, wokoło bioder szarfę ze złotej siatki, a na piersiach kosztowny łańcuch. Czy od upału, czy od niemiłego wzruszenia musiało mu się zrobić gorąco, bo nagle zerwał swój wielki kapelusz, okręcony złocistą wstęgą, zaczem pokazała się jego twarz piękna jakby oblicze Jupitera, zazwyczaj rozpromieniona łaskawym uśmiechem, ale teraz pałająca oburzeniem, które na środku jego czoła zarysowało jowiszową bruzdę.
— Przez Boga żywego! — zawołał. — Proszę ja waszych uprzejmości, nie gadajcie takich szpetnych rzeczy, boć na samo ich słuchanie wnętrzności się w człeku precz skręcają. A dlaczegóż król jegomość nie ma cła wybierać? Wszak ci we wszystkich królestwiech i respublikach tak się dzieje, że ludzie coś przecie przynoszą do Skarbu wedle powszechnej potrzeby. Inaczej żadne państwo na nogach by nie ustało. Pytam się waszeciów, in gratiam czego my jedni na świecie mamy być wolni od wszelakiej obediencji?
— Ja swoje powtarzam! — skrzeknął swoim twardym głosem secretarius. — Dawne króle tego nie robiły i dobrze było.
— A właśnie, że źle. Dawne króle były za dobre.
— Ba! Czy to można być za dobrym? — sarknął z ubocza ryżowłosy wójt, Hans Hecker, co miał twarz podobną do łasiczego pyszczka.
Wtedy pan burmistrz uderzył w stół swoją dużą, ale białą pięścią i odparł:
— A można! I najlepsze na to exemplum, że ta dobroć nas popsowała. Kto nas to wyrwał z okrutnej krzyżackiej opresji? Kto nas do serca przytulił? Kto, jak nie one króle, nasze oćce, i nie ona wspólna matka nasza? Przez lat półtorasta my chleb u nich jedli darmo jako te małe dzieci, co nic nie robią, a dostają nie tylko swoją rację, ale jeszcze w dodatku i łakocie. A że teraz król jegomość prosi tego, co my już od lat półtorasta powinni byli dawać, to krzyczym, jakby nas kto żywcem ze skóry odzierał. I wiecznież będziemy jako te liche minores? Abo jak te szerszenie próżniaki, co z ula miód wyjadają, a same go tam nie przynoszą? Co my dotąd im przynosili? Nic, jeno krnąbrnoście i burdy, i bunty. A! Serce się wzdryga na takową ingratitudinem. I żeby to jeszcze robiono po tyrańsku! Ale nieprawda. Panowie Szpiryngi są ludzie godne i mądre, i sprawiedliwe. Ja więcej powiem: w niejednym nieprzezpiecznymcasusie my widzieli, jako to istne są heroje.
— Ale wszystkim trzęsą — przerwał chudy Frydrych. — Wszystkim trzęsą, a nam co po tym? Kto flotą rządzi? Panowie Szpiryngi. Kto cła wybiera? Panowie Szpiryngi. Kto wszelaki zatarg rozsądza? Panowie Szpiryngi. Dlaczego właśnie oni?
— Dlatego, że król jegomość raz przecie znalazł sobie ludzi, co nie służą prywacie tej lub owej prowincji abo prywacie tego lub onego miasta, ale służą pospolitej rzeczy. I kłamie, kto powieda, że oni sami jedni rządzą. Wszak ci w onej Morskiej Komisji zasiadają rozmaite dygnitarze: i Denhoffy, i Ossolińscy, i Guldenszterny. A wszak ci są tam i nasze rodowite gdańszczany. Czy nasz kompan, poborca Jerzy Hefel, tam nie siedzi, co? A wszystko same zacne persony. Król jegomość dobry ociec, a my zawdy byli złe dzieci.
To znowu ryży wójt Hecker ozwał się z fałszywym uśmiechem:
— A po co się waszmość tak sierdzisz? Nikt z nas tu nic nie gada przeciwko królowi jegomości, jeno żeby nie było tych przeklętych Szpiryn…
Tu mówca, nie dokończywszy wyrazu, pozostał z otwartymi ustami, towarzysze jego także nagle zamilkli. Wszyscy zwrócili oczy ku wejściu, gdzie powstał wielki szum i rozruch. Tłum rozstąpił się z uszanowaniem i weszło trzech okazałych mężów; byli to trzej bracia: Izaak, Abraham i Arnst Spiryngowie, rodem z Delftu, komisarze królewscy, ludzie — jak słusznie mówił burmistrz Freimuth — wielkiego rozumu oraz nieskazitelnej prawości; a mieli też w sobie coś bohaterskiego i zaprawdę potrzebowali niemałej odwagi, aby jakiś ład zaprowadzić w tym rozszalałym od swawoli mieście, co chciało mieć wszystkie prawa i przywileje, a nie spełniać żadnych państwowych obowiązków. Silni obywatelską swoją cnotą, nie lękali się czczych krzykaczy i też, mimo pokątnych wichrzeń, mieli ogólny szacunek i posłuch. Oto i teraz ojcowie miasta rzucili się hurmem, aby przyjąć nowo przybyłych i dziękować im za łaskawe zaszczycenie Artushofu swoją zbyt rzadką, a zawsze upragnioną obecnością. Zwykłym nawet porządkiem rzeczy ludzkich ci, co przed chwilą najwięcej krzyczeli, teraz pchali się z najniższymi pokłonami, a chudy Kogge zginał się przed nimi we dwoje, niby na wpół złożony kozik.
Burmistrz Freimuth nie pchał się z innymi, stał uśmiechnięty na stronie; ale nowi goście sami przystąpili ku niemu i uściskiem szerokiej dłoni serdecznie go powitali.
Z trzech braci Spiryngów dwaj starsi byli już bardzo poważni; zwykle też lubili przestawać ze starszyzną. Za to najmłodszy jeszcze chętnie przysuwał się do niewiast i czasem nawet poszedł z najpiękniejszą w taniec. Wszyscy trzej mieli twarze duże, o szlachetnym wyrazie, o podkręconych wąsach i niewielkiej w trójgran ściętej bródce. Stroje były na nich czysto holenderskie, jakoby popękane w pasy, spod których wystawały spody innej barwy, z kołnierzami obszernymi, jakby koronkowe pelerynki. Na głowach, osutych pierścienistym włosem, nosili miękkie, ogromne kapelusze o piórach puklących się w różnobarwne kity. A mieli przy tym jedną jeszcze ozdobę, której tu nikt inny nie posiadał: u każdego z nich, na piersiach, między rozchodzącymi się brzegami koronek, przypięty złotą iglicą, kraśniał świeży tulipan. Były to trzy żywe klejnoty harlemskie, trzy cuda sztuki ogrodniczej. U najstarszego, Izaaka, tulipan ciemnomorderowy przy świetle wieczornym wyglądał prawie czarno, u drugiego był w paski fioletowe i gorącożółte, u trzeciego — w płomyki pąsowe i białe.
Przybycie trzech braci wniosło pomiędzy zgromadzonych jakieś usposobienie uroczyste; wszystkim się wydało, że sala pojaśniała, jakby padł na jej mury odblask majestatu królewskiego.
Tej też tylko chwili widocznie oczekiwali muzykanci, aby dać hasło do rozpoczęcia zabawy. Ledwie komisarze kilka słów powitalnych zamienili, już na chórze kapelmistrz podniósł obie ręce i huczna muzyka z kotłami, uderzywszy alla polacca, zaczęła grać „wielkiego”, czyli jak go także zwano, „pieszego” (ta ostatnia nazwa zdradza spostrzeżenie, które tylko w rycerskim narodzie mogło powstać; zauważono bowiem, że przez powolność swoich ruchów był on tym w porównaniu do innych żywszych tańców, czym jest miarowy chód piechoty w porównaniu do rozpędów i skoków konnicy).
Tańcowano go wtedy zupełnie inaczej niż w późniejszych czasach. Najprzód wystąpili sami mężczyźni, po dwóch trzymający się za ręce. Na czele panowie Spiryngowie z innymi dygnitarzami państwa, których zawsze pewna liczba przebywała w Gdańsku. Dalej komendant miasta, osiwiały wojennik ze starożytnego pruskiego rodu Ferberów, szedł ręka w rękę z burgrabią, panem Steffensem, przebogatym patrycjuszem gdańskim. Szlo czterech burmistrzów i czterdziestu wójtów, którzy razem z owym burgrabią mianowanym od króla stanowili wspaniały Senat Miejski. Po nich kilkudziesięciu parami stąpał Centumwirat, czyli Rada Stu Mężów, od plebsu wybieranych, tworzących obok senatu coś na kształt izby poselskiej. Dalej sypali się wielcy kupcy, wojskowi, znaczniejsi marynarze, bogate majstry, a nawet i czeladź co kształtniejsza — wszystko wedle wieku i godności. Tak uprzejmie rozmawiając, niby z niechcenia zwijali swoją wstęgę w różne uczone skręty, a gdy kilka razy już obeszli jedną stronę sali, wtedy po drugiej stronie wystąpiły parami najprzód matrony, dalej panie dojrzałe, dalej młodsze — wszystkie wedle wieku i godności. Teraz oba orszaki, tańcując osobno, przyglądały się sobie z dala i przy spotkaniu zamieniały ukłony. Czasem orszak męski ustępował damskiemu z „traktu” i sam przechodził pod przeciwną ścianę. Aż gdy kapela uderzyła na finał, dwójki męskie i żeńskie zaczęły się rozpadać, potworzyły się z nich pary mieszane, a z tych par wstęga jedna, lecz dwa razy dłuższa, i wszyscy popłynęli wokoło całej sali pochodem iście tryumfalnym.
Naprawdę wszyscy, gdyż od tej pięknej przechadzki nikt się nie wymawiał, chyba chromi albo malkontenci, którzy nie zdołali sobie dobrać upatrzonej pary. Do małej garstki tych ostatnich należał dziś pan Kazimierz; stał on pod ścianą z nasrożonymi brwiami; widok tego pochodu, dla wszystkich oczu pełen blasku i krasy, jemu wydawał się bladym i smutnym, bo pomiędzy Centumwiratem brakło pana Schultza, o co zresztą byłby mniejszy kłopot, ale między białogłowami brakło… ach, wiadomo kogo!…
„Źle mi się napoczyna on festyn” — pomyślał.
Tymczasem po zakończeniu „pieszego” starszyzna zabrała miejsca na ławach pod ścianami, a młodzi skupiali się w pośrodku, bo na chórze kapela zaczęła grać galiardę, czyli jak u nas wymawiano: galardę.
Śliczny ten taniec włoski (gagliarda) był niezmiernie wesoły, pełen pustackich a niewinnych igraszek; dama i kawaler mogli w nim kolejno popisywać się prawdziwymi dziwami terpsychorowego sztukmistrzostwa; toteż nie tylko dla występujących, ale i dla patrzących był rozkoszą. I teraz cały pierścień widzów zebrał się wokoło czterech filarów, między którymi kilkanaście par wykonywało galiardowe harce.
Tylko pan Kazimierz odwrócił się i stanął do nich plecami. Teraz już nie brał go smutek, ale brały go złości. Mój Boże! Ten taniec był taki stosowny do figlarnych ruchów Hedwigi, tyle sobie zeń obiecywał uciechy!
„Owóż i galarda już dla mnie stracona! — rozmyślał gorzko. — Jak też to można tak haniebnie marudzić? Pewnie to tam pani Korwiczkowa muska i muska czoło, a oni precz na nią czekają, bo wiem, że mieli przyjść jedną kompanią”.
Chcąc sobie skrócić chwile niecierpliwości, zbliżył się do kółka mężczyzn, którzy w kącie sali wiedli żywą rozmowę. Kilka słów, z niej zasłyszanych, przykuło jego uwagę, byli to bowiem wszystko ludzie morscy i o morskich rzeczach gadali. Właśnie pan Wojciech Zabokrzycki, dzielny oberszter od królewskiej floty, mówił, podnosząc głos jakby na okręcie, dla przekrzyczenia już nie szumnych bałwanów, ale gwaru rzeszy i kapeli:
— Cuda nam tu waszmość, panie van der Helst, rozpowiadasz o panu Krzysztofie Arciszewskim i bardzo ja rad, że on u was awansował aż na wicereja i jakoby drugiego Jazona. Jeno nie pojmuję, czemu się waszmość tak dziwowasz? Abo to on pierwszy? Co tu gadać, że my ludzie nie do wody. A ów Jan Skolnus, co był admirałem u króla duńskiego?
— Kiedy to? — pytał głosem grubym jak tuba marina zagadniony gruby van der Helst.
— Oho! Jeszcze za króla Kazimierza. On pono wynalazł takie kraje, co potem z kretesem zaginęły i nikt już nie może ich odnaleźć. To był taki człowiek, jak ów Kolumbus. No, a Sierpinek? Ten, co to mu król Zygmunt August powiedział pewnego dnia: „Stwórz mi acan flotę”. I stworzył z niczego, i wyrabiał ze swymi freibitterami takie bajkowe cuda, że aż Bałtyk skakał z radości.
— No, no, nie wszyscy skakali — przerwał chmurnie tuż stojący armator Stilling.
— A i to prawda — odparł Zabokrzycki. — Wy, panowie gdańszczaki, nie bardzoście się w nim kochali, nagrzeszyliście z tej okazji kryminalnie, naścinaliście głów niewinnych…
— No, no… — wtrącił armator. — Co tu wspominać stare rzeczy? Król wonczas wybaczył, a waszmość nie wybaczasz?…
— Dajmy tedy pokój Sierpinkowi. Ale kto jeszcze? No, a Lanckoroński, komendant pucki? Mało to on się nadokazywał takich dziwów, co godne, żeby je Cycero opisował? Albo i Cyppelmann, co tu, pod samym Gdańskiem, zbił flotę szwedzką? Na to my już sami patrzali.
— A tak — potwierdził Stilling. — To była piękna wiktoria. Cyppelmann miał tylko dziewięć okrętów, a Szwedy miały jedynaście, a wszelako ich stłukł na miazgę.
— I nawet — wtrącił pan Kazimierz — ich dowódca Hoenszyld był zabit.
— Jeno — ciągnął dalej Stilling — ten Cyppelmann nie ze wszystkim wasz.
— Jak to: nie nasz?! — krzyknął Zabokrzycki. — Że nazwa Niemcem trąci, to nie racja, tu pełno takich, ale duszą, całą duszą był nasz. Jam ci go znał i miłowałem go jak rodzonego i nie dam sobie gadać, że nie nasz!
Pan Zabokrzycki był zacietrzewiony, pan Stilling także zaczynał się zaperzać, byłoby pewnie przyszło do dłuższej zwady, ale w tej chwili zrobiło się na sali poruszenie; galiarda właśnie dobiegała do końca, muzyka ucichła i tłum zaczął od filarów odpływać ku ścianom, przy czym zgiełkliwą falą rozciął nasze kółko rozprawiaczy.
Nastała między tańcami przerwa, podczas której chędogie dziewczęta wysuwały się z bokówek i roznosiły po sali rozmaite napitki: dla mężczyzn wina i miody, a zwłaszcza kufle z pieniącym się piwem; dla dam — ciepłą zupkę z bułki, bardzo zdrową, i przedziwne mleczko z migdałami. Ustawiały też na stołach cudne, płaskie naczynia wyrobione w kształcie konch albo łódek, pełne konfitur i cukierków, a przy nich niemniej cudne dzbany z zimną wodą zaprawną smakiem owocowym; roznoszono także całe piramidy tłustych przcwybornych ciastek i nawet modne już wówczas torty, nad którymi piętrzyły się różne figurki z cukru; te przedstawiały zwykle jakąś mitologiczną przygodę, najczęściej Wenerę wysyłającą Kupidyna z łuczkiem albo przyjmującą jabłko z rąk Parysa; wiadomą jest bowiem rzeczą, że nie ma na świecie miasta, gdzie by ta bogini posiadała tyle posągów i różnych wyobrażeń, ile posiada ich w Gdańsku. Tak to ów ogród, już dziś podtatusiały, za swoich pięknych czasów umiał był romansowym.
Jeszcze wszyscy mieli usta pełne tych przysmaków, kiedy kapelmistrz sam ujął za skrzypce i urżnął króciuchną, ale dziwną, podrygliwą przygrywkę, a wnet po całej sali rozszedł się szmer uciechy, nieledwie okrzyk radości.
Jedni drugich nawoływali, śmiejąc się i klaszcząc w ręce:
— Giga, giga! Będzie giga!…
Ze wszystkich tańców, jakie krążyły kiedykolwiek po warstwach wykształconego społeczeństwa, żaden podobno nie miał tak bajecznych powodzeń jak sławna niegdyś szkocka giga. Był to taniec jeszcze trudniejszy od galiardy, nieledwie akrobatyczny; toteż jeśli gdzie się jeszcze przechował, to tylko między tancerzami na linie, którzy do dziś dnia zdumiewają widzów tym lub owym jego ułamkiem.
Przez ciąg siedemnastego wieku cała Europa szalała za gigą. Szalał za nią i Gdańsk rozbawiony, tym bardziej że mnóstwo mieszkało w nim Szkotów; było nawet jedno przedmieście, zwane Szkockim; wprawdzie miasto miewało częste zatargi z tym przedmieściem (którego mieszkańcy, zabici katolicy, bronili gorliwie praw biskupich), ale przy „okrągłym stole” Artusowej uciechy zapomniano krwawych dysput i wobec owej czarodziejskiej nuty wszystkie serca na chwilę w jeden rytm uderzyły.
Widząc pary dobierające się skwapliwie, pan Kazimierz coraz żałośniej opuszczał ręce i głowę. A więc i giga dla niego przepadnie? Ta giga, w której — dzięki marynarskiej swojej sile i zwinności — tak wielkie zawsze odnosił tryumfy!
Wiedziały o tych tryumfach damy; toteż dziwiły się i krzywiły, czemu piękny porucznik żadnej z nich nie zaprasza. Na koniec pewna pani wójtowa, tęga i rumiana jak piwonia, wzięła się na odwagę, trzepnęła go facoletem po ramieniu i spytała:
— A co to waszmość tak się zapamiętywasz jak figura na mauzoleum? Nie lepiej byś to waszmość szedł do tanku?
— A poszedłby ci ja na skrzydłach, cóż kiedy ona białogłowa, com ją sobie zarekwirował, jeszcze nie nadciągnęła z miasta.
— A to waszmość sobie powiedz: Bierz ją licho! I pokonsoluj się z innymi. Abo to tutaj nas mało? A z takim rycerskim pląsownikiem każda rada wyskoczy. No, kawalerze, wybieraj. Cóż to? Chcesz waszmość nam pergnąć?
— Ekskuzuj wacpani, zara wrócę, jeno mi się widzi, jako moja panna tam ode drzwiów nadciąga…
Pan Kazimierz zmyślił sobie tę wymówkę, byle tylko się wyśliznąć ze szpon pani wójtowej. Rzeczywiście, nim się obejrzała, pergnął jej spod ręki, ale u drzwi — jak przewidywał — nie znalazł swojej panny.
Wyszedł na taras pełen służby i ciekawych widzów. Stał tam długą chwilę — na próżno! Wprawdzie maruderzy jeszcze nadciągali, ale to już coraz rzadziej się trafiało, i sala była nabita po brzegi.
Przemyśliwał tedy:
„A może by kogo posłać, aby dostać języka, czy tam się co złego nie stało?”
I żałował, że Maćka z sobą nie miał, ale Maciek został w gospodzie dla pilnowania pewnych koników, co mogły wprędce być potrzebne.
Wrócił tedy pan Kazimierz jak niepyszny między gwarne tłumy, stanął pod filarem, a podczas kiedy giga rozbijała się na środku sali, on utkwił oczy w jednym z nadpowietrznych okręcików i z wolna zapadł w zadumę, która go spowinęła swoim białym obłokiem jako mgła wodna, gdy okręt otoczy.
Nagle… jakaś błękitna jasność olśniła go tak mocno, że aż musiał oprzeć się o filar. To pani jego myśli! To wszyscy oni wchodzą… O… już są na sali…
Przodem idzie pan konsul ubrany bardzo suto, w sajan z czamletu barwy cygrynowej, czyli koloru wody morskiej (seegrün), z popieliczymi wyłóżkami, na przodzie roztwarty; spod sajanu sterczy jego pierś wypukła i wydyma się obercuch czarny, sztucznie rzezany, śrebrzystą taśmą sznurowany; u kolan i u trzewików chrzęszczą róże z kilkobarwnych wstążek, przeszpilone srebrnymi sprzączkami; na kapeluszu chwieją się czarne i seledynowe pióra; głowę pod nimi pan rajca nosi wysoko, jednak z tym wszystkim wygląda dziś niedobrze; jakieś ma pod oczami sine plamy, na policzkach ciemne wypieki, krok chwiejny i nierówny. Ale widocznie się przemaga, nadrabia uśmiechem pełnym dumy; a ma z czego być dumny, bo i sam dziś wystąpił uroczyście, i pod rękę prowadzi panią Florę, która wkoło siebie roztacza upajającą czarowność.
Od miesiąca już ona zrzuciła przecie uprzykrzone kiry i dziś na koniec mogła przystroić się pięknie. Ach, nie tak pięknie wszakże, jak by chciała! Prawa przeciwzbytkowe ciężą na niej bez miłosierdzia. Mimo wspaniałości swoich wdzięków prosta wdowa po majstrze-pasamoniku nie może nosić ani kosztownych tkanin, ani prawdziwych klejnotów. Ten zakaz jest największą zgryzotą jej życia; ile to już godzin ona się nad nim napłakała! On też jest głównym powodem gwałtowności, z jaką pani Flora pragnie wyjść za którego z członków Magistratu. Ich żony szczęśliwe! Mogą nosić i czysty jedwab, i czyste złoto, i drogie kamienie.
Tymczasem biedna wdówka nagradza sobie te braki wykwintnym smakiem w ubraniu, co sprawia, że w oczach męskich nieraz przyćmiewa mniej piękne, choć wyzłocone „panie radne”.
Dziś właśnie potrafiła sztuką zdobyć takie zwycięstwo. Suknię przywdziała z półbławacia, zwanego bomzynem, przepysznej barwy malinowej. Stanik u przodu ma głębokie wycięcie, skąd jej bogate łono wychyla się jakby motyl, co białe skrzydełka rozłożył na dnie kwiatowego kielicha. Porównanie do kwiatu wypada tym stosowniej, że wkoło całego wycięcia rozwachlarza się kołnierz stojący, przezroczysty, oparty na drucianym płotku i tak wywinięty, jakby połowa jakiejś ogromnej lilii. Od tego tła obłoczkowego tym silniej odbijają karminowe usta i przestrzeliste oczy pani Flory. Na głowie, u samego jej wierzchu, ma tak zwaną forgę, czyli kilka piór białych, postawionych zupełnie prosto, które z warkoczowego koszyczka wytryskają w górę, jakby pieniąca się fontanna. Taki przystrój, podobny do pióropuszów końskich, dzisiejszym oczom wydałby się dziwnym, a nawet może śmiesznym, ale wówczas był bardzo wzięty; a niewiasty lubiły go i za to, że łudząc oko, dodawał im wzrostu, czemu i pani Flora była rada, bo jej postać kształtna, lecz nieco przysadzista, wiele na tej złudzie zyskiwała.
Jeśli strój pięknej wdowy zwracał oczy swoją krasą i wybujałą pełnią kształtów, za to ubiór Hedwigi odznaczał się wstrzemięźliwością barw i kroju. Szła ona drobnym kroczkiem po drugiej stronie pana Schultza z oczami utkwionymi w ziemię; dzięki jednak znanej panieńskiej sztuce, mimo spuszczonych powiek, widziała wszystko i wszystkich, a już co najpierw dostrzegła, to żółty szustokor pod filarem. Na ten widok zaćmiło jej się w oczach, ale i tu panieńskie czary przyszły jej nieomylnie w pomoc i, choć tylko już wpółprzytomna, szła dalej, niby przez sen płynąc i budząc wkoło miłe szmery.
Suknia jej nie była dziś niebieska w białe floresy, ale biała w niebieskie ciągnione kwiateczki. Uszyta ze wschodniego, półprzezroczystego persu, sięgała po samą szyję, bo pan majster czy zazdrosny o widok jej wdzięków, czy przejęty purytańską surowością, pomimo nalegań pani Flory nie pozwolił w żaden sposób, aby miała stanik wycięty. Więc wkoło jej szyi marszczyła się jak zawsze stokrotkowa kreza, tylko zrobiona z koronki nierównie piękniejszej niż codzienna. W złotych włosach miała, jak zawsze, bramkę z błękitnej wstążki, ale dziś był na niej naszyty diadem z bursztynowych kwiatów, prześlicznych i mgławoprzejrzystych, trzęsących się za każdym jej ruchem jak światełka. U drobnych uszu wisiały takież same kolczyki, obrobione w kształcie serduszek. W pasie też owinęła się bursztynowym sznurem, którego ziarna grube, równe, białawe spadały na przód sukni, jakby dwa różańce zakończone chrzęstliwymi wisiorami. Nawet jej rękawiczki białe, niebieskim jedwabiem haftowane, zapinały się na bursztynowe guziczki.
Ktoś z obecnych, spostrzegłszy u niej ową mnogość morskiego klejnotu, nazwał ją „bursztynową panienką”. Nazwa ta wnet obiegła całą salę, a niejeden, sądząc z oblicza, mówił, że i serce u niej musi być „czyste jak bursztyn”.
Za majstrem i jego dwiema towarzyszkami samotnie stąpał Kornelius w ubiorze holenderskim o dwóch niewesołych kolorach, ciemnostalowym i ciemnoceglastym, co go czyniło podobnym do pęku zardzewiałych kluczy i dobrze licowało z jego posępną twarzą przypominającą twarze więziennych dozorców.
Przybycie nowej gromadki sprawiło niejakie wrażenie w Artusowej sali. Hedwiga ukazywała się tam po raz pierwszy, a i panią Florę (która najpierw dla choroby mężowskiej, a potem dla żałoby przebyła parę lat w zamknięciu) witano jakby zmartwychwstałą. Obie panie zostały skwapliwie otoczone. Pan Kazimierz najskwapliwiej nadbiegał i już chciał witać się z Hedwigą, gdy pani Flora, odciągnąwszy go na ubocze, zaczęła mu z żywością rozpowiadać:
— Ach, wasza miłość, ani sobie figurujesz, co ja przeszłam srogich emocji! Żeby nie ja, waszmość byś tu nie widział swojej panny.
— Wielki Boże! Co się stało?
— Rzecz dość zwyczajna, pan Schultz nam zachorzał.
— Aha! Co prawda, źle mu z oczu patrzy. No, aleć to nic obłożnego, kiedy przyszedł?
— Nie przyszedł, jeno się przywlókł. On często miewa jakoweś darcie w nogach i jakieś okrutne bolenie na wnętrzu. Medyk Pagliano zadekretował, jako to zbytnia wilgoć z picia cerewizji, ale pan konsul powieda, że Włoch nie zna się na piwie i dlatego takie androny plecie, i cały Magistrat go w tym sensie sukursuje, bo wszyscy oni w piwku się kochają. Owóż dziś przychodzę do nich, już ustrojona… wszak niepodle, co?
— Ach, boginie z Olimpu mogą zajrzeć wacpani!
— Tedy widzę i Hedwiga już wymuskana, jeno pan majster jeszcze się guzdrze i szat nie naciąga, i popija tyzannę, a precz stęka: „Oj, bieda! Nie mogę pójść, Herr Gott! Nie mogę”. Ja tedy w duszy rada, że nam wolność ostawi, dalej w namowy: „Ostań się waszeć doma, legnij na becikach, a ja pannę Hedwigę zabiorę i pomatkuję modelowo”. A tu, figuruj sobie waszmość, jak się dziewczyna wyrwie, tak mało co wszystkiego nam nie popsowała. Powieda: „Kiedy pan majster nie idzie, to i ja nie pójdę, jeno się ostanę, aby dobrodziejowi usługować”. I już odpina kolce i ściąga rękawice. Ażem się zdumiała, bo to wszelaka panna, kiedy ma iść na taniec, to i po trupach by gotowa skoczyć, a ta benewolnie powieda: „Nie pójdę”. No i co waszmość powiesz? Właśnie tą cnotą wygrała. Pan Schultz się rozczulił, że aż oczami zaczął mrugać, a ja na niego wsiadam: „A nie wstyd to waszeci przyjmować takie sakryficjum? Każ jej pójść ze mną, i basta”. A pan Schultz: „Ja większe zrobię sakryficjum: acz kiszki we mnie piszczą, pójdę”. I zaraz się odział i takeśmy go tu przywlekli, ale ja radzę waszmości, co masz robić, to prędko rób, albowiem on lada moment zacznie znowu stękać i gotów się z nią wynieść przed północkiem.
— Niedobra to impreza — odparł skłopotany pan Kazimierz. — Niełacno tak wielkie plany egzekwować na łapu-capu. Ha no, wezmę się do rzeczy, aleś zawdy mi już wacpani fantazję zwarzyła.
— No, no, jeśli waszmość nie potrafisz w godzinę przerobić jej konwikcji, to powiem, że z Wodnej Armaty nietęgie wychodzą konkieranty.
Ważną tę rozmowę przerwał burmistrz Freimuth, który już od początku krążył około pani Flory; należał on do jej stałych wielbicieli; ach, i ona byłaby dla niego wszystkimi innymi pogardziła, bo i piękny jak bożek, i dwa razy bogatszy od pana rajcy, i burgemeister, jeden z miejskich królów! Ale cóż, kiedy, niestety, już miał żonę! Wprawdzie chuda była jak szczapa i kaszląca jak owca, mówiono, że niedługo pociągnie, wszelako trudno liczyć na takie gadanie; skrzypiące drzewo nieraz przetrwa najzdrowsze zagajniki. Wiedziała więc mądra wdowa, że pan burmistrz obecnie na nic jej się nie przyda, w każdym razie jego nadskakiwanie pochlebiało jej bardzo słodko, a co więcej, mogło posłużyć za wabik na inne ptaszki. Rozpoczęła więc z nim rozmowę ciętą i świecistą jak rotowy ogień, a od czasu do czasu strzelała na bok okiem dla przekonania się, czy w obliczu pana majstra nie dojrzy błysku pożądanej zazdrości.
Ale majster w tej chwili nie patrzył na panią Florę, tylko na Hedwigę, którą tancerze już hurmem otoczyli. Był między nimi śliczny imci pan Morsztyn ze swoim złotym puklem i sire de la Crosade z perłą w uchu, i nawet najmłodszy ze Spiryngów. Zaciekawieni kwitnącą buzią i turkusikowymi oczami „bursztynowej panienki”, wszyscy zapraszali ją do sarabandy, której hasło już dwaj główni skrzypkowie dawali na chórze, wykonywając przygrywkę śliczną i cieniuchną, jakby rozmową dwóch słowików. Hedwiga, zakłopotana, rumieniąca się po same oczy, kręcąc w ręku bursztynowe wisiory, odpowiadała kawalerom, że „bardzo przeprasza ichmościów, że chyba to będzie na później, bo do pierwszej sarabandy już się przyobiecała imci panu Koryckiemu”.
Właśnie też Kazimierz nadchodził, spojrzał z dumnym uśmiechem po współzawodnikach i wyprowadził ją na środek sali, gdzie kilkanaście par już stawało do sarabandowych zalotów.
Cudny ten taniec hiszpański, wprowadzony do Paryża przez tancerkę Zarabandę (która mu też i nazwę zostawiła), stał wtedy u zenitu swojej wziętości. Pary szykowały się do niego we dwa rzędy, mężczyźni po jednej stronie, a kobiety po drugiej, ale każda para była tylko sobą zajęta, między każdą z nich odgrywał się osobny dramacik miłosny, pełen dworskiego wykwintu i godności; przebieg jego był dość powolny, w tempie dosadnie wybijanym, i można twierdzić, że pozostał wspaniałym pierwowzorem, z którego menuet później się urodził, a raczej wyrodził, bo gdy sarabanda była tylko czułą, menuet stał się czułostkowym.
Pan Kazimierz zaczynał taniec z myślą — jak sam powiedział — zwarzoną przez ostatnie słowa pani Flory. Tak mało mieć czasu na wykonanie tak wielkiego zamiaru to prawdziwa feralność! Ale po chwili wrodzone junactwo zapanowało w nim nad wszelką troską i powiedział sobie:
„A może właśnie lepiej tak? Dość już onego politykowania. Raz trza ruszyć z kopyta i pokazać się konkierantem”.
Wkrótce też urok niemego dramatu, pieszczotliwość muzyki rozkołysanej, a zwłaszcza wdzięk istoty, co się przed nim przesuwała jak senne zjawisko, wprowadziły go w takie upojenie, że co chwila zapominał uczonych zwrotów tańca, płonął, rwał się, byłby chciał chwycić ją w objęcia i uciec z nią na jaką pustynię. Tymczasem przynajmniej słodkimi słowy czynił sobie folgę. Powolność ruchów i niejakie w nich przestanki pozwalały na częstą, choć rwaną rozmowę. I tak przy pierwszym ukłonie zapytał:
— Na jaką to pamiątkę wacpanna zawdy się odziewasz w niebieskość i białość? Czy dlatego, że z nieba zeszłaś i że konserwujesz niewinność aniołów Pańskich?
Hedwiga, ująwszy suknie w obie ręce i oddawszy mu wzajemny ukłon, odpowiadała:
— Nie, proszę waszmości. To na pamiątkę onych szatek, co mię w nich poganie zabrali. To były ostatnie szatki, w jakie mnie moja matka przyodziała, i kiedy takowe noszę, to mi się wydawa, jakobym jeszcze pełniła rozkazanie mojej świętej matki.
Tu żywsze zwroty przerwały rozmowę. I znowu, w chwili gdy podawał jej rękę, tancerz nagle przystanął, jak gdyby olśniony, oczy sobie drugą ręką przysłonił i spytał:
— W jakiej to kryniczce wacpanna się mywasz?
Ona, obiegłszy go dokoła, położyła paluszek na ustach i odrzekła:
— A! To mój sekret.
A znów on, ścigając ją kolisto, wedle figury tańca, pochylił przed nią kolano i, patrząc błagalnie, mówił:
— Zmiłujże się, o panno mego serca, nad mymi oczyma, boć ja oślepnę od glancu twojej urody.
Ona wykręciła się na końcu stopy i odparła figlarnie:
— A kto waszmości każe patrzeć?
— Kto? Kto?… — powtarzał kilka razy i pytanie to przeciągnął aż do chwili, w której ostatnia figura taneczna pozwoliła mu ręką przesłać jej od ust pocałunek, naonczas dopiero dał odpowiedź:
— Kto mi kazał? A któż, jeśli nie ten bożek, co sam na oczach nosi bindę, a ludzkie oczy otwiera na to, co jest godne jeno bogów?
Tu smyczki, uciąwszy codę, zagłuszyły wszelką rozmowę. Kazimierz po zakończeniu tańca podał jej znowu rękę, odprowadził ją na ławeczkę pod filar i stanąwszy tuż obok, mówił głosem przyciszonym a drżącym od wzruszenia:
— Bożek to maluśki, ale srogi. Puścił mi tu w piersi taką haniebną strzałę, że ja z niej muszę umierać, jeśli wacpanna mię nie wykurujesz.
W Hedwidze serce uderzyło jak u wylęknionego ptaka. Zrozumiała, że nadchodzi już chwila przełomu, ta cudowna i groźna chwila pierwszego wyznania, której czysta panieńska dusza i pragnie, i lęka się zarazem.
Cała drżąca zapytała ledwie słyszalnym głosem:
— A jakież ja waszmości mogę podać remedium?
— Daj mi wacpanna swoją rączkę w dozgonną posiadłość, a ja ją sobie położę na sercu i pod tą rączką jak pod mekkańskim balsamem rana się w ten moment zagoi.
Hedwiga, mieniąc się jak cudowny obraz, odparła już pewniejszym głosem:
— Rada bym ja to dla waszmości uczyniła, bo i miłosierdzie każe rannych opatrować, ale decyzja nie jest w mojej mocy.
— Jeno czyjej? — zapytał, chmurząc się i brwi naciągając.
— Ano pana Schultza. Wszak ci to mój opiekun wedle prawa. Jemu waszmość się zadeklaruj.
— Nigdy! Za nic w świecie! — zawołał Kazimierz głosem nagle podniesionym. Po chwili zmiarkował swą nieostrożność i mówił znowu ciszej: — Nie można i nie godzi się. Najprzód musiałbym powiedzieć, żem nie jest wacpanny brat.
— A to i lepiej. Niechże raz już się skończy to grzeszne kłamanie.
— Dobrze, ależ pomyśl wacpanna, ja mam się prosić mojego rywalizatora? Kłaniać się? I to jeszcze przed kim! A jak zrekuzuje?
— Może i nie zrekuzuje. On się bardzo w waszmości kocha.
— Tak, póki myśli, żem brat.
— Przy tym będzie pochlebion proszeniem się waszmościnym.
— Dobrze, ale jak zrekuzuje, to co będzie potem?
— To się obaczy. Po co mamy sobie złą kabałę wyciągać przed czasem? A może i pozwoli? Wszak ci on zawdy powieda, że chce mojego szczęścia.
— Więc to wacpanna mianujesz swoim szczęściem?
Hedwiga spojrzała na niego z uśmiechem i rzekła:
— Niby to nie wie wasza miłość?
A na tym ostatnim wyrazie położyła słodki nacisk, jeszcze wymowniejszy niż to jej spojrzenie i ten uśmiech. Kazimierz złożył ręce w zachwycie.
— A toś wacpanna z mańki mię zażyła. Po takowym słówku jakoż ja mogę się jeszcze rewoltować. Pójdę, chociażbym wolał iść na bomby i smoki niż w pokłony do tego człeka. Co robić? Wacpanna każesz, pójdę, i to dzisia, w ten moment. Raz kozie śmierć! Niechże już wiem, co mię czeka. Jeno błagam, panno mego życia, panno mego zbawienia, choćby zrekuzował, nie odpuszczaj mię od siebie, jeno ratuj.
— Dobrze, dobrze, najprzód waszmość zrób swoje, a potem i ja zrobię, co się da.
Kazimierz spojrzał raz jeszcze na Hedwigę z niewymowną czułością i puścił się między tłumy dla odszukania pana Schultza.
Siedział on pod piecem oparty obu łokciami o stolik, na którym świeciła przed nim szklenica pełna piwa. Spostrzegłszy nadchodzącego Kazimierza, odezwał się dość wesoło:
— Co to waszmość tak żywo ze swoją panną siostrą gadałeś?
— My właśnie uradzili, abym ja się przed panem konsulem prezentował z wielką nowiną i wielką petycją.
Po twarzy majstra przeleciała chmurka niepokoju.
— A!… Cóż to takiego?
— Dostał ja na koniec z domu on wyglądany respons i pan miecznik mi w nim rememoruje, jako Krysia miała już trzy czy cztery lata, kiedy ją w jasyr zabrano. Tedy to na żaden fason nie może być panna Hedwiga.
— Hm! I żeś to waszmość sam sobie tego nie rememorował, to czysty fenomen…
— Jam się jeno z braćmi zabawiał, na siostrzyczkę mało my dbali, aż dopiero gdy zaginęła, wtedy poniewczasie była żałość.
— Szkoda! Zła nowina. Już my tedy nic sobie nie będziem. A jam już się nauczył uważać waszmość za kawałek syna.
Kazimierz przygryzł sobie wargi. Miał ochotę powiedzieć:
„Za wiele konfidencji, panie łyku!”
Ale się powstrzymał i z przymuszonym uśmiechem odpowiedział:
— A może on kawałek syna się ostanie? Powziął ci ja dla tej panienki tak wielki a święty afekt, że bez niej żyć dalej ani rusz. Nie mogę być bratem, ale mogę być lepiej, małżonkiem.
Tu Kazimierz powstał i pięknie się pokłoniwszy, wymówił uroczystym głosem:
— Tandem tedy przychodzę z tą petycją, abyś waszeć, jako przybrany ociec panny Hedwigi, chętnym sercem dał mi ją za żonę.
Pan Schultz w jednej chwili zmienił się do niepoznania. Pulchna, czerwona twarz jego nagle wydłużyła się i zżółkła. Wlepił w Kazimierza okrągłe, rybie oczy i przez zęby sam do siebie mruczał:
— Aha! Wylazło szydło z worka. Niegłupi był mój Ollender.
Pan Kazimierz, zniecierpliwiony, siadł na powrót i ręką w stół uderzywszy, zapytał:
— No cóż tedy?
Majster, nie wstając z ławy, głową się tylko ukłonił i odpowiedział z szyderczym uśmiechem:
— Wielki to dla nas onor, że klejnotny pan zniża się do biednej sierotki, szkoda jeno, że ten onor za późno przychodzi.
— Jak to: za późno? Co to znaczy?
— A nie oświadczył ci ja waszej miłości, panie kawalerze, zaraz przy pierwszej waszmościnej wizycie, że małżonek dla Hedwigi już jest wybran?
— Prawda. Waszeć to gadałeś. Ale póki ksiądz nie związał stuły, to jeszcze można zmienić rezolucję.
— Nie, panie kawalerze. Co Johann Schultz raz powiedział i zadecydował, tego już nie odmienia.
— Odmieni, odmieni. Miejże waszeć Boga w sercu, ja pięknie proszę i panna Hedwiga powieda, że to będzie jej szczęście.
— A! Ona tak powieda? No to się waszmość dobiłeś. Harde to dziecko, co śmie takie rzeczy gadać. Trza ją nauczyć moresu.
— Nie hardać ona, kiedy chce mieć waściny asentyment.
— Czy chce, czy nie chce, bez mojego asentymentu nic nie będzie. Gdzieżeś to waszmość czytał takie prawo, aby uczciwa frajlein sama dawała decyzję o swoim hymenie? To rzecz rodziców abo familijnego konsylium. A w tym trybunale ociec abo opiekun to najwyższy sędzia.
— Masz rację waszeć, jeno i w tej lex jest ekscepcja.
— Na przykład jaka?
— Wtedy, kiedy sędzia jest razem i stroną.
— Po palestrancku waszmość mię zajeżdżasz. Ja prosty człek, nie rozumiem tych subtelności. Jeno wiem, że z tego nic nie będzie.
— Czy to jest ostatnie waszecine słowo? Panie rajco, weź tę rzecz na rozmysł, abyś dzisiejszej wiolencji kiedyś nie pożałował. Ja jeszcze poczekam. Waszeć myśl odmienisz i jeszcze raz pogadamy.
— Nie, panie kawalerze, próżno się waszmość nie fatyguj, keine gadanie, rzecz skończona.
Tu pan majster powstał, ukłonił się sztywnie i zakończył:
— Raz jeszcze uniżenie dziękuję za onor nam wyrządzony, acz na moją aflikcję poniewczasie, i żegnam waszą miłość, bom ciężko chor i pono przyjdzie mi opuścić tę piękną kompanię.
To mówiąc, oddalił się z pokornymi słowami, ale z szyderczym uśmiechem na ustach i z głową hardo podniesioną. Pan Schultz, jako nieodrodny gdańszczanin, zawsze i wszędzie nosił ją wyniośle, a już najwynioślej na ratuszu i w Artusowej sali, bo tutaj, widząc wkoło siebie potęgę Miejskiego Senatu i blask miejskiego patrycjatu, czuł się mocnym na swoich złotych śmieciach i nawet klejnotnym panom rad przycierał rogów. A już nigdy nie doznał większej pod tym względem rozkoszy jak dzisiaj, kiedy w osobie pana Kazimierza upokorzył i zuchwałego szlachetkę, i przeszkodnego współzalotnika.
Dziwną może wydawać się cierpliwość, z jaką siarczysty pan porucznik przełknął tę nauczkę i zaprawdę nie byłby jej zniósł tak przykładnie, gdyby nie przekonanie, że wkrótce, dziś jeszcze, ukarze hardość mieszczanina i zemści się na współzawodniku. Ta myśl ubierała i jego usta szyderczym uśmiechem i chociaż krew się w nim burzyła, choć ręce go swędziły, myślał sobie:
„Dobrze, dobrze, ja jeszcze tak wolę. Obejdę się bez twojej permisji”.
Jednak ostatnia groźba pana Schultza naprawdę go rozzłościła i nawet niepomału przeraziła.
— Tam do licha! — szepnął. — Jeśli on ją ma zaraz uprowadzić, to cały plan w łeb weźmie, przynajmniej na dzisia.
Tu wstał gwałtownie, plecami o piec się oparł i głowę, jak mógł, wysunął ponad tłumy dla odnalezienia Hedwigi.
Nietrudno ją było odnaleźć: wszystkie oczy zwracały się ku niej. Pośrodku sali, w największym wirze tańców, przesuwała się lekka, jakby duch niebieski, prowadzona przez imci pana Amsta Spirynga, który właśnie w tej chwili kończył z nią kuranta i przy ostatnich zwrotach rzucił pod jej stopy swój płomienny tulipan. Ale i odetchnąć jej nie dano. Kurant (la courante), wdzięczny taniec francuski, zgrabny i posuwisty, był sam w sobie niezmiernie krótkim, ale za to zwykle powtarzał się wielokrotnie, bo w końcu zawierał pewną złośliwą figurę, dzięki której, przy zręcznym trafieniu w dobrą chwilę, jeden kawaler mógł drugiego ubiec i podstępem odbić mu tancerkę, z czego też powstało przysłowie: „Trafił frant na franta i wyciął mu kuranta”.
Hedwigę dziś ciągle odbijano. I teraz ciężkiemu panu Spiryngowi sprytny sire de la Crosade ją odebrał i wydawał się tak uszczęśliwiony ze zdobycia „bursztynowej panienki”, że niektóre siedzące panny zapytywały gorzko, czy ten znów z ucha sobie nie wyrwie perły i nie ciśnie jej pod nogi tego podlotka, co nie wiedzieć czym, chyba czarem nowości, tak bezwstydnie łowi tancerzy.
W tym krzyżowym ogniu hołdów i zazdrostek Hedwiga byłaby mogła bawić się tryumfalnie, ale ona wcale nie czuła tryumfu; przeciwnie, w rysach nosiła wyraz głębokiego, źle przytłumionego sfrasowania i głowę z niepokojem obracała to ku piecowi, skąd jej świeciły gorejące oczy Kazimierza, to w przeciwną stronę, ku ławie przeznaczonej dla najpoważniejszych matron.
Zaciekawiony pan Kazimierz także w tę stronę skierował spojrzenie i dostrzegł tam pana Schultza. Grono starszych i młodszych niewiast otoczyło go bardzo rojnie, podczas gdy on głową kręcił i ręce rozkładał jak człowiek, co się uniewinnia. Nagle zniknął w tłumie, a pan Kazimierz usłyszał tuż obok siebie wesoły głos pani Flory:
— Przychodzę z dobrą nowiną. Ale… co to waszmość taki najeżony?
— A jakoż mam się śmiać? Uczyniłem staremu deklarację, no i ładnie na tym wyszedłem.
— A to waszmość głupstwo zrobiłeś.
— Jakoż nie było zrobić, kiedy panna Hedwiga nie chciała ze mną gadać, dopóka nie zdeklaruję się przed onym ślicznym opiekunem?
— No, no, nie sierdź się waszmość… Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło; już ona teraz będzie wiedziała, czego ma po nim czekać, i łacniej nam z nią pójdzie. A właśnie czas po temu, przynoszę dobrą nowinę: pan Schultz wraca do domu sam, a ją zostawia pod moją protekcją.
— Chwałaż Bogu! A to jakbym odżył. I jakżeś to wacpani takie miraculum zrobiła?
— Z początku chciał ją zabierać. Ja spolitykowałam i nic nie kontruję, ale nasadzam na niego inne białogłowy, a najwięcej tę gadzinę Freimuthową, co taka zła jak i chuda. Wszystkie tedy w krzyk: „O, jaki z waszeci tyran! Biedne dziecko ledwie co zażyło pierwszych tańców i już ją zabierać? Zostaw nam ją waszeć, my wszystkie będziem jej matkowały”. A ta chuda złośnica, Freimuthową, jeszcze mu dolewa: „Ho, ho! My wiemy, czemu pan konsul chce ją wyprowadzić: bo go bierze zajzdrość, kiedy drudzy z nią sarabandują, a jemu powaga już nie pozwala hasać”. Tedy pan Schultz zawstydził się okrutnie i powieda: „Otóż ja pokażę wacpaniom, że to nie żadna zajzdrość. Ostawię tu Hedwigę choćby do jutra, choćby do południa — a wy jej matkujcie. I wiedzcie, że ja nie żaden tyran”. Widząc taką wiktorię, chciałam rzecz dokończyć i powiedam: „Weź waszeć Korneliusa za rękodajnego, bo ledwo się na nogach trzymasz, a nam jeno pacholika odeślij”. Ale tu się nagle zaperzył i ofuknął mię: „O! Co to, to nie. Za nic w świecie. Niechże i ten biedny chłopczysko choć raz w życiu polustykuje”. A jam zmiarkowała, że jemu nie chodzi o lustyki, jeno że chce nam ostawić szpiega. Co waszmość tak się srodze marszczysz?
— Bo to zła nowina, co mi wacpani przynosisz. Kiedy Ollender ostaje, to my nic nie wygrali. On gorszy od starego. Już ja go chyba gdzie w kącie przyduszę albo kolnę.
Pani Flora, przestraszona, chwyciła pana Kazimierza za rękaw.
— Na miłość Boską, nie czyńże waszmość nijakich ekscesów, bo dopiero wtedy rzecz zagubisz. Już ja tak zrobię, że i Ollendra sprzed oczu waszmościnych sprzątnę.
— Ciekawym, co wacpani z nim zrobisz?
— Jeszcze nie wiem… już moja w tym głowa… jeno waszmość nie turbuj się na próżno, ale bacz pilnie, i jak tylko pan Schultz się wyniesie, w tenże sam moment suń do ataku.
To rzekłszy, pani Flora sama przesunęła się przez całą salę dla naocznego sprawdzenia, czy pan majster istotnie się wynosi.
Zastała go już na tarasie kończącego przyciszoną rozmowę z Korneliusem.
— Tedy — szeptał — nie spuścisz jej z oka. Ja więcej na ciebie rachuję niż na wszystkie babskie protekcje. Ty mędrszy, niżeli ja myślał. No, a teraz — ciągnął dalej, sięgając do kieszeni — oto masz klucz od mojego domu. Weź go, bo ja nie chcę, abyście się długo dobijali. Szpetnie to dla frajleiny stać po nocy na beischlagu i czekać jak jaka żebraczka.
— Gute Nacht, Frau — dodał, zwracając się do pani Flory. — Jużem ja Hedwidze przykazał, aby się wacpani pokornie trzymała i w jej zacnej kompanii doma powracała. Po co ja pił to piwsko, może mi ono zaszkodziło?
Tu szczelnie płaszcz zapiął, oparł się na ramieniu pacholika, który w drugim ręku miał zapaloną pochodnię, i stękając, i utykając, puścił się w drogę dość nużącą, bo Dom Bursztynowy był na jednej z oddaleńszych ulic.
Stanął jednak w końcu przed swoimi drzwiami, skąd pachołka zaraz na powrót odesłał do Artushofu, sam zaś raz i drugi targnął za kołatkę.
Jak przewidywał, niedługo przyszło mu czekać. Mina jeszcze wyśrebrzała swoje cyny i wyzłacała mosiądze. Bardzo się zlękła i zgryzła na widok chorego majstra, dla którego — jako prawdziwa zahukana Niemka — miała cześć prawie niewolniczą. Naznosiła mu też betów co niemiara, naparzyła ziółek w trzech gatunkach i za to miała tę pociechę, że po jakiej godzinie ustały majstrowe stękania. Czy dzięki swobodzie, jaką chory odzyskał, opuściwszy duszną salę i rozzuwszy się z ciasnej szaty, czy dzięki ziółkom i wypocznieniu, dość że uczuł się lepiej, ale to tak lepiej, że znów zaczął samego siebie łajać:
— Po com ja głupi wyszedł z Artushofu i ostawił ją na cudzej łasce?
Odesłał Minę i chciał zasnąć, ale na żaden sposób nie mógł. Ciągle widział Hedwigę tańcującą z innymi, uśmiechającą się do innych, zwłaszcza do tego mniemanego brata, co go tak haniebnie oszukał.
„I jeszcze — myślał sobie — powiedziała, że tam jest jej szczęście! E! Może i nieprawda? Młodziki rade kłamią, byle się pochwalić. No, a choćby i powiedziała, to kto by tam zważał na dziecinne gadanie? Boć to jeszcze dziecko. Póki go widzi, to się jego tandresami niby cackiem bawi, a jak trzy dni go nie obaczy, to i zapomni z kretesem. Ale niech no ja do niej naprawdę sunę w koperczaki, to dopiero ją rozamoruję, bo jużby chyba musiała być obrana z rozumu, gdyby nie pojęła, co to dla niej za szczęście”.
Tak rozmyślając, pan rajca z boku na bok się przewracał, a wciąż nadsłuchiwał, czy Kornelius nie otwiera drzwi dolnych, czy suknia Hedwigi nie chrzęści po schodach.
Na koniec mu się wydało, że oczekiwani prędzej wrócą, jeśli będzie ich wyglądał oknem. Wstał więc, poprawił na głowie szlafmycę, na barki nadział szlafrok mięciusieńki, tkany w duże różnobarwne kwiaty, i z komory sypialnej przeszedł do przeciwległej, skąd mógł widzieć taras i ulicę. Nie zabrał nawet z sobą świecy, gdyż od tamtej strony księżyc przepysznie jaśniał.
Siadł tedy pan konsul w oknie, a że przez małe, wypuklaste szybki trudno było rozeznać głąb ulicy, więc uchylił nieco jedną połowę okna i z rozkoszą wciągnął do piersi wonne powietrze ciepłej, letniej nocy.
Długo tak siedział i marzył, i wyglądał, ale na ulicy było pusto i głucho, tylko księżyc nieznacznie posuwał się po niebie i zegary miejskie z przekorną powolnością wydzwaniały ciążące majstrowi godziny.
Tymczasem w Artusowej sali Hedwiga niespokojnym wzrokiem szukała oczu pana Kazimierza, który, wcale nie patrząc na nią, siadł pod piecem i żywą rozmowę prowadził z panią Florą.
— Boże mój! Czy on się na mnie sierdzi? O! Ani pojrzy…
Za to kto inny spoglądał aż nadto; Kornelius, wpół ukryty za filarem, ścigał ją wciąż oczyma, których złośliwa chmurność prawie dotykalnie ciężyła jej nad głową. Wkrótce jednakże kilku oficerów z marynarki otoczyło go wesołym gronem i wśród żartów i śmiechów uprowadziło do bocznej komnaty, z której dolatywał ciągły brzęk butlic i kielichów. Kornelius opierał im się długo, po drodze jeszcze ciągle głowę w tył obracał i niespokojne spojrzenia ciskał na Hedwigę. W końcu wszakże czy dał się porwać kielichowej pokusie, czy dał się olśnić towarzystwem paniczów, których nagła uprzejmość zawrotnie mu pochlebiła, dość że coraz miększy stawiał opór, dał się zaciągnąć do progu bokówki, raz jeszcze spojrzał na salę i zniknął.
W tej chwili pan Kazimierz wstał jakby pod naciskiem sprężyny i krążąc pomiędzy tłumem, nieznacznie zbliżał się do Hedwigi. Gdy stanął przed nią, przelękła się zmiany zaszłej na jego twarzy; mimo upału, panującego w sali, był blady, oczy iskrzyły się jak u żbika.
Pochylił głowę i przez zęby mówił:
— Teraz tedy wacpanna możesz zweryfikować, jaka jest dla niej moja adoracja, kiedy, wedle jej ordynansu, pokłoniłem się temu staremu łykowi, wziąłem rekuzę i nie zdławiłem go na miejscu. Poszedł doma żyw.
— Boże miłosierny! Więc nie chce?
— A jakoż ma chcieć? Woli skarb dla siebie chować niż drugiemu darować. Że rekuzuje, to nie dziw; jeno to mi dziw, żeś mnie waszmość panna tak szpetnie zarezykowała.
— Boże dobry, cóż i miałam robić? Godziło się tak uczynić bez respekt dla mojego protektora.
— Na respekt dla tego tyrana to wacpanna baczysz, a na despekt dla mnie to nie raczyłaś baczyć.
— Nagrodzi się ten despekt waszmości.
— A to na jaki manier?
— Teraz ja poproszę dobrodzieja.
Pan Kazimierz gorzko się roześmiał.
— I waszmość panna figurujesz sobie, że co wskórasz?
— Kto to wie? Nie taki pan majster straszny, jak go malują. Widziałam ja nie raz, jeno sto razy, jak na tę kochaną panią Dorotę fukał i nukał, a w końcu zawdy stało się po jej woli.
— To był jenszy interes. Ja suplikuję, ja ostrzegam, nie proś wacpanna.
— Dlaczego nie mam prosić? Sumnienie mi każe popróbować wszelkich submisji. Zabić mię przecież nie zabije.
— Ja bym zabił, gdybyś wacpanna chciała iść za jenszego.
Hedwiga podniosła ku niemu oczy pełne lęku i — zachwycenia.
Słowa te, wypowiedziane głosem niby spokojnym a zdławionym, od każdego innego byłyby ją na śmierć odstraszyły. W ustach Kazimierza na śmierć ją do niego przywiązały. Teraz dopiero pojęła, jak jest przepaściście kochaną.
Ale jednocześnie uczuła po raz pierwszy i cały ogrom swojej kobiecej władzy. Uśmiechnęła się w duszy i pomyślała: „Oho! Jeśli oni tacy, toć ja i z panem rajcą zrobię, co jeno zechcę”.
A potem głośno rzekła do Kazimierza:
— Nie turbuj się waszmość, Pan Bóg czasem słabej białogłowie da wiktorię tam, gdzie kawalerskie miecze się zwijały, jak to widzimy z onej nabożnej Judyt.
— Usieczże mi wacpanna pijaka Holofernesa, bardzo proszę — odparł z bladym uśmiechem. Widoczną jednak rzeczą było, że do żartów tylko się przymusza, a w duszy nierad jest jej postanowieniu. W tej chwili pani Flora przystąpiła do nich, śmiejąc się na całe swoje puszyste gardziołko.
— Udało mi się! — wołała. — Jak Boga kocham, udało się! Poprosiłam socjuszów pana oficyjera, aby wywiedli na kunsztyczek tego Murzyna Korneliusa, co nas tu szpiegował jak Turczynki w szaraju, i wywiedli go, jak Boga kocham, wywiedli! Teraz możemy się bawić tak, co to hulaj dusza!
— Więc to wacpani koncept? — podjęła Hedwiga. — Niechże Pan Bóg wacpanią nagrodzi, boć od tych jego złych oczu to dalibóg można zachorować. Ale… na Boga żywego! Wszak ci on ma klucz? Jakże my powrócim?
— Wyciągną mu i klucz, wyciągną! Czego to nie potrafią panowie oficyjery? — mówiła z uciechą pani Flora i w szczerym śmiechu pokazywała dwa rzędy wiewiórczych ząbków i byłaby długo mówiła jeszcze, ale naraz dziesięciu mężczyzn, młodych i starych, ładnych i nieładnych, przybiegło, aby prosić ją w taniec; wybrała najładniejszego i puściła się z nim w kuranta, gdzie umiała zataczać owe sławne esy, przed których kometową hiperbolą inne pary, wystraszone, musiały co żywo pierzchać.
Pan Kazimierz także puścił się z Hedwigą, ale wciąż był chmurny, nic a nic nie mówił i, tańcując, przeszywał ją wzrokiem pełnym takich czułych wyrzutów, że w jej głowie myśli się mieszały, a w piersiach serce od żalu zamierało.
Dobrze już po północy nastąpiła przerwa, po niej zaś na koniec dawno już upragniony cel wielu oczekiwań, tak zwany taniec wianków albo taniec panieński, mężatki bowiem nie brały w nim udziału; wdowy mogły się do panien przyłączyć, chociaż — prawdę mówiąc — stateczni ludzie nie bardzo im to pochwalali. W domu, gdzie podobny taniec miał być wykonany, robiono już naprzód ilość wianków odpowiadającą liczbie panien. I tutaj Magistrat kazał upleść całe stosy kwiecistych wieńców, co pora letnia wielce ułatwiała. Mężczyźni stanęli pod ścianami, muzykanci zagrali coś dziwnie słodkiego. Panny wychodzą parami, każda w jednym ręku niesie wianek, drugą ręką trzyma dłoń towarzyszki; obchodzą salę dokoła, skromnie, ze spuszczonymi oczyma; z wolna jednak rytm się ożywia, pary się rozrywają, coraz to któraś z tancerek wyfrunie na środek sali; tam w uczonych łańcuchach i kręgach tworzą wzorzyste figury taneczne, zaczynają z uśmieszkiem spoglądać po widzach. Nagle wszystkie stanęły; każda podobna do posągu greckiej bogini Victorii trzyma wieniec nad głową; tak stąpa ku widzowi, którego wybrała, podaje mu wianek i w taniec zaprasza. Wybrany jedną ręką bierze kwiaty, drugą za dłoń leciuchno ujmuje tancerkę i wszyscy idą w jeden pląs posuwisty, wpół pasterski, a wpół rycerski.
Takie oddawanie wieńców (podobne dzisiejszemu wybieraniu kawalerów przez damy w mazurze) było zazwyczaj przyjmowane przez mężczyzn jako przelotna towarzyska uprzejmość, ale pan Kazimierz dzisiaj przyjął tę rzecz inaczej. Kiedy Hedwiga, wesoła i rozbawiona, podbiegła ku niemu i z uśmiechem podała mu kwiaty, on wziął je bez uśmiechu i rzekł uroczyście:
— A więc wacpanna oddajesz mi swój wieniec? Biorę go i przed Bogiem przysięgam ci wierność. Ale i ty takoż mi przysięgnij.
Zmieszana niespodziewanym zagadnieniem, podchwycona i jakby ubezwładniona czarem jego woli, sama prawie nie wiedziała, jak się to stało, ale złożyła ręce i wyrzekła:
— Przysięgam przed Bogiem, że niczyją żoną nie będę, jeno waszmościną.
— A! Tak to dobrze! — zawołał i przycisnąwszy ją do bijących piersi, puścił się z nią w jakiś taniec szalony, w którym już nie wiedziała, na jakim jest świecie, czy to sen czarodziejski, czy to już raj po śmierci. W duszy tylko powtarzała sobie ciągle:
„Ach, jeszcze! Jeszcze!… Daj Boże tak na wieki!”
Nagle stanął i drgającym głosem szepnął:
— Życie moje! Chciałbym ci coś powiedzieć, ale boję się…
— Waszmość się mnie boisz? Mnie, lichej dziewczyny? Jakoż to być może?
— O, i bardzo być może. Skazany boi się, kiedy ma usłyszeć dekret. A wacpanna masz ferować na mnie dekret życia lub śmierci.
— Co ja mam ferować? Gadajże waszmość prędzej, bo i mnie już strach bierze.
— Nie, nie, jeszcze wolę czekać… tyleć mojej sperandy.
I znów ją porwał w taniec, i coraz mocniej przyciskał do łona, i coraz ciaśniej okręcał spojrzeniem, a jej dusza wiła się w tym objęciu jak mała ptaszyna w orlej szponie.
Skończył się taniec wianków, muzyka na chwilę przycichła. Pani Flora znów ku nim nadbiegła w towarzystwie pana Wojciecha Zabokrzyckiego, obersztera od Wodnej Armaty. Oboje śmiali się do rozpuku.
— A co?! — wołała. — Nie mówiłam? Wyciągnęli mu, wyciągnęli!
— Co? Komu? — pytała zahukana Hedwiga.
— Sam waszmość, panie oberszterze, powiedaj, bo ja od śmiechu ledwie co zipię.
— Owóż — mówił pan Wojciech — bogini Flora z Olimpu dała rozkaz wojskom jego królewskiej mości, aby jej przyniosły klucz zaklęty. My tedy zaraz onego czarnoksiężnika, co go dzierży, wiedziemy do bokówki, o tam! I w gardło mu lejemy, co się zmieści! Ale chłop tęgi, choć to nie ma korda przy boku, nie da przystąpić do się. Pić pije, a do konfidencji ani rusz. Więceśmy go wsadzili do lochu.
— Jak to? Do więzienia? — zapytała z przestrachem Hedwiga.
— Ech, jeszcze nie! Trza wacpannie wiedzieć, jako pod tą strukturą jest loch kieby kościół, kubek w kubek taki duży jak ta sala, jeno pół niższy, a cały sklepisty, że człek tam siedzi jakby w kamiennym jaju. Tam stoją rzędy beczek z różnością małmazji. Tam tedy my przywiedli onego utrapionego mruka i jak zaczęli go czarować, a to węgrzynem, a to petercymentem, a to ratafią, spił się jak sztok, jak bela, no po prostu jak Ollender. W końcu rym o ziemię. Dalej my po kieszeniach macać i oto jest on klucz zaczarowany. Raczże, zacna bogini, przyjąć go propria manu, razem z kluczami mego serca, którego forteca wdzięcznie kapituluje przed atakiem twoich kupidynowych łuczków.
Tu podał ogromny, misternie rzezany klucz od wchodowych drzwi Bursztynowego Domu.
Pani Flora, biorąc go w pulchne paluszki, rzekła:
— Nad elementami onej kapitulacji musi jeszcze cały Olimp dyszkurować; tymczasem to trofeum przyjmujemy jako wdzięczny zadatek waszmościnej służby. No, Hedwiga, teraz już będziesz mogła wracać doma, kiedy jeno zechcesz.
Panienka pomyślała sobie:
„Oj, żeby tak na moje chcenie, toby my nigdy stąd nie wyszli i pan Kazimierz pewnie by ze mną w tej chęci konkordował”.
Jakież było jej zdumienie, kiedy pan Kazimierz, który właśnie patrzył na niebo świecące srebrzyście za szybami, ozwał się głosem stanowczym:
— Już nam trzeba wracać.
— Już? Dlaczego? Jeszcze wczas, jeszcze nikt się nie rusza.
— Powiem wacpannie po drodze, dlaczego.
Hedwiga, zmartwiona utratą tak cudownej zabawy, przerażona myślą, że za chwilę rozstanie się z panem Kazimierzem, nieco też i zraniona obojętnością, z jaką sam Kazimierz przyśpiesza to rozstanie, podniosła zasmucone oczy na panią Florę; pewna była, że u niej znajdzie pomoc, ale, o dziwy! I pani Flora powtórzyła, choć nie bez widocznego żalu w głosie:
— Tak, już nam trza wracać.
A gdy tłoczący się tancerze zaczęli je obie przytrzymywać a prosić, a grozić, że do białego rana ich nie puszczą, gdy dwaj obecni tej rozprawie prześliczni Anglicy zaczęli obiecywać, że zatańcują matlota (bez którego w mieście portowym żaden bal nie mógł się nazywać zupełnym) — wtedy wesoła wdówka sposępniała; jednak nie uległa, lecz owszem, odparła fortelnie:
— Co robić? Ja matkuję pannie Hedwidze, a ta musi być doma wczas. Pan Schultz zachorował, nie możnaż mu po wszystkich kurach wyprawiać hałasów.
I wyprowadziła z sali zdziwioną Hedwigę. Pan Kazimierz wymknął się za nimi. Na tarasie od razu ochłonęli z upału panującego w sali. Noc była cudna, balsamiczna. Księżyc w pełni świecił tak jasno, że pani Flora rzekła do pachołka sięgającego po krzesiwo:
— Nie osmalaj nam oczu próżno. I po księżycu trafim.
I zarzuciwszy na ramiona zgrabną kazjatkę ze pstrej tercyneli, poszła tuż za pachołkiem. Hedwiga chciała pójść z nią w parze, ale pan Kazimierz uchwycił jej rękę i prowadził ją nieco w tyle, a pani Flora biegła przodem, wcale za nimi się nie oglądając.
Przez całą długość placu nie zamienili ani słowa, bo Langemarkt był po dziurki nabity narodem, który pchał się bez miłosierdzia i w jarzących oknach zatapiał wybałuszone oczy. Na koniec przebili się przez ciżbę i wyszli na ulice dalsze, które nigdy nie były tak opustoszałe i spokojne jak dzisiaj, kiedy cała żywotność miasta skupiła się u progów Artusowego Dworu.
Mało w świecie jest rzeczy równie pięknych jak ulice Gdańska widziane po księżycu, i to w cichą, pogodną noc letnią. Co tam wówczas dzieją się za dziwy, temu nie uwierzy, kto nie widział. Te krocie białych posągów i popiersi; te wszystkie króle, rycerze i boginie, co ze swoich wnęk nadpowietrznych coraz wypuklej występują; te inne, geniusze i anioły, stojące na szpicu dachów, co rosną do nieprawdopodobnych wysokości; te malowane wieńce i medaliony, których tła złote mienią się teraz od księżycowego srebra jak tkanina lamowana we dwa kruszce; te smoki, ziejące zielonym płomieniem, i te rynny o przeraźliwych paszczękach garguli, co na poprzek ulicy wyciągają szyje coraz dłuższe, dłuższe, jakby wzajem chciały się połykać; te nieskończone cienie od krat gankowych, dziurkowane z koronczarską misternością, co wiszą po murach i tarasach, jakby kwef ciągnący się za matką-nocą; te drzwi czarne, zamczyste, zasznurowane żelazem, a takie głuche, jakby za każdymi czaiła się jakaś tajemnica — wszystko to na tle owych ogromnych okien, a raczej ścian całych naperełkowanych kryształem, gdzie światłość księżyca łamie się w tysiące blaszek i z piętra na piętro spada w bladofioletowe cascatelle — wszystko to świat jakiś odrębny: ni stara Norymberga, ni stara Italia, to jeszcze coś innego — to nasz Gdańsk dziwny i przedziwny, jedyny pod słońcem i księżycem.
Urok obrazu był tak wielki, że i nasi balownicy, choć zupełnie innymi myślami zajęci, potoczyli wzrokiem zdziwionym, jakby to całe miasto pierwszy raz się ich oczom przedstawiało, i bezwiednie popadli pod czarodziejską moc poezji.
Pani Flora zwolniła kroku.
Pan Kazimierz zwalniał go jeszcze bardziej.
Hedwiga, rozmarzona, wyszepnęła głosem zaledwie dosłyszalnym:
— Boże mój! Żeby to tak można iść bez końca, bez końca — gdzieś aż na koniec świata…
— A tak. I ja chcę z tobą pójść na koniec świata — odpowiedział równie półgłosem pan Kazimierz. — I dlategożem właśnie uciekł z owych tańców, aby cię uprowadzić, nim oświtnie. Po białym dniu już ciężko by nam było uchodzić.
— Jak to: uchodzić? — zapytała, zatrzymując się nagle i wyrywając rękę spod jego ramienia.
Ale on uchwycił ją na nowo i mówił:
— Słuchaj… nie puszczę cię. Przysięgłaś mi jako żona, usłuchajże mnie jak żona. Nie wracaj już do Bursztynowego Domu, bo zrobisz swoje i moje nieszczęście.
— Co wacpan gadasz? Ja nie mam wrócić do domu? A gdzież pójdę?
— Słuchaj: tu bliziuchno, w mojej gospodzie, czeka na mnie koń okulbaczony. Wezmę cię na konia, pojedziem jak wystrzelił do Oliwy. Tam jest ksiądz, któregom ja już uprosił, ten zaraz raniuchno da nam szlub. A potem pojedziem do Władysławowa. Tam, za okopami, za murami, wśród moich kompanów, co już na nas czekają, będziesz bezpieczna jakby jaka królowa. Niech tam sto senatów mieszczuchowskich o ciebie szturmuje, nie poradzą. Cała Wodna Armata stanie jak jeden człek za nami. Tak tedy posiedzimy tam czas jakiś, a kiedy się stary wysapie, to go ładnie przeprosim, i basta.
Hedwiga przez chwilę milczała. Widocznie była w jej sercu walka. Czarowny obraz szczęścia tak bliskiego, tak łatwego, przemknął się przed nią jak olśniewająca błyskawica. Ale też i szybko jak błyskawica zgasł.
— Nie — odrzekła głosem drżącym od wzruszenia. — Ja tego nie zrobię.
— Nie rekuzuj mię tak zaraz — nalegał pan Kazimierz. — Namyśl się, nim zabijesz. A toż to druga taka cudowna okazja póki życia nam się już nie przydarzy. Tylko pomyśl: starego tu nie ma, tego piekielnika Ollendra nie ma — sam Pan Bóg wszystko nam urządził — o, patrz, tylko tu skręcimy w tę przecznicę, tam zaraz moja gospoda, nim kto zweryfikuje, że my znikli, to już będziem w Oliwie.
— Nie kuś mię waszmość jak ten wąż… to byłby grzech, wielki grzech.
— Co za grzech?
— Jak to? Uciec od mego benefactora, co mię wyrwał z jasyru od Tatarów?
— Pięknie wyrwał! A sam trzyma w jasyrze! Już ja tam nie wiem, kto gorszy, czy Tatar, czy Niemiec?
— Zawdy ja chleb jego jadłam bez cały mendel lat.
— Gorzki to był chleb, samaś mi wacpanna gadała.
— Bywał ci nieraz gorzki, zawdy przecie co chleb, to chleb, a co grzech, to grzech. Zresztą, po co kraść tam, gdzie można z dobrej woli dostać? Mógłby mi on potem powiedzieć: „Ty żmijo, czemuś nie suplikowała? Byłbym ja może i pozwolił”.
— A jak nie pozwoli, to co?
— Ha! Jak nie pozwoli, to poproszę Pana Boga o jaką uczciwą inspirację, ale pierwej muszę poprosić człowieka, muszę udać się w pokorę, to mój psi obowiązek.
Właśnie gdy tych słów domawiała, stanęli przed Bursztynowym Domem. Kazimierz nagle puścił jej rękę i rzekł twardym głosem:
— Głupiaś wacpanna.
Ona cała drżąca zwróciła się ku schodom.
On szedł za nią i mówił coraz głośniej:
— A więc idź do twego dobrrrodzieja, tarzaj mu się u nóg, obaczysz, na co się to przyda. Ale pomnij, że moją duszę będziesz miała na sumnieniu, bo ja sobie łeb tutaj rozbiję o te kamienie — abo popłynę do Indów, niech mię tam pogany rozsieką.
Hedwiga, wchodząc na pierwszy stopień, obejrzała się i z rodzajem uniesienia rzekła:
— Nie wchodź za mną waszmość na beischlag, ja tego zakazuję. Nie chcesz waszmość, aby mi czyniono wiolencję, to i sam jej nie czyń.
W tej chwili pani Flora obejrzała się na koniec i przystąpiła do nich ze zdumieniem.
— Cóż tedy? — zapytała.
— A cóż? Wracam doma — odparła Hedwiga. — Dawaj wacpani klucz, jeżeli łaska.
I wziąwszy klucz, chwiejnym krokiem wchodziła na schody.
Pani Flora rzekła co żywo do pachołka:
— No, skoczże i otwieraj moje drzwi.
A gdy pachołek odbiegł, szepnęła do pana Kazimierza:
— I cóż, nie chciała?
— A nie chciała. To nie dziewka, jeno kamień.
— E! Gamoń z waszmości! Ja bym nie dała jej tam wejść. Patrz jeno, jeszcze stoi.
To mówiąc, furknęła na swój taras i drzwi za sobą zaparła.
Kazimierz spojrzał. Istotnie, Hedwiga stała jeszcze przede drzwiami Bursztynowego Domu. W swoim karbowanym płaszczyku, lekka jakby obłok, cała osrebrzona księżycową poświatą, wydała mu się cudniejszą niżeli kiedykolwiek. Nie wszedł jednak na ganek, tylko podbiegł pod murek tarasowy, twarz przyłożył do złotej kraty i patrząc na nią przez prątki, szeptał błagalnie jej imię.
Czy światło niepewne omylało Hedwigę, czy ręce jej się nadto trzęsły, dość że nie mogła i nie mogła kluczem utrafić w otwór zamku. Na koniec utrafiła. Klucz zgrzytnął. Już tylko spuścić klamkę, a drzwi się roztworzą.
Ach, nim się roztworzą, czyby jeszcze raz głowy nie obrócić i nie przekonać się, czy on rzeczywiście odszedł? Jeżeli odszedł, to jednak dziwny człowiek… Co prawda, ona mu zakazała iść za sobą, bo powinna była zakazać, ale czy on powinien usłuchać zakazu? Żeby tak skoczył tu na ganek, a porwał ją i uniósł, toć by już Pan Bóg nie mógł mieć do niej żalu, boć ona zrobiła, co tylko mogła, ach i więcej, niż mogła, a przeciwko wiolencji to już nie ma rady. Ale gdzie tam! On poszedł… Niegodziwiec!
W tej chwili usłyszała swoje imię wymówione półgłosem:
— Jadwiśko!
Zadrgnęła i obróciła głowę. Na ganku nie było nikogo. Ale imię jej ciągle biegło szeptem. Głos wychodził od kraty. Wpatrzyła się i między prątkami dostrzegła jego twarz kochaną. Wtedy całe jej serce wyrwało się ku niemu. Wpół bezwiednie dwoma krokami przebiegła pół tarasu. Pierś jej biła od szczęścia, ale usta jeszcze chciały kłamać sercu.
— Po co — szepnęła — waszmość wracasz? Zakazałam.
— Ja też słucham jako ten sclavus, patrz, wszak ci nie wszedłem na beischlag. Tylko musiałem wrócić, bo mam ci jeszcze coś do powiedzenia, jedno słówko, maleńkie, ale kapitalne… jak ci nie powiem, to zginiemy. Przybliż no się jeno troszeczkę i nakłoń uszka. Nie bójże się, wszak ci krata nas dzieli.
Hedwiga jakby na skrzydłach tajemnych uniesiona, sama nie wiedząc, jak i kiedy, znalazła się przy kracie i przez poręcz przechyliła ku niemu rozmarzoną głowę.
W tym ruchu koniuszek jej białego, atłasowego trzewiczka wysunął się poza taras, właśnie na wysokości ust pana Kazimierza. Widok tej drobnej nóżki zawrócił mu głowę; uchwycił ją w obie ręce i obsypał iskrami pocałunków tak płomiennych, że Hedwiga przez atłas uczuła ich gorącość i struchlała jak istota, która wpada w pożar.
Tej też tylko pierwszej było trzeba iskierki, ażeby gwałtowność pana Kazimierza wybuchnęła wulkanem. Znienacka puścił jej trzewiczek, wskoczył lekko na brzeg cegły wystającej z tarasu, jedną ręką uwiesił się u kraty, drugą ręką objął jej pochyloną kibić i usta zanurzył już nie w białym atłasie, ale w różowym aksamicie jej ustek.
— Jadwichno moja! Suplikuję… nie wchodź za te drzwi nieszczęsne… Jak raz tam wejdziesz, to już cię ten stary potwór nigdy nie wypuści z tego domu i mnie już nigdy nie wpuści do tego domu. Życie ty moje! Pomyśl jeno… za godzinę będziemy w Oliwie, bierzem szlub… za godzinę, dziś jeszcze będziesz moją! Moją! Moją!
I każde słowo przypieczętowywał pocałunkiem, a ona ubezwładniona, mglejąca, skłoniła skroń na jego ramię i już miała wymówić:
„Tak, jam twoją… czyń, co jeno chcesz…” — kiedy nagle słowa te zamarły jej na ustach, a w zamian inne z nich wybiegły:
— Co to jest? Idą po mnie, czy co?
Spostrzegła bowiem na ścianie przeciwległej kamienicy ruszające się widmo czerwonej łuny, a zarazem rzecz straszna stanęła jej w pamięci.
— Jezu! Klucz odkręcon!
Z tym głuchym wykrzykiem wydarła się z objęć zdumionego Kazimierza i, jednym rzutem aż do drzwi sięgnąwszy, z całych sił obu rękami zaczęła przytrzymywać klamkę. Pan Kazimierz, któremu postać Hedwigi zasłaniała dotąd widok Bursztynowego Domu, teraz dopiero zobaczył, że przez dolne okno bila światłość, której odblask tworzył ową czerwonawą smugę.
Hedwiga, ciągle drzwi przytrzymująca, ciągle szeptała głosem pełnym przerażenia i błagania:
— Na miłość boską! Nie pokazuj się, bo mnie zgubisz! Uchodź! Jeśli mnie miłujesz, uchodź!… Ach, już nie mogę…
Napór z drugiej strony stawał się zbyt mocny. Puściła klamkę i drzwi się roztworzyły.
Kazimierz nie uszedł. Stał nieruchomie pod murkiem z ręką przy kordelasie, z oczami roziskrzonymi, gotów do skoczenia na ganek, jeśli obrona okaże się potrzebną. Ale potrzeba ta nie zaszła.
Za roztwarciem drzwi ukazał się na progu majster Johann w kwiaciastym szlafroku i białej szlafmycy, ze świecą zapaloną w ręku.
Hedwiga usiłowała wyczytać z jego rysów, co ją czeka. Na próżno! Wyraz tych rysów był jakiś niezrozumiały, tajemniczy i pomieszany.
Majster podniósł lichtarz do góry i cicho zapytał:
— A! To ty, Hedwich? I tak sama?
Ona odzyskała w tej chwili ową dziwną przytomność, jaką nadają wielkie niebezpieczeństwa, i z przymuszoną wesołością mówiła:
— Ale gdzież tam! Szłam, jak dobrodziej przykazał, w kompanii pani Flory. Pani Flora tylko co weszła na swój beischlag… A ja się tu mocowałam z kluczem, co jakoś nie chciał złapać zamku…
— No, a Kornelius gdzie?…
— Kornelius? A, cha, cha! Ten spił się jak bela, że musiałymy klucz mu zabrać, bo do południa będzie spał.
Mówiąc to, śmiała się coraz głośniej.
Majster się nie śmiał, tylko przez ten czas przekładał klucz na drugą stronę, po czym drzwi zatrzasnął. Od wnętrza ozwało się warknięcie klucza, smuga czerwonego światła raz jeszcze przebłysnęła za oknem — potem wszystko zgasło i ucichło.
Pan Kazimierz odetchnął.
„Chwałaż Bogu, że nic nie zweryfikował… No, żeby nas tak był zszedł w onej turkawkowej konwersacji, musiałbym go naszpikować na kordelas, nie byłoby innej rady — a ona by mi zrobiła z tego crimen. Chwałaż niech będzie Bogu, że się na tym skończyło”.
Tak rozmyślając, przemierzył wszerz ulicę i po drugiej stronie przystanął, aby raz jeszcze popatrzeć na drzwi, w których znikła. Połać domów, pod którą stał teraz, była zanurzona w czarnym pasie ciemności; za to przeciwne kamienice pławiły się w białoniebieskim oświetleniu, a Dom Bursztynowy rzęsiściej od wszystkich innych świecił swymi wielkimi, brylantowanymi oknami.
Kazimierz patrzył tam w nadziei, że może za którym z tych okien ujrzy jeszcze przesuwający się cień drogiej panienki.
Po niejakim czasie powiedział sobie:
„Gapa ze mnie. Wszak ci komory sypialne wszystkie tam od podwórka. Już ona tu nie przyjdzie, próżna rzecz wypatrować”. I rzeczywiście próżno czekał. W szybach nic nie świeciło prócz księżyca; żaden dźwięk nie dolatywał oprócz stąpania dalekich przechodniów.
Raz wprawdzie wydało mu się, jakby pręga czerwonawego światła błysnęła w onym okrągłym okienku, co było wycięte pod dachem, i jakby wykrzyk jakiś bolesny rozległ się wysoko. Ale błyśnięcie było tak przelotne, że Kazimierz nie dowierzał własnym oczom, a krzyk mógł pochodzić od gromady przechodniów, zapewne gości wracających z zabawy Artusowej, którzy ze śmiechem i śpiewami przesunęli się przez jedną z poprzecznych ulic.
Dom znów pozostał ciemnym i milczącym.
„Przywidziało mi się” — pomyślał Kazimierz i uspokoił się zupełnie.
Ale razem z uspokojeniem wrócił mu żal okrutny za straconą okazją.
„Oj, żeby ten nieszczęsny klucz nie był odkręcon, toby ja ją był porwał z ganku precz. Nimby się stary uporał ze drzwiami, już by my cwałowali na dziesiątej ulicy. Ale tak nie mógł ja nic. Byłby majster wyleciał za nami jako ta petarda, byłby w mieście całym narobił klangoru, nimby ja ją na koń wsadził, już by mi ją sto rąk odbiło. I co gorzej, cała nasza konspiracja wylazłaby na wierzch, a wtedy bądź zdrów, już by stary nie dał jej sobie po raz wtóry zabrać. Zaś teraz, kiedy skończyło się na niczym, kiedy on jeszcze nie ma żadnych suspicji, to możem znowu konspirować, i to już na dobre. Oho! Już teraz nie dam jej marudzić. Niepoczciwa dziewczyna! Żeby nie te jej kunktatorstwa, już by my lecieli po gościńcu oliwskim… Niepoczciwa? Tak się to gada w rankorze, a z tym wszystkim, nieprawda. Onać właśnie przez luksus poczciwości taka łechtliwa na sumnieniu. Trudnoć to przyganić białogłowie, że niełacno da się wykradać. I za to jeszcze muszę ją estymować. Osobliwa rzecz, jak ta mała dzieweczka mnie intymiduje… Mnie, com nigdy nikomu nie ustąpił. Mnie, com zawdy bez miłosierdzia jachał po czułych sentymentach, jako ten tryjomfator po rozsypanych kwiatuszkach. Ej, mości panie Kazimierzu, co się to z waszmością porobiło? Dawniej każda czyniła, coś ty rozkazował, a teraz ty czynisz, coć każą. Ej, pono to przyszła kryska na Matyska. Przedtem ciebie miłowano, a teraz ty miłujesz. To całkiem jensza sprawa. Przedtem tobie służono, a teraz ty służysz. I jeszcze jest jedna rzecz: dawniej człek szukał tylko pustej rekreacji, to nie pytał: wolno, czy nie wolno? Szkoda z tego komu, czy nie szkoda? Byle sam swoim humorom dogodził i miał się czym przed kompanią pochwalić. Ale teraz, kiedy chodzi o sakrament, o felicitas na całkie życie, to w tej małej dziewce człek już respektuje przyszłą sponsę i wszystkiego się stracha, i tchnąć nie śmie, aby nie zedmuchnął kutnerku z onych motylkowych skrzydełków. Oj, żeby nie ten stary, jaki by ja był szczęśliw! On wszystko popsował — heretycki bluźnierz! Plugawy Satyrus! Co tu dłużej gadać. Niemczura, to i dosyć”.
Tak żując gorzkie myśli, pan Kazimierz wyciągnął pięść grożącą w stronę Bursztynowego Domu, potem odwrócił się z gniewem i do swojej gospody poszedł — niestety — sam!
Nazajutrz pan Kazimierz wstał pochmurny. „Niefortunnie wczora mi poszło — rozmyślał. — No, zobaczym, co ta mądra dziewczyna dziś wysuplikuje u starego! Leciałbym ci ja tam nie mieszkając, ale trzeba jej ostawić kęs czasu na tę niełacną dyskusję. Potem pójdę niby wedle żegnania się z panem konsulem, a w rzeczy dla dostania języka”.
Dopiero więc przed samym południem opuścił gospodę i z przecznicy skręcił ku Bursztynowemu Domowi.
Doszedłszy tam, zdziwił się wielce; w kamiennym pierścieniu dostrzegł Hedwigę, która wychyliła nie tylko głowę, ale i jedną rękę; ręką tą dawała mu jakieś niezrozumiałe znaki. Twarz jej, zazwyczaj kwitnąca, była dziwnie blada; oczy szeroko rozwarte jakby od przerażenia.
Pan Kazimierz sądząc, że go wzywa, skierował się co prędzej ku wejściu, ale wtedy wyciągnięta ręka kilkakrotnym i gwałtownym ruchem wskazała mu dom pani Flory, po czym i ręka, i głowa znikła i okienko pozostało pustym.
W tejże chwili od strony wskazanego domu pan Kazimierz usłyszał dolatujące go:
— Pst! Pst!
I dostrzegł panią Florę, która — wpół schowana za oponę okna — przyzywała go przyciszonym sykiem i nieśmiałym kiwaniem ręki.
Zaniepokojony rzucił się pędem ku jej progom.
Kamienica pani Flory Korwiczkowej należała do bardzo skromnych. Nie nosiła na swojej nagiej ścianie ani posągów, ani złoceń, tylko dwa szare wazony, dość pierwotnie z kamienia obrobione, zdobiły jej pierwsze piętro, a trzeci wazon, takiż sam, ale wytryskujący bukietem o blaszanych kwiatach i liściach, unosił się w górze nad szczytowym trójkątem. Ganeczek miała nieduży, otoczony brzeżkiem kamiennym, także tylko z gruba ociosanym, a poręcze od schodków opierały się na dwóch kulkach nie większych od człowieczej głowy. Bo też i cała kamienica była o pół węższa od Bursztynowego Domu, co sprawiało, że na każdym piętrze miała tylko jedno jedyne okno, a na dole nie miała wcale okna, tylko drzwi wąziuchne prowadzące do sieni zupełnie ciemnej. Dla oświecenia jej zostawiano zazwyczaj otworem drzwi od kuchni, która tu — jak i wszędzie — zajmowała w głębi dolną połowę domu. Schody także były wąziutkie, z poręczą po ciesielsku obrąbaną. Izby nie przedstawiały ani suto tkanych szpalerów, ani srebrnych mis lub nalewek. Ale za to pełno było tych ozdób tanich a pracowitych, jakimi staranna ręka niewieścia umie zasłaniać niezamożność. Na ścianach tu wisiała lutnia, tam gitara, ówdzie tryptyczek, niewykwintny pod względem pędzla, ale obstawiony mnóstwem kwiatków i świeczek ubranych w kokardki. Wszędzie było pełno małych szafek, małych ławeczek, małych stoliczków obleczonych w osłonki rąbkowe, narurkowane jakby krezy. Wszędzie firaneczki, wstążeczki, frędzelki i pasamony, tych ostatnich zwłaszcza zatrzęsienie (zapewne ze składów pozostałych po nieboszczyku panu Bonifacym Korwiczku). Wszędzie też rozchodził się zapach lawendy, którą pani Flora przesypywała bieliznę i suknie zapełniające po brzegi jej szafy. Słowem, wszystko było takie wymyte, wyfiokowane i wonne, że, pomimo swojej skromności, mieszkanie pięknej wdowy przedstawiało się powabnie i zalotnie. Każdy też gość, raz tam zaszedłszy, nie wiedział, co go zatrzymuje, a wyjść już nie miał ochoty.
Ale pan Kazimierz nie zważał dziś ani na kokardki, ani na gitary, ani nawet na cudne wonie. Szybko dobiwszy się do drzwi sieniowych, przy których już czekała Fruzia, śliczna dziewczyna o bystrych oczach i złośliwym uśmiechu, biegł co tchu na pierwsze piętro, gdzie była komnata do przyjęć.
Gdy zaś biegnąca w jego tropy Fruzia ostrzegła go: — Pani jest wyżej, w sypialnej komorze — popędził na drugie piętro.
Sypialnia pani Flory była to — jak zresztą wszystkie pokoje tego domu — komnata bardzo długa, lecz bardzo wąska, nieledwie jak dostatni korytarz. Była przy tym i bardzo ciemna; jedyne jej okno, świtające w głębi, wyglądało tajemniczo jak szczelina oświecająca grotę. Ale pod innymi względami była to jedyna część mieszkania urządzona z dostatkiem, a nawet z niejakim przepychem. Na podłodze kraśniało kilka ładnych kobierczyków. Ściany majaczyły od mnóstwa świętych obrazów o złotych tłach, a jaskrawych kolorach i od jeszcze większego mnóstwa półek, na których stały zgrabne flaszki pełne pachnących wódek, skrzynki pełne farbek i puderków, grzebienie i szczotki ze słoniowej kości, różnokształtne lusterka, słowem, te setne gotowalniane przybory, jakich wonczas potrzebowano jeszcze więcej niż dzisiaj. Na środek pokoju, zaciemniając go dwakroć mocniej, wysuwał się piec potężny o kaflach zielonych, malowanych w różyczki, których atłaskowa krasa mile wpadała w oczy. Między drzwiami a piecem, pod boczną ścianą, ciągnęło się ogromne, kunsztownie z dębu wyrzeźbione łoże; nad nim wisiał pawilon z weneckiej tkaniny, która była w nieco pośledniejszym gatunku, ale świetna, gorącoróżowa, srebrem przetykana. Kotara, z jednej strony troszkę rozchylona i na srebrnym pasamonie w górę podwinięta, okazywała choć w cząstce przepyszność posłania, gdzie puszyło się tyle bławatnych altembasów, przewlekanych wstążek, flamskich koronek i szlarek, że już chyba i urodzona królowa nie skrzywiłaby się na podobne gniazdo.
Do tej pieściwej komnaty pani Flora dopuszczała tylko najzażylszych przyjaciół. Pan Kazimierz pierwszy raz tam wchodził, ale dziś właśnie, jakby na przekorę, nie mógł ocenić jej piękności. Na nic nie patrząc, potrącając sprzęty, biegł prosto przed siebie, a wzrokiem szukał tylko pani domu.
Spostrzegł ją na koniec już w pobliżu okna; siedziała tam, a raczej wpół leżała na niskiej ławie obciągniętej pąsową makatą; pod jej głową kraśniała pstra poduszka przyparta do bocznej ściany pieca.
Na widok pana Kazimierza piękna wdowa podniosła białe ręce, załamała je nad głową i wyjęknęła:
— Ach, kawalerze! Nieszczęście!
— Co się stało? Czy co pannie Hedwidze? Ależ ona żyje? I zdrowa? Moment, jakem ją widział tam w okienku.
— Tak, żyje… ale co się stało! Ach, nieszczęście…
— Gadajże wacpani prędzej! Nie pieczże mnie na wolnym ogniu!
— Figuruj sobie waszmość, idę tam dzisiaj rano, aby obaczyć, jako rzeczy stoją, a tu pan Schultz… nie wiem doprawdy, jaką tu zrobić definicję…
— No co pan Schultz? Umarł?
— Ale gdzież tam! Nie umarł, jeno się wściekł.
— O, to źle. Pies ukąsił? Ha, nie dziwota, na takowe upały…
— Ale gdzież znowu pies! Nie pies, jeno złość go skąsała. I to jeszcze rzecz osobliwa, że nie tylko nie zachorzał gorzej, ale owszem, z tych okrutnych emocjów zupełnie ozdrowiał. Lata po całym domu, że aż dudni, a klnie, a tłucze ludzi — nikt nie śmie w oczy mu wleźć — jeno ja śmiałam, bo nie ma w świecie takowego chłopa, co by go się Flora Korwiczkowa bała.
— Więc nie pozwala?
— Co to: nie pozwala! On pannę Hedwigę wsadził do więzienia.
— Jezu Maria! Do więzienia? Ależ jam ją widział teraz tam na strychu!
— A toć właśnie on tam na strychu ją zatarasował. O chlebie i wodzie. I nie puści jej, aż waszmość wyniesiesz się stąd na zawdy.
— I za co? Za to, że suplikowała?
— Ba! Żeby jeno za suplikowanie! Aleć ja powiedam, że nieszczęście się stało. Figuruj sobie waszmość, w nocy, kiedy my wracali z Artushofu, on nie spał, jeno siedział w oknie, które sobie na kęsek odparł…
— Boże miłosierny! I my tego wcale nie postrzegli…
— I słyszał cały wasz dialog i wszystkie szpetności, coś waszmość wygadywał na jego personę…
— O! To zły casus…
— I co gorsza, widział… Rozumiesz waszmość? Widział, jakoście się paśli buziaczkami. Wszystko by on jeszcze przepardonował, ale już co tego, to nie.
Pan Kazimierz zerwał się i zaczął jak błędny chodzić po komnacie.
Nagle stanął znów przed panią Florą.
— Wyeksplikujże mi wacpani, bo ja nic nie rozumiem. Kiedy nam się okazał we drzwiach, to był taki łagodny jak ta trusia. Skądże mu potem, ni stąd ni zowąd, ona pasja?
— A! Bo to człek mądry, co na czas umie się zmitygować. Sam do mnie mówił tak: „Jam wiedział, że ten furiat stoi tam pod beischlagiem, że niech jeno pisnę, to skoczy i nadzieje mię na swoje żelastwo. Nie głupim! Tedy, póki nie zamknąłem drzwiów, nic nie gadam, ani mru-mru. Aż jakem zamknął, dopierom się poczuł pan u siebie. A wszelako jeszcze nic nie gadam, aby hałasów nie robić po sieni, jeno idę za Hedwigą na pierwszy trep, na drugi, na trzeci — a ta precz mi szczebioce, jakby co cnotliwego, a ja nic, ani mru-mru. Aż kiedy przyszła do swoich drzwiów, jak na nią krzyknę: „Wyżej!” — Ta patrzy na mnie z terrorem, a ja ją gnam przed sobą. Otwieram strych, wepchnąłem ją tam, dopiero stoję na progu i gadam jej słowa prawdy, jaka to z niej niegodna Mädchen, jaka ingratna córka. „Za karę będziesz siedziała tutaj, aż póki ten twój gaszek nie wyjedzie precz! A jeśli nie wyjedzie, to sprowadzę pastora tu, na ten strych, i da nam szlub — i nie zejdziesz na dół, aż jako moja żona. Radźże tedy o sobie i dziękuj Panu Bogu, że ja jeszcze ciebie chcę, bo keine gadanie powinien by ja cię wygnać na bory, na lasy”. Takie rzeczy tedy jej gadał, potem drzwi na klucz zaszpuntował i teraz rób, co chcesz.
— Ależ to Neron! Jak Boga kocham, to Madej rozbójnik.
— Co waszmość chcesz? Amory są bogi srogie. Nie na tym koniec. Trza było widzieć, jaką też on recepcję zgotował i onemu nieszczęsnemu Ollendrowi! Dobrze my się jemu przysłużyli. Przywlókł się nieborak już za dnia, cały wystrachany, i chciał do domu wejść chyłkiem, ale pan majster czyhał, nasiadł go w sieni, zbił na kwaśne jabłko i do tego skrzyczał, ale to tak po majstrowsku, że aż tu w mojej komorze było słychać. Nie rozumiem, jak ten hardy czeladnik nie odprawił się zaraz? Chyba że go tu co trzyma na uwięzi… ale to lepiej ostawić — jak powieda pan konsul — „keine gadanie”.
Pan Kazimierz tylko na poły słuchał pani Flory. Zanurzywszy ręce we włosach, coraz gwałtowniej biegał po komnacie i powtarzał z rosnącym uniesieniem:
— Jezu miłosierny! I to biedactwo tam całą noc przemęczyło? Bez łóżeczka? Na twardych deskach. Między kańczastymi skrzyniami!! Ach… i wacpani powiedasz, o chlebie i wodzie?
— Tak on gadał, acz ja nie dowierzam, aby w onym głodzeniu długo dotrwał, boć i on ją po swojemu lubi.
— A niechże go z takim lubieniem! Neron! Herod na niewiniątka! Miałaś wacpani rację, nieszczęście!
— Całe nieszczęście, żeś waszmość nie był mocen w nocy jej zaraz uprowadzić. Co mi to za kawaler, co nie umie przeperswadować lichej dziewczyniny?
— Ja już i tak nieszczęśnik, a wacpani jeszcze mi dogryzasz.
— Ja nie dogryzam, jeno sama się gryzę dla wacpaństwa, bo co wczora mogło pójść jak po maśle, to dziś już niełacno.
— Jak to: niełacno? Dlaczego niełacno? Oho, zobaczymy! Ja zaraz pójdę tam do niego! Rozprawię się z nim tak czy owak!
— Nie pójdziesz tam, panie poruczniku. Próżno się dobijać. Pan majster gadał mi bez ogródki: „Powiedz wacpani temu kawalerowi, aby się już do mnie, póka żyw, nie fatygował. Mógłbym ja go w puch rozbić przez pachołki miejskie, ale nie rozbiję, bo nie chcę zadzierać z armią jego królewskiej mości, nie chcę naszego dobrego Gdańska eksponować na wojenne przygody. Niechże sobie szczęśliwie jedzie, jeno niech mię już nie nachodzi, bo mię, póka żyw, na żywe oczy nie obaczy. Dobrze on to sam wie, kiedy gadał nocą, tam pod beischlagiem, jako »stary« go nigdy już do swego domu nie wpuści. Czy ja taki »stary«, to jeszcze obaczy po moim weselu, ale że nie wpuszczę, to ma rację. Nie chcę ja już przestawać z takowym człowiekiem, co go nie mogę całkiem estymować, a jakoż mam estymować, kiedy mię ten łotr oszukiwał?” Wybacz waszmość takie szpetne ekspresje, ale to ja nie z siebie gadam, jeno powtarzam chryję pana majstra.
Pan Kazimierz poczerwieniał i zmieszał się na chwilę.
— Juścić, żem go kapkę oszukiwał, to prawda. Jeno afekt mi stoi za ekskuzę.
— Najczystszą. W pasji tak jako na wojnie wszelaki fortel jest godziwy, byle przynaszał wiktorię. Owóż, ja waszmości nie radzę tam chadzać, bo to wiktorii nie da, jeno soli jeszcze dosypie na ranę.
— Tak wacpani powiedasz? Ano, to ja zrobię lepiej. Tego momentu ruszam do wszystkich waszych wójtów, do wszystkich burmistrzów, do wszystkich Stu Mężów Rady. Opowiem im całą rzecz, będę wniebogłosy krzyczał o justycję. Czy to wolno tak więzić i katować niewinne sieroty?
— Nie rób tego waszmość. Te wszystkie wójty i burmistrze to amikusy pana Schultza. Na jednej ławie z nim siedzą, o jeden respekt z nim stoją. Wszyscy w rumel waszmości powiedzą, że nikt nie ma prawa wtykać nosa do familijnych dyferencji, abowiem ociec może, jako żywnie mu się podoba, karać nieposłuszne dziecko.
— Jaki ociec? Tandem do rozkazowania i tyranizowania to on ociec. A do miłowania to nie ociec, jeno zalotnik. Cóż to za jakaś filozofia? „Wacpanna bój się mnie, bo ja fater, ale wacpanna idź za mnie, bo ja nie fater”. Pfu! To jakieś luterańskie dystynkcje.
— Waszmość masz całką rację. Nikt nie zakontruje, że pan Schultz to tylko adoptowany ociec. A jednak z tym wszystkim waszmość u Magistratu przegrasz, bo zawdy swój za swoim trzyma.
— Ha! Jeśli tak wacpani suponujesz, to ja jeszcze lepiej zrobię. Sprowadzę tu moich kompanów. Cała Wodna Armata przyjdzie hurmem. Jak przypuścimy szturmik do Bursztynowego Domu, to nie ostanie kamienia na kamieniu, aż uprowadzim w tryumfie tę moją zaklętą królewnę.
Tu pani Flora zerwała się z czerwonej ławy, sama zaczerwieniona od przestrachu, podbiegła do pana Kazimierza i, kładąc dłoń na jego ręku, mówiła z przerażeniem:
— Czy waszmość sfiksowałeś? Na miłość boską, nie róbże takowych ekscesów! Niech panowie oficyjery zrąbią w mieście jedną cegiełkę, to zaraz będzie krzyk, że katoliki napadły na luterski dom, i całe miasto pójdzie na was ławą.
— A to niech pójdzie. Damy sobie radę z mieszczuchami.
— To jeszcze kwestia. Gdańskie — jak waszmość nazowasz — mieszczuchy to nie żadne piecuchy, to naród hardy i tęgi. Broni tu jest huk. Bójek już było niemało, to jest i zaprawność do boju.
— Ano, obaczymy, kto kogo zdławi.
— Ależ pomyśl jeno, kawalerze, co to krwie chrześcijańskiej popłynie, co wiktym niewinnych padnie!
— A co ja temu krzyw? Niech mi oddadzą tę moją jedną wiktymę, to ja i palcem nie ruszę.
— Ależ pójdzie skarga do króla, że waszmość wichrzysz dla prywaty, że waszmość rebelizant.
— A dajże mi wacpani pokój. Potrafię ja się przed królem wyeksplikować. Król mi da wiarę. Król dobrze wie, jako Gdańsk jest szelmowskie miasto.
— Ależ pomnij, okrutny człowiecze, że i mój dom pójdzie w perzynę! Zrabują mię, zniszczą, zabiją! Więcej powiem: waszmościnę Hedwigę zasieką, byle jej waszmości nie oddać, bo tu naród haniebnie mściwy. Dalibóg, zasieką i ją, i mnie! Piękna mi nagroda za mój afekt dla was! Kto was dotąd protegował, konsyliował, konsolował? Nikt, jeno Flora Korwiczkowa. I jakoweż ja frukta zbiorę z mojej abnegacji? Nic, jeno rabunek i śmierć!
Mówiąc to, pani Flora wyjęła zza sznura śliczną chusteczkę o różowych wisiorkach i, utopiwszy w niej oblicze, zaczęła rozdzierająco szlochać.
— No, nie desperujże wacpani, lepiej gadaj sama, co mam czynić, boć przecie nie mogę, jak ten podlec, odjachać sobie precz dla ukontentowania pana Schultza.
— Nikt wacpanu nie radzi podłości, jeno refleksję. Pomedytujmy trochę, a powoli znajdzie się sposób.
— O, przepraszam, tylko nie powoli. Ja muszę jeszcze dzisiaj, zaraz wysalwować moją niebogę, bo inaczej to i ja się wścieknę.
Pani Flora odjęła twarz od chusty i przez łzy się uśmiechając, rzekła:
— Ponoć to już waszmość odróbkę nadkąsan od tej psiej choroby…
— Gadajże wacpani, gdzie jest klucz od onego nieszczęsnego strychu?
— Klucz? W kieszeni u pana Schultza. Nim waszmość dobierzesz mu się do klucza, to musisz go pierwej zarżnąć jak barana.
— I na to może mu przyjść. Ale tymczasem jeszcze pomedytujmy. Żeby to kiepskie okienko nie było tak het wysoko i żeby nie było tak haniebnie małe… aleć to nikt żywcem tamtędy nie przejdzie.
— A właśnie że przejdzie. Ja sama dziś widziałam, jako panna Hedwiga niemal całkiem stamtąd wyszła.
— Czy może być? I jakżeś to wacpani widziała? Z ulicy?
— Nie, ja byłam u niej, tam pod dachem.
— U niej?
— A tak. Powiedziałam panu Schultzowi, że chcę ją sfukać, co się zowie, i nauczyć, jako ma czynić. Więc sam co tchu mię tam wpuścił. I sfukałam ją porządnie, ale nie za to, że nie chce pana majstra, jeno za to, że wczora z waszmością nie chciała uchodzić.
— Zacna z wacpani białogłowa! I mądra.
— Przy tym jej mówiłam, aby się nie dała desperacji, bo ja nie dopuszczę jej krzywdy i z waszmością wymyślę dla niej zasalwowanie.
— Zacna z wacpani białogłowa, co praktykuje święte przykazania: „Więźnie odwiedzać, smutnych rekonfortować”.
— Owóż z onym okienkiem była taka rzecz. Jakem jej powiedziała, że pan Schultz chce pastora sprowadzić, zerwała się ze skrzyni jakby oparzona i krzyknęła: „O, tego nigdy! Wolę śmierć niż luterski szlub! Niech spróbuje, to ja pierwej tu wyskoczę tym okienkiem precz!” Tedy ja jej powiedam: „Nie groź wacpanna próżno, bo tym okienkiem żadna człowiecza persona się nie prześrubuje”. A ona powieda: „Nieprawda! Ja się prześrubuję”. „Ale gdzież znowu?” „A tak!” „A nie!” I precz się certujemy, a tymczasem ona hyc do okienka i, wyfiguruj sobie waszmość, tak mi się subtelnie zawinęła, że cała z ramionami, z rękami, wylata za ścianę, zupełnie jak ten węgorz. Aż ja ją łap za sukienczynę, aby mi naprawdę nie wypadła. Dopiero widzę, że ona cała blada i tak się trzęsie jak nóżki cielęce, i powieda: „O Jezu! Jakaż to tam przepaścistość! A z tym wszystkim — powieda — widzisz wacpani, że ja się tam zmieszczę. Żeby tak jeno Pan Jezus dał skrzydełka, tobym wyfrunęła, ojoj! Prościuchno do pana Kazimierza”.
Podczas opowiadania pani Flory pan Kazimierz nagle usiadł, oczy ręką zasłonił i zapadł w głębokie zamyślenie. Po chwili odsłonił twarz dziwnie rozjaśnioną.
— A wiesz wacpani, że co mi powiedasz, to wielka nowina. Kiedy panna Hedwiga może przejść okienkiem, to wygrany proces.
— Ja nie widzę jeszcze wygranej. Chyba że waszmość przyprawisz jej skrzydła.
— Znajdą się i skrzydła. Czy i u wacpani jest okienko takowe pod dachem?
— A jakoż nie ma być? Co by to był za dom bez oka?
— Chciałby ja tam pójść i obaczyć.
— A i owszem. Ciekawam ja, coś waszmość wykoncypował.
I naprawdę zaciekawiona, poszła z panem Kazimierzem na poddasze, gdzie jeszcze więcej pachniała lawenda, bo mnóstwo chust, rąbków i koronek, ślicznie wypranych, suszyło się tam po sznurach i kołkach.
Ale pan Kazimierz, stanąwszy w okienku, doznał wielkiego rozczarowania: wyszło mu było z pamięci, że dom pani Flory jest o całe piętro niższy od Bursztynowego, i teraz dopiero spostrzegł tę różnicę.
— Źle — mówił. — Chciałem ja od okienka do okienka rzucić deskę, jako te mosteczki, co sobie robią mularze. A tu ani rusz. Nasz mostek musiałby też chyba mieć skrzydła. Kto by stamtąd chciał tutaj zjachać, toby leciał jak z pieca na łeb, i to jeszcze w ukos! Nie — ani sposób.
— A przy tym, jakżebyś to waszmość po kryjomu skonstruował? Toć by ludzie z ulicy widzieli.
— E, co to, to nie. Od czego noc? Czekaj wacpani… może się jeszcze wynajdzie inakszy fortel. A! Już go mam! Czy tu można wyleźć na dach?
— Juści, można. Jest pono jakowaś trapka, którędy wyłażą ludzie wedle czyszczenia kominów i zgartywania grubych śniegów.
— A jako się to tam idzie?
— Ano, po drabce.
— A gdzie owa drabka?
— Tego ja nie wiem. Fruzia ją gdzieś tam w kącie chowa.
— To zły casus. Nie chciałbym się spuszczać z naszego sekretu przed jaką płochą dziewką.
— Możesz się waszmość spuścić. Niech jeno rzecz idzie o amory, to moja Fruzia dyskretna jak tomba.
Pomimo ważnych myśli, które go zatrudniały, pan Kazimierz nie mógł się wstrzymać od uśmiechu.
— Czy wacpani to wiesz ze swojej osobistej eksperiencji?
— Ach, jakoż nie mam wiedzieć? Gdzie niewiasta w kwiecie żywota osiądzie na wdowieństwie, tam co dnia trza się bronić od armii adoratorów, co — raz głośnym szturmem, to znów cichymi perfidiami — czyhają na fortecę jej afektu. W takowych to imprezach wyeksperymentowałam ja dyskrecję mojej służebnej.
Po tych słowach pani Flora, przechyliwszy się przez poręcz schodów i przywoławszy dziewczynę, kazała jej co żywo podać drabkę, po której pan Kazimierz z niesłychaną zwinnością dobiegł do wyjścia wyciętego w dachu.
Fruzia miała ochotę gonić za nim, aby zobaczyć, co ten strojny kawaler tam chce czynić. Ale pan Kazimierz, stanąwszy na koralowej łusce dachówek (owych słynnych gdańskich dachówek, o które się i zza morza dobijano), zobaczył po swojej prawej stronie boczną ścianę od kamienicy pana Schultza sterczącą jeszcze o całe piętro wyżej; co prędzej zatem wyciągnął za sobą drabinę, przystawił ją do rzeczonej ściany i tym sposobem na koniec wydostał się na dach Bursztynowego Domu, ale zarazem i odjął Fruzi możebność pogonienia za nim.
Dla ciekawej dziewczyny było to prawdziwe nieszczęście, gdy zobaczyła, że sprzed samego zadartego jej noska zabrano tę szacowną drogę, łzy gniewu zakręciły jej się w oczach podniesionych żałośnie ku rozwartej klapie, przez którą przeglądało tylko czyste niebo.
W tej zadumie zeszła ją pani Flora.
— Fruziu! — szepnęła. — Nie podpatruj! Przez dzień dzisiejszy i jutrzejszy masz nie mieć oczu, nie mieć uszu — masz być, jakbyś nie była, bo tu idzie rzecz o zacną pasję.
— Aha! Tak, to rozumiem — odparła tamta.
I obie, położywszy palec na ustach, porozumiały się znaczącym spojrzeniem. Po kilku pacierzach pan Kazimierz powrócił widocznie rad z wyprawy. Zeszedłszy z panią Florą do sypialnej komnaty, drzwi za sobą zamknął starannie i ozwał się:
— Wszystko dobrze. Obym tak był pewien zbawienia duszy, jakom pewien sukcesu w tej cyrkumstancji.
— Cóż tedy waszmość wykoncypowałeś? Powiedz raz, bo uschnę.
— Powiem, ale jeno do uszka wacpani, bo u drzwiów mogą stać jakowe Fruzie, a już z pryncypalnego sekretu to ja nikomu się nie spuszczę, jeno łaskawej naszej protektorce.
Tu, skłoniwszy się do jej ucha, wyszeptał jakoweś zwierzenie, które musiało ją niepomału wzruszyć, bo chwyciła się oburącz za głowę (co prawda, ostrożnie, aby nie potargać wymuskanych włosów) i zawołała:
— Święta Floro! Z takowej wysoczyzny? I to jeszcze z drugą personą? Ależ to perykulum okrutne!
— Co za perykulum dla morskiego człeka?
— Ale czy ona będzie chciała się tak zrezykować?
— Jeśli mnie miłuje, to się zrezykuje. Zawdy by ja rad, abyś ją wacpani mogła poświadomić, bo gdyby przyszło w samejże akcji dopiero parlamentować, toby my dużo czasu zmarnowali. Jeno nie wiem, czy ten dziad wacpanią drugi raz do niej dopuści?
— Ojoj! Czemu nie ma dopuścić? Jeszcze się ten nie urodził, co by mej wolej przeszkodził.
— Anioł z wacpani. Teraz tedy nic nie ostaje mi, jeno ucałować rączki naszej dobrodziki z dziękowaniem setnym za jej łaskę i uciekać precz, bo mam jeszcze kupę roboty na głowie. Muszę po raz wtóry prosić oćca Celestyna, aby rankiem znów ze stułą czekał.
— Oj, to, to. Ksiądz przede wszystkim, kawalerze.
— Muszę sobie sprowadzić kilku zacnych kompanów, aby przy szlubie stanęli mi na świadki, muszę sobie sprokurować instrumenta do onej ekspedycji, przy tym koniki dla nas gdzieś tu w somsiedztwie ulokować. Pozwolisz tedy wacpani, to ja się tu pod noc zakradnę. Przyjdzie też ze mną i mój pachołek Maciek.
— Maciek? Ach, byle nie Maciek! Znam ja go. Nieraz tu chadzał do mojej Fruzi, kiedy my tam siedzieli na beischlagu. Ten głuptasek wszystko waszmości popsowa.
— Co ma popsować? Muszę mieć przy sobie człowieka, żeby uprzątnął ślady ekspedycji. Na to nie trzeba Salomona. Jeno rzecz wyhisować i dyrdem za nami bieżeć. A wolę jego jak jenszego, bo to człek do mnie przywiązały i, co pryncypalne, Mazur. Trzeba wacpani wiedzieć, że nasza gałąź Koryckich wywodzi się z Mazurów. Dopiero nasz pradziad przesiedlił się pode Przemyśl dla dwóch tłustych wsiów, co mu je tam nasza prababka wniosła. Tandem tedy my niby już przeflancowani. Wszelako natura zawdy ciągnie wilka do lasa i ja zawdy lgnę do wszystkiego, co trąci Mazurem. Ale ja tu gadu-gadu, a czas ucieka i moja nieboga czeka. Jeszcze raz nóżki całuję.
To powiedziawszy, już podążał ku wyjściu.
Nagle uderzył się w czoło.
— Aj! Znów difficultas! I to de grubis! Bramy miejskie całą noc zaparte! Jakoż my przejedziem? Tamtej nocy tom ja sobie skaptował profosa od straży przy Wysokiej Bramie, Pietra Koreywę. To mój dobry znajomek… ten miał nas cichaczem przepuścić. Ale dzisia jakże to będzie?
— Więc ten Koreywa nie każdej nocy wartuje?
— A nie. On tak na przekładkę. Raz dzień, raz noc. Dziś tam jest, ale jeno do jedynastej przedpółnocnej, a po hejnale obluzuje go jenszy. Bóg wie, co za jeden.
— A to wiesz waszmość? Musisz się uładzić przed hejnałem, dopóka ten tam jeszcze stoi.
— Rad by ja to uczynił, ale sobie rememoruj wacpani, że aż do dziesiątej, do stróżowego śpiewania, ulica jest pełna ludzi, na beischlagach gry i chorały. Nim się to wszystko uspokoi, to jeszcze upłynie sporo wody. Tak tedy ledwie niecała godzinka wolna się ostanie. To strasznie kuso czasu. A wszelako co robić? Masz wacpani rację, trza się w tej godzince uładzić. Racz tedy wacpani dać pannie Hedwidze takowy ordynans, aby zaraz po „gaszeniu ognia” była w gotowości. Ja tandem lecę w świat.. Jeszcze raz całuję rączęta naszej złotej swatki.
— Z Panem Bogiem waszmość idź i bądź dobrej myśli, bom ja na to węzełek zawiązała, że się pobierzecie. A co Flora Korwiczkowa raz na facolecie swoim zadzierzgnie i w sercu swym zadecyduje, to i będzie. Rzecz pewna jak amen w pacirzu.
Już dziesiąta na zegarze,
idźcie do snu, gospodarze.
I wstawali gospodarze z ław gankowych, goście żegnali się i rozchodzili, służba sprzątała szklenice i latarki, a pan Kazimierz patrzył na to wszystko z niemałej wysokości, bo aż z dachu Bursztynowego Domu.
Siedział on tam na samym szpicu jak na koniu, z głową wetkniętą między związane główki dwóch szczytowych esów. Przy nim czołgał się po dachu Maciek, rzekomy hajduk, ciągnący za sobą linę w duży kłąb zwiniętą. Fałszywe ścianki, z których składał się wierzchołek znajomej nam liry, zasłaniały ich przed wszelkim okiem, tylko twarz pana Kazimierza mogła być z dołu dojrzana, ale i ta w swojej nieruchomości wyglądała na kamienny maskaron umieszczony tuż nad złotą głową smoka. Pan Kazimierz patrzył z góry i niecierpliwił się powolnością, z jaką ruch uliczny ustawał. Już na zegarach miejskich biło wpół do jedenastej, a jeszcze zgrzyty kluczów i łoskoty sztab zasuwanych odzywały się z wnętrza domów, jeszcze cienie przechodniów przepływały po ścianach niby ogromne mary.
Niełatwo też było dokładnie się rozpatrzeć lub wsłuchać, bo ta noc ani blaskiem, ani ciszą nie dorównywała poprzedniej. Wyraźnie zanosiło się na zmianę pogody. Księżyc wprawdzie świecił, ale wąsko podarte chmury co chwila go przesłaniały i od czasu do czasu zrywał się wiatr szumliwy.
Na koniec nastała chwila zupełnej ciszy.
— Dzięki Bogu! Przecie się już pospali. Maciek, dawaj linkę.
Hajduk podpełznął w górę, po czym zaczął rozwijać kłębek.
Nagle pan Kazimierz wzdrygnął się i szepnął:
— Co to jest? Czy tam co stoi? A stoi. Człek jakiś. Akurat naprzeciwko mnie! Rusza się… Ano, przecie odchodzi. Gdzie tam! Znowu wraca! A to miły kawaler, chodzi sobie tam i sam pod gankiem. Boże mój! A toż to ten łotr Ollender! Ten zawsze musi mi w drogę włazić… Czy go tu stary na szyldwachcie postawił, czy co?
W tym ostatnim domniemaniu pan Kazimierz się mylił. Był to istotnie Kornelius, ale jeżeli przyszedł, to bynajmniej nie z rozkazu pana majstra. Owszem, pałał on do niego ciężką złością i za razy odebrane rano, i także, a nawet przede wszystkim za uwięzienie Hedwigi. Ach, co złości było w jego sercu! O panu Kazimierzu i myśleć już nie mógł, pienił się na samo jego wspomnienie. A i do niej miał także sporo żalu, chociaż, prawdę mówiąc, jeszcze więcej tego żalu było nad nią niż do niej. Miotany wstydem za swój przeszłonocny uczynek, rozpaczą nad losem uwięzionej, po całym dniu przemordowanym nad przymusową pracą czuł, że dłużej w domu nie wytrzyma, i prosił Minę, aby mu jeszcze pozwoliła pozostać na ganku. Wiedział, że Mina musi zawsze długo w noc szorować i pucować, zanim zdoła po wieczerzy doprowadzić znów kuchnię do jej złotego blasku, prosił więc:
— Ja tu jeszcze troszkę posiedzę na chłodzie, bo głowa mię tak łupie, że w izbie gotowa pęknąć. Jak skończysz twój glancunek, to mi drzwi odemkniesz i wrócę.
Posiedział tedy jakiś czas na ławie, ale i tego było mu za mało; jak wszyscy zakochani, chciał patrzeć w okno swojej lubej. Ach, smutne okna! Więzienne! O, gdyby mógł tam się dostać! Uwolnić ją! Powiedzieć jej: „Uciekajmy!” Kto wie? Za taką przysługę może by uzyskał choć uśmiech wdzięczności? A może i nie?… Może by wolała cierpieć wieżę niżeli z nim uciekać? O, gdyby nie tamten! Diabli przynieśli tego nawiganta, co jak wąż morski wkręcił się do domu i wszystko wszystkim zaburzył! Monstrum jakieś wodne! Zbrodzień, co śmiał do ust jej sięgać, kiedy on, Kornelius, nie śmiał nigdy nawet brzegu jej sukienki się dotknąć!
Tak utyskując, to stawał naprzeciw Bursztynowego Domu, to przechodził tam i na powrót przez ulicę, a wciąż klął pana Kazimierza, który wzajem klął go na dachu.
— Maciek, jesteś tam?
— Słucham wasę miłość.
— To nieszczęście, żem ja nie wziął rusznicy; zara bym ją w tego szpiega wyrychtował.
— Ej, wasa miłość, chyba nie.
— Jak to: nie? Czemu nie?
— Bo jakby pukneno, toby się caluśka ulica zerwała na równe nogi.
— To prawda. Czasem i głupiemu przytrafi się racja. Ale co tu robić? Przecie nie mogę czekać do rana? Ja już i momentu nie mogę czekać, bo jak straże zmienią, to i po wszystkim. Żebym ja miał choć kamień, tobym cisnął i łeb mu roztrzaskał. A, już wiem! Kawał muru oberwę, to nie gorsze od kamienia.
I już zaczął próbować, czy esowaty murek nie da się nadłupać, gdy na szczęście niebezpiecznej tej roboty oszczędziło mu nowe nadejście nocnego stróża, który powracał dla sprawdzenia, czy wszystko jest pogaszone i zamknięte.
Na odgłos jego grzechotki Kornelius szepnął:
— Oho, Grubasek idzie, będzie mię gnał doma, trzeba zmykać.
I skręcił w jedną z bocznych ulic.
Kuba Grubasek zbliżył się ciężkim krokiem, Zagrzechotał raz i drugi, popatrzył w ciemne okna i przeszedł.
— Maciek, dawaj linkę, już można.
— A jak tamten wróci, to co?
— To będzie miał swoją śmierć na własnym sumnieniu, bo ja wiem, że nie wyjdzie żyw, kto zobaczy, co ja teraz robię. Ale ty patrzaj za nim i gadaj mi, czy wraca.
Maciek wytknął głowę i zaczął się śmiać.
— Nie wraca łojdak, idzie het w ulicę, widzę go po miesiącu, het, daleko! Idzie prec! Oho! Już mi zginon… Gdzie un? Psepad jak ten kamień w wodę.
Istotnie, Kornelius uczuł, że szybsza przechadzka na wietrze ochładza mu rozgorzałą głowę. Był pleczysty, miał kij sękaty w ręku, nie bał się przechodniów, którzy jego raczej mogli się ulęknąć, więc pomyślał:
„Przejdę sobie kołem aż do placu i drugą stroną wrócę doma”.
Bardzo to dobrze złożyło się dla pana Kazimierza, który co żywo rozpoczynał robotę. Z marynarską wprawą zadzierzgnął na linie szerokie, luźne oko i rzucił je w powietrze tak zręcznie, że wystająca szyja smocza została nań uchwycona jak na arkan. Pozostały od tej strony koniec liny przyczepił do komina sterczącego na dachu, zakręcił go tam kilkakrotnie i w uczony węzeł zaplątał. Potem zaczął linę rozwijać, rozwijać i powoli spuszczał ją na taras. Gdy wszystka z rąk mu się wymknęła, rzekł półgłosem:
— No, już dobrze. A teraz, Maciek, słuchaj na oba uszy, bo to ważne, coć powiem…
— Słucham, panie porucniku.
— Jak tylko będę na dole, zaraz mi tę linę wyhisuj na powrót. Nie masz co jej odwiązywać, zostaw na dachu, byleby z dołu nikt jej nie obaczył, bo to by zrobiło alarm i wtedy wszystko przepadło. Więc wyciągnij, zostaw tu, sam uciekaj bez kamienicę pani Flory, dopadnij konia i doganiaj mię, a żywo — inaczej bramę ci przed nosem zamkną. Cóż, rozumiesz?
— Słucham wasę miłość, adyć wyrozumiał ja.
— No więc dobrze. A teraz… W imię Ojca i Syna… w drogę!
To mówiąc, przeżegnał się i stanął na murku.
Maciek pochwycił go za nogi.
— Olaboga! Cekaj wasa miłość! Taka wielachna chmura załazi na miesiąc… Opsnie wam się noga… Olaboga, moje panisko!
W przestraszonym głosie Maćka tętniło tyle przywiązania, że pan Kazimierz tylko się roześmiał.
— Głupiś, Maciek! Czy to ja nie stary chłopiec okrętowy? A czy to sam Pan Bóg nie mówi w Piśmie świętym: „I na smoku jeździć będziesz”. Owóż i ja pojadę. A że chmura załazi, to właśnie dobrze; jeśli jakie ślepia mię wypatrują, to nic nie podpatrzą. No, puszczaj, bo cię zepchnę z dachu precz.
Maciek puścił i ani się spostrzegł, a już jego pan siedział na złotym smoku, potem podwinął się pod niego, chwycił linę i zawisł w powietrzu. Lina niezbyt gruba, ale bardzo mocna, skręciła się i wyciągnęła pod jego ciężarem, przez co węzeł na szyi smoczej zacisnął się jeszcze silniej.
Po chwili pan Kazimierz już był przy okrągłym okienku, gdzie szepnął:
— Jadwiśko! Jesteś tam?
— Jestem! Ach, jestem! Tak czekam!… Czy tamten poszedł?
— Poszedł! Nie bój się. Wszystko dobrze. A teraz wylatuj, moja ptaszyno, jeśli tylko potrafisz się wydostać.
— Potrafię, potrafię… Do ciebie to choćby i przez piekło!
Właśnie chmura zeszła z księżyca, który ogromnym blaskiem uderzył na ścianę. Pan Kazimierz, kołysząc się z liną, to był dalej, to bliżej kamiennego pierścienia. W jednym z owych przybliżeń dwie białe, obnażone rączki wytrysły z okienka, objęły go za szyję, potem wyjrzała główka ujęta w małą krezę, potem pierś toczona.
Kazimierz odjął od liny jedną rękę i wpół ujął wychyloną postać.
Wierny sługa zasłonił sobie oczy — nie chciał widzieć, co się dalej stanie.
Jednakże nic złego się nie stało.
Hedwiga była tak szczupła, wiotka i sprężysta, że cała postać jej wyfrunęła z pierścienia jakby rybka prześlizgująca się przez kluczkę sieciową.
Sam też jej ciemiężca przyłożył się niechcący do ułatwienia tej ucieczki. Chcąc srodze umartwić uwięzioną, majster kazał jej zabrać owe piękne, ale sztywne suknie, w jakich powróciła z Artusowej zabawy, a natomiast przez płaczącą Minę posłał jej najskromniejszą z jej wszystkich sukienek: był to mętlik, rodzaj rannego podwłośnika, z białej bawełnicy, niebieskim sznurem w pasie przewiązany. Panienka nosiła go tylko po domu, przy gospodarskich zajęciach, i ani się domyślała, że jej w nim stokroć ładniej niż we wszelkich wykrygowanych bławatach. Dziś rano przyjęła go z utajoną radością, bo ta miękka i wąska odzież niezmiernie ułatwiała przebycie okienka. I tak co miało być worem pokutnym, stało się szatą wyzwolenia.
Spuszczają się powoli, powoli. Na linie są porobione węzły, o które Kazimierz kolejno się opiera.
— Jadwiśko — szepce — zamknij oczy i nie bój się.
Ona od początku już zamknęła oczy, aby nie widzieć tej przerażającej przepaści. Odpowiada mu:
— Ja się nie boję.
Ale w rzeczywistości boi się okropnie. Twarz ukryła na jego piersiach, trzyma go się z całych sił i drży.
Nagle — i on zadrgnął…
Usłyszał pierwsze dźwięki trąb i fletów, rozpływające się z wieży Świętej Katarzyny.
Ona uczuła jego drgnienie i pyta struchlała:
— Co się stało?
On odpowiada:
— Nic, nic…
Ale w oczach robi mu się ciemno. Te dźwięki prześliczne, ciągnione, srebrzyste brzmią łagodnie dla wszystkich uszu, a jemu wydają się trąbą sądną, co powtarza: „Już za późno! Za późno!…”
Jednak wrodzona dzielność szybko bierze górę. Junak powiada sobie po staremu:
„Jakoś to będzie!”
I z podwójnym zapałem rozgląda się po swojej drodze. Patrzy na ścianę domu.
Już minął gracje, których leciuchne wieńce, z bliska widziane, wiszą nad nim jakby grube powrósła.
Już zrównał się z Carolusem Magnusem, którego kamienne oczy patrzą w niego dziwnie, jakby mówiły:
„Jedź śmiało, kawalerze! Audaces fortuna iuvat”.
Już się otarł o wypukłą kratę od okna dolnego…
Boże mój, dzięki Ci! Już czuje pod nogami twarde skręty liny, która, opadając na ganek, jak wąż się nawinęła.
O szczęście! Już dotknął ziemi!
— Jakiś ty waleczny! — szepce z uwielbieniem Hedwiga.
— Co tam ja, nie dziw. Ale ty jaka waleczna! — odpowiada Kazimierz, stawiając ją przy kracie od ganku. W tejże chwili wszakże spostrzega, że panienka nie może utrzymać się na nogach.
— Jak ty pójdziesz, moje niebożątko? Ja cię chyba zaniesę.
— Nie… nie… chwilkę jeno odetchnę… poczekaj…
W tejże chwili muzyka umilkła. Zegary miejskie jedne po drugich zaczynają bić jedenastą.
Kazimierz porywa ją w objęcia.
— Już nie można czekać… I tak późno… Ach, żeby nie ten łotr Ollender, już by my byli za miastem! A tak… A tak… ta brama nieszczęśliwa…
Hedwiga zaczyna rozumieć nowe niebezpieczeństwo. Pod tym ukłuciem odzyskuje przytomność.
— Puść mię — prosi — już ja pójdę śmiało.
Zbiegli ze schodków, suwają się pod ścianami — już wpadli w ciemną przecznicę.
Gospoda Kazimierza niedaleko, na trzeciej uliczce. Biegną prędko — jednak nim dobiegli, już ostatni zegar wydzwonił ostatnie uderzenie.
Przy gospodzie, w mrocznym zaułku, człowiek jakiś milczący trzyma w jednym ręku długi rapier, drugą ręką przytrzymuje konia. Koń ubrany jest w siodło z płaskim, szerokim łękiem; łęk przykryty puszystą derką.
Pan Kazimierz, którego kordelas błyszczy dzisiaj po prawej stronie, chwyta za rapier i przypina go do lewego boku. Przy spuszczaniu się po linie byłaby mu ta broń zawadzała, lecz teraz, na podróż, trzeba się dokładnie uzbroić. Już gotów — skoczył w strzemiona, podnosi panienkę, sadza ją przed sobą i tak dobrze zakrywa burką, że ledwie jeden koniec jej nóżki przegląda.
Jadą — przez ulicę jedną, drugą — wszędzie pustka.
Wyjechali na plac Targowy. Stąd już droga do Wysokiej Bramy jak wystrzelił.
Kazimierz puszcza konia szybciej.
Czasem z bocznych ulic dochodzi go grzechotka nocnych stróżów.
„Teraz — myśli sobie — choćby się na nas natknęli, to ich przeskoczę. Nie będę się bawił w pertraktacje. Piechty nas przecie nie dogonią”.
I patrzy, patrzy na iglaste daszki tej osobliwej wieży, co poprzedza Wysoką Bramę, a która już przed nim czerni się na powietrzu coraz czarniejsza, coraz wyższa i bliższa.
Czasem jednak spogląda i za siebie.
— Co to? Czy kto goni? — pyta z obawą Hedwiga.
— E, nie. Ja jeno patrzę, czy ten gamoń Maciek nie jedzie? Co on tak tam marudzi?
Ona nic nie odpowiada, tylko chowa się pod jego burkę, aby nie widzieć tych wysokich, niebotycznych domów, co tak dziwnie po nocy wyglądają. Przysięgłaby, że ze wszystkich okien tysiąc oczu złośliwie na nią patrzy, a to tylko księżyc miga tak po szybkach uciekających z obu stron ich drogi.
Na koniec zrobiło się ciemno — podkowy zatętniły pod sklepieniem — wpadli w jeden z widlastych przejazdów Hohe Toru.
Kazimierz wpatrzył się w głąb… i nic nie dojrzał. Brama była zamknięta.
Jednakże, nie tracąc dobrej myśli, zawołał rozkazującym głosem:
— Brama! Otwierać furtę!
Wybiegł jeden ze strażników z latarką.
— A co to? — spytał. — Już nie można.
— Jak to: nie można? Jeszcze wczas.
— A czy to pan łeficerz głuchy, że nie słyszał zegarzów i trąbek na kościele?
— Nie słyszałem — odpowiadał pan Kazimierz i upierał się, że jeszcze nie ma jedenastej. Przez ten czas kilku innych strażników przybyło dokoła. On ich przekonywał ślicznymi słowami, a zarazem wsuwał im do rąk dukaciki, którymi już naprzód miał naładowaną kieszeń.
— A profos Koreywa jest? — zapytał.
— Nie ma. Już obluzowan. Jeno co się zakręcił.
— A to szkoda. To mój znajomek. On by mię wypuścił. On mię już nieraz puszczał, bo wiedział, że niech no ja się poskarżę do panów Szpiryngów, to cała straż miejska w puch wyleci.
Strażnicy spojrzeli po sobie z wahaniem. Jeden i drugi przekonał się już przy latarce, że co trzyma w ręku, to najszczersze złoto, i pod wpływem tej świadomości jeden drugiego zaczął pytać, czy furta już naprawdę jest zamknięta.
W pana Kazimierza duch wstąpił na nowo, gdy nagle z bocznej izby wyszedł naczelnik straży, człowiek mu nieznajomy.
— Co to za harmider? — spytał groźnie.
Strażnicy oniemieli.
Kazimierz tłumaczył się uprzejmie:
— Każ mię wasze puścić. Zabawił ja się trochę w mieście. Jak nie wrócę dziś jeszcze do Władysławowa, jak nie stanę rano do apelu, to będę pokaran. Widzisz wasze, iżem jest z Wodnej Armaty.
— Widzę to, jeno że niechbym puścił waszmość, to ja będę pokaran. A co to waszmość wieziesz do fortecy za trofea?
Mówiąc to, naczelnik wziął latarkę i oświecił nią trzewiczek Hedwigi.
W Kazimierzu krew się zagotowała. Miał ochotę trzasnąć śmiałka po ręku, skrzyczeć wszystkich i porozpędzać i byłby to uczynił w każdej innej chwili, ale dziś czuł, że nie może robić burdy, co by wydała tajemnicę. Zakrył więc tylko nóżkę brzegiem swej burki, gniewne słowa w sobie zadławił i pochyliwszy się do naczelnika, szepnął:
— Z żoną jadę.
— Aha! Z żoną — powtórzył tamten, patrząc na niego drwiąco. — A to żonce będzie cieplej nocować w mieście niż w polu. Radzę waszmości, wracaj zdrów do miasta, abo jedź do którego z burgemeistrów, przywieź mi passe-portę na piśmie, to każę otworzyć.
Pan Kazimierz przygryzł wargi. Znał się na karności wojskowej, czuł, że nie ma tu nic do zrobienia, i już przemyśliwał, czy naprawdę nie byłoby lepiej wrócić do miasta i tam poszukać jakiego ukrycia, kiedy niespodzianie od strony pola ozwało się trąbienie podobne do rogu myśliwskiego, a potem gromkie wołania i hukania:
— Brama! Hej, otwierać!
Jeden ze strażników odemknął kratowane okienko i odpowiedział z przekąsem:
— Już nie można. Czekajcie se, aż słonko wejdzie.
Ale głosy nie ustawały.
— A cóż to, gburze jakiś, nie poznajeszże? To ja, burmistrz Freimuth!
— I ja, burgrabia Steffens!
— I ja!
— I ja!
— A nie wiecie to, kpy, gdzie my jachali?
Naczelnik straży, przestraszony, rzucił się do furty, krzycząc:
— Dawajcie klucze! To panowie senatory wracają z polowania… Prędzej, klucze! Most zwodzić co tchu! A wy wszyscy z drogi!
Pan Kazimierz usłuchał rady i cofnął się z koniem w najciemniejszy kąt bramy, tuż przy furcie.
Nastało straszliwe brzęczenie łańcuchów; powoli most opadł. Już też i klucze przykładano do furty; była ona dość wysoka, lecz wąska, tylko na jednego konnego. Gdy ją roztworzono, panowie senatorzy zaczęli wjeżdżać po jednemu, wszyscy kurzem okryci, śmiejący się, rozbawieni. Za nimi służba z psami, sokołami, konno i pieszo. Most pod nimi tętnił, a echa sklepień rozlegały się od nawoływań, chichotań i trzaskania harapów.
Wśród tej wrzawy starszy łowczy krzyknął:
— Hej! Mało furty! Otwórzta i bramę chocia do połowicy, bo i furgonik jest.
Rozwarto połowę bramy, wtoczył się wóz pełen zwierzyny, fasek, namiotków, kobierców i wszelkich myśliwskich przyborów. Za nimi jeszcze ostatnia kupka służby.
Wszyscy przejechali, łańcuchy znów zagrały, most poszedł w górę — i bramę na powrót zamknięto.
Naczelnik straży, rozglądając się z podniesioną latarką, zapytał:
— A gdzie ów kawaler, co to wiózł taką misterną nóżkę?
Strażnicy obejrzeli się po bramie: nigdzie nie było kawalera.
Jeden z nich wprawdzie dobrze widział, jak pan Kazimierz, zamieszany między służbą myśliwską, przesunął się tuż koło furgonu po moście, a potem zniknął za szańcami, ale sobie pomyślał:
„Hojny to pan, niechże sobie zdrów jedzie”.
I zaczął opowiadać, jako ów kawaler zawrócił się do miasta, czemu wszyscy w końcu musieli dać wiarę, kiedy nigdzie go nie mogli znaleźć.
A Kazimierz tymczasem leciał już gościńcem jak szalony.
Kilka razy obejrzał się niespokojnie. Gdy zobaczył, że nikt ich nie ściga, rozsunął burkę, spojrzał w twarz Hedwigi, przycisnął ją gwałtownie do łona i wykrzyknął:
— Wiktoria! Teraz jużeś ty moja! Moja! Moja na wieki!
I mknęli przez pola jakby duchy.
Wicher targał jej włosy, księżyc świecił jej w oczy, a ona te oczy to przymykała, to roztwierała z podziwieniem, pytając się samej siebie, czy to sen taki dziwny? Czy to prawda, że ona, ta cicha, ta wiecznie przędząca panienka, dała się porwać i leci w świat nieznany?
I jakiś lęk panieński ogarniał ją na powrót.
Ale po chwili przypomniała sobie, że ten, co ją porwał, to jej zacny, jej mężny, jej ukochany Kazimierz, i wnet lęk ustawał, i znów przytuliła się z ufnością do jego mocnej, gorącej, roztętniałej piersi.
A on, cisnąc ją w objęciu, wykrzykiwał:
— Bóg dobry! Och, jak ja cię miłuję! Wiktoria!
Tak, wiktoria! Wyrwał ją z kamiennego pierścienia rajcowskiej przemocy, wyrwał ją z kamiennej obręczy murów miejskich i oto lecą, jakby ptaki, wyżej łanów szumiących, niżej chmur pływających, lecą szczęsni i wolni, bo miłość ma skrzydła.
Jednakże w najszaleńszym pędzle jazdy, wśród najzawrotniejszych uściśnień i upojeń, panu Kazimierzowi ciągle przez głowę przelatywało niespokojne pytanie:
„Czemu ten Maciek nas nie dopadł? Czasu miał po uszy. Ceregielowalimy się tak długo wedle bramy. Czy tam się co stało, czy co?”
Istotnie Maciek miał czasu bardzo dosyć na spełnienie pańskich rozkazów. To tylko nieszczęście, że był „maćkiem”.
Jak widzieliśmy, podczas nadpowietrznej podróży młodych państwa, z serdecznego strachu o nich, zamknął oczy. Gdy je otworzył, już Kazimierz i Hedwiga zbiegali z tarasu.
Wtedy wzięły go nowe o nich strachy. A nuż Ollender będzie wracał i wlezie im w drogę? A nuż Kuba Grubasek? Czy oni też dobrną do gospody?
Dręczony niepokojem, położył brodę w kamiennym wyżłobieniu pomiędzy esami, wybałuszył oczy i śledził ich ucieczkę. Ile razy nikli mu w czarnych smugach cienia, serce mu biło młotem. Ile razy wynurzyli się na światło, podrygiwał radośnie i powtarzał:
— O!… Som jesce, som!
Na koniec przepadli w czarnym zagłębieniu. Trwoga dech mu zaparła. Po chwili usłyszał tętent, który w niezmiernej ciszy nocnej wyraźnie go dochodził. Potem dostrzegł nawet coś pędzącego po dalszych ulicach, bardzo żywo księżycem oświeconych. Ów cienik ruchomy, najprzód wielkości grochu, malał na ziarnko pieprzu, potem na ziarnko maku, aż znikł zupełnie, tylko jeszcze suche tętnienie podków dzwoniło czas jakiś w niewidzialnej dali.
Podniósł ręce i mówił radośnie:
— Chwałaż ci, Panie Boże! Pojachali scęśliwie! No, takiego mądrego pona jak mój chyba nie ma na świecie.
Nagle chwycił się za głowę:
— Olaboga! Adyć to i ja mam jachać! A pon kazał wyhisować on śnor. Zagapił ja się trocha. E! Jesceć ich dogunię. Jeno pociągnąć, i tyla.
Jedną ręką chwycił się za murek, drugą rękę spuścił aż pod smoczą szyję i zaczął linę ku sobie pociągać. Z początku szła bardzo łatwo. Nagle się zatrzymała.
— Co u licha? — szeptał. — Czy się tam zahacyła w onym zielaznym płotku? Ciągnę i ciągnę, i nic. Chyba jom urwać abo co?
I targnął linę z całej siły. Aż wtedy uczuł coś dziwnego. Ile razy ją pociągnął w górę, tyle razy jakaś niewidzialna siła pociągała ją na dół.
— Cy to cary? Cy tam ją kto tsyma?
I wysunął głowę jak najniżej, aby dojrzeć, co się dzieje na ganku.
— Jezu Maryja! Adyć tsyma! Stoi tam cłek jakowyś abo ino bies… boć którendyzby żywy cłek tu psysed?
Mylił się on we wszystkich przypuszczeniach. Nie były to czary, nie był to bies — był to po prostu pan Kornelius, który obszedłszy kilka ulic, wrócił od strony przeciwnej, co sprawiło, że nie spotkał uciekających. Podczas gdy Maciek zagapiony spoglądał za nimi gdzieś w dalekość, on sobie najspokojniej wszedł na ganek, zajął swoje Kornelius Ruhe i czekając, aż Mina go zawoła, smutnie zapatrzył się w niebo.
Po chwili przetarł oczy… Jakaś kresa czarna przesłaniała mu sam środek tarczy księżycowej. Przetarcie oczu nie pomogło. Spojrzał bacznie, zdziwił się niezmiernie: kresa ta ciągnęła się od tarasu aż do samego dachu. Z początku nieruchoma, nagle zadrgała i zaczęła iść w górę. Wtedy zrozumiał, że to nie jest żadne przywidzenie, dał dwa susy, chwycił linę oburącz, przytrzymał ją, podniósł głowę — a gdy nad smokiem zobaczył migocącą rękę, zaczął krzyczeć z całych potężnych piersi:
— Złodziej! Mina, jesteś tam? Kuba, do mnie! Łapaj złodzieja! Stróże! Hej! A ty, łotrze, zejdź no mi tu zaraz!
I pod wpływem tej przyrodzonej skłonności, co we wszelkim uniesieniu każe nam wracać do rodzinnej mowy, zaczął po holendersku kląć na czym świat stoi.
Ale i Maćka wzięły złości.
— Nie dam ja się tobie, Miemce jakiś! — powtarzał i linę precz do siebie ciągnął.
Wkrótce też nie z nim jednym już miał do czynienia. Najpierwsza Mina, przerażona krzykiem Korneliusa, ukazała się we drzwiach ze świecą w ręku.
Zaraz potem przypadł i Kuba Grubasek. Musiał on być gdzieś niedaleko, pewnie spał już sobie na wygodnej ławie jakiegoś tarasu. Zaskoczony w tym niezupełnie sumiennym spełnianiu swoich obowiązków, tym żywszą teraz chciał okazać gorliwość; nie tylko więc pochwycił linę, ale zaczął się po niej wspinać, co przy jego pękatej tuszy zdawało się niełatwym. Ale Grubasek, choć grubasek, miał dużo kociego przyrodzenia i mimo wstrząśnień liny wspinał się coraz wyżej, wołając swoim śpiewackim, przeciąganym głosem:
— Poczekaj, złodzieju, dam ja tobie! Poczekaj!
Nadbiegł i drugi stróż nocny, kościsty a wysoki Łukasz, trębacz, o wiśniowym ubiorze i uroczystej postawie. Ten nie piął się na linę, ale podniesionym berdyszem groził owej ręce wystającej z dachu i starał się utrzymać porządek między publicznością, której coraz więcej przybywało. W sąsiednich domach okna się otwierały z brzękiem, widać w nich było głowy niewiast obrurkowane w białe nocne czepki, wodzące przestraszonymi oczami. Na ganki wysypywała się służba wpół odziana, za nią panowie gospodarze wychodzili w szlafmycach z kijem w ręku, pytając niecierpliwie:
— Co to takiego? Co się stało?
Jedni odpowiadali:
— Gore!
I głos ten leciał z ust do ust, szerząc niezmierną trwogę. Drudzy uspokajali:
— Ale gdzież tam! To nic, jeno ktoś zabit!
Inni znów przeczyli:
— Nie zabit, jeno zrabowan. Cały Dom Bursztynowy obrabowan.
Wśród tej bieganiny i krzyków ukazał się majster Johann. Wyszedł więcej zdziwiony niżeli strwożony, a rozejrzawszy się w sprawie, zaczął wołać na drapiącego się wciąż pod górę Kubę:
— Zleźże mi zara! Tamtędy go nigdy nie dostaniesz. Niech mi kto na dach pójdzie, to lepiej. Hej, chłopcy, skoczcie co tchu!
— Ja go tam wytropię! — krzyknął Kornelius i wpadł do sieni, a za nim chłopcy czeladni puścili się hurmem, radzi, że taka zabawa im się trafia.
Grubasek nie dał się przekonać, ale wciąż wisiał u liny, a widzowie, zgromadzeni na przeciwległych gankach, zachęcali go wykrzykami:
— O jest!… Widać mu głowę! O… teraz ręką macha! Śmiało, Kuba, łapaj!
Majster, zapatrzony także w górę, powtarzał ciągle:
— Ale czego ten człek tam chciał?
— Ano czegóż? — odpowiadano wkoło. — Wie, że skarby są u waszeci, chciał wleźć. Nie mógł drzwiami, to jakowym oknem.
— Aleć łacniej mu było z beischlagu po drabce niż tamtędy na złamanie karku.
Nagle uderzył się w czoło.
— Herr Gott! — wykrzyknął. — Czy to nie po nią? E! Niepodobna rzecz… a wszelako…
Tu wyrwał świecę z rąk Miny, rzucił się do sieni i zaczął pędzić po schodach z takim gwałtem, że na ulicy słyszano, jak stopnie pod nim dudniały.
Tymczasem Fruzia, wysłana przez wystraszoną panią Florę, czyniła nadludzkie wysiłki, ażeby odwołać Maćka. Najprzód wysunęła się do pasa ponad klapę, ale gdy stamtąd było jej za daleko, wyskoczyła na dach wdowiego domu, wbiegła na drabinkę i wytknąwszy głowę, szeptała:
— Pst! Pst! Maciek. A ty, głuptasie, słyszże!
Maciek, oparty o komin, z całych sił przytrzymywał linę, która pod ciężarem Grubaska wysuwała mu się nieustannie, a tak był zacietrzewiony tą robotą, że nie zaraz usłyszał wezwanie. Na koniec odwrócił głowę.
— Czego?
— Ano, chodźże!
— Nie mogę. Pan kazał wyhisować śnor.
— Ależ, ty ośle jakiś, po cóż to pan kazał? Po to, aby nikt liny nie obaczył. A jak raz obaczyli, to już przepadło.
Maciek otworzył wyłupiaste oczy.
— Adyć to prowda.
— Puśćże ją do licha i uciekaj.
— A jakoż ja pona dogunię, kiej ulica pełniusieńka narodu?
— A już nie o gonienie tera rzecz, jeno trza im się wypsnąć. Już ja cię tak dobrze schowam tu w mojej komórce, że i sam kat cię nie wynajdzie. Puść i zmykaj, bo jak cię złapią, a wezmą na pytki, to ci będzie ciepło.
Maciek zrozumiał na koniec rozpaczliwość swego położenia. Choć żal mu było ustępować z pola walki, roztworzył ręce i wnet na ulicy rozległy się ogromne śmiechy. Lina, niespodzianie puszczona, obsunęła się, warcząc, i Kuba chlupnął o taras całym ciężarem swojej pulchnej osoby.
Przygoda ta jednak nie ochłodziła jego żarliwości. Owszem, zawołał:
— A widzita! Już łotr się mnie boi, kiej puścił. Ale ja go nie puszczę! Gdzie mój bieret? Hej, dawajta mój bieret!
Podano mu szafirowy beret, który zgubił w upadku. Nadział go z fantazją na ucho i znów zaczął piąć się pod górę, wygłaszając przechwałki:
— Oho! Nim tamci na dach wylezą, ja go tędy przycapnę. Abo to ja raz już wyłapywał złodzieje?
Ale Maćka już nie było na dachu. Fruzia co żywo go zepchnęła, drabinkę mu rzuciła, sama też wnet znikła i klapę zatarasowała za sobą na wewnętrzne haki; w domu bowiem tak porządnickiej, a razem i tak lękliwej osoby, jaką była samotna wdowa, wszelkie wejścia i otwory miały szczelne zamknięcie.
Już też i był czas na ucieczkę.
Właśnie Kornelius i chłopcy czeladni wynurzyli się z innej klapy, wyciętej w dachu Bursztynowego Domu.
Ukazanie się ich na wysokościach zostało przywitane z ulicy wielkim okrzykiem tryumfu.
Kuba tylko jeden zmartwił się ich wtargnięciem na plac boju, gdzie koniecznie chciał dotrzeć pierwszy. Wobec gracji zdumionych jego widokiem zawisł na wpół drogi w powietrzu, namyślając się, czy dalej ma pokazywać, jak jest nieustraszenie wierny swojemu powołaniu, czy też może już drugim ustąpić wieńca zwycięskiego.
W tej niepewności krzyczał:
— A cóż?! Macie go tam?
Kornelius i chłopcy biegali po tętniącym dachu jakby oparzeni. Zaglądali w kominy: nie ma nic. Rzucili okiem na sąsiednie dachy (oba dużo niższe), a nie widząc tam ani drabin, ani żadnych śladów ucieczki, zachodzili w głowę, gdzie się podział ów niepochwytny złoczyńca. Kornelius przesunął szyję między zakrętami dwóch esów i pytał:
— Czy zlazł po linie? Bo tutaj go nie ma.
Pomiędzy publicznością powstał śmiech szalony. Coraz więcej świec latało w oknach, coraz więcej ludzi tłoczyło się na gankach, podziwiając przemyślność złodzieja.
Ale nagle w tę wesołość uderzył istny piorun.
Majster wyleciał z domu jakby wariat. Trzymał się za głowę krzyczał:
— Hedwiga! Hedwiga! Wziął mi Hedwigę! To on! On!… Ja wiem kto!
Mina, cała drżąca, przystąpiła:
— Herr Meister, nie może to być. Jam sama drzwi zamknęła.
— Głupiaś, babo! Nie drzwiami ona wyszła, jeno tamtędy.
Tu pokazał małe, okrągłe okienko.
Na te słowa wszyscy zadarli głowę. Powstał jeden okrzyk podziwu.
— O o o!… Tamtędy? Jakoż to może być? Taką małą dziurką? A toż chyba czary?
Co prawda, widziany z dołu i przy niepewnym księżycowym świetle, kamienny pierścień wydawał się jeszcze nierównie mniejszym, niżeli był w istocie.
W tej chwili przyciszonego zdumienia rozwarły się drzwi sąsiednie; wybiegła z nich pani Flora cała w bieliźnie, z rozpuszczonymi włosami, jak osoba ze snu wyrwana. Toczyła błędnym wzrokiem i pytała:
— Co to? Napaść? Ogień? Co?
Majster Johann przechylił się z jednego tarasu na drugi.
— Nieszczęście — rzekł. — Hedwigę mi porwał. Nie ma jej!
— Co gadasz waszeć? Wszakżeś sam ją zamknął? Którędy?
— Którędy! Którędy! — powtarzał z gniewnym uniesieniem. — Wszyscy to samo! Którędy? Ano tamtędy!
Pani Flora podniosła niewinne oczy.
— Wolne żarty, panie rajco. A toć kobieta nie węgorz. Jakżeby tam przeszła?
Sto głosów ją poparło.
— My też to wszyscy gadamy.
— Gadajcie sobie, a ja co wiem, to wiem. Po co by ta lina wisiała? Hę?
W tej chwili Kornelius wypadł z domu, wołając:
— Na dachu go nie ma. To jakiś mądry złodziej…
Pan Schultz położył mu rękę na ramieniu.
— Słuchaj, to nie prosty złodziej. On wykradł — Hedwigę.
Kornelius chwycił się za włosy.
— Aha!… — wymówił przez zaciśnięte zęby. — To on! A gadałem! Jezuity porwały ją do klasztora.
— Bydlę z ciebie, Kornelius. Wiem ja, do jakiego to klasztora, wiem! Do Władysławowa.
Pani Flora struchlała. Dla odwrócenia uwagi pana majstra zaczęła krzyczeć i mdleć.
Ale majster ani zważał na nią. Chodził po ganku jak dziki zwierz po klatce, machając rękoma i bijąc się w czoło.
A ludzie pytali:
— Kto taki porwał? Czy ten młody, co to tu zawdy siedział na beischlagu? Ten od Wodnej Armaty?
— Co? Ten cudny z wąsikami? — szeptały kobiety.
— A to chwat! — półgłosem chwalili mężczyźni. — Ba, nie dziwota! Wolała młodego zucha niż tego starego pierkosa.
I nagle prąd współczucia dla młodej pary przeszedł po całym tłumie.
Majster Johann uczuł to nieprzychylne dla siebie poruszenie. Wyciągnął pięść i zawołał:
— Herr Gott! Trzebaż coś robić! Niechże mi kto pomoże, bo tu nie kto pokrzywdzon, jeno ja!
Kuba się przybliżył.
— Panie radny, ja puńdę, zadzwonię na kościele.
— A co mi po dzwonach? Dzwoń umarłemu. Dla mnie czego trzeba, to konia!
Tu zbliżył się Kornelius.
— Panie Meister, u nas w Amsterdamie…
— A bierz cię licho z twoim Amsterdamem! Co mi tu Amsterdam pomoże?
— A pomoże. Pan Meister powieda: „Trza coś robić”. U nas w Amsterdamie, kiedy łotr porwie niewiastę, to go ludzie topią w kanale jak szczenię.
— A dobrze, i ja go utopię w Motławie, w morzu, we krwi, w czym chcesz, jeno mi go daj! Ha, jak go dostać? Żebym konia tylko miał, tobym go dogonił, choć on już daleko, za miastem! Dalibóg, dogonię!
Tu pani Flora nagle wyszła z omdlenia i ozwała się:
— Pleciesz waszeć trzy po trzy. Jakoż on ma być za miastem, kiedy bramy już dawno zaparte, a on tylko co umknął! Szukaj waszeć, szukaj, ale w mieście.
— Prawdać to, wdowa dobrze gada — ozwały się różne głosy.
I Kornelius, w myśli zestawiwszy wspomnienia swojej nocnej przechadzki, poparł jej zdanie.
— Tak — mówił — kiedy ów łotr uciekał, to właśnie grali na wieży. Przede graniem liny tu nie było.
Pani Flora uradowała się niezmiernie tym poparciem, przychodzącym ze strony, skąd najmniej mogła się spodziewać pomocy, i już sądziła, że jest bliską tryumfu.
Na nieszczęście, w tejże samej chwili Fruzia do niej przypadła i szepnęła jej w ucho głosem trzęsącym się od strachu:
— Pani… pani… niech pani wraca doma…
— Co znowu?
— Jakiś drab miejski wpadł do nas i powieda, że złodziej pewnie w naszym domu się chowa.
— Co za drab? Wszak widzisz, Kuba i Łukasz tu stoją.
— A, ba! Żeby to który z naszych, tobym sobie dała z nimi radę, ale to jakiś starszy, nieznajomy… Chce nam cały dom przetrząsać, niby wedle naszej przezpieczności.
— O, to źle… — syknęła pani Flora i zwróciła się ku swoim drzwiom co żywo, nie bez żalu jednak, że nie mogła do końca doprowadzić swojej rozprawy z panem Schultzem.
Ten wcale nie dał się stropić. Owszem, fukał coraz gwałtowniej:
— Gadajcie wy, co chcecie, a ja powtarzam: nie taki on głupi, aby miał nocować w mieście. Że bramy zamknęli, to nie racja. Niby to nie można wejść w konszachty z bramiarzami? Niby to przekupnych ludzi mało? Ha no, co robić? Trza iść do którego burgemeistra, prosić o konie i żołnierzy. Ale budzić, prosić, to rzecz długa, żebym jeno miał konia! Dobrzy ludzie! Nie da mi tu kto konia? Wszak je macie w podwórkach. Ja zapłacę, i grubo. Zmiłujcie się! Ja człek nieszczęśliwy!
Nikt się nie odezwał.
Gdyby w skargach i prośbach majstra była brzmiała boleść ojcowska, ta boleść, co rozdziera wnętrzności — głos jego byłby niezawodnie porwał wszystkie serca. Ale tam brzmiała tylko zajadłość okradzionego sknery i wściekłość pogardzonego zalotnika, dwie złości, na których upokorzenie ludzie radzi patrzą. Toteż nikt nie odpowiedział. Niektórzy nawet uśmiechali się złośliwie.
Jednakże jakiś geniusz wrogi młodej parze musiał usłyszeć błagania pana Schultza, bo ten jeszcze nie zdążył ich powtórzyć, a już w pobliżu zadzwoniły podkowy i nad głowami tłumu pokazało się kilku jeźdźców.
Byli to ci sami myśliwcy, dla których otwierano furtę Wysokiej Bramy. Nie wszyscy. Niektórzy podążyli w inną stronę miasta, furgon też już był odprawiony. Tu zbliżali się tylko dwaj panowie z senatu, burmistrz Freimuth i wójt Hans Hecker, którym droga do mieszkania przez tę właśnie ulicę wypadała. Za nimi jechało pięciu ludzi ze służby.
Widząc tak niespodziane zbiegowisko, pan Krzysztof Freimuth naciągnął brwi jowiszowe, zatroskany wielce obawą, czy nowa jaka walka stronnictw nie zaburzyła miasta. Podniósł się na strzemionach i krzyknął swoim burmistrzowskim głosem:
— Co to?! Z drogi, ludzie! A co to się stało? Gdzie tu stróże nocne?
Kuba i Łukasz przyskoczyli z obu stron do konia i stali zatrwożeni, kręcąc birety w ręku.
Zanim się zdobyli na opowieść wypadku, pan majster wydał krzyk radosny jak tonący, który spostrzega deskę, zbiegł z tarasu, rzucił się ku jeźdźcom i wołał:
— Panie burgemeister! Panie wójcie! Pan Bóg was przysyła! Sprawiedliwości! Łotr mi wykradł Hedwigę! Moje dziecko! Moją pupilkę! Mój skarb! Panie Krystof! Panie Hans! Bądźcie moimi zbawcami! Pomóżcie!
Tu jeden ze strzelców burmistrzowych podjechał i, śmiejąc się od ucha do ucha, zawołał:
— A to pewnie ten kawalir, co my się na niego natknęli samej w Hohe Tor?
— Jaki kawaler? — pytał burmistrz.
— To wasza miłość nie widział? A to było pocieszne. Jeno roztworzyli całkie skrzydło we wrotach, wedle przepuszczenia wozu, a tu z bramy leci coś na nas, kieby furiat. Jak się otarł kole mnie na moście, tak aż mu burka w bok furknęła i ja wonczas obaczył, co na łęku ma dziewczyninę. Tedy ja mu się w oczy roześmiał, o tak! A on nic, jeno zęboma na mnie zgrzytnął, płaszczysko nasunął i kieby diabeł jaki poleciał w pole het, a my się całą drogę naśmiali.
— Herr Gott! — krzyczał majster. — Oni się śmieją, a tu jest nieszczęście! Panie Krystofie! Sprawiedliwości! Miłosierdzia! Daj mi konia i ludzi! Każ otworzyć bramę! Ja jeszcze ich dogonię!
Burmistrz Freimuth, który miał szczerą życzliwość dla pana rajcy Schultza, zabolał serdecznie nad jego nieszczęściem.
Ach, czemuż tu w tej chwili nie było pani Flory? Jej głos, tak mile zawsze słuchany przez pana Krzysztofa, byłby może zdołał udaremnić jego potężną pomoc. Ale przekorne losy chciały inaczej. Przez nikogo niepowstrzymywany burmistrz odpowiedział bez namysłu:
— Zacny panie Johann! Nie tylko dam ci konia i ludzi, ale sam z tobą pojadę aż do bramy, aby wam ją bez mitręgi otworzono. Pupilkę ci wykradli, powiedasz? A pfe! Nie pozwolę ja na taką nieuczciwość. Hej! Dawaj tu który konia!
Słudzy się poruszyli, ale w tęż chwilę Hans Hecker, który swoją ryżą głowę krył dotąd za plecami burmistrza, zeskoczył z siodła i zapraszał:
— Służę moim konikiem, służę.
— A na czym waszmość wrócisz doma?
— Ja? Na piechotkę. Mój dom tuż… o dwa kroki.
Tak się tłumacząc, pan wójt, który nie lubił być zamieszanym w cudze biedy, zostawił konia i sługi na odczepkę, a sam sunął swoim łasiczym chodem i niepostrzeżenie przepadł w tłumie.
Przez ten czas majster już dosiadał jego siwosza i pędził jak szalony.
Burmistrz i służba za nim.
Jeden tylko wójtowski strzelec, widząc umknięcie swego pana, wahał się w niepewności, gdzie ma jechać: za nim, czy za tamtymi? Kornelius przyskoczył do niego z roziskrzonym wzrokiem.
— Frycku! — rzekł. — Daj mi twego konia… na godzinę! I jeszcze coś… tę rusznicę! Ja ci duszę dam za to!
— Duszę jak duszę — odparł tamten. — Ale za riksdala to i oddam.
— Trzy dostaniesz jutro, jak oświtnie, jeno dawaj! Czy nabita?
— Nabita. Masz i siadaj.
Kornelius dosiadł konia, wziął rusznicę i pognał za biegnącymi. Dopędził ich pod sklepieniem Wysokiej Bramy w chwili, gdy burmistrz krzyczał:
— Hej! Bramę otwierać! To ja, burgemeister Freimuth!
Na tak wszechwładny rozkaz ruch wielki powstał między strażnikami. Jedni biegli po klucze, inni wzięli się do spuszczania mostu; łańcuchy zaczęły w górze warczeć.
Przez tę chwilę oczekiwania burmistrz zagadnął dyszącego z niecierpliwości majstra:
— Dotąd wszystko łatwo. Ale teraz którędy waszeć myślisz bieżeć? Dróg tu co niemiara.
— Ja? — wybąknął tamten. — A juścić na Nowe Ogrody.
— Co? Tak bez namysłu? Na oślep? A jak oni inną drogą pojachali?
— Już ja, keine gadanie, wiem, że nie inną, jeno tą.
— A to czemu?
— A gdzie by on ją chował, jak nie za fosami Władysławowa? I niech no raz tam wjadzie, to już po niej. Ale ja go dogonię! Odbiorę! Zabiję!
— Więc to człek rycerski?
— A kto by jenszy? To ten hultaj od Wodnej Armaty, co mi się w dom wkręcił, niby jej brat. Słuszny brat! Psubrat!
— Słuchaj waszeć — mówił burmistrz głosem nagle zmienionym — jeśli to sprawa z rycerstwem jego królewskiej mości, to inaksza facjata rzeczy. Puścić was puszczę za bramę, bom dał parol, ale pod kondycją…
— Co znów za kondycje? — ofuknął się majster z wielką złością.
— Nie fukaj mi tu waszeć, bo ja burgemeister, ja responduję przed królem za to, co wy wszyscy wyrabiacie. Odbierz swoją pupilkę, to ci wolno — jeno nie wdawaj mi się w żadne zabijatyki, słyszysz waszeć? W żadne! Już i tak dosyć na nas krakają, że w Gdańsku wieczne tumulty i bójki. Waszeć zrobisz burdę, a potem całe miasto będzie za nią skwierczało.
— To waszmość myślisz, co ten furiat ją odda bez bitwy, z pocałowaniem ręki? Nie znasz go waszmość, to diabeł nie człek!
— A niech sobie będzie i diabeł, jak was sześciu czy siedmiu nasiądzie na jednego, to żeby i Samson — nie wytrzyma.
Rajca nic nie odrzekł, tylko gryzł wargi, a konia coraz mocniej przypierał do furty.
Burmistrz, niespokojny, obejrzał się na swoich ludzi.
— Słuchajcie! — rzekł. — Tamtego żywcem brać. Taki mój ordynans, żywcem!
— A kiedy by się chciał bronić, to co? — spytał starszy łowczy.
— To mu się odcinać, ale jeno tyle, aby was na śmierć nie zarąbał. A cynglów mi nie tykać. Boże broń! Związać i do miasta odstawić. Ale bez mordu, bo cała armia za nim stoi!
Potem cichszym głosem szepnął w ucho łowczemu:
— A gdyby chciał umykać, to niech sobie umyka zdrów. Byleście panienkę odbili, to i dosyć.
Po czym zakończył głośniej:
— Zrozumieli wy?
— Zrozumieli. Stanie się wedle rozkazania — powtórzyli za łowczym wszyscy.
Wszyscy, oprócz jednego Korneliusa, który na samym końcu jechał cicho i pod szerokim giermakiem ukrywał ruszniczkę.
Już też i most opadał, i furtę otwierano.
Majster pierwszy wyleciał. Za nim strzelcy kolejką. Holender zamykał pochód, i to w niejakiej odległości.
Belki pod nimi zahuczały.
Gdy znikli za wysokim wałem, burmistrz wydał ostatni rozkaz:
— Nie podnosić jeszcze mostu, hej! Czekać mi tu z kluczami, aż nazad przejadą!
Po czym sam do miasta zawrócił, ale zatroskany, nierad, że się wdał w tę sprawę, jechał wolno, ze spuszczoną głową. Za to jego ludzie pędzili coraz szybciej, porwani zawrotnym biegiem pana Schultza, który leciał na wyścigi z wichrem szalejącym po roztworzystych polach.
Ach, ten wicher! On to swoim szumem sprawił, że Kazimierz nie dosłyszał dosyć wcześnie tętentu nadbiegającej pogoni.
Bo przestrzeń między nim a pogonią już z każdą chwilą się zmniejszała.
Wszystko, co zaszło w mieście od znalezienia liny, trwało w rzeczywistości nierównie krócej niż w opowiadaniu. Wszystko to gruchnęło jakby rotowy ogień — toteż uciekający jeszcze i mili nie ubiegli, a już pogoń przebywała bramę.
Jednakże gdyby pan Kazimierz był ciągle pędził z tą samą lotnością, z jaką rozpoczął swoją podróż, byłby pewnie pozostał niedościgłym. Ale on po niejakim czasie pofolgował nieco koniowi, a raczej — wyznajmy — swemu sercu.
Ach, jakże nie spojrzeć czasem na te lica, które tulą się do jego łona?! Jakże nie zamienić choć kilku słów szczęścia? Jakże nie uszczknąć choć kropli nektaru z tych ustek, co szepczą tak słodkie wyznania?
Te cienie chmur migotnych, te puste pola, te wichrzyste szumy — wszystko ich otoczyło taką samotnością, że im się wydało, jakby na całym świecie już nie było nikogo prócz nich dwojga — jakby lecieli w nieskończoność, gdzie nic im się nie oprze i nic ich nie zatrzyma.
Nagle Hedwiga wychyliła się i zapytała:
— Co to jest?…
Jakiś łomot, niby spadająca lawina, runął po ich drodze. Groźne krzyki napełniły powietrze i pełno rąk otoczyło ich jakby sieć ruchoma.
Hedwiga krzyknęła głosem, w którym drgało najwyższe przerażenie. Poznała wychyloną ku sobie wściekłą twarz majstra i Johanna. Wyciągnął ręce otworzyste jakby szczypce raka, chwytał ją wpół i chciał oderwać od Kazimierza. Ale ona jeszcze silniej przykrępowała się do towarzysza.
Ten objął ją lewą ręką, a prawą szukał broni. Do rapiera nie mógł dosięgnąć, bo mu go postać Hedwigi zasłaniała, więc tylko podwinął rękę i wyciągnął kordelas.
Błyszczący nóż świsnął w górze i już opadał na gruby kark majstra. Byłby mu rozpłatał miękką szyję, bo zamach był junacki, ale jeden ze strzelców burmistrzowych podstawił swój berdysz i podbił Kazimierzowi rękę. Stal, zamiast uderzyć w szyję, obsunęła się po ramieniu majstra, którego gruby, wypchany rękaw rozdarł się i ciepłą krwią nasiąknął.
Kazimierz, gniewny, zwrócił się przeciw strzelcowi, co mu podbił rękę, świsnął znów kordelasem i ciął na odlew; strzelec stęknął i znikł mu z oczu. Młodzieniec obrócił się ku innym, którzy go ze wszech stron chwytali. Chciał dosięgnąć tego, co mu wstrzymywał konia, ale że ten był spieszony, więc jeździec mierzył ostrożnie, w obawie, aby głowy końskiej nie zranić i ucieczki sobie nie zamknąć.
W tej chwili rozległ się za nim wystrzał.
Pan Kazimierz wydał krzyk dziwny, roztworzył ręce, piana różowa na usta mu wybiegła, zamknął oczy i w tył się przegiął.
Byłby spadł z konia, gdyby nie Hedwiga, która przytrzymywała go w gwałtownym objęciu, sama przytrzymywana ciągle przez podchwytującego ją majstra.
Już mu się kilka razy wyśliznęła, już Kazimierz upadający z konia pociągnął ją za sobą, gdy pan Johann wbił swoją szponiastą rękę za jej krezę. Twardy kołnierz zaczął ją dusić jakby stryczek. Dla złapania powietrza, w tył przechyliła głowę, ale ręka wciąż dociągała kołnierz — w oczach jej się zrobiło czarno, ręce obezwładniały — wpół zadławiona i zupełnie już bezprzytomna padła na piersi majstra.
Ten porwał ją, posadził, a raczej położył przed sobą, głowę jej oparł na swoim rozkrwawionym ramieniu, konia zawrócił na powrót ku miastu, puścił się cwałem i znikł w ciemnej nocy.
Tymczasem pan Kazimierz runął z siodła.
Koń przestraszony wystrzałem, krzykami, zamieszaniem wyrwał się, poleciał wprost przed siebie gościńcem wiodącym ku Oliwie i przepadł w ciemniejących gąszczach.
Łowczy, który dotąd nie mieszał się czynnie do zajścia, lecz tylko jako wódz baczny kierował czynnościami drugich, teraz, dostrzegłszy leżącego, zsiadł co żywo, zbliżył się i pytał z wielkim zatrwożeniem:
— Aleć on nie zabit?
Kornelius przysiadł na piersiach Kazimierza, przyłożył do nich rękę, roześmiał się twardo i odpowiedział:
— Zabit. Już mu niczego nie trza, jeno piasku na oczy.
Łowczy chwycił się za głowę i zaczął krzyczeć:
— A łajdaki! A nie mogli wy to go wziąć żywcem? Po co ta pukanina? Który strzelił?
— Nie ja!
— I nie ja!
— I nie ja!
Uniewinniali się słudzy.
— Więc tedy kto?
— Ano ten, co siedzi na zabitym.
— Co waść za jeden? Czyś nie słyszał zakazu pana burgemeistra?
— Nie słyszał ja nic. A choćbym i słyszał, tom ja nie pachołek burgemeistra, jeno socjusz pana Johanna Schultza. Jam na swoją rękę jachał i sam sobie rozkazował.
— Dobrze, dobrze. Ale jak będzie jawantura, to wszystko się na waści skrupi. A będzie jawantura, obaczycie! Cała armia wodna pójdzie w krzyk. Dostanęż ja od pana burgemeistra nosa! No, a panowie łeficerze jeszcze miasto nam wyplądrują!
— O Jezu! — mruczał Kornelius. — Co tu gomonu o jednego chłystka. U nas w Amsterdamie, kiedy złodziej kradnie panny, to go burgemeistry same dają katu, a nie gardłują za nim. Panie strzelcze niestrzelający, wolałbyś ty mi powiedzieć danke, bo gdyby nie moja rusznica, toby ten nieboszczyk był tu was wszystkich wymordował. Jeno moment miał, a mało to nasiekł tym swoim nożykiem?
Łowczy obejrzał się po swoich ludziach i sprawdził z przyjemnością, że jednak żaden z nich nie poniósł ciężkiego szwanku. Nawet ów strzelec, tak ciężko cięty kordelasem, ocalał dzięki szwedzkiemu kapeluszowi, który po wierzchu był obciągnięty niewinną pilśnią, ale wewnątrz miał duszę z mocnej blachy. Ogłuszony gwałtownym uderzeniem, strzelec obsunął się był z siodła, ale głowę uniósł całą i teraz dosiadał znowu konia.
Wszyscy ich dosiadali, zapytując:
— A co z tym zabitym zrobić?
— Nic — odparł, machnąwszy ręką łowczy. — Nie będę ja się onym trupem chwalił w mieście. Niech tu go sobie kto chce najdzie i co chce sobie myśli. Abo to mało ludzi ginie po różnych gościńcach? Jeśli przyjdzie do świadkowania przed sądem, to powiem bez ogródki, kto tutaj nabroił. Wszystko się na waści skrupi. Ale sam umywam ręce od całej tej historii. My tutaj nic nie zawinili.
— Tak, tak, my nic nie zawinili — powtarzały gromadne głosy.
— A z tym wszystkim nasłucham ja się od pana burgemeistra, oj, nasłucham! Boże mój! Licho mię tu przyniesło…
Tak utyskując, łowczy odjechał sfrasowany. Wszyscy odjechali w milczeniu.
Kornelius ruszył ostatni. Jeszcze nawet kilka razy przystanął i obracał głowę za siebie, aby nasycić oczy widokiem swojej zemsty. Potem nagle skoczył w bok z gościńca, spiął konia i wszystkich wyprzedzając, bocznymi dróżkami puścił się ku miastu.
A sztywne ciało Kazimierza, z twarzą nieruchomie zwróconą ku niebu, zostało na tym pobojowisku samotne jakby na pustyni.
Tylko chmury czarno podarte przesuwały się nad nim jakby płaczki wiejące długimi kirami — tylko księżyc przypatrywał mu się swoim okiem okrągłym od podziwu i przerażenia — tylko wicher jęczał nad nim przeciągle i z jękiem tym przeleciawszy pola, uderzał na morze, chwiał okrętami stojącymi w Puckiej Zatoce, targał ich liny i flagi, aż marynarze wpół zbudzeni przewracali się na twardych deskach, żegnali się znakiem krzyża i mówili:
— Jak też ten wiater osobliwszo zawodzi! Richtig tak, jakby nad kim desperował.
Nazajutrz Dom Bursztynowy pozostał długo zamknięty, zaklęty, niedostępny…
Już od rana, co prawda, krążyły głuche wieści o jakimś tragicznym zakończeniu nocnej przygody. Wszakże nikt nie wiedział na pewno, co się stało. Z ganków i okien sąsiednich kamienic setki oczów, setki uszów zwracały się tam nieustannie dla podchwycenia jakiejś oznaki lub odgłosu. Kupki przechodniów stały z głową zadartą, wpatrując się w kamienny pierścień. Ale pierścień był ciągle pusty, w żadnym z okien nikt się nie pokazywał, żaden jęk ani krzyk, ani najlżejszy nawet szmer nie dochodził z wnętrza i choć niektórzy znajomi poruszali kołatką, nikt im nie otwierał. Już kumoszki zaczęły szeptać, że majster Johann wszystkich pozabijał i sam się powiesił.
Dopiero po południu dobiła się tam pani Flora, która zawsze i na wszystko miała swoje sposoby.
Trochę popukawszy, zaczęła wołać:
— Mina, otwieraj! Bo ja niesę dryjakiew dla pana konsula.
Zaraz klucz zgrzytnął, drzwi troszkę się uchyliły, wyjrzała z nich przerażona twarz Miny. Wdowa tak zgrabnie wparła się w tę szparę, że sługa musiała ją wpuścić do sieni, ale natychmiast drzwi na powrót zamknęła.
— Meister nie każe nikogo puszczać i okrutnie sierdzi się, co tam tyle narodu stoi. Ach! — mówiła dalej, podnosząc do nieba ręce.
— Ach! Co się to u nas porobiło!
— Czy Meister leży?
— Nie, chodzi po swojej komorze tam na drugim trepie, od podwórka, bo nie chce patrzeć na te ludzie, co mu dom napastują.
— Wiem, że porąban. Czy ta rana zła?
— Pono nie. Balwierz opatrywał i śmiał się, i gadał, że za dniów pięć abo sześć Meister będzie zdrów. Ale zawdy biedny syka z bólu.
— A frajlein Hedwiga czy już wie, że pan Kazimierz nieżyw?
— A jakże, wie. Meister zara jej to gadał i ten paskudny Kornelius chwalił się przed nią, że go zabił. Oj, szkoda freibittera! Nieładnie to było, że wykradał pannę Hedwigę, Meister miał rację, że ją gonił, Meister ma zawdy rację, ale po co ten Ollender go zabijał? Taki gładki kawaler! Taki szczodry pan!
Przez czas gdy Mina utyskiwała, pani Flora, nic nie odpowiadając, szła szybko po krętych schodach. Stanąwszy na drugim piętrze, wtargnęła bez namysłu do sypialni majstra Johanna.
Ten po swojej pięknej komnacie chodził ciężkim krokiem, cały nachmurzony; za każdym nawrotem przystawał i popijał piwa ze szklenicy stojącej pod oknem. Kabat miał nadziany tylko na jedno ramię. Lewa ręka, wpół obnażona, była u ramienia spowinięta chustami.
Na widok pięknej wdowy zmieszał się, zaczął kabat naciągać na piersi.
— Herr Gott! A jakoważ to siurpryza! Ano, ja się wstydam.
— Nie wstydaj się waszeć. Ja tu jako do szpitala. Chory medyków się nie wstyda, a ja dzisia medyk, co przynosi waszeci cudowną dryjakiew na rany. Dawaj wasze rękę. Cóż, bardzo boli?
— Boleć boli. Co prawda, balwierz gadał, jako gruby rękaw mię salwował i jako nic nie ma nadłupanego. Wszelako to rżnie i piecze diabelnie.
— Ale bo to te balwierze zawsze do maściów nakładają różnych papryków i chrzanów, byle — jako mówią — złe wypalić. Ja waszeć chcę kurować po babsku. Mam tu plasterek turecki, co w nim jest i balsamus mekkański, i one różne styraksy, takie, że jak przyłoży na rękę, to jakby ręką odjął. Siadaj wasze, pokaż, nieboraku, rękę.
To mówiąc, mimo wahań pana majstra, odwinęła chusty i na widok jego rany zaczęła serdecznie jęczeć.
— Widzisz, wasani, co to ja cierpię dla tej głupiej dziewczyny.
— Widzę, widzę… A mój Boże! Jakoż to można było płatnąć taką zacną rękę?
— A ja wasani powiedam, co dałbym się może płatnąć i raz drugi, byle mię takie bieluchne rączuchny zawdy opatrowały — mówił rajca, który już zaczynał topnieć i uśmiechać się pod wrażeniem tych niewieścich starań.
Pani Flora przyłożyła plaster dobyty ze złocistej lewantyńskiej puszki, potem z kieszeni wyciągnęła bandaż długi, miękki, taki przepachniały lawendą, że w całej komnacie rozeszła się woń jakby na łące.
Owijając go wkoło ręki, pani Flora powtarzała z wielkim zawzięciem w głosie:
— A to zbój, co nam tak pokrzywdził naszego majsterka! A to zbój! Aleć dostał i on za swoje, niegodiasz. Teraz już ziemię gryzie, już! Dobrze mu tak.
Majster się zawahał.
— Już to — rzekł po chwili — że zarobił na swój koniec, to keine gadanie. Jam go tam nie chciał sam zabijać, aleć że Kornelius tak uczynił, to i dobrze się stało, a to dla dwóch racyj. Naprzód, że jakby nie ostał zarąban, toby nas był wszystkich w rumel zarąbał, bo straszny w nim siedział Erkul. A potem, niechby on był żyw, tobym ja nigdy już oka nie zmrużył spokojnie. Zawdy bym się bojał, że on wróci po nią. A to był człek płodny w fortele, nigdyś nie wiedział, z jakiej strony cię skubnie.
— A cóż ta głupia Hedwiga porabia?
— A cóż? Jak to ona. Lamentuje, desperuje i prosi się do klasztora.
— Gdzie ona jest? Zawdy na onym poddaszku?
— Oho! Niegłupi ja już tam ją wsadzać, aby mi całe miasto z okienka stumultowała. Zamknąłem ją w jej komorze, a Korneliusowi przykazałem, aby stał na podwórku i patrzał ciągle w jej okno, czy ona tam jakich ekscesów nie robi, bo to licho umie z oknami dokazywać i gotowe jeszcze na łeb skoczyć. Ale ja każę tam dać kraty. Zaraz dzisia. Jużem posłał po tęgiego ślusarza. Ja w całym domu w okniech każę włożyć kraty. Chciała klasztora, będzie miała u męża klasztorek.
— Jak to: u męża? Czyżbyś waszeć jeszcze chciał za żonę takową, co z gładyszkami latała po gościńcach?
— Ta-ta-ta! Latała! Że sobie przegalopowali spacyrem za bramę, to jeszcze nie ma infamii. No i tak, Bogiem a prawdą, co mizerna dziewka może zrobić, jak ją mocniejszy gwałtem na konia wsadza?
Pani Flora miała ochotę uczynić uwagę, że niewiele musiało tam być gwałtu, gdzie porywana wychodziła okienkiem, z którego tylko przy bardzo dobrej woli można się wydostać, ale przycięła sobie usta i zmilczała.
Tymczasem pan majster, coraz bardziej się zaperzając, wołał:
— Na cóż tedy ja ją gonił i krew moją przelewał, i tamtego zabijał, jak nie na to, aby ją mieć?! Prawda, że nagrzeszyła, i grubo, aleć Ewangelija każe w sercu żywić misericordię. Niechże mi się zasubmituje, a do nóg padnie, a zaobiecowa, jako mi będzie zawdy wierną żoną i sługą, to jeszcze dostanie pardon.
Pani Flora nic nie odrzekła, oparła głowę na ręku i mocno się zadumała.
Majster przeszedł kilka razy przez pokój. Nagle stanął przed nią jakiś rozweselony.
— Czy wiesz wasani? Trudno to dać wiarę, a jest. Już ręka mniej piecze.
— Chwałaż Panu Bogu! Żebym to ja mogła jeszcze i na duszną ranę waszeci przyłożyć plasterek! A mogłabym.
— Co znów? Jakim sposobem?
— Puść mnie waszeć do Hedwigi, a ja ją do submisji nakręcę.
Na twarzy pana majstra odmalowało się wahanie.
— Puść mię wasze — powtarzała — ja jej nakiwam, jako trzeba. Powiem jej, niechże raz już wybije sobie z głowy onego młokosa, tym więcej, że już umarł i żadne lamenta go nie wskrzeszą. A choćby i mogły wskrzesić, czy to nie większy onor zaślubić słusznego personata niż takiego chudego sowizdrzała?
— O to, to! Powiedz jej wasani, jak to ty umiesz. A umiesz, bo z wacpani Salomon w spódnicy. A więc tedy pójdziem.
I roztworzywszy drzwi od korytarzyka, szedł przodem na wyższe schody, a pani Flora, idąc za nim, błogosławiła go po cichu:
— Ej, ty sułtanie w lutrzej skórze! Gruby kacie na mdłe panienki! Dostaniesz ty kiedyś sułtankę, co ci pokaże, jaka to miła rzecz domowa niewola. Oddam ci ja kiedyś za wszystkie, i za tę biedną Doroteę, i za tę małą Hedwiżkę. Ale tymczasem trza ją gwałtem wyrwać z jego szponów, bo ten smok połknie ją na poczekaniu. Jak Boga kocham, połknie.
Już byli na trzecim piętrze pode drzwiami panieńskiego pokoju Hedwigi. Majster wyjął z kieszeni klucz i, wkładając go w zamek, szepnął:
— Ja tu wacpanią wpuszczę, a sam poczekam w komorze naprzeciwko, abyś wacpani mogła się wydobyć, jak jeno zechcesz.
Mówiąc, drzwi odchylił, wdowę do wnętrza wpuścił i zaraz na powrót klucz za nią zakręcił.
Panieński pokój, choć prawie dla nikogo niewidzialny, był może najśliczniejszym z całego Bursztynowego Domu. Pani Dorota przez długie lata wystrajała go dla swojej pieszczoszki, a i majster Johann od śmierci żony i od chwili, jak spostrzegł, że w Hedwidze uroczą dla niej znajdzie następczynię, kazał tam znosić wszystko, co miał najpiękniejszego w domu: najmiększe kobierce, najmalowniejsze makaty i najmisterniejsze sprzęciki. Hedwiga jaśniała tam zwykle jak perła w tęczowej konsze.
Ale dziś przepych otoczenia jeszcze mocniej uwidoczniał rozpacz i opuszczenie mieszkanki. Siedziała ona nie na żadnym z tych cudnych krzeseł, co jaśniały dokoła korduanem i stuwzorzystym forsztatem, ani na tym łożu o srebrnych wypukłych rzeźbach, nad którym zwieszały się kotary z błękitnej kamchy, ale w samym środku pokoju na kobiercu, skulona, z twarzą ukrytą w rękach. Miała na sobie ten sam jeszcze mętlik pomięty, podarty i cały zakrwawiony. Byłaż to krew pana Kazimierza zastrzelonego w jej objęciu czy krew majstra Johanna, co zranioną ręką ją przytulał? Pewnie jedna i druga razem. Kreza jej rozerwana wisiała strzępami, włosy rozwinięte spadały w nieładzie, a wszędzie: i na krezie, i na włosach, i nawet na twarzy straszna owa krew pozasychała w rude plamy.
Na odgłos klucza Hedwiga podniosła oczy przerażone. Gdy poznała, że to pani Flora, wyraz niejakiej ulgi objawił się na jej twarzy.
— Patrz wacpani — wymówiła głosem przerywanym od łkania — i jaka ja nieszczęśliwa! Zabili go! A ja żyję! O, czemuż i mnie już razem z nim nie zabili?
Dobra wdowa przyklękła obok Hedwigi, objęła ją czule i rzekła półgłosem:
— Biedne ty dziecko! Co też oni z tobą porobili? Ale nie płacz tak bardzo, ja tobie powiem coś takiego… co cię troszkę pokonsoluje.
Hedwiga spojrzała na nią oczami pełnymi bezdennej boleści.
— Mnie już nic nie może konsolować. Nigdy! Mnie już tylko pójść do klasztora i tam czekać, aż Pan Bóg da mi się w niebie połączyć… z nim.
— No, no, obaczym, aż ja ci powiem to coś. Jeno cię przestrzegam, od wielkiego dziwu nie narób mi tu czasem krzyku, bo tam za drzwiami może kto stojać i szpiegować.
Hedwiga machnęła ręką pogardliwie.
— A niech sobie szpieguje. Co mię to wszystko już obchodzi?
— A swoją drogą ja proszę: mityguj się, jak usłyszysz, i nie krzykaj.
Tu pani Flora, nachyliwszy się jeszcze więcej, szepnęła jej w samo uszko:
— Pan Kazimierz jest żyw.
Pomimo wszelkich przestróg Hedwiga wydala źle przytłumiony wykrzyk, potem zarzuciła ręce na szyję pani Florze, całowała ją, ściskała bez końca i wpół płacząc, wpół śmiejąc się, mówiła:
— Żyw? Żyw! O moja ty dobrodziko! Czy to tylko prawda? Żyw, ale czy na długo? Czy ta rana go nie zje? Kto to wacpani mówił?
— Ależ cicho, cicho! — przestrzegała tamta, kładąc jej rękę na ustach. — Wszystko ci powiem kolejką, jeno po cichutku, bo tamten stoi na czaciech, a to przed nim sekret. Kto mi to mówił? A pan oberszter Zabokrzycki.
— Co? Widziałaś go wacpani?
— A jakoż? Tylo co wychodził ode mnie.
— I on widział pana Kazimierza?
— Widział i bez niego pan Kazimierz kazał się wacpannie kłaniać i prosił na Boga, byś jeno doczekała jego wyzdrowienia, a wszystko jeszcze po staremu się uda.
— Ach, Boże! Boże! Ja jeno się bojam, abym nie zwariowała ze szczęśliwości. Tedy go nie zabili? Ale zawdy poranion okrutnie…
— Medyk powiedział, co za kilka niedziel pan Kazimierz siądzie na koń.
— Ale gdzież on leży? Ach, Jezu, żeby to ja mogła jemu rany opatrować, ziółeczka podawać, jako żonie się godzi! A tu nic, ach, nieszczęście!
— Nie blasfemuj, Hedwiga, już zapominasz, jaka to łaska Boska, że on żyw. Owóż teraz powiem rzeczy kolejką. Jak oświtło, a bramy otwarli, tak i puściłam onego utrapionego Maćka, co tej całej biedy narobił…
— To on narobił? I co on zrobił?
— Ano, jak to czysty „maciek”. Za długo by mi gadać. Zgoła musiały my go z Fruzią bez całą noc w domu kryć. Świtem tedy dopadł konia i pojachał, bo chciałam, aby chocia tego biednego trupa ktoś przecie po chrześcijańsku zebrał i pochował, Owóż jedzie, jedzie, a onego trupa nigdzie ani na oczy. Tak dojachał aż do samej Oliwy. Tam dopiero nalazł pana, alić nie w trumnie, jeno w celi oćca Błażeja na czyściutkim łożu. Koło niego oćcowie cystersy i różne panowie oficyjery.
— A skąd oni już się zwiedzieli?
— To były dobre znajomki pana Kazimierza; on ich zaprosił jeszcze wczora do Oliwy na świadków swojego szlubu, a potem na asystencję, bo chciał cię z taką eskortą zawieźć do Władysławowa. Oni tedy czekali na was w nocy u zakrystyjana. Czekają, czekają, nie widać nikogo. Bierze ich impacjencja, wychodzą na drogę, nasłuchują, czy kto nie jedzie. Aż i jedzie, a nawet pędzi, leci. Patrzą: koń pana Kazimierza, ale cóż? Sam, bez jeźdźca leci rozhukany jak wariat. Ledwie go potrafili przyłapać i zaraz pomyśleli, co musiała z wami stać się jakaś fatalność. Siedli tedy na koń wszyscy, wzięli chłopów ze somsiedztwa, wzięli też i nosze, co są w klasztornym szpitaliku; jadą tedy ku miastu, a nasłuchują, czy się kto gdzie nie bije, a patrzą, czy gdzie nie ma zwłoków. Aż patrzą, a tu na drodze leży pan Kazimierz zastrzelon. Im takoż się zdało, że to już na śmierć. A wszelako jak zaczęli go wodą pstrykać, a na noszach układać, tak ten w jęk. Tedy obaczyli, że dusza jeszcze się kołacze. Bez całą drogę to jęczał, to znowu mglał, aż rankiem są w Oliwie. A tam właśnie świece na ołtarzu już się palą, a ociec Celestyn kładzie stułę, aby wam dawać szlub. A tu pana młodego wnoszą jakoby na marach. Tedy lamentują. Ale ociec Błażej to wielki medyk; ten wziął pana Kazimierza do swojej komórki, a tam jak zaczął obmywać, obmacywać i świdrować, tak i wyjął oną paskudną kulę.
— Co? Wyjął! I ona go tam wewnątrz nie popsowała?
— Trocha, wszelako nie na śmierć, bo nie poszła durch bez piersi, jeno jakoś boczkiem, tak co między żebrami gdzieś utknęła. Ociec Błażej powieda, co wszystko w nim całe, jeno się tam trocha krwie natoczyło i boi się jakowejś inflamacji, ale powieda, niech jeno chory spokojnie poleży miesiączek abo dwa, to potem pójdzie do szlubu zdrów jak rydz.
— Ach, miesiączek abo dwa! Toż wieki! A jak przyjdzie owa inflamacja?
— E… nie przyjdzie, ale na to, aby nie przyszła, trza choremu — jako mówi ociec Błażej — wielkiego silentium i wesołej myśli. Nie pozwala nawet, aby go ruszono z łoża. My tedy z panem oberszterem uradzili tak, że on ostanie się w klasztorze, ale że to będzie wielki sekret i że będzie poczytan za umarłego. My będziemy po nim płakały i oficyjery będą płakały.
— Czemu to ma być sekret?
— Bo jakby pan Schultz wiedział, że on żyw, toby ciebie zamknął nie tu w tej komorze, ale w jakowym lochu abo jeszcze by co tchu sprowadził ministra i jutro przez gwałt cię wziął za żonę.
— Jak to? Więc on jeszcze chce mię za żonę? A toż to człek bez nijakiej hambicji. Żeby tak ode mnie kawaler precz uciekał, to ja bym już sto razy powiedziała: „Bierz cię licho!”
— A tak, my takie. Ale u mężczyznów rzecz inaksza. To sobie wacpanna zapamiętaj, że chłop na podwikę, jak myśliwiec na zwierzynę; im ona więcej ucieka, tym on łapczywszy na nią. I niekoniecznie dla onej zwierzyny, jeno dla samej wojny. Nieraz widzi się wielkiego pana, ba! i króla, co goni za lichą sarną abo się boryka z niedźwiedziem. Wszak ci jemu nie chodzi o pieczyste ni futro, mógłby posłać swoje strzelce i mieć i to, i to, jeno jemu chodzi o batalię i o wiktorię. Oni wszystkie takie. Nawet i ten twój pan Kazimierz, czyby on się tak palił, gdyby nie miał tyle trudnościów? Ale temu dyskursowi dajmy pokój, bo, jako widzę, już u wacpanny znowu płacz bliski. Pogadajmy jeno, co trza robić.
— Tak właśnie. Co ja mam nieszczęśliwa teraz robić?
— Nic, jeno dyplomatyzować. Ja będę trzymała pana Schultza w tej perswazji, jako wacpanna, straciwszy swego chłopca, dasz się powoli namówić na stateczniejszy związek. Ty tedy opłakuj sobie pana Kazimierza dosyć głośno, aby wierzył, że tamten zabit, a znów nie tak strasznie głośno, aby go irytować. I namyślaj się, i odmyślaj, stukaj w paluszki, jak to zwykle dziewka, co się droży ze swoją personą, i tak ciągnij od niedzieli do niedzieli, byle przeczekać.
— Dobrze. A potem co?
— No, potem, jak pan Kazimierz wyzdrowieje, to się pobierzecie.
— Jakim sposobem? Znów uciekać? A nuż się znowu nie uda?
— Oho, ho! Niby to nie ma stu sposobów? Mamy czas do medytacji. Nie bój się wacpanna, już moja w tym głowa.
— Złota głowa i złote ręce u wacpani, dobrodziki mojej. Czemże ja to odpłacę?
— A po co płacić? Małoż to dla mnie delicji w cudzych szczęśliwościach? Tedy wszystko będzie dobrze. Jeno teraz mi się wacpanna kapeczkę ogarnij, bo wyglądasz jak półtora nieszczęścia.
— Cóż chcesz wacpani? Jak mnie pan majster w nocy prosto z konia cisnął tu na ziemię, tak i ostałam do tej chwili w czystej desperacji.
— Pojrzyj no jeno wacpanna w lusterko, czy ty nie podobna do upiora, co póty krew chlupał, aż cały poczerwieniał?
Panienka zerwała się z kobierca i stanęła przed ośmiokątnym, weneckim zwierciadłem, którego kryształowe ramy świeciły na i ścianie tysiącami gwiazdek.
— Olaboga! — zawołała. — Jakoweż ze mnie straszydło!
Skoczyła do niskiej półki, gdzie migotała srebrna miednica z nalewką, zaczęła obmywać twarz i ręce, obmuskiwać roztargane włosy i z tą młodocianą rzutkością, co w jednej chwili przechodzi od bólu do wesela, to podskakiwała, to podśpiewywała, powtarzając:
— Kiej pan Kazimierz żyw, to trzeba być jeszcze do ludzi podobną.
Pani Flora, która siadła tymczasem na krześle, przestrzegała:
— Jeno bez tych przyśpiewków i jubilacji; nie przepominaj wacpanna, że pan Kazimierz zabit i że masz po nim płakać.
— A prawda, prawda, trza płakać, acz się już i nie chce. No, a teraz i sukienczynę zwlekę, bo ta krew już mi cuchnie do mdłości. Wiesz wacpani, ten mętlik już się na nic nie zda, chyba na fartuchy dla Miny. Mała szkoda, feralna to była szatka. No, a z tej krezeczki to już jeno strzępki.
— Musiał cię porządnie pan rajca natargać…
— Ojoj, okrutnie! Jużem się dławiła jako ten wisielec. Żeby kreza nie była prysła, to byłby mię zadusił na śmierć.
Hedwiga rozpowiadała to wszystko z życiem, wpół ze śmiechem, ale tu nagle syknęła, rękę zacisnęła na piersiach i głos jej znowu zrobił się płaczliwy.
— Matko Najświętsza! A to nieszczęście!
— Co znowu się stało?
— Mój szkaplirz! Mój kochany szkaplirz!
— Zepsował się?
— A jakoż? Pan majster go zepsował. Widno jak ciągnął za krezę, tak i sznurka naderwał i cały szkaplirz rozlazł się w kawałki. Boże mój, co ja tera zrobię?
— Pokaż no wacpanna, może się jeszcze da naprawić? No i cóż tak wielkiego? Rozpłatały się dwie połowiczki. Zeszyjesz je ładnie, nowy sznurek dasz i będzie.
— Tak, ale to już będzie nie ten sam sznurek. A jam zawsze go tak pilnowała jak oka w głowie. Taka wielka świętość! Jedyna rzecz, co mi ostała z dawnych czasów, i to mi zepsowali! O! Patrz wacpani i modlitewka stamtąd się wypsnęła.
To mówiąc, Hedwiga ostrożnie rozwijała zżółkłą, w kilkoro złożoną karteczkę. Jeszcze nie zdążyła całej rozwinąć, gdy drugi papierek wypadł z niej na podłogę.
— A to co? I druga modlitewka? Nigdym nie śmiała rozparać tego ni zaglądać, ale kiedy samo się roztworzyło, toteż obaczę, co w takim szkaplirzu piszą. Ta pierwsza… łacina… to nie dla mnie. A druga?
Mówiąc to, podniosła i rozwinęła drugi papierek.
— Tu coś po naszemu napisano. Co to jest?
I stanąwszy w pasie światła bijącym od okna, przebiegała kilkakrotnie oczami wyblakłe znaki pisma. Podczas tego czytania twarz jej zaczęła się mienić, ręce opadły jak bezwładne, oczy rozwarły się w ogromne koła.
— Jezus Maryja! — zawołała. — Co ja tu znalazłam!
— Co takiego? Co się z wacpanną dzieje?
— Czytaj wacpani… Masz…
Pani Flora wzięła papierek i chcąc głośno przeczytać, już otwierała usta, gdy Hedwiga chwyciła ją za ramię.
— Cicho… cicho… — szepnęła. — Czytaj to jeno dla siebie, aby kto nie posłyszał…
Pani Flora zaczęła wzrokiem przebiegać pismo i wnet i na jej twarzy odmalowało się wielkie wzruszenie. Podniosła ku Hedwidze oczy zdumione i jakby nieśmiałe.
— A to dopiero odkrycie! — rzekła. — Po prostu cudowne.
Hedwiga nagle spoważniała. Zwinęła na powrót ów papierek i nabożnie do ust go przycisnęła.
— Mój Boże! Tylem lat nosiła on szkaplirz i anim wiedziała, co mam!
Potem zapadła w głębokie zamyślenie.
— Powiedz wacpani, co z tym robić?
Pani Flora także się zamyśliła.
— Ja — rzekła po chwili z niejakim wahaniem — żebym tak była wacpanną, tobym tego panu Schultzowi nie pokazowała.
— I mnie się toż samo widzi. Żeby tak żyła pani Dorota, o! tobym pokazała, ale tera inaksza rzecz…
— Tak właśnie. On gotów by wacpannie taki skarb zabrać i nie oddać, jeno za twardymi kondycjami, abo i spaliłby onę kartkę, aby na zawdy ostać się jedynym wacpanny seniorem.
— Więc tedy co robić? Bo coś trza przecie zrobić. Ja licha dziewczyna i jeszcze we więzieniu, co ja poradzę? Wacpani takoż jeno białogłowa. Tu trza nam człeka łebskiego i przywiązałego, co by pojachał, szukał, weryfikował. Ach, żeby pan Kazimierz był przy zdrowiu!…
— Tak, ale nie jest przy zdrowiu i nie zara będzie. A to rzecz pilna, pilniejsza nad wszelakie jensze.
I obie długo zamieniały spojrzenia pełne troski. Nagle Hedwiga uderzyła się ręką po czole.
— Już mam! Ociec Damian! To człek mądry i dla mnie przyjaźliwy.
Poproszę go wedle spowiedzi. A potem pokażę mu ten papierek. Jeśli kto pod słońcem, to chyba on poradzi, co tu robić.
— Niebieską inspirację Pan Bóg zesłał wacpannie. Powiem ja panu majstrowi, jak wacpanna w swojej dezolacji chcesz się pokonsolować spowiedzią. Tegoż on chyba nam nie zrekuzuje. Ale schowaj wacpanna głęboko ten dokument, boć to nad wszelakie złota i karbunkuły.
Hedwiga oddarła kawałek od poszarpanej krezy, włożyła weń płatki szkaplerza i obie karteczki — wszystko sznurkiem obwiązała i, nadziawszy nową suknię, za stanik wsunęła.
Już też i czas naglił. Za drzwiami odzywały się coraz głośniejsze stąpania i chrząkania. Pani Flora zapukała, majster ją wnet wypuścił i zapytał:
— No, cóż tedy?
— Ano cóż? Nieźle mi się pofortuniło. Zeszłam ją na podłodze. Wiła się tam jako ten wąż, a szlochała jako bóbr. A teraz już chodzi, oczy otarła, włosy przymusknęła, szatki odmieniła, można choć trocha z nią pogadać. Niech się wywzdycha, to i przyjdzie myśl pogodniejsza, jeno trza jej obrachunek zrobić ze sumnieniem i w nabożeństwie się odrodzić, takoż ona i chce, i prosi, aby jej sprowadzić spowiednika.
Majster zmarszczył brwi.
— Kogo? Onego dominikana, co to taki mądral? Hm… a jak mi dziewkę jeszcze gorzej nabuntuje?
— Nie gadaj tak waszeć. Ksiądz zawdy napędza do pokory i do posłuszeństwa. On lepiej jej nakiwa niżli waszeć sam.
— Wymyśl wacpani co jenszego. Ja już tych mnichów dosyć-em w domu miał.
— Nie wymyślę nic jenszego. Nie kontruj waszeć, bo sam sobie psowasz jenteres. Niektóra białogłowa nikogo nie posłucha! Ni oćca, ni matki, ni męża, ni Pana Boga, a księdza posłucha.
— To chyba tak u was, bo u nas, luteranów, to inaczej.
— A ma się rozumieć, że inaczej. Wasze ministry boją się własnych żon, to już i nie umieją rozkazować żadnej białogłowie.
— Ha no! Kiedy tak, to już go tam wacpani sprowadź, ale jak będzie źle, to na wacpanią spadnie respons.
— Dobrze, dobrze, responduję — odparła wdowa żwawo i zabierała się do wyjścia, gdy z dołu po schodach zatętniło zbliżanie się kilku osób. Naprzód szedł Kornelius ponurszy niż kiedykolwiek. Za nim ślusarz z pękiem prętów żelaznych w jednym ręku, z różnymi narzędziami w drugim. Za nimi szła Mina bardziej niż kiedykolwiek przerażona.
— To wedle onych kratów — rzekł Kornelius.
— A dobrze. Pokaż mu, jak ma robić, a pilnuj tam i ty, Mina, pilnuj, aby frajlein znowu się gdzie nie podziała.
Mówiąc to, po raz drugi klucz z kieszeni wydobył i Korneliusowi go wręczył.
Ale zaledwie tych troje weszło do pokoju uwięzionej, wnet ozwał się stamtąd głos Hedwigi tak mocny i rozkazujący, jakiego pani Flora nigdy jeszcze u niej nie słyszała.
Po chwili drzwi rozwarły się z trzaskiem, wyleciał z nich Kornelius blady i pomieszany, a Hedwiga, stanąwszy na progu z wyciągniętą ręką, wołała:
— Precz stąd, czeladniku! Jako to ty śmiesz wchodzić do panieńskiej komory? Precz z moich oczu, ty zbóju, ty podły tchórzu, co ludzie napastowasz po kryjomu! Co strzelasz na nich z tyłu!
Kornelius obrócił się ku niej zzieleniały i wycedził przez zaciśnięte zęby:
— A jakoż to ja miał strzelać inaczej, kiedy z przodu wacpannaś go zasłaniała swoją personą? Byłby ja i wacpannę przestrzelił.
— A to byłbyś dobrze uczynił. Już bym na twoją szpetną figurę nie patrzała.
To mówiąc, ręką wciąż wyciągniętą wskazywała mu schody, a gniew jej tak przeraził Korneliusa, że chwycił się oburącz za głowę i zaczął na dół uciekać, wołając:
— Już ja zgubion u niej na zawdy! Na zawdy!
Ona tymczasem podniosła oczy żałosne, ale złagodniałe, na zdumionego majstra i kłoniąc mu się do kolan, mówiła:
— Panie ociec… panie ociec…
Majster przygryzł sobie usta.
— Po co to gadać? Wiesz przecie, frajlein, jako ja tobie nie ociec.
— Ja nie chcę tego wiedzieć i będę zawdy respektować pana majstra jakoby oćca, boć waszeć mi był przez mendel lat benefactorem. Persekwuj mię waszmość, ile chcesz, bij mię nawet, jeśli ci to miło, wszystko przeniosę bez sarkania, jeno mi za dozorcę wieży nie dawaj onego pachołka, bo takich despektów ja już nie przeniosę.
To rzekłszy, wypchnęła Minę i ślusarza i drzwi za sobą zatrzasnęła.
Pan majster zdumiony milczał, tymczasem pani Flora, wciągnąwszy go do przeciwległej komnaty, mówiła natarczywie:
— A co? Jak z waszecią spokorniała? Jak się pięknie zasubmitowała? Dajże już waszeć pokój tym głupim kratom i tyraniom. Do kogo już ona teraz ma uciekać, kiedy tamten zabit? I po co złe języki budzić? Już i tak całe miasto krzyczy na pana konsula, że katujesz dziewczynę.
— A niech sobie krzyczy. Co mi to szkodzi?
— Oj, szkodzi! A jakby się waszeci zachciało wyjść na burgemeistra, to wszystkie katoliki przypomną ci te ekscesa i zakrakają waszeciną elekcję.
Majster, zachwiany wymową pani Flory, wychylił głowę na korytarz i kilku słowami odprawił ślusarza. Gdy na powrót ku niej się obrócił, wdowa patrzyła na niego z czarowną czułością.
— Waszeć — rzekła — masz serce wspaniałe jako lew. Kiedy tak, to ja dla waszeci jeszcze coś lepszego zrobię. Po tym wszystkim, co tu przypadło, już nie godzi się, aby dziewczyna mieszkała pod jednym dachem z waszecią, dopóka się nie pobierzecie. Ja tedy ją wezmę do mojej kamieniczki, na mój respons. Niech tam siedzi aż do szlubu.
Ale tu pan majster gwałtownie się ofuknął.
— O! Co to, to nein! Nein! I nein!
Pani Flora spuściła oczy i ciągnęła jakby z wahaniem:
— Ha! Kiedy waszeć sam tego chcesz, to już ja muszę z siebie uczynić wiktymę. Tedy ja tu się zaintromituję i będę z Hedwigą siedziała w jednymże więzieniu.
— Jak to, wacpani w moim domu będziesz? Wielce ja będę ukontentowan, jeno…
— Nie ma nijakiego jeno. Jak ja tu się wprowadzę, to każden sobie powie: „Juścić, pod ućciwymi oczami Flory Korwiczkowej nie mogą się tam dziać żadne katostwa ni zdrożnoście”. Tak tedy będzie salwowan i onor waszecin, i modestia Hedwigi. Prawda, że za to ja popadnę pod ludzkie kalumnie…
— A to z jakiej racji?
— A jakże chcesz waszeć? Wdowa, co mieszka u wdowca, to woda na młyn kalumniatorów. Ale ja nie chcę myśleć o mojej personie… Taka już moja natura. Niewiasta się sakryfikuje dla tego, kogo miłuje.
Tu pani Flora cisnęła majstrowi upajające spojrzenie.
— Tera tedy — rzekła — lecę jeno po księdza Damiana, potem przynoszę mój węzełek i nie ruszę się stąd aż do szlubu.
To rzekłszy, zbiegła ze schodów, a zbiegając, tak w duszy kończyła swoją przemowę:
„Powiedziałam, jako nie wyjdę stąd aż do szlubu, ale nie powiedziałam — do czyjego szlubu. Już on tera mój, to pewne jak amen w pacirzu. Niech no ja miesiączek abo dwa z nim podyszkuruję, a niech no mu na obiadki narobię co dzień konfektów i pasztetków, to dziad wleci w sidło jako ptak. A godny to mąż! Co za kamienica! Dla mnie na małżonka unikat. Co za szafy! Co za makaty! A te przebindy i alszbanty! Będę ich miała, ile się żywnie zachce. Ale przy tym jest i panem rajcą. A za czasem ja go wyforuję i na burgemeistra. Bo ja muszę być panią burmistrzową, tak czy owak, a muszę”.
W tych myślach pani Flora wyszła z Bursztynowego Domu i skierowała się ku dominikanom.
Przez ten czas pan majster, zamknąwszy znów na klucz Hedwigę, stał jeszcze nieco w korytarzu, gdzie sobie rozważał ostatnie spojrzenia i słowa pani Flory.
— Osobliwsza Frau! — powtarzał. — Dla kogo się to ona sakryfikuje i kogo to ona miłuje? Hedwigę? Czy mnie? Oj, coś mi się widzi, że nie Hedwigę. Fenomen z tej niewiasty. Dalibóg, żeby nie było Hedwigi, tobym ją zara wziął za żonę, bo to i buzia kieby roza, i szyjka cygnusowa, i gospodyni ekscelentna, i rozumu jak u siedmiu panów radnych. Ale Hedwigi nie rzucę, choćby jeno dlatego, aby na swoim postawić, i dlatego, aby ludzie nie drwili, że mała Mädchen dała mi odkosza. A przy tym i to bestyjka cudna.
Tak rozmyślając, spoglądał kolejno to na drzwi od panieńskiego pokoju, to na schody, którymi zeszła pani Flora, i już wrócił do swojej komnaty, już sobie znowu piwa dolewał do szklenicy, a jeszcze wahał się, która z nich godniejsza jest afektu.
— Rób, co chcesz — medytował — zawsze źle. Weź tę, będzie żal tamtej. Weź tamtę, będzie żal tej. Żeby to tak można… Ano cóż, kiedy nie można… Nie wolno! Hm… Na ten raz szkoda, że ja nie Turek.
— Co u licha? Czy tu mór wszystkich powybijał, czy co? Maciek, zajrzyj no do której chałupy i koniecznie dostań mi języka.
— Juz ja, prosę wasej miłości, kręcił się po niejednym obejściu i raz doślipił ja maluśkiego chłopacynę, ale i ten mi ucik i psepad za chliwkiem. Juz mię się wsyćko tera nie dazy, już takowa klątwa Pana Boga cięży na mnie, obzydłym gześniku.
— A nie desperujże tak ciągle, Maćku. Wszak ci nawet ja, człowiek, jużem ci darował, a jakożby Pan Bóg nie miał darować? Może to właśnie było w Boskiej woli, aby rzeczy na tę niespodzianą figurę się uformowały? Obaczym to zara, już ja ledwie dyszę z impacjencji, jeno mi nie chlipaj wciąż nad uszyma, bo mi naprawdę zbrzydniesz.
Tak pan Kazimierz rozmawiał, jadąc na tęgim bułanku przez wieś dużą i porządną, ale pustą jakby jakieś miejsce zaklęte. Stawał przed chatą jedną i drugą, i dziesiątą, nawoływał:
— Hej! A jest tam kto?
Nikt się nie odezwał, nigdzie ani żywego ducha. Czy ludzie poszli gdzie na odpust? Ale żeby też ani jednej nawet babiny nie zostało się na lekarstwo, to jakaś wieś dziwnego nabożeństwa.
Pan Kazimierz, który dotąd jechał wolno i ostrożnie (i to nie bez powodu, bo każde szybsze poruszenie targało mu wnętrzności), teraz już, zniecierpliwiony, puścił koniowi wodze i popędził tak siarczyście, że Maciek na swej szkapinie w żaden sposób nie mógł za nim zdążyć, tym bardziej że łzy nieustannie zalewające jego małe oczy zasłaniały mu drogę i łkaniem zapierały piersi.
W tych łzach tonął on już od dawna, od chwili, gdy ujrzał swego pana w Oliwie półmartwym na zakonnym łożu. Z początku stał osłupiały, nie rozumiejąc wcale powodu nieszczęścia. Towarzysze pana Kazimierza dobitnie mu go wyłożyli. Wśród ich kułaków i płazowań słyszał nieustanne wyrzuty:
— A ty łotrze! Ty Judaszu! Toś ty wszystkiego narobił! Tyś zdradził twojego pana!
— Ja? Ja? Co ja ksyw? Jezu miełosierny! Ja bym za pona mego dał z siebie pasy dzyć. Dalibóg ja nie Judas.
— A czemuś to, gałganie, liny nie uprzątnął? Żeby nie ty, byłyby Niemce do rana spały, niczego nie widziawszy, a twój pan byłby ujachał i szlub wziął szczęśliwie. Poczekaj, niech on skona, to my tobie damy!
Na koniec Maciek zrozumiał i odtąd wpadł w nieopisaną rozpacz nie nad sobą, ale nad swoim panem.
— Zabijta mię jak psa! — wołał dzień i noc. — Ja nie godzien żywota! Obwieśta mię tu zara na wieżycy!
I rozbijał się po całym klasztorze, głową tłukł o mury, jadło i napój odpychał, a gdy choremu nie mógł służyć, bo i pan Kazimierz nie znosił jego widoku, Maciek siadł pode drzwiami celi, wzdychał, szlochał, każdego z wychodzących błagał o wiadomość i wciąż powtarzał:
— On juz nie zyw! Pewnikiem nie zyw! Pokażcie mi wzdy jego mogiłkę! Ja tam się zawlekę i zdechnę jak pies.
Na koniec ojcowie cystersi ulitowali się tak wielkiej boleści; zaczęli tłumaczyć Maćkowi, że gdzie nie było złej woli, tam nie ma i grzechu, że pan ozdrowieje, nawet już miewa się lepiej. I oficerowie, wzruszeni, przestali fukać na biedaka. W końcu i sam pan Kazimierz, po kilku naradach z dominikańskim ojcem Damianem, kazał Maćka zawołać i przypuścił go na powrót do służby, a w połowie i do swojej łaski.
Wszelako łzy Maćkowe jeszcze nie przestały płynąć; jeżeli już nie płakał ze zgryzoty nad chorobą pana, to płakał z rozczulenia nad jego wspaniałomyślnością; ile razy otrzymał słowo lub spojrzenie, zaraz rozkwilał się jak dziecko i teraz oto jeszcze od łez mroczących mu oczy nie mógł pana dopatrzyć ni dogonić.
Tymczasem pan Kazimierz przebiegłszy wioskę wpadł w gęste zagajenie, gdzie droga nagle się skręcała, i na tym skręcie ujrzał widok niespodziany, który go zarówno zdziwił, jak ucieszył.
W głębi krajobrazu świeciła kręto rozlana, iskrząca się od wartkiego biegu, rzeka Warta; bliżej stał ogromny dwór wiejski tyłem zwrócony do rzeki, a przodem do wielkiego dziedzińca. Musiał ten dwór być niegdyś obronny, bo na dwóch narożnikach miał dwie małe, murowane baszty, o czapkach z dachówek i kręcących się chorągiewek; ale budynek, co je łączył, był cały drewniany, modrzewiowy, pokłuty gdzieniegdzie oknami o maleńkich, ziarnistych szybkach; wyglądał nieco przysiadło, bo nie posiadał piętra; za to miał dach niezmiernie wysoki, z gontów niby spiżowych, tu rudawych, tam zielonawych od porostów i omszałości. Przed drzwiami wejściowymi wysuwał się ganek o toczonych słupach, z wystającym daszkiem, w którego trójkątnym szczycie świecił na tle złotym okrągły obraz Matki Boskiej. Dziedziniec musiał także niegdyś służyć za warownię; tu i owdzie sterczały jeszcze kawały blankowanego muru, ale w licznych miejscach mur był już rozsypany i tam zastępowały go płoty bujnie obrosłe krzewinami. Tylko brama wjazdowa, ciężka i sklepista, przechowała się nienaruszenie.
Od tej bramy droga, wysadzana lipami, biegła prosto jak wystrzał do wiejskiego drewnianego kościołka, który szarzał w oddaleniu nagim czworobokiem swoich ścian sędziwych i dachem jeszcze spiczastszym niźli dworski, uwieńczonym dzwonniczką, gdzie pod słońcem coś migało, niby srebrna iskra, pewnie sygnaturka.
Cały ten obraz był zatłoczony wieśniactwem odświętnie ubranym; jedni przez płoty zaglądali do dziedzińca dworskiego, inni długimi sznurami stanęli po dwóch stronach gościńca; największe tłumy roiły się koło kościoła; tam aż pstro było na polu od pasiastych spódnic, kwiecistych fartuchów, granatowych sukman i sterczących nad głowami jagnięcych wykrawanek.
Pokazanie się pana Kazimierza sprawiło w tej nieruchomej ciżbie niejakie poruszenie. Na widok ubioru wojskowego, i to nieznanego w tych stronach, oglądano się ciekawie.
— O! Jeszcze jeden! I jakowy cudaczny — ozwała się któraś dziewka.
— Wczas! — podchwycił stojący tuż parobek. — Jadzie na gaszenie świeców.
Pan Kazimierz zatrzymał konia i spytał najbliżej stojących:
— Niech będzie pochwalony! Gadajcie, nie zmylił ja drogi? Wszak ci ta wieś to Dobrowola?
— A juści. Co ma być jenszego?
— No to dobrze. A co się tu dzieje? Odpust macie czy jarmark, żeście wszyscy z chałup wylegli?
Tu starszy jakiś gospodarz pokłonił się mu do strzemienia.
— A to, proszę puna pułkownika, tu som gody. Pun rotmistrz się żeni.
— Co za rotmistrz?
— Ode pancernej choręgwi.
— No tak, ale co za jeden zacz?
— Jakoż to: co za jeden? To pun starościc, nasz młody dziedzic.
— A tom trafił jak kulą w płot! Pewnie pan starosta ociec w kościele?
Chłopi spojrzeli po sobie drwiąco. Gospodarz pokręcił czapkę w rękach i znów mówił:
— Pun pułkownik zza morza puno jadzie, kiej pyta o puna starostę?
— Bo co? Czygo tu nie ma?
— Jest ci, jeno tam kole kościoła pod krzyżem leży wznak i śpi już całkie dwanaście roków.
— Co? Starosta nieżyw? Oj, to źle. No, a pani starościna także już nie żywie?
— A Boże broń! Bez uroku mówiący, żywa ona jeszcze, ale jeno bez pół, bo jak pochowała puna starostę, zaraz ją paralusz ruszył. O, widzi pun pułkownik, tam za bramom pański dum? Una tam siedzi na gonku; nie mogła nieboga punść do kościoła i na szlub synaczka, jeno się kazała wytoczyć przed próg i czeka z chlebem i solom. Widzita? Kole niej rękodajny, co to paniom ongi prowadzał, a tera jeno przeciąga jom z ławą. I pun marszałek stoi tam, i jensze wielgie ludzie dworskie.
Gospodarz byłby jeszcze dłużej się chwalił znajomością starościńskich dworzan, ale pan Kazimierz mu przerwał:
— Bóg zapłać! Z drogi, chamy!
I ruszył, oglądając się za Maćkiem.
Ten właśnie wyjeżdżał z gaju, wstrzymał nagle szkapę i rozdziawiwszy usta, dziwował się:
— Olaboga! Co tu naroda!
Na skinienie pańskie co tchu skoczył, rzesza się rozstąpiła i obaj wjechali w ulicę lipową. Droga była wysypana pachnącym tatarakiem; po brzegach stały beczki ze smołą jeszcze niezapaloną, ale wróżącą, że noc weselna i poza dworem wesoło ma być obchodzona.
Przed bramą pan Kazimierz aż przystanął dla przyjrzenia się jej strojności; słupy z obu stron były przybrane chorągwiami pewnie zdobycznymi, bo niektóre z nich wisiały w same strzępy, a na innych roiły się półksiężyce i różne pogańskie znaki. Trofea te poprzepinano tarczami herbownymi, gdzie na czerwonym polu wił się biały Nałęcz. U wierzchu bramy powiewały dwa buńczuki, pewnie także wzięte przez antenatów, może przez nieboszczyka starostę.
Niemniej uroczyście wyglądał dziedziniec; w środku na obszernym trawniku ciągnęły się stoły, ułożone z tarcic na kozłach, zatrzęsione różnym grubym jadłem, dokoła stały kufy z piwem; widocznie uczta dla chłopstwa. Pod oknami dworu, spomiędzy kwiecistych grzęd i krzaków, łyskały cztery wiwatowe moździerze. Ganek równie jak prowadzące do niego schody były wyłożone sutym czerwonym suknem, a w głębi, przez drzwi rozwarte, oczy mogły dojrzeć sień ogromną, wybitą przepysznymi tureckim namiotem o pasach oliwkowych i amarantowych, po których kręciły się czarne i złote arabeski.
Od tego tła barwnego wdzięcznie, choć smutnie odbijała głowa pani starościny siedzącej w głębokim krześle na ganku; nogi jej, pomimo lata, były szczelnie otulone białym niedźwiedzim futrem; powyżej pasa rysował się jej kabat z fioletowego rzymskiego szarszedronu i spadający na piersi kołnierz ze srebrnych koronek; takiż sam czepiec pokrywał włosy, także już posrebrzone, bo chociaż starościna niedawno dopiero czterdziestkę przebyła, przecież ślady głębokich cierpień i ciężka choroba starły już z jej oblicza wszelką krasę; ale czego nie mogły zetrzeć, to wyrazu wielkiej dobroci, wielkiej prostoty i wielkiej powagi, co wszystko razem wzięte czyniło z niej najżałośniejszą i najmilszą matronę.
Za krzesłem starościny stał marszałek nadworny z białą laską w ręku; dalej pod ścianą kilku innych domowników, a tuż obok poręczy krzesła rękodajny w świetnym kubraku koloru łososiowego, z kordem wiszącym przy mendelkowym pasie; w rękach trzymał niedużą tacę złotą; brzegi jej były obłożone równianką ze świeżych róż; w środku leżał bochen żytniego chleba; przy chlebie stała srebrna solnica w kształcie orlęcia o rozpiętych skrzydłach, z koroną na płaskiej głowie; w tę to koronę była nasypana sól biała i czysta, jakby garstka śniegu.
Pan Kazimierz, wpatrując się z bramy w nieruchomy ów obraz, pomyślał sobie niewesoło:
„Szkoda! Jeśli ta białogłowa nie może ni się ruszać, ni gadać, to niewielką będę miał z niej pociechę”.
Ale natychmiast otrzymał pocieszenie, bo w tejże samej chwili starościna wyciągnęła rękę, wskazała na bramę i zwróciwszy się do rękodajnego żywo coś mówiła.
Przemówienie jej tyczyło się właśnie pana Kazimierza.
— Jeszcze któś… ale co to za jeden? Przypatrz no się asan, kto to taki? Ja nie poznaję… Czy i oczy już mi się psowają?
— Nie, mościa pani starościno, to nie żaden z gościów. Nie znam go. Zakurzon, jakby sto mil ujachał. Ach, a ten pachołek za nim — istny kundel. Jakieś ludzie podróżne.
Marszałek szarpnął wąsa i sarknął:
— Ale że też taki wali prosto we dwór, choć widzi, że u nas gala.
Istotnie, podróżny walił prosto przed ganek.
Służba, sądząc także, iż to któryś z gości, wybiegła na wyskoki, konie wzięła do stajen, a Maćka do czeladnej.
Tymczasem pan Kazimierz już stał na ganku, kłaniał się i mówił:
— Do stóp imci pani starościny ścielę się z weneracją. Jestem Kazimierz Korycki, herbu Prus Pierwszy, oficyjer od Wodnej Armaty jego królewskiej mości.
— Aha! — uprzejmie odrzekła starościna. — Waszmość pewnie znajomy Władka, mego syna? On waszmość pana zapraszał?
— Nie, mościa dobrodziko. Imci pana starościca nie znam, w tym kraju nigdym nie bywał. Proszę mi odpuścić miłościwie, że nieproszon i nieochędożon stawiam się w tym zacnym domu, i to w jakiś dzień festynowy, ale ja z daleka jadę na umysł do imci pani starościny w pewnej sprawie ważnej, srodze ważnej, z którą nie godzi się lenić.
Starościna odpowiedziała, zawsze uprzejmie, ale już obojętnie:
— Miło mi witać waszmość w moim domu. Proszę siadać, proszę uniżenie.
Tu wskazała mu jedną z bocznych ławek na ganku, przy czym ciągnęła dalej:
— O sprawie onej pogadamy, jeno trochę później, bo teraz nie mogę, dalibóg nie mogę. Leda moment zjedzie z kościoła mój syn, co tej minuty bierze szlubną benedykcję. To dla mnie sprawa nad wszelakie insze ważniejsza.
Tu znowu zwróciła oczy ku lipowej ulicy i pytała rękodajnego:
— Patrz asan… coś tam się rusza… Czy to już oni wracają?
— Nie, mościa pani — odparł tamten. — Ledwie co weszli do kościoła. Długo nam jeszcze pono przyjdzie czekać.
Pan Kazimierz nie mógł dosiedzieć na ławie. Niecierpliwość go podrywała. Posłyszawszy, że „długo jeszcze przyjdzie czekać”, postanowił bądź co bądź przyjść do rzeczy, a na początek choćby tylko nawiązać zerwaną rozmowę.
— Tandem tedy — zapytał — syn imci pani starościny żeni się. Wolnoż mi wiedzieć z kim?
— Z moją córką.
Na tę odpowiedź osłupiał.
— Przebóg! Syn z córką? Jakoż to może być?
I spojrzał po wszystkich obecnych pytająco, bo zaczął podejrzewać, czy ta chora niewiasta nie jest na umyśle pomieszana.
Ale oczy domowników pozostały spokojne.
Starościna, wyrwana przez jego wykrzyk z roztargnienia, uśmiechnęła się i rzekła:
— Daruj waszmość. Wyszło mi z głowy, że człek obcy nie może wiedzieć rzeczy, o jakiej wie tutaj cała okolica. To nie moja rodzona córka, jeno sierotka przygarnięta od maleńkości, ale ja ją tak zawdy nazowam, bo też ją i miłuję nieomal jakby swoją, i wielką pociechę sprawia mi teraz Władek, że mi ją daje za synowę.
— A! Tak, to rozumiem — odparł pan Kazimierz i rad, że może zbliżyć się do celu, dodał:
— Ale waszmość pani miałaś i rodzoną córkę?
Starościna po raz pierwszy spojrzała na niego uważnie.
— A!… Waszmość to wiesz? Tak… miałam rodzoną… i nie mam!
— Dawno to pani starościna ją straciła?
— Piętnaście lat temu. Już całe piętnaście lat!
— Aha… to właśnie, jakom myślał…
— Jak to? Coś waszmość myślał?…
I strzeliła ku niemu przenikliwym spojrzeniem.
Ale pan Kazimierz przygryzł sobie usta i ciągnął dalej:
— Nic… Jam sobie myślał, jaka to ta dzieweczka musiała być jeszcze młoda.
— Co to młoda? Mój Boże, to było niemowlę. Roczek miała, niecały roczek…
— I takie maleństwo Pan Bóg zabrał?
— Nie Pan Bóg zabrał, jeno ludzie zabrali. Tatary ją uwiezły w jasyr… Tylko pomyśl waszmość, takie niewiniątko, taka śliczność, to wpadło w ręce tych szkaradnych okrutników. I to w pogaństwie się chowa! Plugawie żyć musi! Ja o tym piętnaście lat myślę dzień i noc, dzień i noc i już też z tego do połowy się obróciłam w kamień.
— Och! Ja rozumiem takowe utrapienie, bo, czy uwierzysz waszmość pani, i ja w onym strasznym roku jeszcze jako małe chłopię byłem zabran w jasyr…
— Czy może być?
— I to z małą siostrzyczką, która nigdy się nie odnalazła.
— Nigdy? Ach, to najczęściej tak bywa.
— Niekoniecznie. Oto mnie odnalazły rodzice. I waszmość pani jeszcze kiedy odnajdziesz.
Starościna przez chwilę nic nie odpowiadała, tylko dwie łzy zaczęły spływać po dwóch bruzdach wyoranych już płaczem na jej twarzy.
Pan Kazimierz odwrócił oczy, skręcił się na ławie i pytał:
— Ale jakoż to waszmość państwa dosięgła ta dezolacja? Tatary pono nigdy jeszcze nie zapędziły się aż tutaj?
— A!… Bo też to porobiła się istna fatalność. Ja waszmości opowiem!
Tu starościna przestała patrzeć w ulicę lipową i porwana przedmiotem, który widocznie nad wszystkim innym górował w jej duszy, poczęła mówić z żywością:
— To było tak. Ja wonczas wybrałam się do mojej pani matki, co mieszkała daleko za Lwowem…
— Do pani podkomorzyny Strusiowej?
— A! Waszmość i to wiesz? Tak, właśnie. Owóż tedy tam Pan Bóg dał mi szczęśliwie córeczkę, oną biedną Marysię…
— Aha! Więc jej było Maria.
— Marianna, Marysia. Potem długo przyszło mi leżeć w chorowaniu… Ze mnie zawdy była stękliwa cherlaczka. Już taki boży dopust. A chciało mi się wracać, bo tu doma ostał się Władek, starszy o całkie dziesięć lat od Marysi. Musiałam ostawić go wedle uczenia przy mądrych preceptorach. Aż tu donoszą mi, że Władek zachorował. Wtedy już ani mię utrzymać. Jachałam tedy co tchu do tej tu Dobrowoli, a Marysię ostawiłam u pani matki, bo z takim subtelnym dzieciątkiem ciężko było pędzić, a i pani matce ciężko było pozbywać się Marysi, jako to zawdy starsze ludzie mają swoje delicje we wnuczętach. Panno Najświętsza! Żeby ja była wiedziała, byłabym je obiedwie tu wiozła i wszyscy by my dziś jeszcze razem żyli… Zastałam tedy Władka w gorączce dosyć złośliwej, ze wrzodkami, jako to zwyczajnie u dzieci. Siedzę przy nim kilka niedziel, już chłopak zaczyna mi otrzeźwiać, a tu przychodzą wieści jak pioruny, jedna po drugiej. Naprzód, że Tatarzy pokazali się za Lwowem; potem, że pan hetman ciągnie na nich; potem, że mój mąż ranion pod Martynowem; potem, że orda była pono i w tych stronach, gdzie pani matka mieszka. Czekam, pytam, rachuję momenta; żadnego posłańca z listem, jeno wieści coraz okropniejsze. Już nie mogłam wytrzymać, jadę. Nasamprzód przyjeżdżam do pani matki. O Boże, co znajduję? Dwór zrabowan, wsie spalone, ludzie zabrane w jasyr. Powoli złażą się niedobitki, mówią mi, że panią matkę… okropność powiedzieć… zabili! Najokrutniej zamordowali! A Marysię razem z chłopskimi dziećmi na wozach uprowadzili precz. Jakem stała i słuchała, tak już w oną godzinę zaczęło mi nogi odejmować. A tu znów ludzie mówią, że hetman odbił cały jasyr, że dzieci kupami odstawia do Lwowa, że tam na rynku są, że rodzice je poznawają, że tam dzieją się istne cuda…
— Działy się, działy cuda — podchwycił pan Kazimierz. — I jam tam był, i mnie tam swoi poznali…
— Ach, czemuż ja nieszczęsna wcześniej tam nie byłam? Ale to tak daleko z Dobrowoli! A i nie zaraz ja stąd wyjachałam, bo wieści latały sprzeczliwe, a potem szukałam pani matki, tak że kiedy przypędziłam do Lwowa, to na rynku już nie było ani jednego dziecka. Wszystkie porozbierali ludzie, porozwozili Bóg wie gdzie. Chodziłam, szukałam, czego to matka nie wyrabia? Kto jeno wziął wonczas jaką sierotkę, to musiał mi ją pokazać. Wpadałam do ludzi jak wariatka, wszędzie się pytam: „Nie widzieli wy takiej gładziuchnej dzieciny z niebieskimi oczkami, ze złotymi włoskami, w niebieskiej sukienczynie ze złotą forbotką?” (Bo tak ją zawdy przybierałam). Gdzie tam! I nie, i nie! Sto i tysiąc dzieweczek przepatrzyłam, żadna nie moja Marysia! Na koniec i szukać już gdzie nie było, i nadzieje zaczęły wątleć. Wszyscy mi gadali, jako pewnie poganie głodem zamorzyli to nieboże abo i zarznęli w popłochu, bo najdywano w pogoni wielką moc zarzniętych, które oni woleli zakłuć niżeli żywcem porzucić. Takowy to diabelski naród. Ach, Panno Najświętsza! Tak tedy powoli przyszło wracać doma bez Marysi jako z najcięższego pogrzebu. Po drodze jeszcze raz niby coś dobrego błysnęło; w jednej chałupie pod lasem jest — powiedają ludzie — jakowaś dziewczynina odbita od pogan. Tedy wchodzę tam: czysta prawda. Była tam chłopka, biedna wdowa, co poszła sama zaraz na pobojowisko dla szukania własnych dzieci i znalazła je (szczęśliwa niewiasta!) i jeszcze z litości wzięła trzecie dziecko, straszliwie porąbane bez tatarskie szable. Patrzę: nie moje, nawet nijak do Marysi niepodobne. Wszelako żal mi się zrobiło tej sierotki na słomie, z raną jedną kole ramiączka, z drugą tu, na boku. Powiedziałam sobie tak: zmiłuj ty się nad tą dzieciną, to tam i nad twoją zmiłują się jakie dobre ludzie i Pan Bóg może zmiłuje się nad tobą, i kiedyś jeszcze Marysię ci wróci. Uczyniłam tedy na tę intencję takie votum, że tę sierotkę jak własną wychowam, wyuczę i wyposażę czy do klasztora, czy za męża. Potem wzięłam ją od onej wdowy, co sama ledwie mogła z dziećmi się wyżywić, i jachałam doma. To już choroba jęła mię piłować, aż po sam pas przepiłowała. Bo jeno pomyśl waszmość: matkę mi zakatowali, dziecko mi przepadło, mąż z okrutnych ran zamarł, jak tu mdłe ciało wytrzyma tyle biczów? A z tym wszystkim jeszcze było za co Panu Jezusowi dziękować; synaczek rósł pięknie, a z onej sierotki miałam siła pociechy, bo to i wykurowała mi się galantnie, i chowała się na łebską dziewczynę; a jak mię sparalitykowało, takem obaczyła dopiero, jaka w niej poćciwość: służy mi bez te wszystkie lata iście jak rodzona. Przylgłam też do niej całą duszą i Władek takoż przylgnął; nie dziwota, chowało to się razem, to i umiłowało się po gołębiemu. Co prawda, mogłam ci ja planować dla mojego jedynaka i znaczne jakie wiano, i wysokie parantele. Jenom sobie mówiła: niech będzie, jako Pan Bóg uplanuje. Nie zaraz ja też i dowierzałam onym pisklęcym sentymentom; ale Władek jeździł i raz, i dwa pod chorągiew i bił się, i świata kęs obieżał, a zawdy wracał wierny swojej sierotce i ona też na żadnego inszego ni patrzyć nie chciała. Tak tedy pobłogosławiłam i teraz, w tej minucie, ksiądz ich błogosławi, a ja mogę sobie powiedzieć, że moje votum ukończone: wychowałam, wychuchałam, za własnego syna wydałam, cóż ja już mogę więcej zrobić? Nieprawdaż, panie kawalerze?
— Prawda, imci pani dobrodziko, i mnie się wydawa, że jeśliby kiedyś Pan Bóg chciał panią dobrodzikę rekompensować, to chyba właśnie dziś, w ten dzień, co koronuje fortunnie jej traktat z Panem Bogiem uczyniony.
— I czy uwierzysz waszmość? — dodała starościna, wodząc oczami dziwnie rozmarzonymi. — Jest jeden symptomat osobliwy… tak po ludzku rzecz biorąc, to wszelka nadzieja wygląda na czyste głupstwo, boć piętnaście lat bez wieści, bez nijakiego śladu, w co tu jeszcze dufać? A jednakoż bez te wszystkie lata zawdym ja sobie myśliła: „Wszystko w mocy boskiej”. A już co dziś, to ciągle coś mi w piersiach gada: „Obaczysz, Pan Bóg cię wysłucha”.
— I wysłuchał!
Te dwa słowa rzucił pan Kazimierz, ale rzucił je nieśmiało, głosem przytłumionym, tak że starościna, nie dowierzając własnym uszom, zapytała:
— Co waszmość powiedasz? Nie rozumiem.
Wtedy pan Kazimierz wstał, ujął jej dłoń w swoje ręce i wymówił głosem już stanowczym:
— Powiedam, że Pan Bóg wysłuchał. Córka pani starościny żywa jest.
Zaledwie tych słów domówił, już ich pożałował. Stało się to, co z lękiem przewidywał. Twarz starościny zmartwiała, rysy jej przykro się wydłużyły, oczy stanęły kołem, usta otwarte do wykrzyku pozostały niemymi. Domownicy rzucili się ku niej, odpychając pana Kazimierza i fukając na niego:
— Coś waszmość nagadał? Coś narobił? Patrz! Jakoż to można bez preparacji takie nowiny ciskać?
A marszałek, tłukąc o ganek laską, mówił:
— Jeśli waszmość zwodzisz, toś popełnił kryminał. Oto od emocji znów atak przyszedł, jeszcze nam zamrze.
— Ależ — tłumaczył się pan Kazimierz — jam od początku nic nie robił, jeno ją preparował. Musiałem ci przecie raz tę rzecz wykrztusić. Ja nie kłamam, ja prawdę gadam, jak Boga kocham, prawdę!
— Prawdę? — powtórzyła starościna, która po kilku wzdrygnieniach zaczynała wracać do życia; twarz jej nabiegła ogniem, oczy zapałały. Wyciągnęła ręce do pana Kazimierza i wołała:
— Aniele Boży! Więc to prawda? Ona żyje? Tyś ją widział?
— Widziałem sto razy. To ona przysyła mię tu do swojej pani matki.
— Ale gdzież ona sama? Czyś ją przywiózł? Pokażże ją, na miłość boską, pokaż!
— A juści przywiozę ją… tylko teraz jeszcze nie można…
— Dlaczego? Gdzie ona?
— O! Daleko stąd, w Gdańsku.
— Co? Aż kole morza? Skądże ona się tam wzięła? Czy kto ze sług ją odratował?
— Nie, ona się tam chowała u pewnego człowieka… co nazywa się Schultz… Majster od bursztynów, człek bogaty…
— Co? Szwab? Luter? Jeszcze może i ją zlutrzyli?
— Nie, żona onego Schultza, niewiasta z naszych stron, była szczera katoliczka i po katolicku wychowała pannę Hedwigę…
— Co za Hedwigę?
— Ach nie… Chciałem powiedzieć: pannę Mariannę. Ona tam nazywa się Hedwiga, boć te ludzie, dostawszy niemowlę, nie mogły wiedzieć, jakowe jest jego prawdziwe imię.
Promieniejąca twarz starościny z nagła zamroczyła się zwątpieniem.
— Gadajże waszmość: kiedy one ludzie nie wiedziały, co to za dziecko, to jakimże sposobem teraz wiedzą? Dziecko przecie samo tego przypomnąć nie mogło, to rzecz niepodobna. Tedy gdzie dowód, że to Marysia? Moja, prawdziwa Marysia?
— Jest dowód, i to nie jeden. A nasamprzód dziecko miało szatki niebieskie ze złotą forbotką, samem je oglądał. Widzę ja, co waszmość pani chcesz powiedzieć, że to nie żadna racja, bo niejedną dzieweczkę mogły rodzice tak przybrać. Ale jest jenszy dowód, jasny jak słońce. Panienka miała na szyi szkaplirz…
— Ja nigdy jej nie kładłam żadnego szkaplirza.
— Ale kto jenszy włożył. W onym szkaplirzu było pisanie. Mam je tu ze sobą. Czytaj, dobrodziko.
To mówiąc, wydobył z zanadrza szkaplerz, wyjął z niego pożółkłą kartkę, rozwinął ją i podał starościnie.
Ta, ledwie rzuciła okiem, krzyknęła:
— Boże święty! Pisanie pani matki!…
Ręce jej się trzęsły, usta drgały, jednak przemogła wzruszenie i głosem przerywanym czytała następne wyrazy:
— „Ja, podkomorzyna Katarzyna Strusiowa, piszę to i we szkaplirzu świętym kładę na szyję mojej wnuczki Marysi dla okrutnej paniki od ordy, co już nasze somsiady plondruje i leda moment nas nawiedzi, a która, jako słyszę, już parę tysięców dziatek nabrała. Tedy, jeśliby mnie przyszło z wolej Boskiej zginąć od onych pogan, niechajże wiedzą, że to niemowlę, co samo świadkować za sobą nie może, ma za rodzice moją córkę Orszulę i jej męża, imci pana starostę Rocha Nałęcza, które mieszkają we Dobrowoli nad Wartą, i, jako ludzie znaczne, sowity okup za nią ochfiarują. A jeśliby nasi odbili dziecko, niechaj takoż wiedzą, komu ją trza oddać, i niech nie mieszkając oddadzą, za co Pan Bóg im będzie błogosławił i ja błogosławię, amen. Salwuj nas, Jezu Chryste i wszyscy Jego Święci”.
Nastąpiła chwila milczenia. Starościna siedziała z oczami utkwionymi w papier. Zdawało się, że znowu kamienieje.
— A co? — zagadnął pan Kazimierz. — Czy rzecz nie jasna jak słońce? Panna Hedwiga to Marysia, nikt jenszy.
Starościna zamiast odpowiedzi zaniosła się od gwałtownego płaczu, zaczęła całować to szkaplerz, to kartkę i wołała ze łkaniem:
— Co to za okropny był moment, kiedyś ty to pisała, o moja dobrodziko! Ostatni moment twego życia! Zaraz potem, co się to działo z tobą! Mordowana! Zamordowana!…
Potem podniosła oczy załzawione, obejrzała się po wszystkich i mówiła:
— No tak, ale co to za cudowna inspiracja podobną rzecz napisać! Żeby nie to, my by nigdy nic nie wiedzieli.
A gdy wszyscy przywtarzali:
— Dalibóg cudowna! To już sam Pan Bóg przede śmiercią reweluje zacnym personom, co i jak mają czynić.
Ona tymczasem zamyśliła się i po chwili rzekła, patrząc w pana Kazimierza wzrokiem badawczym i jakby rozżalonym:
— Aleć to dziwna dziewka z tej Marysi… Tyle czasów miała tę kartkę i nie dała nam nijakiego sygnału? Tyle czasów my się nacierpieli!
— Och! Pani starościno! — zawołał pan Kazimierz. — Ona nic nie winna. Ona miała szkaplirz, ale nie wiedziała, czy tam jakowa kartka siedzi. Kto by to mógł zgadnąć? Dopiero niedawniuchno trafił się osobliwy casus, że szkaplirz jej rozerwano, i wonczas dopiero sekret wyszedł na wierzch.
— Ale czemuż ona sama nie zjachała do mnie? Czy chora, czy co?
Pan Kazimierz, zakłopotany, przez chwilę się wahał.
— Mościa dobrodziko, długo by to gadać… Chora nie. Owszem, zdrowiuchna, gładka jak trzy aniołki, a dobra jak sześć i słodka, i figielna, tandem rajski przysmak… Ale to właśnie sęk, że przysmak, bo i ten łakomiec Schultz to widzi i jak teraz owdowiał, tak ją chce za żonę…
— Co? On? Ten Szwab z procederem?
— On, on. Toteż jakem na to patrzał, to mię taka cholera wzięła, że mu pannę wykradłem z domu precz.
Pani starościna zmieszała się. Rumieńce wyskoczyły na jej wyschłe policzki.
— Panno Najświętsza! — wybąkała. — I ona dała się wykraść? Czy ona ma dla waszmości… jakowyś… godziwy afekt?
— Pani starościno! Niezasłużon, jeno szczęśliw bierze. Nie wiem, za co Pan Bóg mię faworyzuje, wżdy to rzecz pewna, że nakłonił do mnie serduszko tej anielskiej panny, a jam ją upodobał nad życie i nad duszę własną. Ale cóż? Jachali my już w najlepsze do pewnego klasztora, gdzie nas ksiądz miał połączyć sakramentem, kiedy ten szelma Niemiec dognał mię ze swymi brygantami. Nec Hercules contra plures. Jak nasiedli na mnie całą kupą, tak mię i przestrzelili durch, żem już za nieboszczyka był mian, a panienkę porwali precz do miasta i znowu trzeba nam ją odbić.
— Jezus Maria! Ależ to okropne rzeczy waszmość mi powiedasz. A jak on ją tam zmusi do małżeństwa?
— Liczę ja na verbum panny starościanki. Uczyniła mi ona solenne obiecanie, i to pod gwarancją księdza, że będzie czekała święcie, aż powrócę. Trza też wiedzieć, że jest przy niej pewna dobra niewiasta, co nie da jej krzywdy zrobić. Wszelako zawdy trza nam spieszyć, bo nie wiadomo, co Niemiec tam w swoim łbie wykoncypuje.
— Ach, Boże! — mówiła starościna, czyniąc próżne wysiłki dla powstania z krzesła. — Żebym ja się jeno mogła ruszyć, tobym tam zaraz leciała, zaraz! Gadaj, kawalerze, może by wy mnie jakoś zawieźli?
— Ej, nie! To by nas haniebnie zmarudziło, a ja powiedam, trza się spieszyć…
— No to Władek pojedzie. We dwóch pojedziecie. Ale jak ja się was doczekam? Ja bez ten czas chyba uschnę!
— Ojoj! Pani starościna jeszcze się nie obejrzy, a my już z panną Marianną tu powrócim.
— Na wesele! Na wasze wesele! — rzekła, przez łzy się uśmiechając i znowu ręce do niego wyciągnęła. — Synu mój! Niechże cię przytulę do serca. Ty, coś krew za nią przelewał, co mi ją salwujesz, ty, coś mi ją zwiastował!
Pan Kazimierz przykląkł i ściskając z uniesieniem jej kolana, szeptał:
— Matko mojej Jadwiśki! Matko nasza serdeczna!
A gdy całowała jego głowę, czuł, jak mu po włosach ciekły jej łzy gorące.
W tej chwili owa srebrna iskra na dzwonniczce zaczęła chwiać się w tę i tamtę stronę i brzmienie dzwonu tętniące, uroczyste, radosne, rozległo się w przedwieczornej ciszy.
Domownicy, którzy dotąd stali z rękami złożonymi jak do modlitwy, zapatrzeni w pana Kazimierza, zasłuchani w jego rozmowie, teraz podnieśli oczy.
— Oho! Już jadą! — wykrzyknął rękodajny.
— Ach, jakież ich tu szczęście czeka! — zawołała starościna, podnosząc twarz rozjaśnioną, a jej źrenice, jeszcze łzami zasute, zwróciły się ku lipowej ulicy.
Pan Kazimierz wstał i także w tamtę stronę skierował spojrzenie.
Pod kościołem istotnie wszystko się kłębiło. Wkrótce też do brzmienia dzwonu domieszały się i jakieś inne dźwięki, dziwnie piskliwe i przenikające. Tłum zafalował po dwóch stronach drogi, runęły tętenty, krzyki, chrzęsty i ukazał się weselny orszak.
Przodem szli grajkowie, draby tęgie i czerstwe, przebrane po janczarsku w zielone kaftany, wyszyte błyszczącą taśmą, i w ogromne, białe czapczyska o wiszących nad uchem worach.
Najpierwszy, sam jeden, stąpał dobosz, który na dwóch bębenkach, stufarbnych jak wielkanocne jaja, wykonywał krzyżową sztuką pałeczek niesłychane muzyczne figle.
Za nim, dwiema czwórkami, ośmiu innych; jedni dęli w trąby, drudzy w cienkie piszczałki; ten pobrzękiwał triangułem, tamten klaskał w miedziane talerzyki, ów trząchał prątkiem o stu dzwonkach — wszyscy na zabój wygrywali jakąś ogłuszającą turecką melopeję.
Za janczarami na wysokich kołach toczył się powóz najmodniejszy wówczas, prześliczny, zwany brożkiem. Był to rodzaj kosza złocistego; z narożników jego wystrzelały cztery złote słupki ukośnie ku górze rozchylone, a na słupkach spoczywał, równie złoty, misternie rzeźbiony baldachim. Całą tę budowę, kołyszącą się na pasach jakby łódka, ciągnęło sześć koni cugowych, skarogniadych, zdobnych w pióropusze. Woźnica siedzący na przodzie brożka miał ubranie przepołowione we dwie barwy: krwistą i błękitną (kolory wiary i stałości), na piersiach i plecach strumienie złotych łańcuszków, przepięte od ramienia do ramienia i rzęsiście dzwoniące, a na czapce forgę ze wstęg czerwono-żółtych, które w pędzie chwiały się za nim jak płomień pochodni. Tak alegorycznie przystrojony woźnica ten wyobrażał Hymen. Przed nim na jednym z lejcowych koni siedział foryś, wdzięczne pacholę w różowej katance, z łuczkiem i kołczanem u pleców, do których przypięto mu husarskie skrzydła; ten miał przedstawiać lecącego przed Hymenem amorka.
Tak pięknie wiezieni, w głębi brożka pod baldachimem siedzieli państwo młodzi, para nadobna i, wedle słów starościny, „miłująca się po gołębiemu”, chociaż (jak to najczęściej bywa) z samych przeciwieństw dobrana.
Oblubieniec w krótkim złotolitym żupanie, z lamparcią deliurką wiszącą na barkach, z czaplą kitą i sobolową opuszką u kołpaka, z cudną damascenką u boku, miał oczy niebieskie jak turkusy, różowe, uśmiechnięte usta, nad którymi wywijał się złoty wąsik, i tak w ruchach, jak w obliczu jakąś uprzejmą pogodę, której twarde, obozowe życie jeszcze nie zdołało przymroczyć.
Oblubienica za to miała piękność po trosze cygańską, tę piękność chmurną i namiętną, co to i odpycha, i przyciąga. Pod strzechą włosów, czarnych aż do granatowego połysku, pod brwiami jakby węglem nakreślonymi tkwiły oczy szeroko rozwarte, zwykle nieme i tylko jakby zadziwione; ale przy każdym wzruszeniu krzyżowały się w nich błyskawice. Lica śniade rzadko kwitły rumieńcem; tylko wieczna czerwoność ust nieco grubych odkrawała się od nich jaskrawo, jakby rozcięty granat.
A ta burzliwość wejrzenia, ta ciemność włosa i cery odbijały dzisiaj tym silniej, że według obyczaju polskiego panna młoda od stóp do głów była w bieli.
Suknię miała ze srebrnej lamy przepinaną mnóstwem pontałów, czyli węzłów perłowych; u szyi kołnierz z mięsistych weneckich koronek i takież velum aż do ziemi; na welonie kręcił się złoty łubek opleciony w mirt i rozmaryn.
Tuż za brożkiem jechał inny wózek, otwarty i długi jakby wasąg, już nie złoty, ale wzorzysto malowany, pełen świergotu i chichotu, istny kosz kwiecia, bo tam na ławeczkach, rzęd za rzędem, usadowione były druhny w jasnobarwnych jubkach i letniczkach, z pękami kwiatów u głowy i piersi, z ciekawymi oczami, które strzelały to ku pannie młodej, to ku drużbom.
Drużbowie harcowali konno po dwóch stronach brożka i panieńskiego kosza, wszyscy tacy śliczni a strojni, że aż się w oczach ćmiło; to rzucili piękne słówko której z druhen, to w mądrych zwrotach toczyli rumelijskimi wierzchowcami, na których srebrne siatki, kule i napierśniki pochrzęstywały szkliście; czasem na wiwat z guldynek dawali ognia.
Za wózkiem panieńskim toczyły się jeszcze kolebki o półokrągłych budach i rydwany o podwiniętych oponach, spoza których można było dojrzeć migocące od brylantów i szmaragdów szpinki, krzyże, alszbanty, przy tym fale złotych i srebrnych forbotów, przy tym tęgie brokadie i miękkie dywtyki, bo tam długim szeregiem jechały starsze i młodsze niewiasty, a z nimi najpoważniejsze męskie głowy: pan wojewoda, bliski krewny starościny, dwóch kasztelanów, podkomorzy, miejscowy proboszcz i różni inni duchowni sproszeni na tę uroczystość. Wkoło kolasek jechało jeszcze konno mnóstwo mężczyzn, za nimi tłum widzów zwijał się powoli z dwóch brzegów gościńca i coraz to nowe ogniwa dowiązywał do weselnego łańcucha.
Kiedy cały ten orszak pod promieniami zachodzącego słońca zaczął migotać i płynąć, i szumieć, panu Kazimierzowi, stojącemu na ganku, wydało się, że stoi na pomoście „Łabędzia” i widzi lecący ku sobie roziskrzony wał morski. Jedną ręką przysłonił oczy, drugą rękę podniósł i wykrzyknął:
— A to mi wesele! Jeszcze lepsze niż tamte gdańskie. To mi po rycersku, po naszemu!
Już też okrzyki dopłynęły do bramy.
Janczarowie rozstąpili się, stanęli przy dwóch wjazdowych słupach i brożek pierwszy wleciał na dziedziniec, a Hymen i Amor tak dzielnie pokierowali końmi, że choć w pełnym pędzie okrążyły trawnik, przecież przed gankiem stanęły jak wryte.
Pan młody wyskoczył na stopnie (które nie były otwierane, ale wisiały nieruchomie jak trzy pudła, kobierczykiem obite), chwycił pannę młodą pod ręce, wionął nią w powietrzu jak obłokiem i postawił na czerwonym suknie, po którym oboje wbiegli i upadli do nóg starościny.
Rękodajny co żywo podał tacę, ale matka, zapomniawszy o wszystkim, odepchnęła tę zawadę i, obejmując głowy nowożeńców, urywanym głosem wołała:
— Dzieci moje! Bóg wielki! Bóg dobry! Marysia się znalazła!… Krysiu moja, to za ciebie mi ją Pan Bóg oddaje! Władku, masz siostrę! Nasza Marysia żyje!…
Na te słowa panna młoda wydała krzyk gwałtowny, obsunęła się jeszcze niżej, objęła nogi starościny i wołała:
— Czy może być? Żywa? O pani matko, jaka ty święta, kiedy Pan Bóg w takie konfidencje wchodzi z twoimi wotami! Ale gdzież ona, ta biedaczka?
— Gdzie Marysia? Dajcież ją sam! — wołał pan młody, oglądając się na wszystkie strony.
— Jeszcze jej tu nie masz, ale, da Bóg, będzie. Ten kawaler ją widział, powieda, że ją sprowadzi, patrzcie, oto imci Korycki, jej salwator, mój drugi syn, to będzie mąż Marysi.
Pan rotmistrz skoczył ku panu Kazimierzowi, objął go za szyję, całował w oba policzki raz i drugi, i trzeci, a wciąż wołał:
— Kochany! Setny chłopcze! Niechże cię! A toś cudotwórca! Święty Pański, czy co?
W tejże chwili panna młoda, wciąż na klęczkach, zwróciła się ku panu Kazimierzowi; nie spojrzała nawet, kto on taki, młody czy stary, pan czy parobek, tylko chwytała go za ręce, chciała je do ust ponieść i ze łkaniem wołała:
— Daj, daj, dobrodzieju! Niech ucałuję te ręce przezacne, co pani matce wróciły jej skarb!
Pan Kazimierz, zakłopotany, wyrywał ręce i prosił:
— Dajże pokój wacpani… A toć ja raczej winien całować te hatłasowe rąsie.
Na takie kawalerskie słowa klęcząca podniosła oczy, spostrzegła dopiero teraz, że ów „dobrodziej” to dorodny młodzieniec, zerwała się zmieszana i spłonęła.
Pan młody zawołał ze śmiechem:
— A to mi się skonfundowała moja panna!
I patrzył dobrotliwie to na nią, to na niego, potem nagle zamyślił się i szepnął starszemu drużbie, który stał tuż przy nim:
— Jaki ten kawaler podobny do kogoś… Widzisz waszmość? On i moja panna… A to istne dziwo…
— A prawda! — potwierdził drużba. — Podobniusieńcy, jakoby rodzeni. Osobliwsza rzecz, jakie to hazard wyprawia kombinacje!
Tymczasem kolebki jedne po drugich zajeżdżały, goście zapełniali schody, ganek, sień i coraz tłumniej cisnęli się do starościny dla składania jej weselnych powinszowań.
Wieść o znalezieniu się Marysi padła między to radosne zgromadzenie jakby raca siarczysta, po której wybuchnął cały fajerwerk okrzyków, uniesień i podwojonych powinszowań. Starościna przedstawiała wszystkim pana Kazimierza jako przeszłego i przyszłego zbawcę swojej córki, chciała wysławiać jego męstwo i poświęcenie, ale w tym niezmiernym ścisku i zgiełku nikt prawie nie mógł jej dosłyszeć. Tłoczono się więc znowu do pana Kazimierza, mężczyźni obsypywali go potężnymi uściskami, niewiasty wdzięcznymi spojrzeniami, a wszyscy oblegli tysiącem i tysiącem pytań.
Jednak rękodajny ciągle się pani domu napierał z chlebem i solą, a widząc, że na niego nie zważa, wsunął tacę tuż przed jej oczy i nachyliwszy się do jej ucha, mówił:
— Pani starościno! Mościa pani! Trza koniecznie to oddać, bo jak państwo młodzi tego nie wezmą, to będzie zły omen.
— Masz aspan rację — odparła na koniec. — Słuszną rację. Krysiu! Władek! Chodźcie tu, moje dzieci! Z onych emocji nie pilnowałam ja się obyczaju starego. Niechże się święci choć teraz. Weźcie te dary boże, aby dom wasz nigdy nie zaznał głodu i aby żywot cały był wam smakowity.
Państwo młodzi znów przyklękli przed matką dla odebrania jej darów i nowy okrzyk obecnych potwierdził wyrażone przez nią życzenie.
Jeden tylko pan Kazimierz milczał.
Na to imię „Krysia”, które kilka razy doleciało już jego uszu, myśl nowa, dziwna, przestrzelista zaświtała w jego pojęciu. Przez chwilę stal osłupiały, niesłyszący pochwał ani pytań, jakimi go wciąż oblegano, aż nagle rzucił się ku pannie młodej, chwycił ją gwałtownie za rękę i zapytał zdławionym głosem:
— Tak to więc na imię wacpani Krystyna?
— A jakże. Na chrzcie świętym dano mi Krystyna. Jedyna też to rzecz, co mi się ostała po moich biednych, zatraconych rodzicach. Ale pozwól waszmość…
To mówiąc, wstawała od nóg starościny i usiłowała wyciągnąć swoją rękę z rąk pana Kazimierza. Tymczasem ten, zamiast puścić, coraz mocniej ściskał i coraz natarczywiej pytał:
— Jeszcze… jeszcze… Ile wacpani lat miałaś, jak cię z domu wzięły pogany?
— Ach, Boże! Co to waszmość może obchodzić?
— Gadaj wacpani, ja chcę wiedzieć, ja muszę wiedzieć…
— Ano, coś tak trzy czy cztery… Wszak prawda, pani matko?
— Czysta prawda — potwierdziła starościna. — Wyglądała na czterolatkę i już wcale dobrze gadała.
— Na miłość boską! — wołał pan Kazimierz głosem coraz bardziej wzruszonym. — To właśnie jak nasza Krysia. Bo trza wiedzieć wacpaństwu, żem i ja w onym dziecinnym jasyrze utracił siostrę, co zwała się Krysia i miała kole czterech latek, i nigdy my jej nie mogli odszukać.
— Czy może to być? — odparła panna młoda, którą także wzruszenie zaczęło już ogarniać.
— Cztery lata — powtarzał Kazimierz. — Toć można już coś pamiętać. A waszmość, pani Krystyno, nic nie pomnisz? Jak cię zwali ci rodzice? To miejsce, gdzie siedzieli?
— A Boże mój! Żebym ci ja była wiedziała, toby mię pani starościna była zaraz do nich odwiezła. Ale mały dzieciak takowych rzeczy nie wie.
— I nic nie wspominasz sobie, nic?
— A juści, pomnę różne rzeczy, jeno takie, co się na nic nie zdadzą.
— A może się i zdadzą. Proszę jeno, powiedaj, bo ze mnie dusza chyba wyjdzie…
— Owóż tedy — mówiła panna młoda powoli, przesuwając ręką po czole — pomnę panią matkę, że była cieniuchna…
— Tak, tak, była subtelna i niewysoka.
— I niewysoka. I miała u pasa różańczyk, to ja się nim precz bawiłam.
— A miała, miała i ja pamiętam.
— A pan ociec, owszem, był duży i wąsy miał okrutne, aż ja ich się bojałam.
— Siwe, co?
— Ale gdzież znowu! Czarniusieńkie jak wiszące dwa pióra od kruka.
— No tak, prawda, wonczas one jeszcze były czarne. Tak, pan ociec i dziś ma wąsy długie, o! tyle. A wżdy to jeszcze nic nie znaczy. U nas co bogobojna białogłowa, to z różańcem, a co mąż rycerski, to wąsal.
— Czekaj no waszmość, a ja jeszcze coś o panu oćcu powiem… rzecz to ucieszna, chociaż ja takoż się tego bojałam. Oto jak był komu rad abo się komu dziwował, to zawdy mawiał: „A niechże cię Turek zje!”
— Jezu Maryja! Józefie święty! A toć to akurat przysłowie pana oćca, pana miecznika. A toć to wacpani chyba nasza Krysia, bo nie ma na świecie drugiego człeka z tym proverbium, ja przynajmniej na takiego drugiego jeszczem się nie natknął. Jezu Maryja! Co jeszcze wiesz? Jaki to tam u nas dom? Jaki sad?
— O! To mi się w głowie nie ostało. Wiem jeno, że za sadem, nad jakowąś wodą, była góra…
— Nie góra, jeno kopiec, stary graniczny kopiec…
— Może to kopiec, ale dla mnie małej to była cała góra. Jam się tam zawdy gramoliła, aby patrzeć, jak się tam bawili moi trzej braciszkowie.
— Trzej? Więc i ty miałaś trzech? A pamiętasz, jak się nazowali?
— O, to pamiętam. Stasio, Adaś i Kazio.
— Boże mój! Toć ja jestem ten Kazio! Krysiu! Tyś moja Krysia!… Już teraz ja bym przysiągł, żeś ty prawdziwa Krysia!
I porwał ją w objęcia, i w gwałtownych uściskach zapytywał jeszcze:
— A pamiętasz ty starą klucznicę Anusię?
— A jakoż! Tę z plastrem na oku?
— Tak, tak, właśnie. Ona wszystko wie!… A tę historię ze studnią pamiętasz?
— Ach, ze studnią! Abo ja to raz powiedałam pani starościnie, jak to Kaziowi biczyk wpadł do wody.
— A tak, tak, w sam raz biczyk.
— I kiedy chciał go złapać, przegibnął się przez cembrunek i już leci w dół, ale to taki był mądry, że złapał się liny od wiadra, a jak my, dzieci, zaczęły krzyczeć, tak się ludzie zlecieli i wyciągnęli go z wiadrem, aż pan ociec go po twarzy poklepał i powiedział: „A toś mi zuch, niech cię Turek zje!”
— Boże miłosierny! — krzyczał pan Kazimierz, chwytając się za głowę. — Słyszycie, wacpaństwo? A toż powieda rzeczy takie, o jakich nikt na świecie nie wie, jeno ja! To Krysia!
I znów oplatał ją uściskiem aż twardym od gwałtowności. Po chwili puścił i runął do nóg starościny.
— Święta nasza pani! Tyś nam ją zasalwowała! Niechże cię Bóg nagrodzi!
Starościna długo nie mogła odpowiedzieć, bo ze szczęścia znów zanosiła się od płaczu. Na koniec, kładąc rękę na głowie młodzieńca, rzekła:
— Już nagrodził mię, już nagrodził przez ciebie, mój złoty chłopcze! Wszak ci tyś mi zasalwował Marysię.
I znów lała te słodkie łzy, w których z wolna tonęły wszystkie jej dawne bóle. A i w błękitnych oczach pana młodego także coś przeświecało jakby szklące się krople. Krysia nie płakała. Nigdy ona do łez nie była skora, tylko w oczach jej głęboko robiły się łyskania i w piersiach podniesionych serce biło młotem.
Teraz ona chwyciła ręce Kazimierza i pytała z rodzajem struchlenia:
— Mówże! Rodzice żywe? Bracia żywe?
— Pan ociec żyw, dzięki Bogu. Pani matka… ach, Pan Bóg dawno ją wziął do swojej chwały. O, czemu też to nie dożyła? I Stasio, i Adaś też. Śpią oba na stepach, gdzie kości położyli w srogich potrzebach z poganinem. Zawsze gadali, jako idą pomścić się za Krysię. A tymczasem ona żywie! Ach, co to pan miecznik, pan ociec powie, jak obaczy?
— I gdzież on jest? Gdzie ociec?
— W Czarnorudce.
— Ach, Czarnorudka! Tak! Tak… to tak się nazowało… Ja przez te wszystkie lata szukałam onej nazwy, chodziła mi po głowie, a nie chciała wyjść… Czarnorudka! I ociec sam jeden tam siedzi?
— A sam. Nieraz mawiał: „Żeby jeno Krysia przy mnie była, tobym wszędy miał raj”. No i będzie miał raj.
Gdy tak zamieniali coraz cichsze zwierzenia przerywane tylko słowami starościny i rotmistrza, tymczasem reszta zgromadzenia coraz szerszym kołem odsuwała się od nich.
Początku tej rozmowy obecni słuchali z najwyższym natężeniem uwagi, przy poznaniu się brata z siostrą wybuchnęli krótkim stłumionym wykrzyknikiem, ale po tym jednym wykrzyku nastała ogólna cisza. Jeśli pierwsza wieść o znalezieniu się Marysi wznieciła radość głośną, czysto ludzką, to druga, przeciwnie, obudziła rodzaj świętej trwogi. Tyle na raz szczęścia to już chyba za wiele na ten świat ułomny! Wszystkim się wydało, że coś nadziemskiego przechodzi między nimi niewidzialnie, i zamilkli jak podczas przelotu anioła.
Czuł też każdy, ile obecność tłumów musi ciężyć tym szczęśliwym, co by chcieli wywnętrzyć się do woli. Nieznacznie więc ganek opustoszał; zaczęto się rozchodzić gromadkami, które krążąc to po domu, to po dziedzińcu, toczyły przyciszone rozmowy o dziwach Opatrzności boskiej!
Patrzący na to pan marszałek zafrasował się, przystąpił do pani domu i szepnął:
— Mościa pani starościno! A nie godziłożby się to już podać wieczerzy? Goście nam się jakoś rozłażą, pewnie i głodni…
— Czyń aspan, co chcesz, co sam żywnie chcesz. Ja już nic nie rozumiem… Ja od szczęśliwości tracę głowę.
— I ja tracę głowę — powtórzyła z niejaką goryczą Krysia. — Wciąż gadam i myślę o mojej personie, a jam nie powinna teraz myśleć o niczym, jeno o tej nieszczęsnej Marysi, co tam jeszcze kołacze się w onych jakowychś niebezpiecznościach… Co tu robić? Co tu robić? Trza ją na gwałt ratować.
— Już nad tym nie susz sobie łebka, moja panno — odparł z uśmiechem pan Władysław. — Już od tego my dwaj, imci pan Korycki i ja. Waszmość znasz najlepiej tamtejsze koniunktury, to mi powiesz, co trza czynić, aby tę rzecz przeprocesowaćcum honore et successu. Szkoda, żeś waszmość trafił na taki tumult w domu; ale niech no się tylko z weselem uładzę, zaraz na koń, i jazda!
— Tylko cóż moja panna powie na to, że ledwie ci dostała męża, już ten mąż drałła do morza?
Krysia odrzekła głosem nieco twardym:
— Żebyś waszmość nie był powiedział: „Jadę!”, tobym waszmości posłała moją kądziel, a sama bym pojachała między Niemce i wykradła moją przyszłą bratową, boć ona tu pierwsza niż ja.
— Oho-ho! To mi herodek! — zawołał, śmiejąc się pan młody. — Ale nie szkodzi nic. To właśnie żonka dla rotmistrza. Niech no mię kiedy usieką w potrzebie, to ty zaraz weźmiesz komendę nad moją rotą i poprowadzisz ją na Niemce abo i na pogany, co?
Tak mówiąc, objął ręką jej kibić i ukradkiem, poza welonem, chciał całować jej szkarłatne usta. Ale dzika dziewczyna broniła się ostro, mówiąc:
— Wstydź się waszmość… w oczach kompanii!
W tej chwili boczne drzwi sieni się rozwarły i z głębi domu zabrzmiała muzyka, już nie żadne pogańskie piszczki, ale uczciwa domorosła kapela z cudzoziemskim na czele kapelmistrzem (który nawet za Włocha się podawał, choć podobno był tylko Czechem).
Na to hasło goście zaczęli napływać do sieni, a stamtąd stu parami do sali.
Była to sala tak wielka, że cały dom z końca w koniec przerzynała. Od sztucznie struganych belek pułapu zwieszały się grube, mosiężne świeczniki, w których seciny świec woskowych płonęły, bo zmrok już dobrze zapadał; już i na dworze zapalono smolne beczki, których blask napływał purpurowymi wstęgami przez okna wycięte na przestrzał w obu końcach sali. Pod tym oświetleniem ściany niby ruszały się i mrugały od szeregu wąskich, wysokich portretów i równie wysokich kredensów, których półki były pełne kosztownych mis i roztruchanów. Środkiem sali ciągnął się stół wąski, zgięty w długą podkowę, także jarzący od sreber, pstry od pękatych bukietów i malowanych lalek z cukru.
Naprzeciw drzwi wejściowych roztwierał się zazwyczaj komin; teraz jednak, jako w porze letniej, był on zasunięty różnobarwną perską makatą, na której przypięte krzyżowały się proporce i pęki broni. Nad kominem, pod samym stropem, wisiał drewniany chórek; tam to kapela rzęsiście wygrywała weselnego marsza.
Przy jego dźwiękach zaczęto siadać do stołu. Pan Kazimierz, jako młody, wcisnął się skromnie na ubocze i chciał usiąść przy niższym końcu. Ale od szczytu podkowy, zajętego przez nowożeńców, starościnę i wysokie matadory, ozwały się głosy:
— Gdzie imci pan Korycki? Pani starościna prosi! Dawaj go sam.
I pan wojewoda, porwawszy Kazimierza za ramiona, posadził go między sobą a panią starościną, mówiąc:
— Siadaj waszmość kole majestatu, boś ty tu dzisiaj poseł największego z króli.
Początek wieczerzy przeszedł dość milcząco. Goście, jak mówiliśmy, byli nieswoi od wzruszeń, a przy tym i znużeni całodziennym szeregiem nabożeństw, powinszowań i oracji. W cichości więc, choć nie bez ochoty, wypróżniali półmiski. Jedna starościna nic a nic jeść nie mogła, tylko półgłosem zadawała Kazimierzowi coraz nowe pytania, dotyczące to Marysi, to Krysi, a nowożeńcy pochylali się nad stołem, ażeby dosłyszeć odpowiedzi, co im jednak niełatwo przychodziło dla muzyki rozgłośnie odbijającej się o ściany.
Powoli, gdy pierwszy głód został zaspokojony, wszystkie głowy zaczęły się zwracać ku szepcącym, a w końcu drugiego dania jedna ze starszych niewiast, siedząca niedaleko panny młodej, nie mogła już wytrzymać i zagadnęła:
— Mości panie Korycki! Jeżeli w historii waszmościnej nie ma jakich srogich misteriów i jeśli pani starościna da na to permisję, może by też i my coś posłyszeli? Radzi by my wiedzieć, z jakowych to nieprzezpieczności waszmość wywiodłeś tę panienkę i jakowymi merytami wysłużyłeś sobie jej przyjaźń.
Żądanie to zostało żywo poparte przez wszystkich obecnych, zwłaszcza przez kobiety, którym oczy aż świeciły się od ciekawości.
Pan Kazimierz zamienił ze starościną kilka cichych słówek, po czym odpowiedział:
— Uczciwać to historia, nie ma czego się wstydać, jeno bym ja wolał, aby ją kto jenszy recytował, bo to zawdy nieprzystojna własnym akcjom świadczyć.
— Nie zważaj, waszmość, jeno powiedaj! — okrzyknięto dokoła. — Dalej! A nic nie łykaj, czyń narrację ab ovo. Kiedy Pan Bóg cię tu przysłał akurat dziś, to widocznie chciał, aby my wszyscy cię słyszeli.
Dano znak muzyce, która wnet przycichła, i pan Kazimierz zaczął opowiadać swoje poznanie się z panem Schultzem i panną Hedwigą i wszystkie przygody wynikłe z owej znajomości. Z początku nieco się plątał, gdyż usiłował jak najmniej mówić o sobie, ale prędko spostrzegł, że to będzie rzeczą niemożliwą; jego udział w tych wypadkach był zanadto wielki, ażeby mógł być pominięty. Przestał się więc krępować i z żołnierską szczerością wypowiadał słuchaczom swoje oburzenia na majstrowe zaloty, swoją chęć wykradzenia ofiary i jej wstydliwy opór, potem jej uwięzienie na poddaszu i nadpowietrzne porwanie.
Przyrodzona fantazja, prawdziwość uczucia i żyjące świadectwo dawały tym obrazom tyle ruchu i gorącości, że cała sala zawisła na jego ustach. Mężczyźni przytakiwali mu wykrzyknikami:
— Tęgoś waszmość się spisał!
— Licho bierz Niemce i Ollendry!
— A to mi peregrynacjaper obłokam!
Panny zaś po kątach aż piszczały z radości, a w duchu zazdrościły tej pannie, co była dosyć szczęśliwa, aby przechodzić tak piękne nieszczęścia.
Cóż dopiero, kiedy opowiadacz jął malować bitwę na pustym polu, odbicie ofiary i swoją rzekomą śmierć. W całej sali zrobiło się cicho jak w kościele.
— Ilem ja czasu był umarły? Nie wiem — ciągnął mówca. — To jeno pomnę, że gdym przyszedł do się, gdym się obaczył w celi oćca Błażeja, myślałem, żem już w paradisium w klasztorze Pana Jezusa, gdzie święci posługują duszom wyszłym z konania, i dziękowałem Panu Bogu, że mię nie wsadził do miejsca pokuty, z czego zaprawdę ja, ciężki peccator, mogłem być kontent. Wszelako wyznam, żem był jeszcze kontentniejszy, kiedy mi powiedziano, żem żyw i jestem na tym samym świecie, po którym chodzi moja panna. Powiedziano mi takoż, jako i ona żywa i zdrowa i na mnie constante myśli czekać, tak żem od onych ekstazów mało drugi raz nie umierał. Dałem się tedy cierpliwie opatrować i wciąż niby spałem, jeno serce we mnie dyszało. Czasem też przychodziła służebna pani Korwiczkowej, tej, co to — jak mówiłem waszmościom — była naszą prowidencją. Ta mi gadała, jako panna Hedwiga… to jest panna Marianna, kłania się mnie i życzy zdrowia, i będzie onego Niemca zwodziła czekaniem aż do mego wyzdrowienia, a jak wyńdę z tej febris, to się dowiem o czymś takim, co nas wszystkich wyniesie na pinaculum wszelakich szczęśliwości. Jam tedy precz leżał, a dzień i noc medytował, co to takiego być może. Aż kiedy gorączka we mnie oziębła, ociec Damian, dominikanin, spowiednik panny… Marianny, a człek mądry jako drugi Paweł święty, okazał mi ten szkaplirz z pisaniem i powiedział, jako panna Hedwiga nie chce tego skarbu powierzyć nikomu jenszemu, jeno temu, komu powierzyć ma i swoją personę. Wtedy jużem nie mógł uleżeć i chocia perswadowali, chocia chcieli wiązać mię do łoża, jam uciekł im z klasztora, kazał się zanieść na szkutę, położyli mię tam flisaki w izdebce na słomie i wieźli w górę Wisły bez dni kilka. Potem też i tylem już otrzeźwiał, żem się pachołkowi kazał wsadzić na konia, dotarli my do Warty i choć to ja nigdy w tych stroniech nie bywał, wszelako, jakem zaczął od wsi do wsi zaglądać a dopytywać się, gdzie ona zaczarowana Dobrowola, takem i zajachał przed ganek imci pani starościny dobrodziki.
Na słuchaniu tej opowieści zeszła prawie cała wieczerza. Dania jedne po drugich mijały niepostrzeżenie z wielkim umartwieniem pana marszałka i piwnicznego, bo goście jedli najwytworniejsze przysmaki, a żadnego nie pochwalili, łykali najlepsze wina i miody, a nie pomyśleli o zdrowiach.
Gdy pan Kazimierz dojeżdżał z opowiadaniem do dworu dobrowolskiego, już wety były bliskie końca.
W tej chwili podano wielki puchar beznożny, zwany Kulasem, sadzony starymi monetami. Na jego widok dopiero pan wojewoda przypomniał sobie, co należy czynić przy weselnej uczcie. Ujął zatem czarę w obie ogromne ręce, wstał i ogromnym głosem przemówił:
— Dawno to już ludzie mogli dokumentnie observare, że najmilszy niebu taki hymen, gdzie się łączy pulchrum cum bellico.
Stąd propensja gładkich dziewek do rycerskich mężów. Stąd wdzięczna Cypryda uśmiecha się do srogiego Marsa, Stąd i dzisiejsza oblubienica, którą by my dla jej urody chętliwie zwali Pulcherią, ale którą dla chrześcijańskiej nabożności mianujemy Krystyną, ślubuje wiarę imci panu rotmistrzowi, na którego wojenne przewagi, mimo jego let wczesnych, nieraz my już z admiracją patrzali. A ile takowe stadła są na rękę niebu, to sama dziś Opatrzność pokazowa, kiedy jak ulał w dzień tego hymenu przysyła wieść mirakulozną i jawnym to czyni, jako Pan Bóg, co zawdy lubi krzyże, tak singulare pokrzyżował destynacje tych dwóch sióstr i dwóch braci, że z onego krzyża wyszło im zbawienie. Tandem święcim dubeltowy fest. Ciesz się więc dubeltowo, zacna rodzicielko, jako my się cieszymy wołający: Niech żyją państwo młodzi!
— Niech żyją! Vivant! Vivant! — odkrzyknięto zewsząd.
Kapelmistrz znudzony długą bezczynnością zerwał się wesoło, podniósł pałeczkę i muzykanci urżnęli fanfarę godową. Na to hasło tylko czekał z dawna przyczajony puszkarz i wnet pod oknami zaczęto bić z moździerzy.
Po zdrowiu państwa młodych pierwszy drużba wiodący rej między młodzieżą, krępy i czupurny pan Dederko, wstał z podniesionym pucharem.
— A teraz — wykrzyknął — zdrowie drugiej młodej pary, zacnego imci pana Koryckiego, Achilla tej cudownej awantury, i pięknej Marianny czy Hedwigi, a po prawdzie powiedziawszy, nowej Heleny, co jęczy uwięziona w gdańskiej Troi! Obyśmy jak najrychlej pili na ich weselu!
— Jak najrychlej! Jak najrychlej! — odkrzyknęli wszyscy i rzucili się ku pani starościnie z kielichami w rękach, z życzeniami na ustach. Kapelmistrz, widząc to poruszenie, dał znak na drugą fanfarę i wnet moździerze znów huknęły.
Pani starościna chciała dziękować słowem i uśmiechem, ale oczy jej łzami nabiegły. Kieliszek, ledwie tknięty, postawiła na powrót i zdławionym głosem odrzekła:
— Oby tylko ta nieboraczka doczekała onego uwolnienia! Oby tymczasem lutry nie zabrały jej w nowy jasyr!
— Nie turbujcie się, pani matko — rzekł pan młody, chyląc się do jej kolan i całując jej ręce. — Zaraz jutro ze słonkiem wyjedziem co tchu, co tchu, a nim się lutry opatrzą, już ona u twoich nóg będzie leżała.
Pani starościna uścisnęła głowę synowską, ale nic nie odrzekła.
Za to ledwie usiadł, panna młoda pochyliła się ku niemu i szepnęła mu jakieś tajemnicze słówko.
Usłyszawszy je, pan młody poczerwieniał, zwrócił na małżonkę oczy i odpowiedział głosem, którego wybuchów nie mógł od wzruszenia zupełnie przyciszyć:
— Jakoż to może być, moja panno? Ledwieś mi przysięgła przed ołtarzem, a już mię odpuszczasz od siebie?
Pani starościna, dosłyszawszy te wyrazy, nachyliła się ku młodej parze i spytała z uśmiechem:
— Co to, moje dzieci? Już kłótnia małżeńska? Dalibóg, zaczynacie wczas.
— Ależ, proszę pani matki — odparł żywo pan młody — jakoż to może być? Ona chce, abym jachał nie jutro, jeno zaraz, teraz, tej minuty.
— A tak! — powtórzyła stanowczo panna młoda. — Tej minuty, bo każda minuta czekania dla pani matki to sto lat boleści, każda minuta zwlekania dla naszej Marysi to może jej zguba. Nie grzechże to baraszkować w słodyczach afektu, kiedy tamta jęczy w niewoli? Abo to raz widziano, jako dla jednej uciesznej godziny przegrane były batalie, utracone miasta? Nie! Ja póty nie pozwolę sobie przypiąć małżeńskiego czepca, dopóka mój pan małżonek nie sprowadzi tu do nóg pani matce jej prawdziwej córki. Nie pozwolę! Nie! I nie!
Mówiąc to, Krysia mimo woli podniosła głos tętniący spiżowym brzmieniem i dopiero przy ostatnich wyrazach spostrzegła, że cały stół, zaciekawiony tą sprzeczką nowożeńców, zamilkł i przysłuchiwał się jej słowom. Zmieszana, pokraśniała i spuściła zawstydzone oczy.
Ale zamiast wstydu spotkał ją głośny tryumf.
— A to amazonka! — ozwało się kilka głosów.
— Rezolutka!
— I abnegatka! — ozwały się inne.
A starościna szepnęła ze wzruszeniem:
— Krysiu moja złota, pójdźże, niechże cię uścisnę… Zgadłaś moje ciche desiderium… Ach tak, ja bym chciała, aby oni już byli w drodze…
I nadbiegającą Krysię całowała po jej białym velum.
Tymczasem pan wojewoda wołał:
— Mości panie rotmistrzu, nie ma rady! Z takową Rzymianką nie przelewki. Musisz waszmość jachać i zasługować sobie dopiero na koronę szczęścia.
Pan młody wstał i, stuknąwszy o stół pustym kielichem, odpowiedział:
— Teraz tedy, kiedy moja małżonka sama spuszcza mię ze złotej obroży, wolno mi wyznać, że i memu braterskiemu sercu niemniej pilno do wytropienia mojej panny siostry i do naganki na Niemców. Tedy jadę, i to tego momentu. Waszmość państwo dalej sobie zdrowi bankietujcie, ja siadam na koń i rżnę do Gdańska.
Wszyscy obecni przyklasnęli. Tylko pani starościna, położywszy dłoń na jego ręku, rzekła z niejakim wahaniem:
— Synku, dobry to ferwor, wszelako trzeba nam wiedzieć, czy imci panu Koryckiemu będzie wygodnie tak rychło mój dom opuszczać? Wszak ci on niedawno z konia zsiadł. A co gorzej, niedawno z łoża wstał. Wszak ci on kulą był połupan i jeszcze wygląda jak mizerak. Może by chciał tę jedną noc się wywczasować?
Tak nalegała słowami, ale oczy jej, wlepione błagalnie w pana Kazimierza, mówiły co innego. Pan Kazimierz nie potrzebował podniety jej błagań. Zerwał się i krzyknął:
— Ja wywczasować? A toć ja pono i tak oka nie zmrużę, dopóka nie zliberujem panny starościanki. A żebym był i na dwie połówki przełupan, tobym się kazał zszyć różową nicią i siadł nie mieszkając na koń, jak to natychmiast uczynię.
Tu pan Dederko podniósł kielich i zawołał:
— Oto mi godne kawalery! Takich lubię! Zdrowie dwóch zacnych przyszłych szwagrów!
A gdy fanfara przecięła mu dalsze słowa, odwrócił się gniewnie.
— Cicho, muzykusy! Jeszczem nie skończył. Owóż tedy, powiedam, zwyczajna msza jest piękna, ale z asystą piękniejsza. Godziż się i tę nabożną akcję odbywać bez asystencji? Wiem ci ja wprawdzie, że takie dwa Hektory gotowe są zmóc i całą armię, diabłów heretyckich, wszelako sukurs nigdy nie zawadzi. Ja tedy zapisowam się pod chorągiew oprymowanej niewinności i takoż z waszmościami jadę. Kto więcej chce jachać? — zapytał, oglądając się po zgromadzeniu.
— I mnie proszę zapisać! — zawołał jeden z obecnych.
— I mnie!
— I mnie!
— I nas!
Po zliczeniu głosów okazało się, iż jest siedmiu ochotników. Byli to wszystko ludzie młodzi, niezwiązani żadnym rodzinnym obowiązkiem, wszyscy dorodni, chciwi rzeczy niezwykłych, a zwłaszcza miłosnych; toteż i ta wyprawa pociągnęła ich swoją rycerską cechą.
Wszyscy jak stali, razem ze swymi dwoma przywódcami, przypadli do kolan pani starościny, prosząc o błogosławieństwo na drogę. Ta ich w kolej polecała Panu Bogu i dziękowała za współczucie okazane jej dziecięciu.
Na ten widok całe towarzystwo zamilkło z namaszczeniem, a potem ruszyło się od stołu, aby odjeżdżających żegnać i przeprowadzać.
Nim jednak opuszczono salę, jeden z ochotników zawołał:
— Mości panowie! Wracajcież! Uczyńcie jeszcze koło i złóżmy consilium bellicum, co robić i jak robić. Bo kampania bez planu diabła warta.
— Za pozwoleniem — odparł pan młody. — To już ostawmy imci panu Koryckiemu. Wszystko, co ten zacny kawaler uczynił dla mojej panny siostry, daje mu prawo do buławy. Niechże więc on obmyśli nam cały plan kampanii, a ja pierwszy idę pod rozkazy naszego hetmana.
— Panowie bracia, zmiłujcie się! — krzyknął pan Dederko. — Po co tu plany? Po co tu consilia? Zrobim zajazd na dom onego majstra, jemu łeb ukręcim, czeladników powywieszamy, panną starościankę na koń i skończona kampania.
— O! Co tak, to nie! — przerwała żywo pani starościna. — Waszmoście chyba nie macie Boga w sercu? Jakoż to? Chcecie odbierać żywot człowiekowi, co Marysię uchronił od pogan? Boć tak czy owak, zawdyć on ją uchronił i na swoim sumpcie chował. Władku, słuchaj: róbcie rzecz politycznie. Co prawda, Szwab i luter, i srogi na nią ciemiężyciel, a wżdy jeśli można odbić Marysię bez rozlewu krwi, to będzie mi lżej na sumnieniu.
Tu ozwał się pan Kazimierz:
— Gdybym słuchał jeno głosów afektu i słusznej kolerii, trzymałbym z imci panem Dederką. Ale tu pono pani starościna przemówiła i jako pobożna niewiasta, i jako mądry statysta. Bo dom onego majstra, mości panowie, to nie dworek na wsi, co go można rozrzucić i spalić, i pojachać sobie het z wiktorią. Tam cała respublika gdańska przyjdzie majstrowi na odsiecz, a ten Gdańsk to bestia harda, co nieraz i królowi jegomości do oczu skakała. Tedy, kto tam chce wygrać, niech ma za sobą senat miejski. Póki ja, człek obcy, chciałem onemu tutorowi odebrać jego pupilkę, a słuszniej mówiąc, wiktymę, to te wszystkie łyczkowe senatory, a jego piwne koleżki, były za nim i głupie ich prawo było za nim. Ale jak imci pan Władysław Nałęcz stawi się in persona po swoję rodzonę, to będą musieli z jenszej beczki pociągnąć, żeby tam diabła zjedli, to z jenszej. Tylko niech pan starościc weźmie wszystkie potrzebne pargaminy, aby mógł dowieść jasno, jak na dłoni, że jest z niego prawdziwy pan starościc, i niechaj weźmie ów szkaplirz z pisaniem, aby dowiódł, że panna Hedwiga jest prawa starościanka. Pójdziem do burmistrzów i wszystko to zaświadczym, a wonczas już nie my, jeno sam urząd miejski weźmie pannę starościankę za rękę i solenniter odda ją familii.
— Wszystko to pięknie, ale jakoś pachnie mi jurystą — ofuknął się pan Dederko. — A jeśli też Niemiec uparciuch, nie bacząc na żadne pargaminy ani urzęda, powie: „Nie oddam panny” i zacznie się bronić kułakiem, to co?
— Ano, to wtedy może przyjść do szabelek, ja nie od tego, mości panie — odparł, zaciskając pięść, pan Kazimierz.
— Panno Najświętsza! Nie irytujcie Szwaba! — wołała starościna. — On gotów jeszcze na złość wam zabić tę niebogę…
— Nie, matuchno, nie damy jej zabić, weźmiem się do rzeczy politycznie — zapewnił pan rotmistrz i, raz jeszcze ucałowawszy ręce matki, sunął co żywo do skarbczyka dla wyszukania potrzebnych dokumentów.
Zaraz też mężczyźni rozbiegli się po domu, ci dla nawoływania służby, tamci dla zbierania podróżnych manatków. Niewiasty obsiadły starościnę i cieszyły ją wesołymi nadziejami. Tylko panny popłakiwały po kątach z żalu, że je ominie cała noc tańców i zabawy, a zwłaszcza owe oczepiny, przy których niejedna obiecywała sobie, że poszuka szczęśliwej wróżby i pierwsza skoczy do zydla opróżnionego przez Krysię.
Ale Krysia w tej chwili czym innym była zajęta. Skinęła na brata. Po krótkiej naradzie przeszli do alkierza, dobyli z kantorka inkaust, pióra, papier i pan Kazimierz machnął list do ojca. List był króciuchny i bezładny, ale ognisty jak dusza piszącego. Uwiadamiał on w nim tylko z uniesieniem o cudownym odnalezieniu Krysi, a następnie składał prośby tak od córki, jak od pani starościny, aby pan miecznik raczył zjechać do nich co najprędzej, bo Krysia nie może teraz odstąpić swojej chorej dobrodziejki, a chciałaby tej godziny paść do nóg ojcowskich. O sobie mało wspomniał, przepraszał tylko, że nie jedzie naprzeciw dobrodzieja, gdyż musi pędem wracać do Gdańska, gdzie ma się rozstrzygnąć całe jego szczęście.
Ze swoim grubym i zamaszystym pismem pan Kazimierz prędko doleciał do końca drugiej stronicy. Wtedy Krysia, czytająca przez jego ramię, ozwała się:
— Dosyć, dosyć, panie bracie. Ostawcież i dla mnie kęsek miejsca, niechże i ja wypiszę moje submisje i nowe molestacje o rychłe, da Bóg, zjachanie do nas. Ach, jak pomyślę, że mam obaczyć oćca rodzonego, to aż mi w piersiach coś kołacze! Jeszcze waszmość wypisz na wierzchu, i to długo, i szeroko, gdzie jest owa Czarnorudka. A jak oświtnie, zaraz całe to pisanie oddam panu rękodajnemu. On z panią starościną bywał ongi w tamtych stroniech, a przy tym z niego taki mądral, że co chce i kogo chce, choćby pod ziemią, wynajdzie. Skończone, dobrze? No, teraz jeszcze raz się uściskajmy, a potem na łeb na szyję lećcie po tę biedną Marysię. Już ja dosyć długo zabierałam w tym domu jej miejsce, niechże i ona dostanie swój talerz łakoci.
Już też na gwałt przywoływano pana Kazimierza. Wyrwał się z objęć siostry, skoczył do czeladni.
— Maciek! Siodłać konie! Jadę do Gdańska i ty siadaj co duchu!
Maciek, zajadający właśnie doskonałe naleśniki z powidłami, usta miał pełne słodyczy, serce zaś pełne tej nadziei, że całą noc weselną przepije, a cały dzień następny prześpi rozkosznie w dostatnim starościńskim domu.
Na wieść tak niespodzianą mało się nie zadławił przysmakiem i z najwyższym podziwem wybełkotał przeciągle:
— Ju-u-u-z?
— A już, już. I ty, Maćku, już nie będziesz beczał, jeno zawdy będziesz się śmiał, bo czy wiesz, co ci powiem? Nasza Krysia się znalazła i familia panny Hedwigi się znalazła, i wszystko się fortuni, a wszystko to przez ciebie, Maćku, przez to, żeś onej liny nie wyhisował. Niech cię Pan Bóg błogosławi za twoje mazgajstwo.
Maciek chwilę pomilczał, poskrobał się w głowę, na koniec zrozumiał i rymnął do nóg pańskich. Wszakże nadzieja pana Kazimierza została omyloną, nie roześmiał się bowiem, ale znów zaczął płakać, gdzie tam płakać? Ryczał z radości.
Potem wyleciał jak szalony i po chwili wyprowadzał na dziedziniec osiodłanego bułanka.
Nie był tam pierwszym. Konie stały już okulbaczone, tylko jeszcze przytraczano do nich węzełki podróżne, zwłaszcza broń rozmaitą, w którą nasi rycerze chcieli się na wszelki wypadek dostatnio zaopatrzyć; wprawdzie sami jej nie przywieźli, bo na wesele zjechali tylko przy szablach, ale pan rotmistrz dostarczył jej suto. Każdy, co chciał, wybierał, i pachołkowi swojemu oddawał. Potem panowie, jak stali w swoich świetnych strojach, dosiedli rumaków i gdy pan Kazimierz wybiegł, już pito strzemiennego.
Wszystko wyglądało godowo.
Dziedziniec był zatłoczony wieśniakami, którzy porzucili tańce i wieczerzę, aby się przyjrzeć niespodzianemu odjazdowi pana młodego. Ogrodzenie, brama, droga do kościoła — wszystko płonęło od beczek i kagańców. Kapela wyszła na ganek. Wyjechała tam i starościna, za nią wysypał się cały orszak weselny z białą Krysią w pośrodku.
Pan rotmistrz wyszedł ostatni, lecz zanim nogę włożył w strzemię, wrócił się raz jeszcze na schody, porwał żonę w objęcia i głośno ją wycałowawszy, zawołał:
— Nie zapomnijże mnie, moja panno!
Krysia nie broniła się tym razem, oddała mężowi uściśnienie i odparła śmiało:
— Będę na pana mego czekała w strapieniu, jakoby wdowa, i da Bóg, rychło go pozdrowię w radości, jako wierna sługa.
Wielkie okrzyki potwierdziły to małżeńskie pożegnanie, kapela huknęła, dano jeszcze salwę z moździerzy i wśród tej wrzawy świątecznej ruszyło małe wojsko: przodem panowie, za nimi szereg hajduków, kozaczków i przeróżnych pachołków, niby obozowych ciurów.
Długo jeszcze wśród różowej łuny można było widzieć, jak z daleka czapkami się kłaniali. Z dziedzińca odpowiadano im chórem życzeń i wiewaniem chustek, ale gdy znikli na skręcie pod gajem, zrobiło się między gośćmi zamieszanie.
— Pani starościna omglała!
— Nie dziw, od emocji.
— Wody! Larendogry!
Podano różne flasze, a Krysia, na której ramieniu zwisła głowa zemdlonej, cuciła dobrodziejkę to kordiałem, to serdecznym słowem:
— Nie troskajcie się, pani matko! Patrzcie jeno, w jakiej oni jubilacji odjeżdżają. To szczęśliwy prognostyk. Dalibóg, szczęśliwy.
Starościna odemknęła powieki, spojrzała na Krysię.
— Kochane dziecko! — szepnęła. Potem, składając ręce, wpatrzyła się w gwiaździste niebo i wielkim głosem zawołała:
— Pani matko moja najmilsza! Za twoje rarytne cnoty, za twoją śmierć i palmę wyniesioną z pogańskich męk wyprośże to w niebie, ażeby twoje ostatnie życzenie na ziemi teraz w całości się spełniło!
— O! I znowu się gapią… I to nawet jakoweś mościpany. A wżdy i tych trza przepędzić.
Tak mruczał Kuba Grubasek, spostrzegłszy kupkę ludzi zgromadzonych przed Bursztynowym Domem. Byli to widocznie przyjezdni, jacyś panicze polscy, dorodni, pełni buty i pomimo przedpołudniowej pory odświętnie przystrojeni. Niebieskie i czerwone ich wyloty migały w powietrzu jakby proporczyki, bo rękami podniesionymi pokazywali sobie w górze okrągłe okienko i powtarzali z wykrzykami podziwu:
— Jakoż to? Onym oczkiem? Nie może być.
— A wszelako było.
— Istne mirabilium!
Grubasek, onieśmielony wspaniałością przechodniów, przystąpił pokornie i kłaniając się, mówił:
— Mości panowie! Śmiem upraszać… aby kużden szedł jako chce… jeno aby tu nie stoić…
— A to znów co za eksorbitancje? Co ty, Kuba, mnie myślisz rozkazować?
Słowa te wyrzeczone gromkim głosem wyszły z samego środka gromady i przed oczami Kuby ukazał się ani mniej, ani więcej, tylko sam burmistrz Freimuth.
— O Jezu! A skąd ja mógł wiedzieć, że i pan burgemeister tutaj? Wybacz, wasza dostojność, przepraszam uniżenie, aleć ja muszę tu ład czynić, bo pan Schultz okrutnie poryża na to, że mu przed oknyma zawdy kupa ludzi przystawa i wydziwia nad onym utrapionym okienkiem. Już mu — powieda — kamienica obrzydła. Owóż kazał mi politycznie one kupy rozpędzać. Ja tedy dziesięć razy na dobę tędy chadzam, a zawdy kogo zdybię i mam z tego sto nieprzyjemnościów, bo abo zdybani mię obiją, abo pan Schultz mię wygrzmoci. Rób, co chcesz, zawdy bieda.
— Nie boj-sa, Grubasek — odparł ze śmiechem burmistrz. — Już dziś ja sam się z panem Schultzem rozprawię.
Tu jeden ze stojących, piękny młodzieniec o błękitnych oczach i złocistym wąsie, zapytał:
— I wy, mój człeczku, sami widzieli, jak ona panienka tamtędy wyleciała?
— Ja sam nie widział, jenom od tej liny mało żywota nie postradał, a com widział, to jako pan Schultz tę panienkę z powrotem tu wnosił, to mglała a krzyczała, jakoby ta biedna wariatka, za to, co jej zabili onego kawalira, co my po nim tak okrutnie płakali.
— A! Płakali wy po nim?
— Och i jak! Boć to był takowy siarczysty kawalir, że do dziś, co jest w Gdańsku pannów, to wszystkie po nim łzy lejom.
— No, a z tamtą panienką co się potem działo?
— Tego ja nie wiem, bo już od onego dnia pan Schultz ją trzyma w karceresie, że jej ludzkie oko nie widziało.
— A to chyba ten jej kawaler gotów zmartwychwstać, aby ją z takowej opresji wydobyć.
— Adyć zmartwychwstanie on, jeno za późno, bo aż na Sądny Dzień.
— A może i wcześniej? Taki siarczysty kawaler gotów i w to utrafić.
— E! Co też to wasza dostojność gada? Chybaby go jakowy święty wskrzesił, a skąd tu wziąć świętego jeszcze w takowym mieście, gdzie tyle plugastwa heretyckiego?
Kuba mówił to najspokojniej, ale nagle… oczy jego w słup stanęły, usta pozostały otwarte i głęboki wykrzyk z nich się wydarł. W tej chwili bowiem złotowłosy młodzieniec na bok nieco ustąpił i poza nim ukazała się postać imci pana Kazimierza Koryckiego.
Grubasek uległ tak wielkiemu wzruszeniu, że chwyciwszy za poręcz jednego z bliskich ganków, przysiadł na kamiennej kuli cały drżący, jakby zimnica nim trzęsła.
— A widzisz?! — zawołał jeden ze stojących, kiwając mu palcem przed oczami. — Widzisz, jakowy to afekt u tego kawalera, kiedy nawet spod ziemi wrócił, ażeby salwować swoją pannę.
— A juści — szepnął Grubasek. — Dyć on! Jak Boga kocham, zmartwychwstały! I nawet nie znać, jako w ziemi leżał. Jeno kruszynę przybledniejszy.
Podczas gdy Kuba dziwił się, jakim sposobem ten zabity wyszedł z trumny taki zdrów i strojny, młodzi ludzie, wziąwszy między siebie nieboszczyka, z wielkimi śmiechami przeszli na drugą stronę ulicy, wstąpili na ganek Bursztynowego Domu i już jeden z nich bił kołatką, a jeszcze pan burmistrz powtarzał błękitnookiemu:
— Jeno suplikuję, abyś waszmość mitygował rankory, bo ja bym rad wszystko spacyfikować. Nasz Herr Schultz nie taki bies, jak go malują. Polityką z nim wszystko nadrobi.
— Ano, obaczym, co dziad powie. I ja by rad pacifice zakończyć, jeno wżdy niech nam się Niemiec okoniem nie stawi, bo juści krew nie woda.
W tej chwili Mina, odsunąwszy rygiel, wychyliła swoją twarz wiecznie spłoszoną. Ale widok pana Freimutha ją rozjaśnił.
— O Jezu! Pan burgemeister! Jakoż my to dawno gościa tak wielkiego nie widali! A toż Meister będzie kontenty!
— A gdzie Meister?
— Jak zawdy, na pierwszym trepie, dłubie wedle swoich kamyczków.
Ale w tej chwili, spostrzegłszy gromadę mężów tłoczącą się do progu, spojrzała z trwogą na burmistrza.
— A to co za herry? Czy wedle bursztynów?
— Puszczajcie ich, matko, śmiało, to piękna kompania, której spieszy się do pana rajcy.
Mówiąc tak, burmistrz szedł ku schodom, ale nagle stanął w pół sieni zdumiony zaszłymi w niej zmianami.
Ze ścian zwieszały się na wpół poprzyczepiane kobierce i zapony, które uwijający się po drabinach robotnicy rozmierzali i przybijali. Wszędzie leżało pełno pak, zawiniątek, a zwłaszcza grubych wieńców z gałęzi sosnowych i modrzewiowych, niektóre już były rozpięte na zaponach; inne wplatano w poręcze schodów, tak że woń choiny wszędzie się rozchodziła.
— Co to za preparacje? — spytał burmistrz.
— Ano co? Na jutrzejsze wesele. Dziś jeno zieleń wieszamy, ale jutro to będzie i kwiatów huk.
— Jakie wesele?
Na to zapytanie Mina się zatroskała.
— Jakoż to wasza dostojność nie wie? A ja myślałam, że to właśnie z onej racji pan burgemeister nawiedza naszego pana młodego.
— Jakowyż to pan młody?
— A jakowyż ma być? Wszak ci to nasz pan Meister się żeni.
Na te słowa między zgromadzonymi powstały groźne szmery, szczękanie szablami, przy czym krzyżowało się mnóstwo pytań:
— Co? Co? Jutro? Żeni się? Schultz? I z kim? Czy z nią?
— Ano pewnie z frajleiną Hedwich.
— Z nią? Sam ci to gadał?
— Nie, proszę waszmościów — mówiła, jąkając się, przestraszona kobieta. — Pan Meister nie mówił z kim, jeno mi powiedział temu onegdaj: „Słuchaj, Mina, pojutrze się żenię, przyjdą tu robotniki, co ustroją dom, zamów jeszcze dwie Mädchen do kuchni, bo musi być wielki lustyk”. Z kimże by jenszym się miał żenić? Chyba że ja nie wiem… Aleć Meister już dawno upatrzył sobie naszą frajlein.
— A panna Hedwiga co na to mówi? — zapytał złotowąsy młodzieniec. — Czy chce takiego starego dziada? Czy już nie płacze po tamtym kawalerze, co to ją wykradał?
— Płacze ci ona i precz się zarzeka: „Nie!” i „Nie!” Aleć to jeno dziecinne gadanie, boć kiedy tamten nieżyw, to i co jej po nim? I dlatego że jej kawalera zabili, to już ma na cały żywot ostać się bez męża? I jeszcze kiedy taki personat i bogacz jak nasz pan Meister chce jej uczynić ten onor? Namówim ją, namówim — a nie, to na rękach zaniesiem do kościoła.
— No, no, babo, nie pleć, jeno pokazuj drogę! — krzyknął błękitnooki, a obejrzawszy się na drugich, dodał:
— Jako widzę, w sam czas my tu zjachali. Żeby tak jutro, toby tu była tragedia.
Mina znów przestraszona brzękiem szabel i groźnymi spojrzeniami, nic już nie odpowiedziała, tylko biegła przodem po krętych schodach, gdzie nogi jej się plątały w niedoplecionych wieńcach. Stanąwszy na pierwszym piętrze, rozwarła drzwi, przez które kolejno zaczęli wchodzić nowo przybyli, najprzód burmistrz, potem błękitnooki, potem siedmiu młodzieńców, jeden od drugiego świetniejszy i dorodniejszy, na koniec… zjawił się gość ostatni, który dotąd trzymając się za drugim, pozostawał niewidzialnym dla Miny. Teraz na jego widok zmartwiała. Plecami przytłoczyła się do ściany, sama blada jak ściana, i szepnęła:
— Co to? Upiór? W biały dzień? Panie Jezusie, zmiłuj się nad nami!
Pan Kazimierz, posłyszawszy te słowa, tknięty młodzieńczą pustotą, zwrócił się nieco ku Minie, kłapnął zębami, jak zwykły czynić upiory, i z cicha jęknął niby mara.
Po czym wsunąwszy się do komnaty, stanął nie tylko za plecami drugich, ale i za wysterkającym piecem, tak że pan Meister nie mógł go wcale widzieć.
Za to nieszczęsna kobiecina widziała go ciągle i, nie spuszczając zeń przerażonych oczu, stała jak żona Lota, z głową pół obróconą, w słup zastygła.
Pan Johann Schultz siedział, jak zawsze, przy swoim robotnym stole, pomiędzy mnóstwem drobnych naczyń i misternych narzędzi. Ale na ten raz narzędzia leżały bezczynnie. Pan majster miał rozłożony przed sobą swój cudowny sztuciec i z rozlubowaniem właściwym człowiekowi, co jutro ma być „panem młodym”, wpatrywał się w zachwycający posążek Wenery.
Widok tylu wchodzących zdziwił go i zaniepokoił, a najwięcej go zdumiało przybycie burmistrza, który po zabiciu Kazimierza mocno się z panem Schultzem przemówił, wyrzucał mu narażenie Urzędu Gdańskiego na niełaskę królewską, przepowiadał mu zemstę całej Wodnej Armaty, łajał go za twarde obejście się z Hedwigą i od owej rozprawy już nogą nie postał w Bursztynowym Domu.
Teraz pan majster, widząc go w towarzystwie samych ludzi młodych i wojennych, pomyślał sobie:
„Oho! Jest owa wróżona zemsta. Cała Wodna Armata na kark mi się zwali. Zła sprawa, i to jeszcze w sam przeddzień hymenu”.
Nie pokazał jednak żadnego zmieszania, wstał powoli z patrycjuszowską wspaniałością i, rękę o stół oparłszy, czekał na wybuchnięcie burzy.
Tymczasem zamiast burzy czekało go zupełnie co innego.
Pan Freimuth, słodko uśmiechnięty, szedł ku niemu z otwartymi objęciami, jedną ręką dłoń jego ścisnął, a drugą klepał go po ramieniu i mówił:
— Kochany rajcusiu! Stary amikusie! Przynoszę ci złote nowiny! Ale to szczerozłote!
— Co takiego? — pytał jeszcze nierozchmurzony majster.
Pan burmistrz, pokazując młodzieńca o błękitnych oczach, rzekł z niejaką dumą:
— A najprzód, oto jest imci pan starościc Władysław Nałęcz, rotmistrz chorągwi pancernej, brat panny Hedwigi.
— Co? Znowu brat? — zapytał pan Schultz z przekąsem.
— A tak, znowu brat. Ale na ten raz veritabilis, najweritabilszy. Dziś rano pan starościc razem z tymi oto swoimi świadkami stawił się u nas w Urzędzie i wylegitymował dokumentnie proweniencję panny Hedwigi.
— Aha! I gdzież ten dokument? — zapytał drwiąco majster.
— Oto jest — odparł pan Władysław, pokazując szkaplerz i wyjmując z niego zżółkłą kartkę. — To babki naszej pisanie, propria manu. I szkaplirz pani matka poznała, i szatki niebieskie ze złotymi forbotkami sama ona dla dziecięcia szyła. Tandem jest plenitudo argumentów.
Pan majster nagle spoważniał. Przeczytał kartkę raz i drugi, zamyślił się i mówił:
— A! To ciekawe. I bez tyle czasu my mieli ten papier i nic nie wiedzieli! Ale co bym ja chciał wiedzieć, to kiedy to Hedwiga ten szkaplirz otworzyła?
— To nie ona otworzyła, jeno wy, panie rajco, wy sami otworzyli.
— Ekskuzuj wasza miłość, ale ja się pytam na serio.
— A i ja gadam na serio. Było to w pewnej cyrkumstancji, której tu wolę nie cytować.
— Tak, tak — poparł ze śmiechem burmistrz. — Pomnij, panie Johann, kiedyś to oną panienkę gonił i komuś ją z rąk wydzierał, toś aż na niej porozrywał krezę, no, a razem z krezą i szkaplirz się rozerwał i tak jej sprowadziłeś to wielkie szczęście. Widno, że czy chcesz, czy nie chcesz, zawdy jesteś jej benefactorem.
— Tak jest — ozwał się uroczyście pan Władysław. — Z tej też racji nie usłyszysz waszeć ode mnie innych słów, oprócz gratulacji. Byłoby może niejedno do rekryminowania, byłoby… no… Bóg widzi, jakobym ja tu mógł niejeden kamień rzucić na waściną głowę, boć teraz już jam z prawa jest protektor mojej rodzonej, ale na tę pamiątkę, że waszeć ją salwował od pogan i w domu swoim żywił, wolę rekryminacje zagrzebać w silentium i jeno flores gratitudinis złożyć waszeci, tak od siebie, jak i od całej naszej familii, przednio zaś od naszej pani matki. Po czym śmiem się dopraszać tej łaski, abym na koniec mógł przywitać moją pannę siostrę.
— Wszystko to dobrze — odparł ciągle zamyślony majster — jeno bym ja rad wiedział, jakowym to sposobem Hedwich zwąchała się z tą swoją nową familią? Gdzie znalazła takowego mądrego ambasadora, co wszystko to zweryfikował? Boć ona i na krok nie wyszła z domu, a przecie duchy niebieskie jej nie usługowały?
— A właśnie że duch jej usłużył — ozwał się jeden z młodzieńców. — Duch umarłego. On człek, coś go waszeć zabił, ten z boskiego wyroku stał się jej mścicielem.
Tu młodzieńcy rozsunęli się z brzękiem szabel i sam imci pan Kazimierz Korycki stanął przed panem rajcą.
Spojrzeli sobie oko w oko.
Nastała chwila ciężkiego milczenia.
Wszyscy przypatrywali się majstrowi z ciekawością, ale twarz pana Schultza nie okazała owego przestrachu ani przygnębienia, jakich się po nim spodziewano. Po chwili tylko szyderczo się uśmiechnął i rzekł:
— Aha! To on tak był zabit? No, teraz rozumiem…
Tu burmistrz położył mu obie ręce na ramionach i mówił z rodzajem rozczulenia:
— A co? To druga złota nowina, jaką ci przynoszę. Cieszże się, majsterku. Już krew zabitego nie będzie cię po rękach piekła. Już sumnienie po nocach nie będzie cię dezolowało.
— Ależ — odparł majster, wydzierając się dość szorstko z uścisku — mnie sumnienie w żaden manier nie dezolowało. Za co? Jam tego kawalera nigdy nie zabijał, jenom odbierał, co kradzione, aże się doigrał guza, to ja temu nie krzyw, sam go szukał. Ale waszeć, panie burgemeister, po coś mię to tak szpetnie oszukiwał, straszył kaźnią i pomstą, acz wiedziałeś, że to udanie?
— Ja? Wiedziałem? Jak mi Bóg miły, nie wiedziałem. I nikt nie wiedział. Księża go tam w Oliwie schowali, a oliwą precz smarowali, aż się wylizał. Ale to była siurpryza. Jam się dopiero dzisia przed godziną dowiedział i nie mogę nachwalić się Pana Boga, boć za taki mordunek, toby my wszyscy mogli dostać pokutę.
Na to pan majster odrzekł z jakimś dziwnym uśmiechem:
— Ano to i ja powiem: chwalić Boga, że kawaler się wylizał, i tym ci bardziej, że teraz już on mi nie zawadza.
Słowa te zadziwiły obecnych. Wszyscy po sobie spojrzeli pytająco. Pan Kazimierz zaś, hamując wzruszenie, co mu na twarz wybuchało krwawymi rumieńcami, odrzekł z widocznym wysileniem:
— Słusznej inwidii mógłbym ja popuścić cugle i byłoby to może dla mnie miłym, ale wolę brać model z pana starościca i zmilczeć moje rekryminacje, przynajmniej do czasu, aż obaczę, co waszeć zamyślasz dalej czynić.
Stojąca ciągle we drzwiach Mina złożyła ręce i szepnęła:
— On gada! W biały dzień!
Gdy pan majster nic nie odpowiedział Kazimierzowi, rotmistrz zapytał z niejaką już niecierpliwością:
— Śmiem upraszać po raz wtóry: pokaż mi waszeć moją pannę siostrę i pozwól, abym co żywo zawiózł ją do naszej pani matki, która tam usycha z tęskności.
Pan Schultz i teraz jeszcze nic nie odpowiedział. Stał nieruchomy ze zmarszczonymi brwiami, czasem usta nieco roztworzył, po czym znów je zaciskał coraz twardziej. Czy odbywała się w nim jaka walka? Czy tylko na złość tak przetrzymywał ciekawość słuchaczy? Trudno to było zgadnąć. Na koniec podniósł oczy, spojrzał po wszystkich drwiąco i mówił, cedząc słowa:
— A i owszem. Panna starościanka pojedzie do mutterki, jeno wprzódy upraszam waszmościów, abyście jutro wszyscy raczyli asystować na moim weselu.
Po tych słowach zrobił się w komnacie szmer złowróżebny. Pan Władysław chwycił za rękojeść szabli, przystąpił gwałtownie do rajcy i zapytał głosem, w którym drgało źle przytłumione oburzenie:
— Więc to prawda? Waszeć się żenisz? I z kim, jeśli wolno wiedzieć?
Pan majster wcale się nie zmieszał.
— Z kim? Zara się to pokaże. Ja moją przyszłą żonkę sam waszmościom zaprezentuję. Czy tu jest Mina? Co ty tam tak stoisz jak ten słup do podpierania drzwiów? Chodź no tu.
Mina, cała drżąca, weszła do komnaty i palcem wskazując na pana Kazimierza, zapytała półgłosem:
— Herr Meister, co to jest?
— Jak to: co? Czyż nie widzisz? To imci pan Korycki, stara znajomość.
— On? Wszak ci on był zabit? Czy to upiór?
Na te słowa, mimo poważnego nastroju, powstały w komnacie wielkie śmiechy. Sam pan majster uśmiechnął się i odrzekł:
— Nie upiór, jeno niedobitek. No, nie rozdziawiaj próżno gęby, jeno ruszaj duchem na drugi trep i proś, aby przyszły tu obiedwie: i Frau, i frajlein.
Mina znów osłupiała z podziwienia.
— Proszę majstra, tedy frajleinie już wolno wyjść z izby?
— Co tu gadać? Powiedz jej, że ja każę, aby tu przyszła. I Frau także.
Mina rozradowana pobiegła na górę.
Ale pomiędzy młodymi ludźmi coraz niespokojniejsze krążyły pytania:
— Co to będzie?
— Ej! Źle się skończy.
Po chwili jeden z nich, czupurny pan Dederko, przystąpił do majstra i zagaił:
— Panie… tego… Pomnij waszeć, że my wszyscy, jak nas tu widzisz, zjechali nie tylko dla dawania naszego testimonium panu starościcowi, ale i dla bronienia panny starościanki od wszelakiej krzywdy.
— Jakaż jej krzywda?
— Ha! Pono waszeć ją dusisz w karceresie?
— Pokażę ja waszmościom komnatę, gdzie ja pono duszę tę frajlein, i sami powiecie, czy wszelaka królowa nie chciałaby do śmierci siedzieć w takowym karceresie. To najpiękniejsza komnata z całej mojej kamienicy.
Wypowiedziawszy to z górnym uśmiechem, odwrócił się do stołu, z którego zaczął zbierać sztućcowe figurki.
Me jego spokój nie udzielał się zgromadzonym. W komnacie coraz mocniej wrzało.
— Ponoć to nie zawdy tak było…
— Siedziała ci ona i w ciupie pod dachem…
— O chlebie i wodzie…
Już się zaczynało trzaskanie szablami, już zaniepokojony burmistrz łamał sobie głowę nad nowym sposobem zażegnania burzy, gdy nagle sposób sam się znalazł.
W komnacie przycichło jakby makiem zasiał.
Wszystkie oczy zwróciły się ku drzwiom.
Na progu stały dwie kobiety, prześliczne jakby dwa kwiaty.
— Która to? Która? — pytano półgłosem.
— Czy ta różowa?
— Ale gdzież tam! To tamta ze złotą główką.
— A juści, bo też i do pana rotmistrza kubek w kubek podobna.
— A! Trza przyznać, jako stary umie dobierać gładkie buzie.
I Hedwiga musiała już wiedzieć przez Minę o przybyciu pana Kazimierza, bo żaden krzyk podziwu nie wydarł się z jej piersi. Tylko była niezmiernie blada i w pochodzie słaniała się na ramieniu pani Flory, która, przeciwnie, kwitła tryskającymi rumieńcami.
Kto wie nawet, czy jaka tajemna poczta nie powiadomiła już tych pań od rana o mających się zjawić gościach, obydwie bowiem były co się zowie świątecznie ubrane: jedna różowo, druga, jak zawsze, niebiesko; przy szyi obie miały przejrzyste krezy, we włosach bramki ze wstążek przepięte kwiatami; u jednej pęk róż gorących, u drugiej białe stokrotki,
Pan Schultz, nie patrząc wcale na Hedwigę, wziął panią Florę pod rękę i wyprowadził ją na środek pokoju, po czym uroczyście przemówił:
— Oto zacna dama, która przez mizerykordię nade mną sakryfikowała się na złe języki. Figurujcie sobie waszmoście, sprowadziła się do mego domu, niby dla strzeżenia frajleiny, a w rzeczy dla konsolowania mnie biednego, com już nie miał przy sobie żadnej życzliwej duszy. Owóż jam wonczas dopiero wyrozumiał, gdzie jest dla mnie prawdziwa szczęśliwość. Powiedam waszmościom, nie można przeżyć kilku niedziel obok tak szacownej białogłowy bez umiłowania jej przyjaźnią dozgonną i żeby teraz ofiarowano mi wszelkie niewiasty świata na wybranie, żebyś nawet, panie rotmistrzu, częstował mnie panną starościanką, ja bym powiedział: rekuzuję wszystkie, jeno proszę o śliczną rączkę przezacnej pani Flory Korwiczkowej.
Pani Flora za całą odpowiedź uśmiechnęła się czarownie i swoją pierścienistą rączkę podała panu rajcy, który ją ucałował płomieniście, a potem potoczył po zgromadzeniu tryumfującym wzrokiem.
Tryumf jego był istotnie wspaniały. Sam zrekuzował Hedwigę, a ta rekuza tak dobrze wszystkim wypadała na rękę, że obecni, zamiast okazania obrazy, rzucili się, owszem, ku niemu z głośnymi powinszowaniami.
Nikt się też nigdy nie dowiedział, czy pan Schultz istotnie już od kilku niedziel myślał o zaślubieniu pani Flory, czy dziś dopiero ukuł ten zamiar naprędce dla wydobycia się z ciężkiego położenia. Jedna może pani Flora wiedziała, co ma sądzić o tej sprawie, ale nikomu się ze swych myśli nie zwierzyła, bo przekonania mądrej wdowy, jak przystało bogini kwiatów, spoczywały zawsze sub rosa.
Teraz otoczona przez młodzieńców, zachwyconych jej powabnością, rozdawała wszystkim urocze uśmiechy, a pan Schultz tymczasem przyprowadzał pana Władysława przed Hedwigę i mówił:
— Patrz, Hedwich, oto twój brat, nie żaden kłamany, ale na ten raz pono prawdziwy. Uściskajcie się jak należy. Ale ty, jako widzę, zerkasz jeszcze gdzie indziej. No cóż? Nie dziwowasz się, że tamten żyw? Oho! Dobrześ ty o tym wiedziała! No, ale o tym niech już będzie keine gadanie. A teraz — dodał, znowu głos podnosząc uroczyście — pozwólcie, mościwi panowie, abym po raz ostatni użył moich praw ojcowskich i wyznaczył męża dla frajleiny. Nie wiem, czy waszmość, panie starościcu, przystaniesz na mój dekret, ale ja swoje powiem, a wy potem róbcie sobie, co chcecie.
Tu w oczach pana majstra przeleciała błyskawica gniewu, a na ustach przesunęło się rozgoryczenie. Ale szybko zapanował nad sobą i znów przybrawszy wyraz drwiący, mówił głosem niby wesołym, a naprawdę szyderczym:
— Owóż poznawszy przy sercu pani Flory, jaką szczęśliwość daje fortunny afekt, nie chcę ja już i cudzym afektom kontrować. Niechże tedy imci pan Korycki bierze sobie tę pannę, kiedy dla niej mało karku nie nadkręcił i mało żywota nie postradał.
Tu spojrzał na Hedwigę, a gdy ta stała zmieszana, ze spuszczonymi oczami, w których łzy się kręciły, ujął jej ramię — zawołał:
— Na! Idźże sobie do twego gagatka!
I pchnął ją niby żartem, ale tak mocno, że zatoczyła się i upadła na pierś pana Kazimierza. Ten otworzył objęcia, przytulił ją do łona i wyszepnął:
— Ach, moje ty szczęście!…
Wyrok pana Schultza został objawiony trochę po grubiańsku, ale tak był dla wszystkich pożądanym, że obecni znowu powstrzymali się od wszelkich oznak niecierpliwości. Pan Władysław nawet ukłonił się i mówił:
— Waszeć jeno potwierdzasz naszą własną decyzję. Pani matka bowiem i ja od pierwszego momentu obiecaliśmy pannę starościankę w małżeństwo imci panu Kazimierzowi Koryckiemu. Wżdy miło nam widzieć, że i dawny jej protektor tegoż jest samego co i my sentymentu.
Przebudzona słowami brata Hedwiga nagle przemogła wzruszenie. Ciągnąc za sobą Kazimierza, stanęła przed panem rajcą, pokłoniła mu się do kolan, wyrzekła ze łzami:
— Dziękuję dobrodziejowi… dziękuję…
Chciała więcej powiedzieć, ale łkanie tamowało jej mowę. Zwróciła na Kazimierza wzrok błagalny; ten zrozumiał, czego jej serce po nim żąda, i choć nie bez wysilenia, jednak pokłonił się i wyrzekł:
— Ja takoż dziękuję za waszeciny asentyment. Szkoda, że nie przyszedł trocha wcześniej.
— A właśnie że nie szkoda — odparł zawsze drwinkowatym głosem pan majster. — Gdybyś waszmość był zaraz posiadał mój konsens, nie byłby się szkaplirz rozerwał i Hedwich nie byłaby starościanką.
— I toć prawda. Panna Hedwiga nie byłaby odszukała swojej familii, a i ja nie byłbym odszukał mojej siostry. Bo trza wiedzieć waszeci, że w tej całej cudownej miszkulancji odnalazła się i nasza Krysia.
Tu pan rotmistrz oraz jego towarzysze wmieszali swoje głosy do rozmowy i zaczęli na wyścigi opowiadać, jako to pan Kazimierz stanął w Dobrowoli właśnie podczas wesela pana starościca, przy czym się pokazało, że małżonka tegoż jest właśnie ową zatraconą Krysią. Hedwiga, słuchając tych wiadomości, składała ręce w zachwycie, a pan rajca od wielkiego zdumienia zapomniał nawet o szyderstwie i z dobrodusznym uśmiechem powtarzał:
— Herr Gott! A to jakbyś słuchał niańczynego bajania. No… tylko w tym kraju podobne rzeczy mogą się porobić.
Gdy tak w najlepsze rozprawiano, wszedł do komnaty Kornelius nie domyślający się wcale, jak ważne wypadki w niej zachodzą. Zdziwił się tylko trochę, że pan Schultz ma na raz tylu i tak świetnych kundmanów. Przystąpił więc na palcach i szepnął:
— Herr Meister, ten Melchior, co to rozwieszał kobierce, nasmarował taki rachunek, że nie wiem, co robić.
Pan majster spojrzał na niego filuternie.
— A rób sobie, co chcesz. Nie myślę ja żałować geldu w taki dzień fortunny, kiedy tu same wesela. Patrz: oto ja się żenię z tą zacną damą, a znowu z frajleiną żeni się ten oficyjer nieboszczyk.
Tu wskazał na młodą parę, która była wpółukryta poza cieniem olbrzymiej szafy, i zaczął po swojemu się uśmiechać.
Ale Kornelius nie śmiał się bynajmniej. Na widok pana Kazimierza skamieniał, a twarz jego wyrażała tak niezmierną złość i nienawiść, że i pana Schultza odeszła ochota do żartów.
Pan Kazimierz spojrzał pogardliwie.
— Czeladniczku mój — rzekł — pamiętaj, coć powiem: nie twoja rzecz wojenne rzemiosło, pilnuj twego fartucha i obcęgów, a nie wdawaj się z rycerskim człekiem, bo choćbyś go jak tradytor z tyłu zaszedł, to jeszcze go, mizeraku, nie potrafisz zmóc.
Kornelius pod obelgą tych słów pozieleniał.
A tymczasem pomiędzy młodzieńcami szerzył się szmer groźny:
— A! To ten Judasz? Ten Ollender heretyk? Dawać go tu, niech go przepłazujem…
Tylko pan Władysław był odmiennego zdania.
— Mości panowie, dajcie pokój. Żeby tak na mieście, to i owszem — ale tu, w tym domu, wobec białej płci, nie pozwolę…
Kornelius, czując zbierającą się nad nim burzę, przystąpił do pana rajcy i wyjąkał:
— Herr Meister… u nas w Amsterdamie…
— Aha, już wiem, co chcesz powiedzieć. U was w Amsterdamie ludzie raz zabici już więcej nie wstają?
— Nie, Herr Meister, ja nie to chciałem powiedzieć, jeno to, że w Amsterdamie jest porządnemu człowiekowi lepiej niż w tym przeklętym Dantzigu. Głupstwo zrobiłem, żem opuścił moje dobre miasto! Herr Meister, dziękuję za służbę, dziś jeszcze wyjadę i już noga moja u was nie postanie.
Twarz pana Schultza wyraziła szczere zasmucenie i z ust jego już wydarły się żałosne słowa:
— O Korneliusie, nie róbże mi…
Ale w tej chwili spotkał spojrzenie pani Flory, a spojrzenie musiało być bardzo wymowne, bo nagle zamilkł i zakłopotany opuścił oczy, z czego można było wywnioskować, że trafiła kosa na kamień i że trzęsący dotąd wszystkim pan majster odtąd już będzie tylko czeladnikiem u pani majstrowej.
Kornelius, przez nikogo nieprzytrzymywany, rzucił na Hedwigę jadowite spojrzenie, zwiesił głowę i z wolna opuścił komnatę.
Po jego wyjściu wszyscy lżej odetchnęli, jakby po zniknieniu czarnej chmury, a gdy jeszcze na rozkaz pani Flory (która właściwie już od kilku tygodni rządziła Bursztynowym Domem) podano przednie wina i zakąski, serca nieco się rozjaśniły i z przyjemnością, nawet prawie z zapałem, wypito zdrowie jutrzejszych nowożeńców.
Nazajutrz istotnie od rana pan Schultz poślubił panią Florę, która otrzymała mnóstwo pysznych podarków tak od męża, jak i od znajomych, a zwłaszcza od swoich dwóch najlepszych przyjaciół: pana Kazimierza i pana Władysława. Dla tych dwóch ostatnich był to najlepszy sposób niejakiego wywdzięczenia się panu konsulowi, który z nieprzepartą wyniosłością nie chciał wchodzić w żadne rachunki z panem starościcem ani sobie dał mówić o kosztach łożonych na odchowanie Hedwigi.
— Nie, nie, keine gadanie — odpowiadał. — Niechże ja już na zawdy ostanę „dobrodziejem”.
Sam więc nic nie przyjął, ale upominków dla żony nie mógł w żaden sposób odmówić, bo pani Flora przyjęła je skwapliwie, tym skwapliwiej, że teraz, wchodząc przez męża do patrycjatu miejskiego, mogła już na koniec nosić i drogie tkaniny, i rzeczywiste klejnoty.
W południe odbył się u pana Schultza obiad, na którym Mina wystąpiła z arcydziełami kuchmistrzostwa. Jednak pomimo darów i przysmaków między zgromadzonymi ciągle jeszcze panowała niejaka sztywność. Było do niej kilka powodów, najprzód obecność pastora, zajmującego poczesne miejsce u stołu, mroziła świeżo przybyłych gości, którzy jeszcze nie przywykli do gdańskiej mieszaniny wyznań; a przy tym w każdej rozmowie potrącano co chwila o tysiąc szczegółów z przeszłości, przy których ci i owi wzajem się boczyli. Chłodne więc, iście purytańskie, było to wesele.
Dopiero wieczór ostatnie lody stopniały w Artushofie, gdzie na wniosek burmistrza Freimutha Gilda Świętego Krzysztofa wyprawiła ucztę dla państwa rajcostwa.
Co prawda, z początku pan burmistrz był nieco markotny, że pani Flora oddała innemu tę szacowną rączkę, o którą on, niestety, jako człowiek żonaty, nie mógł się dobijać. Ale mądra pani Schultzowa kilku słowy czy kilku spojrzeniami umiała go tak udobruchać i rozruszać, że teraz przewodził wieczerzy promienny jakby sam król Artus, a za jego przykładem rozruszali się i wszyscy inni.
Ba! Nie tylko panowie, ale nawet i słudzy.
Maciek tak był uszczęśliwiony pomyślnym zwrotem w losach swego pana, że kogo spotkał, to i ściskał. Nawet gdy spotkał Kubę Grubaska, to i jemu rzucił się na szyję, wycałował go w oba policzki, a chcąc się przed nim pochwalić sutością swego mieszka (który u pani starościny hojnie zaopatrzono), zaprosił go ni mniej, ni więcej tylko „Pod Łososia” (sławny ów zakład istniał już od lat kilkudziesięciu). Tam, przy kubeczkach „Złotej wody”, jak zaczęli wspominać ową noc okienkową, to się aż popłakali z rozczulenia i ta lina, co niegdyś była przedmiotem ich walki, obecnie zadzierzgnęła między nimi węzeł nierozerwalnej przyjaźni.
Wprawdzie i teraz tylko co nie przyszło znów do kłótni, obaj bowiem, wśród poufnych zwierzeń, wyznali sobie, że palą koperczaki do bystrookiej Fruzi. Ale pogodził ich trzeci towarzysz, pewien ślusarz, wielki bywalec, który im opowiedział pod sekretem, że nie mają się o co czubić, bo Fruzia już jest po zrękowinach z dominikańskim organistą, który będzie mężem przewybornym jako człek i dostatni, i uczony; do południa on wygrywa różne cudne agnusy i kalikantom wymyśla, po południu chłopięta spędza i uczy śpiewania mizererów, a żona tymczasem doma rządzi sobie, jak się jej żywnie spodoba. Na taką wiadomość pogodzeni współzawodnicy znowu się chwycili w objęcia i, trącając kubek o kubek, śpiewali piosenkę znaną, którą sobie wszakże przerobili na swoje kopyto:
Pije Maciek do Jakuba,
Spili się jak łyki.
Wiwat Mazur i Kaszuba!
A furda z podwiki.
W kilka tygodni później znów buńczuczna brama Dobrowoli powiewała trofeami ze sztandarów; znowu schody gankowe były wyłożone purpurą i znów przed ten ganek zajeżdżał orszak weselny, ale tym razem jeszcze sutszy i liczniejszy, i radośniejszy niż pierwszy.
Zjechało się nie tylko już sąsiedztwo, ale prawie pół Wielkopolski. Toteż i pański dom, i wszelkie zabudowania dworskie nie wystarczały na pomieszczenie gości; musiano powyporządzać spichlerze i stodoły, gdzie ci, którzy później stanęli na miejscu, a zwłaszcza wszelka młodzież, mieścili się, jak mogli, co nietrudno przychodziło ludziom przywykłym do trudów obozowych.
A jeśli orszak był liczny, jeszcze liczniejszych miał widzów. Nie tylko z dóbr starościny, ale ze dwudziestu wsi dokoła zleciało się chłopstwo i niezmierna mnogość różnorodnej gawiedzi.
Bo też dziwy opowiadano sobie o tej całej „cudownej historii”, a zwłaszcza o dzisiejszej pannie młodej, której nie nazywano inaczej, tylko „królewną zza morza”.
Jakim sposobem Hedwiga, będąc odnalezioną córką pani starościny, była zarazem i królewną, tego ludzie na pewno nie wiedzieli, ale różnie to sobie tłumaczyli. W jednych wsiach wieczorami prządki rozpowiadały, że ją Tatarzy sprzedali królowi szwedzkiemu, a ten ją chciał za córkę przybrać i tron swój zapisać, byle jeno chciała się zlutrzyć. W innych wsiach mówiono, że freibitterowie duńscy porwali starościankę na jakowąś wyspę i tam okrzyknęli ją swoją królową, aż rycerz z puckiej floty zjawił się i odbił ją tym zbójom.
A wszystkie owe legendy powstały z powodu jednej i tejże samej wieści, mianowicie, że starościanka przywiozła pełny ubiór królewski.
Wieść była prawdziwa. Jeszcze w Gdańsku pan Władysław, uwiadomiony przez pana Kazimierza o życzeniu siostry, zakupił dla niej na wyjezdnym cały strój ślubny zrobiony wedle starodawnej gdańskiej mody i wiadomość o tym stroju rozbiegła się przez dziewki dworskie między wiejską ludnością.
Pan Kazimierz, słysząc owe baśni, zaprzeczał im tylko półgębkiem albo zgoła zachowywał fortelne milczenie, a w głębi duszy się cieszył. I jak nie miał doznawać uciechy, kiedy on zawsze kochał się w „poemach”, a te legendy czyniły go bohaterem najśliczniejszej poemy i cudownym nimbusem otaczały jego umiłowaną.
Toteż wiara w one wieści rosła coraz bardziej, a już co dzisiaj, to z wiary stała się przekonaniem, kiedy oblubienica wystąpiła w ubiorze niezaprzeczenie królewskim. Ściany wiejskiego kościółka mało nie pękły od natłoku, a teraz, gdy nowożeńcy już wracali, obie strony gościńca i podwórcowe ogrodzenia były oblężone przez tłumy, które ciskając czapkami w górę, krzyczały z uniesieniem:
— Niech żyje królewna szwedzka!
— Niech żyje królowa duńska!
— Niech żyje nasza królowa!
Hedwiga była tak zmieszana swoim szczęściem, że nie zwracała uwagi na wyrazy, ale czuła w tych wykrzykach uwielbienie i ze spuszczonymi oczami przytulała się lękliwie do Kazimierzowego ramienia.
A cudna była w tym swoim szkarłatnym płaszczu i gronostajowych wyłogach spiętych perłową klamrą na piękniejszej od pereł szyi; w tych włosach jako bursztyn jasnych, rozsypanych po barkach i ramionach; w tej złotej, przezroczystej koronie i z tymi turkusami w oczach, i z tym dziewiczym rumieńcem wschodzącej Aurory.
Cudna była istotnie jakby królewna z bajki albo — co jeszcze lepiej — jakby jakieś leciuchne przypomnienie wielkiej królowej Jadwigi, wprawdzie w postaci ni takiej wielkiej, ni tak świętej, ale szczęśliwszej, bo wspartej na ramieniu tego, którego ukochała.
Pan Kazimierz był dziś przybrany już nie w łosie skóry ani nawet w „hatłasy”, ale w same takie rzeczy, o jakich dawniej tylko marzył, a na które teraz — poślubiając bogatą starościankę — mógł sobie śmiało pozwolić. Więc miał krótki pstry żupan z lewantyńskiego koftyru (materii tak drogiej, że niegdyś królom w hołdzie ją składano), świecący rzędem rubinowych guzów, a po wierzchu granatową, aksamitną, marmurkami podbitą ferezję, która pod szyją zahaczała się na brylantowe szpony. U szkarłatnego kołpaka zatknął pióra orle, brunatno-pozłociste, wijące się w bujną forgę, i dla pamiątki przyszpilił je owym zanklem żeglarskim, na którym wyemaliowane świeciło godło królewskiej bandery.
Więcej wszakże od piór i klejnotów zwracała uwagę inna jeszcze ozdoba kołpaka, wprawdzie skromna, lecz zastanawiająca oczy, bo nieznana tutejszym ludziom. Były nią dwa małe zieloniuchne wianeczki zaplecione w siebie jak ogniwa i wpięte poniżej forgi tuż nad lewą skronią.
Między patrzącymi niektórzy mówili:
— To na turniejach u króla szwedzkiego zdobył one wieńce.
A drudzy przeczyli:
— Nie. To jest owo ziele, co to „szczęście niesie”. Ono rośnie gdzieś za morzami. Tam go sobie narwał i też wszystko mu się udało. Oj, żeby to tak jeden listek dostać z onych wionków!
Inne głosy po drodze go witały słowami:
— Niech żyje morski rycerz!
— Niech żyje ten, co zbawił królewnę!
Ale gdy orszak wtargnął na dziedziniec, wszystkie te okrzyki ustały, a na ich miejsce wybuchnął inny, jednogłośny:
— Niech żyje pani starościna! Święta nasza pani!
Pani starościna znów siedziała na ganku zawsze nieruchoma, zawsze ze swoim białym futrem u kolan, ale z odmłodniałą i wypiękniałą twarzą, po której toczyły się ciche łzy szczęścia, podczas gdy drżące od wzruszenia jej ręce brały złocistą tacę z bochenkiem i solą.
A brały ją dziś już nie od rękodajnego, ale od imci pana miecznika Koryckiego, który, pomimo swojej groźnej, wiarusowatej twarzy, także musiał co chwila połykać łzy ciepłe, kapiące mu na srebrne wąsy, przy czym niekiedy powtarzał półgłosem:
— A niechże ich Turek zje!
Pierwszy on wyrwał się z kościoła i wyprzedził orszak nowożeńców, ażeby jak najprędzej stanąć z rycerską służbą przy „adorowanej pani matce”, zbawczyni i wychowawczyni jego cudnej Krysi.
I nie tylko dzisiaj, ale już do końca życia służył swej pani po rycersku. Gdy się bowiem skończyły uroczystości weselne (co — mówiąc nawiasem — nieprędko nastąpiło, bo przy święceniu podwójnych oczepin przez całe dwa tygodnie dwór był pełen kwiatów i wiwatów, pląsania młodzieży i strzelania z moździerzy), gdy na koniec goście się porozjeżdżali i pozostały tylko dwie rodziny, a raczej dwa szczątki rodzin jakby cudem ocalałe i złączone, wtedy zaczęto rozmyślać nad sposobem urządzenia sobie przyszłości.
Namysł był krótki. Pani starościna od razu oświadczyła, że nigdy na to nie pozwoli, aby jej Marychna-Jadwichna, ledwie co po tylu latach odzyskana, miała ją znów opuszczać i za mężem iść gdzieś aż pod Karpaty. O wyjeździe Krysi tak samo nie mogła nawet myśleć. Postanowiła więc, że obie młode pary z nią razem zamieszkają, a nie chcąc pana miecznika rozłączać z synem ani z córką, prosiła go, aby także się tutaj przesiedlił i wszystkim najłaskawiej ojcował.
Pan miecznik, podrożywszy się, ile przystało, z wewnętrzną radością przyjął zaprosiny, wydzierżawił swoją wioszczynę, a sam został na zawsze w Dobrowoli, którą przezwał swoją „Dobrą Dolą”.
Tu istotnie starcowi zgrzybiałemu od nieszczęść i samotności zachód życia pięknie się rozpromienił. Wprawdzie nic mu już nie mogło przywrócić ani małżonki, śpiącej na czarnorudzkim cmentarzyku, ani dwóch synów, śpiących pod kopcami dalekich pobojowisk. Ale Krysia, ta Krysia opłakana, szukana, ukochana, odnalazła mu się, i jaka! Piękna, bogata, szczęśliwa, poczciwa. I syn oto postanowiony tak świetnie, jak się ojczulkowi wcale nie marzyło. I, prawdę mówiąc, miał już nie jedną córkę, lecz dwie córki, nie jednego syna, lecz dwóch synów — a wszystko to kochało go i służyło mu na wyścigi tak, jak lubił, z „moresem” i wesołością.
Pani starościnie także nic już nie mogło przywrócić ni srodze zamordowanej matki, ni przedwcześnie zmarłego męża, ni straconego bez ratunku zdrowia. Ale Bóg przywrócił jej Maryśkę czy Jadwiśkę (bo i tak, i tak ją nazywano) i tą jedną gwiazdą rozjaśnił cały wieczór jej żywota.
Już to trzeba przyznać, że owe przedweselne tygodnie oczekiwania na córkę były dla pani starościny strasznymi. Nie tylko bowiem pożerała ją niecierpliwość macierzyńskiego serca, połączona z niepokojem o skutek wyprawy, ale trapiły ją i różne inne postrachy. Bała się mianowicie (i z Krysią często dzieliła tę obawę), czy Władek jej nie przywiezie jakiej sztywnej, pospolitej mieszczki, o pojęciach i nawyknieniach nielicujących z ich starodawnym życiem. Lękała się jeszcze bardziej, czy nie przywiezie jakiejś pół-Niemkini.
Pierwsze spojrzenie na rozkoszną buzię panienki, pierwsze jej padnięcie do nóg matce, pierwsze jej rzucenie się na szyję Krysi rozwiało wszystkie te obawy.
Hedwiga wprawdzie zachowała niektóre przyzwyczajenia z przeszłości, ale tylko same chwalebne. I tak na przykład nic nie mogło w niej zachwiać zamiłowania do porządku; wszystko wkoło niej, czy to w komnatach, czy w kuchni, musiało zawsze świecić się i bielić, jakby czyste srebro i złoto. Z początku służba dworska mruczała na te wymysły młodej pani, z czasem jednak przywyknięto i dwór dobrowolski zasłynął w całym sąsiedztwie z niewidzianej dotąd, iście holenderskiej schludności.
Pod innymi wszystkimi względami Hedwiga dziwnie szybko zrosła się ze swoim nowym życiem, bo dusza u kobiet bardzo młodych, jeszcze jak wosk miękka, łatwo przyjmuje wszelką pieczęć, zwłaszcza jeśli ta pieczęć jest wyciśnięta przez gorące i silne serca, a takich wkoło naszej „królewny” nie brakło.
Umiała też sercem za serce płacić. Jej cześć i miłość dla matki przechodziły zwyczajną miarę, jakby chciała tę matkę wykochać za wszystkie lata stracone. Dla pani Krystyny także miała coś podobnego do cześci, jako dla swojej odkupicielki przed Bogiem, „bo — powtarzała nieustannie — gdyby pani matka nie była Krysi wzięła sobie za córkę, nigdy by Pan Bóg nie był mię oddał pani matce”. Toteż dwie młode panie zespoliły się całą duszą nie jak dwie bratowe, ale jak najrodzeńsze siostry, i tak, nie upłynęło dużo wody w Warcie, a już śliczna gdańszczanka stała się pieszczoszką całego domu starościńskiego.
Czy pan Kazimierz miłował żonę, o to podobno i nie godzi się pytać. Skarb dla nas tym droższy, im więcej kosztowało nas jego zdobycie.
Wprawdzie taż sama gwałtowność, z jaką junak ukochał i zdobył panienkę, teraz na widnokrąg małżeński sprowadzała niekiedy krótkie burze. Z mężem impetykiem życie różnie się toczy. Ale mądra żonka znalazła na to sposób. Ile razy pan małżonek zaczął fukać, zaraz cała drżąca przystawała w kąciku i, przysłaniając oczy wyszywaną chusteczką (u której zawsze musiały być chwaściki), utyskiwała ze łkaniem:
— O ja nieszczęśliwa! Ja dla niego znosiłam srogie więzienie i tortury, a teraz co mam za to, co?
Jak tylko pan Kazimierz wspomniał na „srogie więzienie z torturami”, zaraz miękł i oprzytomniewał. Dla niepoznaki trochę jeszcze pohukał, ale po chwili zaczynał o czym innym kręty dyskurs, a po godzinie już przypadał do nóg Jadwichny i, jak na „złotym ganku”, całował jej błękitny trzewiczek.
Cięższymi od tych zawieruszek były chwile, kiedy surmy wojenne zagrały i kiedy pan Kazimierz — obecnie pułkownik piechotny — razem z pancernym panem Władysławem wyruszał gdzieś daleko pod chorągiew. Natenczas dla starościny, dla miecznika i dla dwóch pań młodszych nastawały śmiertelne miesiące trwóg, niepewności, wyczekiwania na listy i wieści. Ale takim życiem żyły u nas wszystkie ówczesne niewiasty. Maria-Hedwiga przyjęła je z odwagą, a na tę odwagę zdobyła się tym łatwiej, że dziwnie szczęśliwe zwroty jej dotychczasowych losów dawały jej ślepą ufność i w przyszłe błogosławieństwo Boże.
Ten pogodny pogląd sprawiał, że i na swoją przeszłość patrzyła teraz już tylko z uśmiechem. Obraz pana Schultza stawał przed nią w coraz łagodniejszym świetle; wspomnienie doznanych odeń ucisków zacierało się z każdym rokiem, a jego zasługi występowały coraz jaśniej. W tym poczuciu bezwzględnej wdzięczności utwierdzała ją pani starościna, która nie mogła myśleć bez rozrzewnienia o ludziach, co uratowali jej dziecko. Nikt by na żadnym różańcu nie policzył wszystkich mszy świętych, jakie rokrocznie odprawiały się w Dobrowoli za duszę pani Doroty Schultzowej; był to dla prawdziwej matki jedyny już sposób odsłużenia się matce przybranej. A i w rozmowach o panu Schultzu starościna trzymała się tejże zasady, co względem umarłych: „Aut nihil, aut bene”, i jeśli mówiła o nim, to tylko przychylnie. O jego niedoszłych zalotach nigdy nie wspominała. Czasem nawet bywało, gdy sam na sam siedzi z miecznikiem, to powiada:
— Nie indygnuj się waszmość na tego nieboraka. Wszak ci on nie wiedział, z jakiego domu ona się wywodzi. A że chciał na całe życie do piersi przytulić takie złote stworzenie, to i co dziwnego? Kto by nie chciał? Biedne człeczysko, my mu ją zabrali. Ile mnie szczęścia, tyle jemu szkody.
Tak rozumowało anielskie serce pani starościny. Więc kilka razy do roku szły do pana rajcy pyszne upominki, drogie futra, piękna broń myśliwska, domowe konfekty, przy tym listy od pani Hedwigi pełne wdzięcznych zapewnień, a przy każdym liście dopisek, w którym pani starościna zapraszała go do siebie, choćby na dni kilka, „bo — pisała — żałosno mi będzie umierać bez obaczenia benefactora mojej córki”.
Ale z panem rajcą twarda była sprawa. Za dary przysyłał niemniej piękne dary; na listy odpisywał sztywno i lodowato; a na zaprosiny odpowiadał zawsze jedno i toż samo:
„Z moją Florą za dobrze mi doma, abych ja się miał z niego ruszać. To żona, którą Pan Bóg stworzył richtig dla mnie, i głupim ja był, kiedym Panu Bogu kontrował”.
Na koniec mieszkańcom Dobrowoli zrobiło się markotno, że pan Schultz chce zawsze uchodzić za niezapłaconego wierzyciela, i zaczęli przemyśliwać, czym by go tu prawdziwie wspaniałym obdarować.
Aż i wymyślili: nobilitację.
Chcieli go przypuścić do swego Nałęcza (z tą wszakże odmianą, że binda miała być nie biała i fałdzista, jak zwykle, ale żółta i perełkowana niby przepaska z bursztynu).
Rzecz ta, co prawda, przedstawiała niemałe trudności; trzeba ją było wyrabiać aż na sejmie, i to — szczerze mówiąc — nie wiadomo, za jakie zasługi. Chyba właśnie za ocalenie starościanki od niewoli pogańskiej.
Zaczęto jednak zabiegi; te szły opornie i z wolna; skutek był więcej niż wątpliwy. Ale pani Hedwiga nie chciała o nim wątpić i już sobie roiła, że sama ów klejnot zawiezie dawnemu „dobrodziejowi”, bo chciało jej się koniecznie raz jeszcze śliczny Gdańsk odwiedzić i rada też była pochwalić się tam przed wszystkimi dwojgiem wdzięcznych dziatek, jakie już po jej alkierzu biegały. Pan Kazimierz także byłby chętnie znowu zobaczył swoje morze i władysławowskie szańce, i starego „Łabędzia”, i starych towarzyszów od Wodnej Armaty. Pani starościna pochwalała zamiar, tylko nie radziła zabierania dziatek; wieloletnie doświadczenie ostrzegało ją, że widok tych „kinderków” nie będzie miły dawnemu współzalotnikowi, tym bardziej że, jak wiedziano z listów, i teraz pozostał on bezdzietnym. Pani Jadwiga (zwyczajem wszystkich matek) nie mogła zrozumieć, aby widok jej dzieci mógł być komukolwiek na świecie niemiłym, ciągnęły się więc dalej rozmysły i narady, gdy znienacka los wszystko przeciął.
Pewnego dnia przyszedł list z czarną pieczęcią, gdzie pani Flora donosiła, że pan Johann Schultz, rażony apopleksją, niespodzianie zakończył żywot.
„Medyki gadają — pisała — jakoby przez cerewizję był spalon. Ale to azynusy. Wszak ci tyle lat pijał i nic mu nie było. Ja wiem, że jeśli co go spaliło, to jeno gorącość afektu dla mnie, bo jako żyję, nigdym jeszcze nie widziała takiej zacnej pasji, i póki mi życia, póty po nim łzów i desperacji”.
Po czym podpisane było:
„Niepocieszona wdowa” itd.
Trzy panie popłakały się serdecznie nad śmiercią byłego „dobrodzieja”, nad jego niedoczekaniem klejnotu i nad opuszczeniem biednej wdowy.
I znów pani Jadwiga podała myśl, aby przynajmniej panią Florę sprowadzić do dworu dobrowolskiego, już jeśli nie na długo, to chociaż na pierwsze miesiące żałoby. Pani starościna mniej chętnie tym razem przyzwalała, bo ją nieco straszył obraz owej niewiasty, ale — nie było co mówić — i owa niewiasta przyczyniła się do szczęścia córki, więc napisano zaprosiny.
Przez długi czas nie było żadnej odpowiedzi. Na koniec przyszła, z żałobną pieczątką, krótka i jękliwa.
Pani Flora submitowała się, jako nie może przybyć, „bo do śmierci nie opuści tego domu, gdzie na każdym kroku widzi andenkieny i jakoby drogą umbrę swojego Johanna”.
Aż oto po roku i kilku niedzielach przyszedł znowu list, ale teraz już z pieczęcią czerwoną, i to ogromną, magistracką. Osnowa listu była następująca.
Wielce mnie Miłościwa,
Jaśnie Wielmożna Imci Pani Starościno
Dobrodziejko!
Znając łaskę wielce mnie Miłościwej Imci Pani na mnie, mam onor donieść, jako w dniu wczorajszym połączyłam się węzłem małżeńskim in tertio voto z imci panem Krzysztofem Freimuthem, wdowcem, prześwietnym burmistrzem miasta Gdańska. Co sobie mam za wielkie sygnum łaski Bożej, albowiem imci pan Freimuth uczcił mię takowym afektem, co jako żyję na świecie, jeszczem nie widziała podobnie zacnej pasji. Przy tym człek to potężny. O wojażach już mi nie myśleć teraz, kiedy całki Gdańsk na mojej głowie, Wczora, z okazji naszego hymenu, cały dzień w mieście były festyny z ogniami, a z wieczora przeniosłam się do Burmistrzowego Dworu, gdzie żyję w królewskich luksusach, ale w kamienicy mego męża in secundo voto, ś. p. Johanna Schultza, ostawiłam monument moich usług dla Jaśnie Wielmożnych Państwa. A racja takowa: kiedy Imci Panna Starościanka nas odjachała, zara ludzie poczęli po staremu stoić podle naszej kamienicy i wypatrować ono skulptowane okienko, i admirować, jako to przez taką cyrkumferencję człowiecza persona mogła się przewinąć. Tedy mój mąż in secundo voto, ś.p. Johann Schultz, jako człek zagryźliwy, od którego piwnych ja humorów niemałom ucierpiała, irytował się na takowe tumulty i ze złości kazał ode środka zamurować okienko, tak co w onej obręczy ostało się jeno wybielone wkląknięcie. Ale i to nie pomogło. Ludzie znowu stawali podle naszej kamienicy, aby się naśmiewać z onej złości. Teraz tedy, kiedy posesja po ś.p. Johannie Schultzu przeszła na mnie, zara wedle mojego nakazania skulptor w onym wkląknięciu wyimainował z kamienia głowę młodej frajleiny z krezą i cudną facjatą na konterfekt Jaśnie Wielmożnej Panny Starościanki. Zaś niżej zamalowana jest lazurem rozbujała szarfa, zaś na szarfie złotymi literami napisane: Amor allatus est. Niechże ornament ten reprezentuje wdzięczne hommagium dla
Jaśnie Wielmożnych Imci Państwa
od uniżonej sługi,
jakową mam onor się pisać,
Flora Freimuthowa,
Burmistrzowa miasta Gdańska.
List pani burmistrzowej sprawił na mieszkańcach Dobrowoli wrażenie rozmaite, ale co epilog, to wywołał jednomyślny poklask. Ów „ornament”, niezdradzający żadnych imion, a jednak tak wymowny, przypadł wszystkim do serca. Zwłaszcza też pan Kazimierz aż głaskał się po piersiach na myśl, że jego Hedwiga została w kamieniu unieśmiertelniona i że pamięć o niej przetrwa między ludźmi jakby jakowe poema.
I rzeczywiście, przez długie czasy, ile razy jaki podróżnik zwiedzał Gdańsk i jego ciekawości, zawsze pokazywano mu ową główkę wyrzeźbioną w kamiennym pierścieniu, przy czym opowiadano dziwy o pięknej, niegdyś więzionej tu dziewicy i o jej nadpowietrznym porwaniu przez morskiego rycerza.
A że mieszkańcy Gdańska słyną z poszanowania dla zabytków przeszłości, więc kto wie, może i ta pamiątka jeszcze się u nich przechowała? Może do dziś dnia panienka z okienka tam wygląda i tęsknie czeka, i wypatruje, czy raz jeszcze nie pojawi się przed nią marynarz od puckiej floty.
Pisałam w Warszawie 1891 r.