WANDA GROT-BĘCZKOWSKA.

W MIESZCZAŃSKIM GNIEŹDZIE

I

— Ja kazałam beczkę postawie na wodę deszczową i psie prawo było sąsiadom ruszać... — krzyczała pani Sadzikiewiczowa, właścicielka trzypiętrowe] kamienicy i składu wędlin, najokazalszego w Bąkach.

— Nikt od nas nie brał wody, proszę paui — tłómaczyła się grzecznie Kazia Jaworzewska, ładna, młoda dziewczyna o bujnym, czarnym warkoczu i oczach inteligentnych.

— Zapewne! — wtrąciła, zacinając wargi, panna Jadwiga Sadzikiewiczówna. — Wiadomo, że woda deszczowa na piegi dobrze robi.

— Jeżeli kto je posiada... — odcięła, uśmiechając się, Kazia.

— Ojciec słyszy? — zawołała obrażona Jadwiga. — Piegi mi przymawial Miłe sąsiedztwo, nawet wodę w zębach trzymać trzeba.

— Co się tu dzieje? — spytał nadchodzący Jaworzewski, którego sklep korzenny sąsiadował ze sklepem Sadzikiewicza. — Kokoszą wojna, czy co? Dalibóg, sąsiedzie — zwrócił się do Sadzikiewicza — niepięknie ci między spódnicami.

Sadzikiewicz zaczerwienił się.

— Kogo jak kogo, ale pana to się zawsze kiepskie żarty trzymają — rzekł.

Jaworzewski się roześmiał.

— Niech będą i kiepskie, byle żarty! O lada głupstwo krew sobie mam psuć?

Spojrzał na córkę.

— Kazia, do domu! — rzekł do niej. — To nie do ciebie należy o wodę się swarzyć.

— Szłam właśnie z piwnicy, proszę ojca, kiedy mnie państwo zaczepili — odparła. — Powiem tylko' ojczusiowi, że od nas nikt ani kropelki wody z beczki p. Sadzikiewiczowej nie ruszył.

— Kłamstwo! — krzyknęła, odzyskując głos, Sadzikiewiczowa. — Braliście!

— To tak jest zawsze, proszę ojca — zapewniała rozpłomieniona Jadwiga. — Niechno się kwiatek jaki z ogrodu naszego przewinie, niech owoc spadnie, niczego nie uszanuią i biorą, jak swoje. Czy to nie wstyd? Żydby tego nie zrobił!

Jaworzewski poczerwieniał.

— Niechno pani tak dużo nie gada — rzekł, ledwo się hamując. — Kawaler jaki mógłby posłyszeć i zląkłby się takiego huzara w spódnicy. Moje dzieci nauczone od małości cudzego nie ruszać! Ja jestem człowiek prosty i nie. mam szczęścia serdelkami handlować, ale na honorze się znam i krzywdy swoim uczynić nie pozwolę. Krzyki, awantury o byle z przeproszeniem ziarnko piasku, czy wody kropelką! Tak i przekupki potrafią.

— Mężu! — jęknęła Sadzikiewiczowa. — I ty pozwalasz?

— Ojciec z zimną krwią słucha, jak godność naszą poniewierają — odezwała się imponująco najstarsza p. Sabina.

— Ojciec pozwoli honor nasz szarpać? — krzyknęła z wyrzutem panna Jadwiga.

Sadzikiewicz patrzył kolejno to na jedną, to na drugą, zrobił parę kroków naprzód, parę w tył i, podnosząc rękę, huknął z pełnej piersi:

— Pilnuj sąsiad języka, bo dalibóg!..

Jaworzewski stał już przy nim blisko, tak blisko, że po lewej stronie kamizelki p. Sadzikiewicza poczęło się coś trzepotać.

Wzrokiem surowym Ja worze wskiego zamagnetyzowany, z nogi na nogę przystępował, coraz mniej wyraźnie bełkocąc:

— Pilnuj sąsiad języka, bo... bo...

I byłaby ta kłótnia sąsiedzki trwała Bóg wie, jak długo, gdyby na podwórku nie zjawiła się nowa figura.

— Pau Dyrdyński, kochany p. Kleofas!

— Kochanych państwa, zacnych dobrodziejówl — kłaniał się przybyły, mały, szczupły człowieczek z żółtemi wąsami sterczącemi do góry, z ruchliwą, pomiętą twarzą, którą ożywiały chytre, żółtawe źrenice, biegające ustawicznie w około, jak gdyby czegoś szukały.

— Dyrdyński węszy... — mówiono o nim, gdy się ukazał na rynku w Bąkach i, zmrużywszy oczy, przeglądał bryczki, powozy, ba! nawet wózki chłopskie, zaczepiał przechodniów i czy znał, czy nie znał, usługi swoje ofiarowywał każdemu.

Sadzikiewicz bardzo go cenił, Sadzikiewiczowa i panny obdarzały wdzięcznemi uśmiechami. Dyrdy liski — jak to sam twierdził przy każdej sposobności — stosunki miał ogromne i uważanie w okolicy, nie mówiąc już o Bąkach, gdzie — znów według jego zdania — na rękach go noszono.

Więc też i dziś p. Sadzikiewiczowa przywitała go podaniem pulchnej czerwone] ręki, panny słod kiemi spojrzeniami, Sadzikiewicz uściskiem szerokiej prawicy.

Dyrdyński uśmiechniony, rozradowany całował ręce, ściskał dłonie, giął się w ukłonach.

— Witam, witam! Szacunek, szacuneczek pokorny pani dobrodziejce. Panienkom pod stopki się ścielę. A! I pan Jaworzewski tutaj? I piękna p. Kazimiera? Ślicznie! Cudownie! W miłej sąsiedzkiej zgodzie to się i na podwórku pogawędkę rozwinie. Bodajto harmonia! Harmonia dusz, serc, rozumu, panie dobrodzieju i — i kieszeni — dodał — rad ze swego pseudo dowcipu, mrugając jednem okiem na prawo, drugietn na lewo.

Jaworzewski ramionami wzruszył; snadź mu ta figura nie do smaku była, bo machnął ręką i odszedł, rad, że się podwórzowa scena ku uciesze gapiów przerwała.

Kazia pobiegła do ogródka.

Przy sztachetkach stała właśnie Krystyna Sadzikiewiczówna, z rozkwitłego bzu i narcyzów wiążąc bukiety.

Spojrzały IIH. siebie porozumiewawczo.

Mimo nieciięoi, jakg, rodzina Sadzikiewicza do Jaworzewskich żywiła, Krysia z Kazig, kochały się oddawna, jak siostry. Przywiązanie to jeszcze z pensyonarskich czasów się datowało i trwało wciąż mimo najnieprzyjaźniejszych wpływów.

— Cóż, nie zjadła cię Jadwiga? — spytała smutno Krystyna. — Tak krzyczała, aż się rozlegało po całem podwórzu.

— Przywykłam już do tych napaści — odparła Kazia. — Pojąć nie mogę, czego twoje siostry chcą ode mnie.

— Ba! — roześmiała się Krystyna. — Przejrzyjno się w zwierciadle.

Kazia oblała się rumieńcem.

— Nie żartuj! Dyrdyński stary przyszedł, więc się awantura prędko skończyła. O jakże ja tego dziada nie cierpię!

Krystyna przysunęła się do przyjaciółki.

— Wiesz, co ci powiem? Dyrdyński swata Sabinę jakiemuś obywatelowi.

— Co ty mówisz?

— Jak cię kocham! Jutro ma go przyprowadzić do nas, aby Sabcię obejrzał.

— Jakto? Tak odrazu, na umówionego?

— Właśnie! Moja Kaziu, powiedz sama, do czego to podobne?

— Ale i on też!... — dziwiła się Kazia. — Cóż to za jeden?

— Wcale przystojny. Widziałam fotografię.

— Czego tam marudzisz, Kryska! — zawołała z okna Jadwiga. — Lukier do babek nie zrobiony.

Krystyna podjęła z ławki bukiety.

— Będzie to sądny dzień jutro u nas — rzekła. Nie wiem nawet, czy na sumę wy dążą.

Spuściła oczy na kwiaty.

— Kaziu!... — szepnęła — zważaj, czy Kożuchowicz po sumie Gargulewskiej towarzyszyć będzie. Coś mi się zdaje, że oni się mają ku sobie...

— To ci się tylko zdaje... — zaprzeczyła Kazia i zaraz dodała figlarnie:

— Kożuchowicz wcale gdzieindziej stęskniony wzrok obraca. Gargulewska go łapie, ale żeby mu się podobać miała, to już nieprawda!

Kryska rzuciła jej się na szyję.

— Być może!... — mówiła ucieszona i byłaby o p. Kożuchowiczu rozprawiała w najlepsze, gdyby syczący głos Jadwigi nie odwołał jej powtórnie.

Kazia została sama, Słoń le przypiekało mocno, lecz, że rankiem spadł deszcz uleway, krople stały jeszcze na kwiatach i liściach.

Dziewczyna między grzędy mło lej sałaty przysialła, by zielsko niepotrzebne wyplenić.

Tuż obok rozpościerał się ogródSadzikiewiczów, z altanką winem obrosłą, w której żywa obecnie toczyła się rozmowa.

— Kochany panie Sidzikiewbz — mówił głos jakiś, którego na rasie Kazia nie poznała — miejże pan rozum... Taki obywatel wysoko urodzony...

— Obywatel, bo się bez wszystkiego obywa — zaśmiał się Sadzikiewicz. — Tylko, że urodzony wysoko, to ważny corpus delictus jest. Mówiłem ci już, panie Dyrdyński, że córki moje za byle kogo nia wyjdą. Edukowałem je kosztownie, nie wymawiając...

— Co tam o tem wspominać! — przerwał Dyrdy ński. — Grosz jest, to grunt! Powiedzno pan, ile za córką najstarszą dajesz? Nie uchybiając, panienka niezbyt młoda i — niech się ojcowskie serce pańskie nie obrazi — urody trochę przyskąpo. Trzebaby oprawę piękng dać..

— Przeznaczyłem dla każdego korpusa po sześć ' tysięcy rubli — odezwał się po namyśle Sadzikiewicz.

— Jak na te czasy..*

— To zero jest... — dokończył Dyrdyński.

— Któżby Chciał sprzedać się zi marne 6,000. To nie interes, panie kochany!

Sadzikiewicz aż się z ławki poderwał.

— Co? Mało jeszcze? Bój się pan Boga!

— Właśnie, że się boję Bo?a, nie chcę klientów moich krzywdzić.

Zapanowało milczenie.

Kazia, zapomniawszy o sałacie, słuchała zdziwiona.

— Że to niby Sabcia korpus najstarszy jest — zaczął po chwili Sadzikiewicz — możebym i co postąpił... Ale...

— Namyśl się pan odrazu — przerwał Dyrdyński. — Ja się nie mogę na kpa wystawiać. Obywatel, papiery rodowe’ z pieczęciami ma... Co pan chcesz? Może się z milionową panną ożenić.

— Dam 8/OJ — zadecydował wreszcie Sadzikiewicz. — Ale te drugie jeno po 5,000 dostaną. Co to, panie kochający, wychować, wypielęgnować...

— Jeszcze zapłać komu, żeby to wziął z domu... — zaśmiał się Dyrdyński. — Z tem wszystkiem ja i z ośmioma do interesu się nie wezmę. Mój klient myśli o 50000 co najmniej.

— Sabcia przecie i po matce chrzestnej majątek ma zapismy...

— Także pan gadaj! — ucieszył się faktor. — He? Tylko prawdę. Tu się na nic blagowanie nie przyda.

— Uważa pau, kamienica na przedmieściu jest trzypiętrowa, ż oficynami, z ogrodem...

— Gdzie?

— W Bykach. W miasteczku Bykach, kochający panie! Tam czcigodny ów korpus mieszka. I gotówka jest... Musi być! Imość ze skąpstwa znana. Cóżby z pieniędzmi robiła i że to na najpierwsze potrzeby sobie żałuje.

Zaczęli cicho szeptać, poczem Dyrdyński rzekł głośno, pieczętując umowę uderzeniem dłoni w dłoń Sadzikiewicza.

— Jutro tedy rekomenduję państwu mojego klienta. Phi, splendor dla domu nie byle jaki! Ale pierwiej pan kochany rewersik mi napisze. Przysłowie mądre powiada: Kochajmy się jak bracia... Każdy z nas śmiertelny!

Wyiął zabrudzony notes z kieszeni i ołówek.

— Panu Kleofasowi Dyrdyńskiemu — czytał głośno, pisząc — obowiązuję się wypłacić w dzień ślubu córki mojej Sabiny z panem Sewerynem PistułaPistulińskim rubli pięćset...

— Co, co? — krzyknął Sadzikiewicz, zrywając się z ławki. — rubli? Miejże pan sumienie, p. Dyrdyński! A to ci zaśpiewał!

Dyrdyński wzruszył ramionami.

— Co się pan tak dziwisz? Kawaler z przydomkiem, herbem, dziedzic Pistulina z przyległośoiami...

— S.imeś pan mówił, że długów więcej, niż czego...

— A mówiłem, bom człek uczciwy i godziwie jeno interesy prowadzę. Tak też i tu. Rzekłem panu wręcz: Pan masz córkę i grosze, a tamten wysoko się rodził, choć goły, i genealogią ma na papierze prostą jak drut .. Hrabiowie, książęta, koligaci — ot, co jest...

Sadzikiewicz się wahał.

— Weź pan 300 rubli — prosił. — Sam o tem wiem, że najstarszy korpus najdroższy jest, ale..

— A widzisz pan — przerwał Dyrdyński, mrugając przebiegle okiem. Żeby to chociaż „delictus“ był, no... Po oicowsku nawet kwestyę biorąc, sam pan mówisz, że tam niedobory rozmaite są...

Targowali się, sprzeczali, wreszcie umowa podpisaną została.

Kazia, mimowolny świadek tych układów, o ile z początku śmiech tłumiła, o tyle później posmutniała.

— Ach, jakie to wstrętne! — wyszeptała oburzona. — Biedna Sabina!

Zadzwoniono na Anioł Pański u Fary.

— Co, już południe? — zdziwiła się Kazia i dalejże zielsko wyplenione ze ścieżki odrzucać, obrównywać grzędy. Wyrwała potem trochę różowej dla ojca rzodkiewki i do domu pobiegła.

Była to wigilia Zielonych Świątek i ruch w mieście niemały.

Przed sklepem Sadzikiewicza i sąsiadującego z tymże po stronie lewej Arona Fiszla zatrzymają się bryczki i powozy.

U Jaworzewskiego pusto. On sam stoi w oknie zadumany, i gdy od Fiszla wynoszą chłopcy sklepowi głowy cukru, bakalie, kosze z winem i t. p., Jaworzewski wzdycha i oblicza w myśli, ile go kosztowało sprowadzenie świeżego to wara na zbliżające się święta i jak wszelkie rachuby zawiodły.

— Dalibóg, Tereniu — z wrócił“ się do siedzącej za kontuarem żony — pustki w naszymj sklepie; - to Sadzikiewicza sprawa. On Fiszla rekomendaje, Fiszla chwali. Taki sąsiad gorszy od wroga. Jak myślisz, Tereniu?

— Myślę, że cię żałość zbyt podejrzliwym czyni — odparła. — Sadzikiewicz gorączka, ale po co by nam miał szkodzić?

— Pocom ja tyle towaru sprowadził — ozwął się po chwili ciężkiego dla obojga milczenia, zbliżając się znów do okna, Jaworzewski. — O, o! Patrz tylko, żono... I z Rupuiewa kareta, przed Fiszlem stoi, i z Wilkoszewa.. Nic innego, tylko Sadzikiewicz buty mi szyje. Niemało pewno lampek wina z Fiszlem wyciągnął.

Jaworzewska złożyła robotę. Na pogodną zwykle jej twarz padł cień smutku i zniechęcenia.

— Wagę dajemy uczciwą — rzekła, jakby myślom swoim odpowiadając — towar w dobrym gatunku, dla kupujących, choćby dusza płakała, zawsze się uśmiech wesoły i słówko uprzejme znajdzie .. Więc nie pojmuję czemu omijają nas, jak zapowietrzonych, i do żyda idą?... A tu komorne na karku i — wiadoma rzecz — Sadzikiewicz nie poczeka, choćby mćgł...

Podeszła do okna.

Spojrzawszy na twarz smutną męża, wnet swoją w wesoły uśmiech przybrała.

— Słuchaj no, stary! — rzekłanie należy nigdy rąk opuszczać. Trudno z urzędnika odrazu się stać sprytnym kupcem. Inaczej trzeba radzić. Właśnie mówiła mi Kazia, że marzy tylko o tem, żeby nauczyć się buchalteryi, obznajmić z handlem i samej w sklepie stanąć Niechby spróbowała, możeby poszło inaczej. My, albo szczęścia nie mamy, albo nie potrafimy. Cóż robić!

— Co? Kazia do sklepu? Kazia? Jeszcze czego! Dziwno mi, Tereniu, że mi te głupstwa powtarzasz.

— A cóż ty w tem złego widzisz? Dziewczyna sprytna, pensyę skończyła i w domu siedzieć ma bezczynnie? Posagu niema, to i męża trudno będzie znaleźć... Niech o sobie myśli.

— Ale bo widzisz — mięknąc już ozwał się Jaworzewski — Kazia w sklepie to jakoś nie tego... Ten i ów przyjdzie niby coś kupić, a tymczasem chce mu się tylko dziewczynę gładką zobaczyć, albo i co gorszemu!

Jaworzewska uśmiechnęli się.

— E! Już ja tam o Kazię jestem spokojna. Pracować musi, a w każdym fachu coś nieprzyjemnego się znajdzie. Na to trudno uważać.

Oparła rękę na ramieniu męża i, patrząc mu w oczy, dodała:

— Kazia chce rychło do Warszawy jechać...

— O, o! Już jakieś konszachty, jakieś projekty, licho wie co... — oburzył się Jaworzewski. — A matka na wszystko gotowa pozwolić .. Do Warszawy! Proszę ja kogo i cóż to jej z tej Warszawy przyjdzie...

— Nauczy się tego, co w jej fachu będzie potrzebnełagodnie odparła Jaworzewska. — My, starzy, mój Ludwiczku, to się bardzo na tem nie rozumiemy, ale młodzi, widzisz, torują sobie nowe drogi. Tego im bronić nie wolno. Prawda, kochasiu?

Jaworzewski się zamyślił i, chociaż przed sklepem Piszla zatrzymywały się coraz to inne pojazdy i uwijały się sługi z koszykami, on już tego nie widział i nie zazdrościł, pochłonięty myślą jedną: Kazia chce odjechać, Kazia chce pracować w sklepie... Inną przyszłość dla niej roił... Z czworga dzieci, któremi go Bóg obdarzył, Kazię kochał najwięcej.

III

Nazajutrz wstał dzień jasny, pogodny. W miasteczku cisza. Sklepy pozamykane, ua rynku ani jednego stragana ani furmanki nie widać.

Bąki lśnią w słońcu. Kamienice, szeregiem w rynku stojące, wszystkie świeżo pomalowano; okna błyszczą, jak zwierciadła.

I w kamienicy Sadzikiewiczów panuje nastrój odświętny.

Czynią się tam przygotowania do przyjęcia wysoko urodzonego konkurenta.

Sadzikiewicz siedzi przy śniadaniu, dzwoniąc niecierpliwie łyżeczką w pustą już szklankę.

Na stole przykrytym ceratą stoi koszyk z Chlebem i bulkami.

Nie widać pięknych, lekkich jak piórko babek i placków z posypką, które dla gościa p. Sadzikiewiczowa upiekła.

Wprowadza to w melancholijny nastrój przepadającego za słodkiem ciastem Sadzikiewicza. Czarne, jakby zaspane oczy, okrążone czerwonemi obwódkami, zatrzymują się, wyrzutem brzemienne, na twarzy małżonki, przyrządzającej farsz do indyka.

— Cóż, Brygisiu? — odzywa się wreszcie — babki wyrosły? Nawet na sprobowanie nie pokazałaś nikomu.

— I bez próby wiem, że zdarzone — odparła nachmurzona czegoś Sadzikiewiczowa.

— Bójże się Boga, kochasiu, zkądże takowa pewność? Może zakalec w środku jest, albo co... Z okazyi dnia dzisiejszego możnćby pokosztować...

— Skosztujesz przy gościach. Tylko mój Adamie, zapowiadam ci. abyś łapczywie nie jadł. To tak wygląda, jak gdybyś nigdy nic lepszego nie jadał.

— Bo i prawda! Smaczue kąski jeno dla gości chowasz.

Na to weszła panna Sabina.

— Chciałam pomówić z rodzicami — ozwała się zwykłym, szorstkim tonem. — Przy p. Pistulińskim musi ojciec na siebie uważać.

— To jest jak, kochasiu, bo nie rozumiem.

— Dlatego właśnie, że ojciec wielu rzeczy nie rozumie, nie trzeba się odzywać. P. PistułaPistuliński w towarzystwach porządnych bywa i wykształcony, niechże ojciec pamięta, że cala przyszłość moja zależy od tego, abyśmy mu się jak najlepiej przedstawili.

— Wiem, wiem, rozumiem, kochasiu! Corpus delictus wysoko urodzony jest, obywatel..

— Iz tym korpusem niech ojciec nie wyjeżdża... Sensu niema.

Sadzikiewicz spojrzał na córkę obrażony.

~ Eli pleciesz! — mruknął. — Babom się zawsze zdaje, że wszystkowiedzą. Sensu niema! Proszę ja kogo! A wieszże ty, ja to od samego sędziego słyszałem. Rozumiesz? Jakem był za świadka w tej sprawie co to sądzili Marcińskiego o pobicie z Otalińskim, pamiętasz? Sędzia, kiedy się Marciński zapie4 rał, pokazał mu guza nad okiem u (Malińskiego i mówi: „Patrz, corpus delictus jest“... A skoro tak sędzia powiedział, widać, że jest i mądrze i dobrze i nie takim jak ty, kochasiu, korpusy takie poprawiać.

— Mówno spokojnie, mężu, i nie wydziwiaj, bo Sabcia ma racyę — odezwała się protekcyonaloie Sadzikiewiczowa. — Lubisz dużo gadać, wiadomo, a tu przy takim familiancie, jak ten pan, trzeba baczenie ciągłe na gębę mieć, żeby czego niepotrzebnego nie splotła.

Sabina oczy wzniosła do góry.

— Jestem pewna, że p. Pistuliński ucieknie od nas, gdzie pieprz rośnie — rzekła, wybuchając gniewem. — Po co ja się łudzę? Czyżby człowiek tak wysoko urodzony chciał wejść w rodzinę, gdzie nawet mówić nie umieją?

Przysłoniła oczy chustką.

Sadzikiewiczową uraziły jej słowa.

— Ty, bo zaraz i w calem dziurę znajdziesz. Cóżem tak wielkiego powiedziała? Tylkoś się tak nauczyła rodziców strofow*ać.

— Tu o moją przyszłość chodzi — załkała Sabina.

— A no, więc cóż chcesz? — rzekł obrażony również Sadzikiewicz. — Dyrdyński rewers na 500 rb. kazał sobie wystawić i posag większy wytargował z krzywdą innych dzieci...

Sabina wciąż łkała za chusteczką.

— Nie płacz! — wtrąciła matka. — Znów sobie farbę pod oczami zmażesz, jak zeszłej niedzieli. Ot, wyglądasz dziś doskonale w tej sukni; niktbyciwię cej nad 20 lat nie dał.

Sabina odjęła chustkę od twarzy.

— Taak? — mówi. — A ja Marczewskiej awanturę zrobić chciałam, że się stanik marszczy!

— Gdzie zaś! Figurę masz, jak ulaną.

Sadzikiewicz z dobrodusznym uśmiechem obejrzał córkę.

— Korpus odrazu głowę straci — rzekł.

Udobruchana p, Sabina odezwała się już łagodniej:

— Wie mama? Najlepiej będzie, skoro po przywitaniu matka się w kuchni kolacyą zajmie. Będzie pretekst. Ojciec niech się bardzo do rozmowy nie miesza...

— Ale, moja kochana, czy ja ryba jestem, żebym wciąż niemy siedział...

— A ja też w kuchni nie mam co robić, bo wszystko przygotowałam. Wydziwiasz, moja Sabciu!

— Więc rodzice dla szczęścia dziecka nie chcą nic uczynić! — zawołała p. Sabina. — A to pięknie!

Sadzikiewicz wzruszył ramionami.

— Tyle ceregieli, ża które jeszcze zapłacić trzeba — mruknął.

— Niechże ojciec sobie wyperswaduje, żebym ja za pierwszego lepszego wyszła... Edukacyę mam i taleut!

— Kożuchowicz młody po ojeu warsztat weźmie — odezwał się Sadzikiewicz. — Ręczę ci, że poczci wy i talentby twój uszanował, boć sam przecie w kościele na chórze śpiewa.

* Tu już oburzenie Sabiny przeszło granice.

— Co ojcu w głowie? Ja i Kożuchowicz! A toż.bym wolała starą panną zostać. Cóżem ja gorszego od sędzianki, albo Gargulewskiej?

" W kościele zadzwouiono na sumę, i Sabina spójrżała na zegar.

— Niechże rodzice się śpieszą, bo czas do kościoła .. Ojciec jeszcze do rosołu...

— A matka, jak sztukamięsa... — zaśmiał się Sadzikiewicz. — Jaki to z tej Sabci korpus dowcipny, panie kochający!

Sabina uśmiechnęła się łaskawie.

— Czasu nie tracąc, trzeba się ubierać. Krysia może zostać. Pójdzie na nieszpory. Ktoś musi domu przypilnować!

Sadzikiewicz zawrócił się ode drzwi.

— A czemu to Krysia? Wczoiaj jeszcze prosiła, że chce na sumę pójść.

Sadzikiewiczowa, która jeno przed starszemi córkami kapitulowała, obces na męża wpadła.

— Co się ty tu będziesz do dziewcząt wtrącał! To nie twoja rzecz! Czeladników sobie pilnuj. Kryśka lizus, to ją bronisz. Ja tu jestem matka, rozumiesz?

— A czyja przeczę? Czyja nie wiem, żeś ty matka? Niech tam zresztą Krysia zostanie!

W półgodziny później samym środkiem rynku kroczyła rodzina Sadzikiewiczów.

Ulica roiła się od przechodniów, bo każdy na sumę śpieszył.

Na plebanii przy furtce stał ksiądz proboszcz i rozmawiał z młodym paniczem, zgrabnie o sztachety opartym.

Garnitur popielaty leżał na kształtnej figurze młodzieńca bez zarzutu. Kapelusz zielony z piórkiem, z fantazyą przekręcony na bok, przykrywał płową, gęstą czuprynę. Szafirowe oczy z pod białego czoła śmiały się pogodą, zdrowiem, weselem, wąs bujny o złotawym odcieniu okalał ponsowe wargi drobne, jak u kobiety.

Proboszcz na powitanie przechodzących Sadzikiewiczów skinął głową uprzejmie.

— Przez zrkrystyę państwo nie przejdziecie. — Ksiądz kanonik ze Świętnej celebrować będzie i księży multum zjechało. Zakrystya zamknięta, boby się ludek poczciwy tłoczył, a nie można.

Panna Sabina, skoro urodziwego chłopca przy boku proboszcza spostrzegła i z podobizny fotograficznej, którą jej Dyrdyński podarował, Seweryna Pistulińskiego poznała, złożywszy w dzióbek usta, dygnęła pięknie i odezwała się:

— Niech ks. proboszcz pozwoli przez zakrystyę.. W kościele tłok ogromny, nie przepuszczą.

Do księdza mówiła, oczyma w nadobnego kawalera strzelając tak ogniście, że się uśmiechać począł i wąsikami ruszać.

Traf atoli zrządził, że w tej chwili właśnie Kazia Jaworzewska z rodzicami przy furtce się zatrzymała.

Proboszcz ją lubił niezmiernie, bo i pięknemi haftami nieraz się kościołowi przysłużyła.

— Bóg z tobą, dzieweczko! — zawołał wesoło. — Zobaczno, jak ładnie obrus twój na ołtarzu Świętego Antoniego wygląda. To najpracowitsza panna z całych Bąków... — śmiał się poczciwie, wskazując dziewczynę PisUilińskiemu.

Rozmarzone oczy kawalera, od rozpłomienionej jego widokiem panny Sabiny, zwróciły się szybko na Kazię.

P. Seweryn Pist.ułaPistuliński zapatrzył się na nią i płomyk różowy po twarzy mu szedł coraz wyżej i wyżej, oblewając czoło białe.

Jadwiga pociągnęła Sabinę za suknię.

— Patrz, jak go ta sroka urzekła — szopnęła. — Pójdźmy!

Widok Kazi humor im skwasił.

Po obiedzie wpadł Dyrdyński.

— Jest, jest! — wołał ode drzwi. — Przyjechał i u proboszcza obiaduje ze wszystkimi kanonikami, hrabiami, dziedzicami... Widzicie państwo, co to znaczy na drzewie genealogicznem się urodzić. Wszędzie drzwi otwarte!

— Widzieliśmy go! — rzekł Sadzikiewicz.

Dyrdyński pochylił się ku Sabinie.

— A eo? Nie mówiłem, przesadziłem? Chłopak jak lalka, jak cukierek, nieprawdaż? Bąki dopiero huczeć będą, skoro p. Sabina panią PistułaPistułińską zostanie. Niejednaby z tutejszych panien staremu Dyrdyńskiemu buzi dała, żeby jej takiego Lowela sprowadził.

— Kogo? — spytał dobrodusznie Sadzikiewicz. —

Cóż to za nowy korpus?

— To jest, tego... 110, takiego w najlepszym, wyborowym gatunku — uśmiechnął się stary filut i zwrócił się do Sadzikiewieżowej.

— Kazałem tu mojej dziewce wpaść z koszyczkiem do pani dobrodziejki. Goście się do mnie zapowiedzieli na herbatę i żona ma kłopot, bo pusteczki w kieszeni, szczerusieńkie pusteczki. Jak honor kocham, tak prawda! Niechże tam dobrodziejka moja szyneczki każe przygotować, serdeleczków lub kielbaseczki krakowskiej, bo to mój przysmak nad wszystkie przysmaki.

Zwrócił się do Sabiny.

— Proszę pilnować, p. Sabino, aby wszystko było pro forma; przyjęcie sute, eleganckie! O szóstej przyjdziemy. O kawusi proszę pamiętać. Dyrdyński kożuszki lubi.

Po jego odejściu, Sabina rozpoczęła jeneralny przegląd mieszkania.

Na przybycie gościa odświeżono salon i trzeba przyznać, że wcale pięknie wyglądał.

Garnitury dwa pluszowe, na ścianach kilka chów nietuzinkowych, fortepian, w oknach deli1e firanki, dużo roślin i ładnych.

Sabina jednakże ze wszystkiego czuła się niezadowoloną. Piękny twarz Sewerka w pamięci mając, pragnęłaby skarby Golkondy rozrzucić w około, byle go zająć, przyciągnąć.

Pan Kleofas Dyrdyński wraz z uderzeniem godziny szóstej pociągnął za dzwonek w przedpokoju.

— Idą! — wrzasnęła Sadzikiewiczowa, wyjrzawszy z kuchni, uzbrojona w trzepaczkę od bicia piany, cała fioletowa od ognia.

Szesnastoletni Kostek, jedyny spadkobierca nazwiska Sadzikiewiczów, popchnięty kułakiem Jadwigi, wyleciał z salonu do przedpokoju, jak z procy.

— Otwieraj! — cichym szeptem syczała Jadwiga.

— A utnij gapia i nie ukłoń się! — wołała za nim p. Sabina i załamała ręce z rozpaczą:

— Mama wszystek swąd z indyka wypuściła z kuchni do przedpokoju — jęczała zgnębiona. — Potrzebnie było drzwi otwierać!

Chciała gderać jeszcze i na Sadzikiewicza, że pędził na oślep z otwartemi rękoma, lecz Kostek właśuie drzwi rozwarł szeroko i p. Seweryn, z Dyrdyńskim, ukazał się zgromadzonym.

Czerwony był i zmieszany, co odrazu w oczy biło.

— Mara houor przedstawić... — zaczął hałaśliwie z właściwym sobie humorem Dyrdyński i obejrzał się na Seweryna, mrugając jednem okiem na prawo, drugiem na lewo.

— Bardzośmy obowiązani, panie kochający, za taki zaszczyt, takiego oto wysoko urodzonego w domu swoim tego... — jąkał, pusząc się i wznosząc na piętach Sadzikiewicz.

Sabina czerwona, jak burak ćwikłowy, wysunęła się szybko naprzód.

— Niech pan będzie łaskaw, prosimy dalej — zapraszała.

Wytoczyła się z kuchni jeszcze czerwieńsza Sadzikiewiczowa, szeleszcząc jedwabną suknią i nakrochmalonemi spódnicami. Pistuliński się kłaniał, Dyrdyński hałasował, Kostek pędem zbiegł do ogrodu po Krystynę, by gościa przyszła obejrzeć.

Rozmowa wciąż się rwała. Czuć było przymus, zmieszanie, i wszyscy doznali ulgi, gdy Sadzikiewiczowa zaprosiła do stołowego pokoju na podwieczorek.

— Panie Pistuliński — mówił p. Kleofas, zajadając babkę przy kawie — przyjmij życzliwą od starego radę: żeniąc się, bacz, aby ci magnifika takie oto przysmaki wypiekać umiała, jak Pana Boga kocham, prawda! Pani Sadzikiewiczowej dobrodziejce przezacn6 ręce ze czcią ucałować należy. Tak gruntownie wychowanych panien daleko szukać!

— Pan dobrodziej zna Ryki? — spytał Sadzikiewicz Putulińskiego, który, że to już zakłopotanie pierwszej chwili go opuściło, zezował ku pannom, w myśli wdzięki ich szacując.

— Nie, panie! Gdzież te Ryki leżą?

— Nad Wartą, panie kochający! 20 mil ztąd... Tam właśnie korpus należący do familii mieszka.

Sabinie krew do twarzy napłynęła.

— Podobno teatr zjeżdża do Bąków? — zagadnęła szybko. — Pan lubi teatr?

— Wolę cyrk, proszę pani! — odparł szczerze Seweryn. — Będąc niedawno w Warszawie, ani jednego przedstawienia nie opuściłem. Jakie konie, jakie panny! Aż miło patrzeć! Za miss Arabellą cała złota młodzież szalała.

— I pan?

Seweryn się zmieszał.

— Ja... t,. j. właściwie... Ale, że miss Arabella dobrze konia ujeżdża, to fakt!. I oczy ma bardzo ładne!

— Czarne, czy niebieskie?

— Niebieskie, proszę pani! Prześliczne!

Sabina przygryzła wargę.

— To pan lubi oczy niebieskie? — indagowała dalej, bystro się w niego wpatrując.

— Niech pani nie wierzy... — pośpieszył uratować niezręczność Seweryna Dyrdyński. — Miljon razy p. Pistuliński powtarzał, że czarne jeno lubi i nigdyby się nie ożenił z panną, coby niebieskiemi patrzała. Cóż, kłamię może? Powiedzże gam, mój łaskawco!

— Co tam oczy! wtrącił Sadzikiewicz, bo mu już milczenie ciężyć zaczynało. — Byle cnotliwa była, a grosze miała, niechby sobie, jakiemi chce, patrzała.

— Phi! pan kochany wierszami mówi — śmiał się Dyrdyński, a Pistulińskiemu szepnął;

— Bierzże się pan do panny, bo pomyśli, żeś lala malowana.

Po podwieczorku przeszli wszyscy do salonu. Sadzikiewiczowa wybiegła do kuchni dojrzeć piekącego się indyka, Dyrdyński dyplomatycznie usunął się na cygarko z gospodarzem domu, Jadwiga brzdąkała po fortepianie, Sabina z Sewerem zostali w salonie prawie sami.

Sewer znalazł się w kłopocie.

Sabina siedziała przy oknie i blask zachodzącego słońca twarz jej oświecił. Pod tą niedyskretną pieszczotą wystąpiły zmarszczki, drobne pryszczyki i skazy szpecące płeć... Więc, patrząc na ni§, myślał, co on powie tej brzydkiej pannie, boć przecie coś powiedzieć musiał.

— Budzę pana! — zawołała nagle p. Jadwiga.

Roześmiał się.

— Myślałem właśnie o tych Bykach, o których ojciec pani wspominał — rzekł, otrząsając się z zadumy.

Panny spojrzały po sobie rozpromienione. Skoro myślał o Rykach, to i o Sabinie...

Jadwiga wnet zaczęła cuda niestworzone o zamożności matki chrzestnej i zarazem ciotki ich najukochańszej opowiadać.

Kawaler rozgrzał się trochę. Spoglądał życzliwiej na Sabinę i — o dziwo! mniej mu się teraz brzydką wydała. Zbladł nawet obraz Kazi Jaworzewskiej, prześladujący go od rana.

Z fantazyą kawalerską zaczął komplementy pannom prawić, popierając je spojrzeniami tak wymownemi, że wzruszona p. Sabina marzyła już tylko o tem, by termin zostania p. Pistulińską jak najprędzej przyśpieszyć.

Traf atoli w rozmaity sposób lubi ludziom dokuczać. Pistuliński, czy że już wątek do rozmowy stracił, czy go mordercze westchnienia i spojrzenia Sabiny zmęczyły, spacer do ogrodu zaproponował.

Sabina z wdzięcznym uśmiechem białą koronkową chusteczkę narzuciła na utrefioną głowę i poszła przodem, wiodąc kawalera za sobą.

Ledwo ich dostrzeżono, ruch się wszczął niemały.

Niezwykły wypadek przybycia w progi Sadzikiewiczów arystokratycznego gościa nie mógł przejść obojętnie. Szeptano o nim i w sklepie i w kuchni, gdzie się dało.

Dzień był świąteczny, więc czeladnicy, parnia sklepowa, kucharka, nawet parobek od koni do sieni wyszli.

— Po gębie z"ra widać, co wielki pan... — mówiła Franka pokojówka, trącając w łokieć Marcynę.

— Bójcież się Boga. ludzie moi kochani, toć on chyba o dziesiątek lat od naszej panny młodszy — dziwiła się stara Jacentowa, a że była mocno głucha, więc mówiła głośno i zdanie to jak najdokładniej do uszu przechodzących wpadło.

Sabina spłonęła szkarłatem, Pistuliński nachmurzył się widocznie.

Chodzili po ogrodzie, milcząc.

— Trzymaj, chwytaj! — rozległy się naraz glosy w sąsiednim ogrodzie i śmiech wesoły.

Pistuliński przystanął i rzucił okiem poprzez zielone sztachety.

— A! to ta ładna panienka, co to S. Antoniemu obrusy wyszywa — odezwał się zaintrygowany Seweryn. — Jak to ona się nazywa, proszę pani?

Sabina skrzywiła się.

— E! to ze sklepu korzennego, Jaworzewska. A że Ś. Antoniemu obrusy wyszywa, to nic dziwnego. Mężaby złapać rada.

— Przecież młoda jeszcze... Dziecko prawie!...

— Gdzież tam! — zaprzeczyła zbliżająca się ku nim p. Jadwiga. — 24 lata mając, nie pora chyba na dziecko pozować.

Pistuliński zdziwił się.

— Niepodobna! — rzekł. — Ledwo na szesnaście wygląda. Ale to ładna panna! Co się zowie ładna!

— Bywają inne, cenniejsze przymioty — zauważyła p. Sabina, tłumiąc wzburzenie.

— Panie znają pewno bliżej p. Jaworzewską? — pytał Pistuliński, zapatrzony w ogród Jaworzewskich.

— Nie znamy! — ucięła krótko Sabina.

A Jadwiga dodała:

— To nie dla nas towarzystwo. Ona ma różne sklepowe znajomości, i ojciec zabronił nam ...

— Hm! To bardzo dziwne! — mruknął niezbyt grzecznie Seweryn.

Przechodzili właśnie starannie wy graco waną ścieżką, biegnącą tuż koło niskiego płotku, rozdzielającego dwa ogrody. Z rozplecionym do połowy warkoczem, z rumieńcami na twarzy jaśniejącej weselem, ukazała im się Kazia, stojąca na ławce.

— Do pana zajączka, do pana zajączka! — powtarzała głosem dźwięczącym, jak metal, i klaskała w dłonie.

Po przez zagony młodej cel uli, marchwi i pietruszki biegło ku niej dwóch małych chłopczyków z bławatnemi, jak u siostry, oczami, z ciemnemi czuprynami, które wiatr rozwiewał.

Pistuliński przystanął i tak się zapatrzył, iż coraz bardziej wzburzona Sabina białym narcyzem uderzyła go w rękę, pytając:

— Czy pan bardzo lubi kwiaty?

A on, nie zastanowiwszy się, wskazał Kazię i odparł szczerze:

— Jeśli takie, jak ten, to okropnie!

Lecz wnet się opamiętał.

— Kpem jestem!Hpowiedział sobie i zwrócił się grzecznie do panny. — Wszystkie kwiaty lubię, proszę pani! — rzekł. — I białe i czerwone i zielone...

A postrzegłszy żółtą barwę sukni p. Sabiny, dodał szybko:

— Żółte przed innemi! Żółte bywają najpiękniejsze. .

Sabina skromnem spuszczeniem powiek komplement przyjęła i w zupełnej zgodzie powrócono do salonu.

Przy kolacyi jednakże Seweryn ciągle wpadał w zadumę, mając wciąż Kazię przed oczyma.

Zżymał się na siebie, bo Sabina patrzała w niearo, jak w obraz, Dyrdyński rozmaite dowcipne aluzye czynił, a on siedział niemy, jak gdyby trzech zliczyć nie umiał.

Wtem odezwał sięSadzikiewicz:

Sprobójno, panie łaskawy, tego korpusa na półmisku. Pysznie upieczony.

— Cóż? Jakże? — pytał Dyrdyński rozmarzonego winem Seweryna, gdy w parę godzin potem, opuścili gościnny dom Sadzikiewiczów. — Panna w dobrym gatunku, to pan musisz przyznać. Jest rozum, jest talent i panie dobrodzieju, wzięcie się okazałe... Cóż?

Pistuliński zrazu milczał. Poświstywał jeno aryjki wesołe i uśmiechał się.

— Indyk był pikantny! rzekł po chwili. — Wino pewno od Fiszlowej, bo takie smaczne, jak ona, a panna... Hm! Wiesz pan co? Zróbmy tak: ożeń mnie pan z tą śliczną Jaworzewską, ale żeby posag miała Sadzikiewiczówny, Rozumiesz pan?

Dyrdyński skamieniał.

— Co pan wygadujesz? Co panu się zdaje? — wołał oburzony. — Widzę, żeś pan już o Pistulinie zapomniał.

— Ee! nie zapomniałemAle żeby się znowu dla niego sprzedawać... „Corpus delictus“ obrzydliwy jest...

Posprzeczali się na dobre.

Dyrdyński atoli nadziei nie tracił.

— Poślę ja mu żydków z wyroczkami — myślał. — Zje licha, jeśli bez Sadzikiewicza pieniędzy radę sobie dać potrafi.

Wśród uroków księżycowej nocy, p. PistułaPistuliński parą gniadoszów w mocno podniszczonym wolancie podążał do domu.

Był dziwnie rozmarzony i piękna Kazia w myślach jego majaczyła. Gdy wszakże wesoły Wojtek, z fantazyą trzasnąwszy z bata, przed ganek w Pistulinie zajechał, Seweryn, wyrzuciwszy z wezbranej piersi westchnienie, rzekł sobie:

— Pilnuj serca Sewerciu i nie bądź głupi. Tamta nie dla ciebie, więc tę bierz, skoro z nią i talarki papy Sadzikiewicza do kieszeni twojej przejdą.

V.

Od kiedy Pistuliński w roli starającego się dom Sadzikiewiczów odwiedzać zaczął, dużo się tam zmieniło.

Stary głową kręcił, wzdychał, bo coraz nowe wydatki wypędzały grosz z kieszeni. W salon’e natomiast przybył nowy garnitur mebli, w stołowym piękny kredens, a gdy Dyrdyński w tym właśnie czasie do Warszawy jechał, Sabina prosiła go o kupienie pająka i świeczników, oraz innych drobiazgów.

— Każ też kupić i dwa posągi — radziła Jadwiga — i postaw w rogach salonu na słupkach. U Krzyckich widziałam. Zaraz modniej będzie salon wyglądał.

W skutek propozycyi tej, Słowacki z Moniuszką zjechali do Bąków.

Sadzikiewicz, gdymup. Kleofas rachunek przedstawił, za głowę się chwycił.

— Targowałem się, jak żyd... — opowiadał. — Ale co modne, to kosztowne! Sławni ludzie, pamiątki!

— Et! burknął z niechęcią Sadzikiewicz — nikt takim panom poczciwości i rozumu nie ujmuje, ale żeby po śmierci korpusy tyle za siebie płacić kazali, to już grzech!

Dyrdyński wzruszył ramionami.

— Pan własnego interesu nie rozumiesz... — d.ówił. Gdy idzie o pozyskauie takiego zięcia, jak Pistuliński, niczego żałować nie trzeba. W miasteczku już coś przewąchali. Mogą zepsuć, i dla tego radzę pośpiech!

Nie zasypiał też sprawy.

Ale Pistulińskiego trudno było do oświadczyn nakłonić.

Do Sabiny czuł wstręt nieledwie; z całej rodziny jedna tylko Krysia do serca mu przypadła.

— Powiedzże mi pan z łaski swojej, o którą się starasz? — pytał po wielekroć Dyrdyński srodze zaniepokojony.

— Ta sroka choć gładka, prócz kilku tysięcy nic więcej nie dostanie. Pistulina to nie uratuje. Niechże się pan zastanowi.

— Zrób pan tak, żeby Sabiua zrzekła się swego spadku po matce chrzestnej na korzyść siostry, to się wnet ożenię z Kryśką — żartował Seweryn.

— A no to Bo?u dziękować, żeś pan już o Jaworze wskiej zapomniał — podsunął Dyrdyński, chcąc jeden ogień drugim zagasić.

Seweryn westchnął.

— Tębym i be? posagu może wziął, żeby nie ci żydzi, co mi na karku siedzą — mruknął.

— Ba! — zaśmiał się ucieszony Dyrdyńsld — nie t^ lko na karku, panie kochany! Oni już za kołnierz panu powłazili. Rozmawiałem wczoraj z Lewim. Słuchać nie chce o zwłoce. Mówi, że wyroki w kieszeni ma. a Jakóbski pieni się ze złości. „Kpiny sobie z nas robi“ — powiada.

— Idź pan do licha, ze swoim Lewim i Jakóbskimrozgniewał się Seweryn. Jak mi się spodoba, to się ożenię, a jak nie, to żaden Lewi ani pański przyjaciel Jakóbski nie pomoże.

— A inni? — pyta cierpliwie Dyrdyński. — Czy pan kiedy swoje długi obliczał?

— Głupłbym był! Niech ci obliczają, co mi dali...

— Piękna zasada, mądra zasada! Oni też obliczają, a jakże! Jakóbski i Lewi wyroki mają w kieszeni. Piękna zasada! — chytrze — potakiwał stary. Za to ja, ot tak, przez życzliwość po prostu, zrobiłem sobie mały obrachunek. '

Dobył notes z kieszeni i uie zważając na skrzywienie Pistulińskiogo, czytać począł:

— Natanowi Lewi 3,000, półroczny procent zalega. Wojciechowi Jakóbskiemu 8,000 z procentami od lat trzech, Moszkowi Glrynszpanowi 800, Fiszlowi za wybrane towary 650, Gawelkiewiczowi 1,300...

— Skończ pan do licha tę litanię — zawołał z gniewem Pistuliński. Nie ciekawym!

Dyrdyński nie ustępował.

— Ekonom piszczy, że robocizna nie płacona, służba też się naprzykrza... W Lutym nadchodzi nowa rata Towarzystwa. Dalibóg nie pojmuję, co pan myślisz?

— Myślę, że pan plotek głupich słuchasz — łagodniej już odpowiedział Pistuliński. Sam wiem, że przed Lutym coś zrobić trzeba. Ale ta panna Sabina! Pan też niedołęga jesteś! Niepodobna, aby się w okolicy, czy w mieście partya jakaś uczciwsza nie znalazła.

— Pistulin na sercu mi leży odparł rzewnie Dyrdyński. Nie spocznę, dopóki go nie uratuję. Panie Pistuliński kochany! Panie Sewerynie! Jeśli Boga kochasz nie ociągaj się, nie zwłócz... Pannę ci kto z przed nosa capnie, a wtedy co? Myślisz, że się 'znajdzie druga głupia, coby posag w Pistulin wpakowała?

Sewerek się obraził.

— A cóż to Pistulin? Nie kawał ziemi? Żyiniówka wprawdzie, ale jaka! Zresztą, skoro ci tak pilno, oświadcz się za mnie.

Dyrdyński wrzał gniewem, lecz w cierpliwość zbroić się musiał, a tymczasem święta Bożego Narodzenia nadeszły.

— Trzeba w Sty Szczepan wydać bal, ojcze... zaprojektowała panna Sabina. — Niech ojciec pieniędzy nie żałuje, bo musimy wystąpić z przyjęciem i zaimponować.

— A zaraz wystąpić, zaraz imponować — krzywiąc się, odparł Sadzikiewicz. — Pęknie znowu kilkadziesiąt rubli. .

— Ojciec już zawczasu skąpi i wyrzeka... — mruknęłaSabina, a Jadwiga dodała:

— Ojciec tak zawsze. My dlatego mężów dostać nie możemy. Każda się wyda, nawet taka Jaworzewska, choć na własne oczy widziałam, jak ją w sieni młokos jakiś po rękach całował.

— Albo to jeden? — wtrąciła Sabina. Sadzikiewiczowa wzniosła oczy do góry.

— Widzisz, Adamie, jakie to córki nieraz bywają, — odezwała się do męża. — Jakeś ty powinien Panu Bogu dziękować.

— Za co? Że kawalerowie po rękach ich nie całują? Tożbym wolał, żeby całowali. Możeby prędzej do ołtarza który korpus zawędrował.

— Niepotrzebnie się ojciec sadzi na koncepty — odezwała się Sabina. Są poważniejsze rzeczy. Więc cóż ten bal?

— Ha! jak trzeba, to trzeba! — mrukną}. — Byle z kredką, panie kochający.

Rozpoczęto przygotowania.

W Śty Szczepan mroźno było, śnieżno, ale sucho, Przed domem Sadzikiewiczów gromadka gapiów już od godziny szóstej oczekiwała gości. Ci już by U zebrani, gdy sanki Pistulińskiego, przy akompaniamencie dzwonków i wystrzałów z bata, których sobie | Wałek woźnica nie żałował, zajechały przed dom.

Woniejący zapachem najmodniejszych perfum, z kwiatem w butonierce, z miną tryumfatora zjawił się w salonie pan Seweryn. Gdy wszedł, nawiasem mówiąc, we fraku, z monoklem w oku, wspaniale wyglądał, wszyscy się ku niemu ciekawie zwrócili. Sabina raki spiekła, młodzież patrzyła z zazdrością, panny strzelały w kawalera pełnemi uwielbienia spojrzeniami.

Nastapiły powitania, prezentowanie się wspólne. Seweryn się kłaniał naprzód kanapowym i fotelowym paniom, kłaniał się potem młodzieży płci obojej, niekiedy dłoń podając do uścisku, z miną wielce pańską.

— Bardzo mi miło, bardzo przyjemnie... powtarzał.

Przystojny, o poczciwem spojrzeniu i szczerym uśmiechu Stach Kożuchowicz szepnął Krystynie, której twarz różowa wychylała się z białych falbanek muślinowej sukni, jak polny mak z bujnej fali żyta:

— Lalka od perukarza, nieprawdaż?

Matki, spoczywające na kanapie, poglądały na Pistulińskiego z zachwytem, Zasiadła tam pani poczthalterowa, obok niej żona kasyera miejskiego, da^ej wdowa po starszym felczerze, którą, przez pamięć dla nieboszczyka, doktorową tytułowano, dalej jeszcze sekretarzowa z powiatu. Pani Kajetanowa Gargulewska, że to już dla niej miejsca na kanapie brakło, rozpierała się w fotelu z miną imponującą. Głos jej piskliwy górował nad innymi; sefcundowała jej wiernie pani Grylska, posiadająca browar w Bak; ch, osoba wielce ruchliwa, rozpoczynająca zwykle rozmowę od: „Moja ty,u chociażby mówiła do kobiet nieznanych, które się znowu o tę poufałą nazwę śmiertelnie obrażały.

Przy fortepianie zgromadziła się młodzież płci obojej; panna Sabina, w zieloną z różami suknię przybrana, wygrywała najnowsze walce i polki, zachwycając kawalerów, do żeniaczki skłonnych, nietyle swoim talentem, ile cyfrą posagową w dziesięćkroć powiększoną nadzieją spadku po matce chrzestnej.

Psuło to humor pannie Jadwidze, mocno dekoltowanei i tak czerwonej, jak burakowego koloru jej suknia. Rozgoryczona, oglądała się tylko, gdzieby komu łatkę przypiąć.

Sadzikiewicz, w poczuciu podwójnych obowiązków bogatego obywatela i ojca córki, o którą szlachcic karmazynowy konkurował, z godnością honory gospodarza czynił; małżonka jego rzadko ukazywała w salonie, pilnując kuchni.

Pistuliński ogólnie wywarł wrażenie najlepsze.

— Moja ty! — ozwała się pani Grylska do sąsiadki — to wcale przyzwoity kawaler. Czy pani myśli, że on się z Sabiną ożeni? Ja powiadam, moja ty, że to tylko próżne bałamuctwro.

Pani poczthalterowa, do której apostrofa ta wystosowaną była, bez uwzględnienia okoliczuości, że się wcale bliżej nie znały, zapłonęła rumieńcem oburzenia.

Grylska zwróciła się do kasyerowej.

— Moja ty, — zaczęła, ale ta zerwała się i uciekła do panien.

Gargulewska, tłumiąc śmiech, przesiadła się szybko na opróżnione po kasyerowej miejsce i dalejże górnym stylem z doktorową rozmawiać.

— Jak się też pani doktorowej gwiazda dzisiejszego balu podoba? — pytała. Różnice społeczne nigdy się jednak nie zacierają. Dobre urodzenie zaraz się na człowieku odbije.

Sadzikiewicz, który obok stał, wtrącił ze śmiechem:

— A jakże, odrazu. Korpus klapsa bierze, skoro się tylko urodzi.

Panie kanapowe uśmiechnęły się półgębkiem. Gargulewska ramionami wzruszyła.

— Tylko to nieszczęście — ciągnęła dalej — że teraz popularność w modę wchodzi. Przez to się i porządek społeczny psuje. Każdy powinien swojej sfery się. trzymać i w górę się nie piąć.

Doktorowa rozsądna, cicha niewiasta odparła:

— Co nam tam do tego, proszę pani.

— Sąsiad zaręczyny wyprawiasz? — pytał posesor Mordalski. — Aleście pono wysoko sięgnęli, hę? Gadają, że kawalera księżna jakaś, czy hrabina ro dzi. Prawdaż to?

Sadzikiewicz wspiął się na palcach. Duma go tak w górę podsadziła.

— Ślicznie się rodzi... — odparł. Drzewo i herb ma, wszystko z pieczęciami, z podpisami... Korpus, panie kochający, arystokrata!

— Hm! — mruczał Mordalski — takie korpusy to czasem niepewne bywają. Pilnuj się sąsiad, bo to podobno Dyrdyński swata. Lgarz wierutny!

— O, o! Cóż znowu!bąkał zmieszany Sadzikiewicz. — Któż to tę plotkę urodził?

— Któżby, jak nie kobieta? — śmiał się rubasznie Mordalski. W mieście aż huczy. Niech gadają. Mnie tylko dziwno, bo podobno cały ten Pistulin kopiejki nie wart, tyle na nim żydowskich pijawek siedzi. Sąsiad chyba o tem nie wiesz? Na te ciężkie czasy grosz w zaniedbane gospodarstwo kłaść... A niechże zięciaszek straci i żonine, jak stracił swoje, to mu to wcale nie pomoże, że go księżna clbo hrabina urodziła.

Sadzikiewicza coś w okolicy wątroby kolnęło. Już nie pierwszy raz kolki tam uczuwal, od kiedy hypotekę Pistulina ząbaczył. Trwoga o posag córki, ciężką pracą zdobyty, psuła mu rozkosz nazywania zięciem swoim Seweryna Pistułę Pistulińskiego.

— Młode piwo się wyburzy, a esencya na spodzie zostanie — odrzekł z wahauem. — Korpus jest szlachcic uczciwy, wstydziłby się panie kochający... żonine tracić.

— Może być! — mówił z powątpiewaniem Mordalski. — Jabym zawsze wolał takiego, co ma grosz w kieszeni. Niechby go tam choćby ślepa wrona rodziła.

Ozwała się muzyką, i Pistuliński walcem z panną Sabiną bal rozpoczął.

Pistuliński pięknie tańczył. Szeptały o tem pomiędzy sobą panienki z zazdrością, bo widocznem było, że młody obywatel szczerze o Sabinie myśli. Musiały też przyznać, że ta Sabcia niepoczciwa ładnie dziś wygląda. Majowa suknia z różami odmłodziła ją, a może uczucie, które jej serce rozgrzało.

Przy kolacyi, że to mięsiwa były smaczne i wino dobre, więc z czupryn się kurzyło i fantazya podbudzona wszystko w jaśniejszych kolorach przedstawiała; Pistuliński naprzeciw Sabiny siedząc, miny robił czułe i oczyma przewracał.

— Czemu pani kompotu nie je? — co chwila pytał. — A może galaretki?

Grylska ni znacznie trąciła w łokieć Gargulewską.

— Moja ty — szepnęła. — Widzi to pani, jak o niej pamięta? Prcszę, proszęl Anim przypuszczała, bo między nami mówiąc, cóż ona? Skóra i kości. Moja ty, czy pani nie wie, ile ona ma lat?

— Bodajże z Małgosią paniną rówieśniczki..

Grylska udała, że nie słyszy.

— Co pan tej osobie życzy? — spytała Jadwiga, podsuwając Sewerynowi gałkę z chleba.

— A czy ładna, proszę pani?

Mordalski wtrącił złośliwie:

— Ale bogata. Co tam ładność, fraszka!

Sadzlkiewicz dobrze już podpiły, pokiwał głową z uznaniem.

— I ja tak mówię, panie kochający. Młodość, gładkość, czas zabierze, a pieniądz, aby go tylko dobrze ściskać, zostanie. Zawsze Sabci powtarzam: „Nie bój się, choćbyś sto razy brzydsza była, wezmą cię! A w zęby ci też korpus taki, panie kochający, zaglądać nie będzie, jeno w kieszeń. Ot co jest!

Twarz panny Sabiny z czerwonej stała się fioletową. Jadwiga zakrztusiła się galaretą, Mordalski wraz z innymi śmiał się do rozpuku.

— W tej naszej mieściuie — mówiła do sąsiadki pani kasyerowa — życie towarzyskie jest niemożliwe. Poświęcenie robi się ze swoich przekonań i prawie zapomnieć trzeba, do jakiej sfery się należy.

i — Człowiek pleśnieje na takiem pustkowiu — ojparła poczthalterowa. — Czy pani widzi, co oni tu z tym Pistulińskim wyprawiają? Nazwałabym go idyotą, gdyby się dał złapać.

— Tak! potwierdziła kasyerowa. Powiem pani szczerze, dla niego tylko jesteśmy tu dziś z mężem. Chcę go zaprosić do nas na Gromniczną.

— Czemu to pani p. Jaworzewskiej nie zapro siła? — spytał Seweryn. — Taka śliczna panna, dopierobyśmy hulali!...

Pomiędzy pannami powstał szmer. Najpiękniejsza w całem mieście Kazia Jaworzewska ogólną w pici jadobnej wzbudzała nienawiść.

— Jaworzewska śliczna? — dziwiła się Marynia Gargulewska. — Gdzie też pan śliczność tę wypatrzy!?...

— Uroda, to rzecz powierzchowna, — odezwała się z niewinną minką panna Jadwiga. — I bardzo źle jest, jeżeli się o tem wie i zamiast przy pracy spędza się czas w sklepie, kokietując kupujących.

Mordalski, który się przyjaźni! z Jaworzewskim i często na gawędę o polityce do niego zachodził, spojrzał na Jadwigę niechętnie i rzeki:

— Rzadko ona w sklepie siedzi, prawie nigdy, a do zwierciadła też wątpię, aby miała czas zaglądać, i matka słabowita, sklepem zajęta, cały dom ta poczciwa Kazia ma na głowie.

— A co? Czy nie mówiłem? — zawołał Sadzikiewicz, do córek się zwracając. — Wyście zawsze na nią historyę wymyślały! Ja przecie chciałem Jaworzewskich zaprosić. Niechby sobie dziewczynina poskakała trochę, bo to korpus uczciwy jest...

— I delictus! Oo! jeszcze jaki! — rozśmiał się Pistuliński podchmielony.

Sabina przygryzła wargi.

— To nie dla nas towarzystwo... — odrzekła.

Krysia zirytowana, kręciła się na krześle, czerwona, jak burak.

Judka, wyspawszy się nieźle podczas kolacyi, pociągnął energicznie smyczkiem, i dziarski mazur młodzież od stołu ruszył.

Sewerek, tańcząc w pierwszą parę z Sabiną, coraz nowe wymyślał figury, coraz goręcej na Sabinę spoglądał. Wino w nim szumiało, więc ją tak za rękę ściskał, że ledwo nie krzyczała z bólu.

— Cóż? Cóż? — pytała matka, gdy w przerwie między figurami mazurowemi Sabina na chwilę przy niej się znalazła — Oświadczył się?...

— Co matka znowu? — oburknęła, przyciskając pierś wklęsłą, bo jej tchu brakowało. — W tańcu? przy wszystkich? Jakżeby!

— To możeby go do drugiego pokoju tak niechcący wy wołać? — proponowała Sadzikiew’czowa. — Jabym ci radziła nie zwlekać...

— Para za parą! — huknął z obywatelskiej piersi Sewerek i porwał w taniec pannę Sabinę. Cały pokój już z nim tańcował. Czarne oczy panny Sabiny. szafirowe źrenice Krysi, słodka twarzyczka Kazi Jaworzewskiej pomieszały mu się razem i, ściskając rękę Sabiny, pewnym był, że wszystkie razem ściska.

— Niech mi pani wierzy mówił potem, uprowadzony zręcznie do jadalni, gdzie sami odpoczywając, siedzieli — że dziśbym się ożenił, gdyby nie te nieznośne ceremonie: oświadczyny, zapowiedzie, ślub... A ludzie zaraz z radami: to taka, to owaka!...

— Ludzie i w całem dziurę znajdą... — odezwała się z prostotą p. Sabina. — Nie trzeba na nich zważać. Zazdroszczą...

— Tak pani mówi? Oczywiście zazdrościliby — ucieszył się Scwerek... Olkowski z Głębina, zna go pani? Ten wysoki z bakami, co to o Zapilską w Korytówce się starał, tenby pękł z zazdrości. E^istulin postawilibyśmy na nogi..; Te kare cugowce kupiłbym od Anatolskiego i karetę... Zadalibyśmy szyku, co?

Panna Sabina uśmiechała się milutko. Wprawdzie w rojeuiach tych nie było o miłości słowa, ale dojrzała panna bardzo rozsądnie tojsobie wyperswadowała. Mąż młody, przystojny, da jej szlacheckie nazwisko i godność obywatelki. W drzewie genealogicznem, o którem cuda opowiadał jej Dyrdyński, wynajdzie jakiego hrabiego i na bieliźnie, koronę hrabiowską umieścić każe. Czyż to nie dosyć. O! jakże się pysznić uędzie nad tą arystokratką poczthalterową, doktorową, sędziną, a p. aptekarzównie za to, że jej się w kościele nie odkłoniła, chociaż na jednej ławce szkolnej siedziały, dopiero pokaże!

Więc rozpromieniona spojrzała na Pistulińskiego takim wymownym wzrokiem, że Sewerek. nie namyślając się, schwycił ją za rękę i całować począł zapamiętale.

— Jak Boga kocham, panno Sabiuo, tak mi się pani dzisiaj nad wszystkie podoba! — opowiadał z zapałem. A wtem Marynia Gargulewska, która ich podpatrywała, stanęła przed nimi niespodziewanie.

— Cóżeście się państwo tak odosobnili? — spytała złośliwie. A tymczasem p. Mordalski projekt podał, żebyśmy kulig urządzili i krakowskie wesele. Kazia Jaworzewska ma być panną młodą, a pan, panie Pistuliński, musisz się roli pana młodego podjąć.

— Co pani mówi? — zawołał ucieszony Sewerek. — Pójdę go uściskać za ten projekt cudowny.

Czar pierzchnął. Prócz Kazi, o nikim już teraz nie myślał.

Rumiany świt poranku w okna zaglądał; jakże bladem w obec niego wydawało się świaiło lamp i kinkietów, jakie zmięte twarze i tualety pań, jak postarzałą panna Sabina w majowej sukai i postrzępionych różach.

— Aleś mi pan dorodną pannę młodą wybrać.. — mówił do Mordalskiego ucieszony Seweryn. — Wdzięczny jestem bardzo!

— Co ty na to? — spytała Jadwiga Sabiny.

— Już ja mu za to zapłacę!

— Jej, jej, nie jemu! Taka to nia warta po ziemi chodzić.

A Krysia, to posłyszawszy, szepnęła:

— Pewno, bo za ładna!

Pistuliński, jak gdyby nigdy czułych zwrotów do Sabiny nie czynił, myślą o kuligu pochłonięty, żegnać się zaczął.

— Kiedy pan przyjedzie? — spytała szeptem Sabina, czule na młodzieńca patrząc. — Nie skończyliśmy rozmowy...

Sewerek wąsa niecierpliwie targnął.

— Może w tygodniu wpiinę... odparł od niechcenia i, uścisnąwszy ^Iiiodno jej rękę, wyszedł.

W godzinę potem do domu jadąc, o Kazi rozmyślał. Kazię to wbił sobie w mózg, jak gwóźdź w ścianę.

— Ozłociłbym Mordalskiego... — myślał uspokojony. — Toż będę miał uciechę. Napatrzę się do syta i — jako pannie mlodej, a niby moiej kuligowej żonie i rączkę mogę ścisnąć i słodkie słówko szepnąć. Gdybym był wiedział, że takie śiiczności na świecie są, tobym był pierwszego zaraz żyda, co mi pieniędzy pożyczył, żywcem ze skóry odarł. Niegodziwcy, gałgany! Wrota mi do raju zamknęli. Sabina ledwo mnie nie połkuie oczami, a ja, dalibóg, wolę, aby Pi* stulin dyabli wzięii, aniżeli w taką niewolę mam się zaprzedać.

Otuliwszy się szczelnie futrem, rozsiadł się w szerokich saniach wygodnie.

San mu kleił powieki, wino szumiało w głowie.

— Wojtek! — szepnął, przymykając oczy — bacz jeno, żebyś nie wysypał... — kiwnął się raz, drugi i zasnął.

Wojtek znał służbę. Oglądając się niekiedy na śpiącego pana, jechał wolno, poświstując, to wrony przedrzeźniał, to baby drogą idące zaczepiał. Dziwną błogość czuł w piersiach. W kieszeni od kamizelki spoczywały, starannie w bibułę szarą zawinięte, dwa papierki, które od panny Sabiny dostał. Niby to z okazyi świąt, i że to często z panem do nich zajeżdżał.

Wójtek, macając się po kieszeni, mruczał pod nosem:

— Bez to mi dała, cobym ją przed naszym panem chwalił... Głupibym był. Takie, to się potem dobrze człowiekowi dadzą we znaki, bo jej złość z oczu patrzy i skąpstwo. Miarkuję, żeby te dwa papierki odbiła na mnie. Nie potrza nam w Pistulinie takiej marmozeli.

Gdy wjeżdżali na mostek przez groblę rzucony, Pistuliński się ocknął.

Słońce wysoko ku południowi się podniosło i Pistulin stał przed nimi w promieniach jego skąpany.

Wioska to była niewielka ale ładna. Kilkadziesiąt chat rozrzuconych bezładnie, kawałek sosnowego lasu z jednej, młyn i staw niewielki z drugiej strony, dalej dworek na wzgórzu, do którego dróżka młodą jarzębiną wysadzona wiodła. Starań i pracy ze strony dziedzica nigdzie tu widać nie było. Przeciwnie. Ze sztachet, okalających sad, wyrwano kilkanaście desek, litościwa dłoń pękiem chrustu dziurę zasłoniła, ale o reparowaniu nikt nie pomyślał.

Dach na stodole przeświecał, dopominając się poszycia, oficyna wśród nagich drzew bezlistnych pokazywała odrapane mury, a przecie wielkich rzeczy nie trzeba było, aby to wszystko dla oka i własnej wygody opatrzyć przyzwoicie.

Sewerek na te drobiazgi nie zwracał uwagi.

— Pośpieszaj no, Wojtek! — wołał na chłopaka. — Wleczesz się, jak ze smołą.

Na ganku gromadka ludzi oczekiwała. Wieśniacy, którym nędza dojadła, przyszli z kwitkami po wypłatę. Zyd pachciarz chciał wytargować ciołka, oczywiście w procencie, bo z dziedzicem zdawna rachunki miał; fornale wyprosić się na jarmark.

— Niechże was pioruny jasne trzasną! — zaklął, zoczywszy ich, Pistuliński. Wyskoczył szybko z sanek, chcąc zemknąć. Zastąpili mu drogę.

— Pochwalony Jezus Chrystus! My do pana dziedzica... — ozwali się chłopi z pokłonem.

— Kłaniam wielmożnemu panu — witał słodko pachciarz, gnąc się ku ziemi. — Niech będzie wielmożnemu panu na zdrowie...

— Śmiem się łaski pańskiej dopraszae... — rzekł stary Gula, obejmując kolana dziedzica. — Chcielibyśwa pokłonić się wielmożnemu dziedzicowi o furkę gałęzi. Jucha mróz trzyma w chacie, nieprzymierzając jak na dworze.

— Od kopania jescek kwitki przynieśliśwa... — ozwał się nieśmiało Brodzik, z brudnej szmaty dobywając zwitek kolorowych kwitków.

Pistuliński się rozgniewał.

— Dajcież mi odpocząć, do pioruna! Ledwom z sanek zlazł...

— Nu, pan dżedżyc prawdę mówi... łasił się żyd, usuwając chłopów. — Co się tak pchacie, gospodarze?

Pfuj! Pan dżedżyc ucieka, a to co? Głupie ludzie! Pfuj!

— A Lejbuś czego tu chce? — spytał śmielszy Gula Lejbuś pewno po tego ciołka od graniastej?... Toć i tak go nie wyszachrujeta od dziedzica, bo za młody.

Chłopi się rozśmieli, żyd Gulę za kapotę pociągnął, dając znaki, by milczał.

Pistuliński zwrócił się do Brodzika.

— Dziś nie płacę. Idź stary do domu, a trzymaj kwity, żeby ci nie uciekły... dodał, żartując.

Brodzik się w głowę poskrobał.

— Dopraszam się łaski wielmożeego dziedzica..'

— Nie zawracaj głowy! Powiedziałem, że nie płacę, to dość. A ty czego? Z książką? Oszalałeś? Ja ci będę dzisiaj książkę obliczał... Jarmark, powiadasz? Proszę! Obejdzie się bez ciebie. Będę tam tacy, co i za ciebie i za siebie się upiją. Ruszaj do roboty.

— Wielmożny dziedzicu, buciska się zdarły ze szczętem, duchemby potrza nowe... Baba skrzeczy, że do garnka niema co wsypać. Jeszcze świętojańska zasługa stoi...

Pistuliński przygryzł wąsa.

— Powiedz ekonomowi, niech ci wyda ze śpichrza jęczmienia ćwiartkę — rzekł do fornala.

— I żyta, wielmożny dziedzicu... prosił chłop, obejmując pańskie kolana. Dzieciskom bez chleba ckni się okrutnie.

— Tybyś zaraz cały spichlerz zagarnął... odparł Pistuiiński znudzony. — Bierz i żyto, a głowy nie zawracaj.

Brodzik, widząc wspaniałą hojność dziedzica, nabrał odwagi.

— Dopraszam się łaski wielmożnego pana — zaczął — jabym też korczyk jaki żyta, czy jęczmienia... Bieda ze wszystkich dziur ślepie na człowieka wywala... Na kwitkach stoi sześćdziesiąt dwie złotówek, że to ich troje z jednej chałupy chodziło do kopania.

Pistuiiński wbiegł szybko do sieni; Lejbuś pośpieszył za nim.

— Aj, wielmożny dziedzicu, czi to warto tych gałganów chłopów paść? Po co jemu jęczmień, po co jemu żyto? Aj, szkoda!

— Dużo się robi dla spokoju, mój kochany... odrzekł obojętnie Pistuiiński. — Co tam zresztą trochę jęczmienia znaczy.

— Ekumon dwa razy tyle wyda... — mruknął żyd. Z fornalem wódki sobie napije...

— Lejbuś, Lejbuś, pleciesz jak na mękach. Nie trzeba podejrzewać nikogo. Choćby tam nawet skradli jaką ćwiartkę... Głupstwo! Każdy gospodarz musi być na to przygotowany.

— Podatków nie płacone... — wtrącił żyd. Do siewu może zbraknąć...

i : ^

Lejbuś był doradcą i, w gwałtownej potrzebie, duchem opiekuńczym dziedzica, więc w każdej okoliczności miał prawo głosu.

Pistuiiński, barszcz zadysponowawszy, położył się na sofie z cygarem.

— Słuchajno, Lejbuś, nie psuj mi ty humoru... — odezwał się łagodnie.

— Pal dyabli^siew i podatki. Mam ważniejsze rzeczy na głowie.

— Nu, — mrukuął żyd. Towarzystwo...

— Zgadłeś! Takżebym miał czem głowę sobie przedwcześnie zaprzątać... śmiał się Pistuliński. Towarzystwo w Lutym, a teraz początek karnawału. Kulig się w Bąkach szykuje i krakowskie wesele. Pieniędzy nie mam, ot co jest.

Lejbuś milczał, zmrużywszy okrągłe, żółtawe oczy.

Pistuliński spojrzał na niego z pod oka.

— No i co? — spytał?

Zyd z miną pogrzebową patrzył w ziemię.

— Zkąd wziąć? — mruknął wreszcie. Wielmożny pan wie, co teraz pieniądz ciężki. Kto teraz czem handluje? Czi z wełną, czi ze zborżem... Aj bieda! ..

— No, no! Lejbuś, już ja cię znam! Jak będziesz chciał, wynajdziesz. Dużo nie trzeba.

— Niechby rubel, to też nie mam.

— Głupiś Lejbku! Chciałbym ja mieć w szkatule to, co zarabiasz na pachcie. Ty wiesz, że ja na wszystkie twoje operacye przez szpary patrzę.

Żyd cofnął się ku drzwiom.

— Kłaniam wielmożnemu panu. Lejbuś tu nie ma co do roboty... rzekł obrażony. Lejbuś oszust, Lejbuś gałgan... Wcale nie miszlałem żeby u wielmożny dżedżyc taki paskudny myśl wlazł do głowie. Co ja z tego pacht mam? Moje żone przez niego choruje, moje żone przez niego płacze i z krowem nie szpi w nocy i z krowem nie jada... Aj waj! to iest wielki rurytas taki pacht trzymać. A kiedy wielmożny dżedżyc powiada, że to jest oszukaństwo, kła niam wielmożny dżedżyc. ? '

Pistuliński zerwał się i za rękaw go schwycił.

— Stój stary, bo ci pejsy oberwę! — zawołał. — Cóżeś taki obrażliwy? Widzisz go!

— Żyd też swojego honor ma...

— Jaki tam u was honor... — śmiał się Pistuliński. — Obedrzeć goima. Ale słucbajno Lejba, nie irytuj mnie. Pięćdziesiąt rubli musisz zkąd wytrzasnąć, choćbyś miał pończochę Małki rozpruć. Ona tam talarki chowa, powiadam ci.

— Zkądby u Małki w pończosze talarki były?... — bronił się Lejbuś. — Bywa i tak co u niej na rybę szabasową albo na cebulę feniga niema.

Pistuliński poczęstował go cygarem.

— O jakim to cielaku Gula wspominał?... — spytał patrząc filuternie na żyda.

Lejbuś mlasnął wargami, jak gdyby coś bardzo smacznego probował.

— Ten cielak chudy jak śledź... — odezwał się lekceważąco. — Jemu nie na chowanie... To od tej granichy...

— Co pleciesz, żydzie? Po najlepszej krowie ciołek... Jak roczniak wygląda.

— Nu, co to wielkiego? Albo to tłuste matki nie rodzą chude dzieci? Moja Małkie ledwo się rusza od tłustości, a Izaak taki chudy jak patyk.

— Pójdę ja tego ciołka obejrzeć — rzekł na to Pistuliński.

Żyd kręcił się niespokojnie.

— Niech wielmożny pan idzie. Pfuj, taki ciołek, co to za ciołek...

Pistuliński skierował się ku drzwiom.

— A no to pójdźmy.

Żyd uGzuł niepokój.

— Pan dżiedżic prędko tych pieniądzów potrzebuje? Kiedy szukać, to szukać. Ciołek nie ucieknie.

— Choćby dziś...

— Mordka w Kleczewie sprzedał sto gęszów, tym handlarzom z Wólki. Pieniądzów ma... Niech porżyczy.

Pistuliński śpiący, znudzony chciał się pozbyć żyda jak najprędzej.

— Ciołka możesz sobie wziąć za fatygę — rzekł niedbale, poczem rzucił się na sofę i zasnął.

VI

Nazajutrz, koło południa, okiennice w pokoju Pistulińskiego zamknięte; w ganku siedzą chłopi. Przyszli, jak wczora, upomnieć się o swoje, a przywykli do zwyczaju panów, którzy godziuami wyczekiwać na siebie każą, gwarzyli o Pistulinie, twierdząc, że dni jego policzone.

— Kupi jaki żyd bestya bez licytacyę i tyła... — mówił z niechęcią stary Drobik. — U panów to tak zawdy... Chłop ręcami ziemi się trzyma i tak ją miłuje kiejby dziecko rodzone i nie puści choćby sobie pazury do krwi pozdzierał przy robocie... a panowie...

— Bogać! — wtrącił Koszubek. — Mało się to człek nabieduje, naharuje... Ta ziemia nasza kochana nie pofolguje. Potem ino żyje i mordęgą. U panów jensza rzecz. Chłop się napracuje. Pan przepuści, a z żydem się za ręce trzyma, bo mu z tem dobrze.

— Lejba ciołka wycyganił od dziedzica... — rzekł Gula.

— Widzita, jaka to chytra bestya! Ośm papierków przynieśliśwa dziedzicowi w tamtym tygodniu, bo baba okrutnie na dobytek chciwa, odporu mi nie dawała, a dziedzic pedzieli co nie przedadzą — opowiadał rozżalony Jasiek Adamczyk. — Żyd se zawdy prędzej poradzi...

— Żydzi potrafić} z panami — dorzucił sentencyonalnie Wawrzek Skornat.

— Nie miarkujecie kumie Jacenty — spytał niespokojnie Brodzik starego Guli — będzie dziś wypłata?

— Musi nie. Lejba pono do Mordki po pieniądze dla dziedzica biegał.

W odlali dzwonek zadźwięczał.

Chłopi wytężyli wzrok ku drodze.

— Wójtowa kobyla i kasztan, co go przed gody od proboszcza wójt Kupił... — ozwał się Koszubek.

— Juści do naszego dziedzica jadą ..

Zielono pomalowane sanki i para wypasionych koni okrążyły zajazd, zatrzymując się przede dworem.

— Dziedzic w domu? — zapytał wójt.

Chłopi pokłonili się do ziemi.

— Ponoć doma, ino śpią, — raportował Gula.

— Obudzimy go! — rozśmiał się wójt i wyskoczył z bryki.

Magdzińska, gospodyni, z okna nadjeżdżających spostrzegła.

— Wojtek! ruszaj duchem do pana... — krzyknęła na chłopaka, baraszkującego z dziewuchami.

Wojtek, gdy go do koni nie potrzebowano, pełnił funkcyę lokaja.

— Nie pali się... — mruknął z gniewem. — Butów jeszcze nie czyściłem... Boso dziedzic nie będą chodzili .

Gospodyni schwyciła się za głowę.

— O ja nieszczęśliwa! A niechże cię kara Boska, nygusie, a toś mi narobił!... — jęczała, uganiając się z miotłą za chłopakiem. — Ruszaj mi do pana duchem.

Wojtek obejrzał się za butami, wykłócił o szczotki, które mu dziewki przez złość po kątach chowały, gospodyni pokazał zęby zdrowe jak u młodego wilka i powolnym krokiem wyszedł do sieni.

— Czego się kręcisz, niedołęgo! — krzyknął Pistuliuski, zoczywszy w pokoju chłopaka. — Wyspać się nawet nie pozwolicie, gałgany!

— Wójt przyjechali — mruknął obojętnie Wojtek, przyzwyczajony do tego, że Pistuliński zwykle o chrzestnem jego imieniu zapominał.

— Wójt? Bodaj kark skręcił!... — zawołał zrywając się z łóżka Sewerek. — A to niczem zimna kąpiel przy wstawaniu, jak Boga kocham! Cóż * mi podajesz, gapiu, biały krawat? Marynarka wyczyszczona? A niech was najjaśniejsze! Sprawię ja ci lanie, poczekaj!

Wojtek kręcił się po pokoju, podawał rozmaite przedmioty, lecz nigdy na właściwy trafić nie mógł.

Rozdrażnienie Pistulińskiego wzrastało i wreszcie skończyło się na tem, żt chłopak w kark dostał '

i wyleciał za drzwi.

Ulżyło to Sewerkowi.

— Szanownego, kochanego p. wójta!... — wołał, ostentacyjnie witając potem wójta, który w stołowym pokoju odpakowywał swoją osobę z szalów, szalików, algierki futrzanej i olbrzymich niedźwiedzi. —

Że się to panu wójtowi chciało na taką niepogodę..

— Cóż pan chcesz od pogody? Mróz wprawdzie siarczysty, aleć od tego i zima — odparł wójt, przecierając okulary. — Zresztą, służba nie drużba, kochany punie!

Sewerek coraz uprzejmiejszy fotel mu miękki podsunął.

— Jakże zdrowie pani wójtowej dobrodziejki?

W lecie, to przynajmniej człowiek od kaszlów i katarów wolny.

— Dziękuję za pamięć...

Wójt tekę z papierami przed sobą położył i z powagą siadł w fotelu.

— Wojtek! — krzyczał na chłopca Seweryn. — Konie pana wójta do stajni, obroku ile zjedzą! Samowar! A powiedz gospodyni, aby bigosu odgrzała...

J Duchem... Bodajeś go nie strawił... szepnął do siebie, dławiąc się gniewem, bo już po tece poznał, co wizyta wójtowska ma na celu.

— Możebyś pan i po sołtysa posłał — rzekł wójt. — Czasu mam niewiele.

Śniadanie wnet podano.

Gościnny gospodarz do wójta przepijał, półmisek z bigosem podsuwając; wójt wciąż kwaśną minę miał, bo mu się zdawało, że urząd jego takiej wymaga.

— Nabzdyczyła się małpa... — myślał Seweryn, siląc się na uprzejmość.

Nadszedł sołtys.

— Hm! — ozwał się wójt, podnosząc się z fotela — trzeba nam do roboty... Musimy pana opisać, kochany p. Pistuliński. Pięćset rubli się należy za podatki. Naczelnik ściągnąć kazał. Chyba, że pan płacisz?...

— Cóż tak pilnego?

Wójt uśmiechnął się chytrze i zerknął na sołtysa.

— Może się naczelnik boi, że później nie byłoby co opisać... — odpowiedział. — Marna krestencya na tym Pistulinie, kochany panie!

Poszli do stajni, do obór, do stodół; wójt sapał, krzywił się... Nie było co, Bogiem a prawdą, opisywać. Pistuliński w dodatku mrugnął na ekonoma, więc podczas śniadania to i owo uprzątnięto.

— Kochany p. Pistuliński — rzekł wójt, gdy do domu wrócili — rady innej niema, tylko trzeba będzie i mebelki... Z tego cośmy w inwentarzu żywym i martwym znaleźli 500 rs. nie zbierzemy. Służba nie drużba!... Co z góry każą. robić musimy.

— Niech pan wójt opisuje nie tylko meble ale i moja osobę, jeśli wam się na co przyda — mówił, ledwo się hamując, Seweryn. — Duszę byście z człowieka wydarli...

— Kanapa włosiem kryta, czarna, dwa fotele, sześć krzeseł, stół okrągły, mahoniowy... — recytował wójt pisząc — Zegar stołowy, antyk...

— Go? To już i do pamiątek rodzinnych się bierzecie? — spytał Seweryn.

Wójt się uśmiechnął.

— Hm! Pamiątki, cenna rzecz! Ale pan dobrodziej, o ile mi się zdaje, postępowy. Toż i Pistulin pamiątka, a krucho z nim.

Seweryn się zaczerwienił.

Wójt odjechał wreszcie. Pod koziołkiem dopraszały się gwałtem o swobodę dwa tuczone indory które grzeczny Pistuliński posyłał w darze pani wójtowej.

Rozgoryczony, zły na wójta, na świat cały, biegał teraz po pokoju, chcąc nerwy wzburzone uspokoić.

— Ile to kłopotów, ile udręczeń z gospodarstwem, z podatkami, ratami. A mieszczuchom się zdaje, żeobywatelem być, gospodarować na wsi, to już niczego do szczęścia nie brak. Niechby spróbowali! I co ja teraz pocznę? Znikąd pięciuset rubli nie dostanę, a już mi tę resztę chudoby sprzedadzą, choć w łeb sobie pal!... Kością mi w gardle ten Pistulin stoi. Pamiątka! Śliczna pamiątka! Worki z dukatami, to pamiątki. Teraz właśnie pora, żeby się bawić w romanse z przeszłością, kiedy teraźniejszość bokiem wyłazi.

Wykrochmalouy czepiec Magdzińskiej ukazał się we drzwiach.

— Czego? — burkuął Seweryn.

— Chłopi czekają od rana z kwitkami... — szepnęła gospodyni słodziutko.

— Niech idą do dyabła! Kije mogą dostać zamiast pieniędzy.

Magdzińska z udanym przestrachem przymrużyła oczy.

— Słusznie, słusznie! — potwierdziła. — To takie namolne chłopstwo... Choćby i ten rzeźnik z Kleczewa. Odporu nie daje. Furmankę najął, a przyleciał. Możeby pan dziedzic mógł kilka rubli... Już trzy kwartały nie płacone mięso.

— Ileż tam tego? — spytał Pistuliński.

— Sześćdziesiąt rubli... — skromnie odparła gospodyni. — Mięso drogie, na kredyt się bierze... Same wybierki dają. Taki już naród niepoczciwy.

Pistuliński stanął jak wryty.

— Magdzińska chyba żartuje? A toż byłbym olbrzymem, mięsożercą nadzwyczajnym, żebym ja za sześćdziesiąt rubli mięsi, zjadł?

— Przez trzy kwartały p. dziedzicu.

— Joskowi za baraninę piętnaście rubli zapłaciłem niedawno... Gęsi się rżnęło i kury i kaczki... — irytował się Sewerek. — Wy wszyscy aby tylko z kieszeni wypędzać potraficie. Niech Magdzińska odprawi rzeźnika. Dziś nie płacę.

Gospodyni stała zafrasowana.

— Sądem grozi... — odparła.

— Bodaj was najjaśniejsze!... — krzyknął Pistuiń*ki i niedokończył, bo wpadł Wojtek z pośpiechem, że goście przyjechali.

— Z miasta, proszę dziedzica... — raportował chłopak. — Najętym żydem się przywlekli... koniska bokami robią.

— Gość w dom, Bóg w dom... — ozwał się rubaszny głos Dyrdyńskiego i, nim Pistuliński oprzytomniał, już ręka jego trzeszczała w powitalnym uścisku pana Kleofasa. Za nim wszedł p. Jakóbski.

— No i co pan na to, żeśmy ci tak z nieba spadli? — mówił Dyrdyński, bawiąc się zakłopotaną miną gospodarza. — Ani się kot pewno nie mył, aDi sroka nie skrzeczała, a taki jesteśmy. Pan Jakóbski powiada do mnie dzisiaj rano: „Do Pistulina jadęu... A ja mu na to, nie namyślając się: „pojedziemy razemu. Co się rzekło to i wykonało.

*

— Ze to panowie w taką niepogodę... — odezwał się zgruehotany Seweryn, z uprzedzającą grzecznością ściskał jednakże dłoń Jakóbskiego i siadać prosił.

P. Wojciech Jakóbski w pugilaresie na piersiach nosił rewersik Pistulińskiego na wcale pokaźną sumkę. Czekał, czekał, upominał się, sprzykrzyło mu się wreszcie.

— O ile jestem chrześcianinem — rzekł — o tyle z wolą Pana Boga naszego miłosiernego zawsze się zgadzam. Pogoda, niepogoda, trudno! Gdy chodzi o interes... Panowie, którzy pożyczają, są bardzo niegrzeczni... Potrzeba im się ciągle przypominać.

— Ba! zaśmiał się Sewerek, udając wesołego.

— Łatwiej pożyczyć, niżeli oddać...

Żywe oczki Jakóbskiego obiegały pokój coraz szybciej. Usposobienie już takie miał, że wszedłszy do mieszkania którego ze swoich klientów, najpierw graty taksował.

Dyrdyński tymczasem rozporządzał się jak u siebie w domu.

— Gospodynię macie?spytał Wojtka czekającego przy drzwiach na rozkazy.

— A juści! — odparł tenże i oczy mu się zaśmiały.

— I kury macie?

— Toć są. Kokochy jak indyki spasione.

— A jaja? — indagował stary filut, bawiąc się głupowatą miną chłopca, który przy ostatniem pytaniu pięść w usta wpakował, by głośnym śmiechem nie wybuchnąć.

— To powiedzże gospodyui, koniu Paua Jezusa, aby nam jajecznicy z kiełbasą usmarzyła i piwa zagrzała ze śmietaną i serem. Żywo!

— Bobyś się już ożenił panie Pistuliński — zwrócił się do Sewerka. — Co to warte kawalerskie życie! Niewygoda, gołizna! W kawalerskiej kieszeni, wiadomo, że grosz się nie utrzyma.

— O ile jestem chrześcianinem — zaczął z powagą Jakóbski — o tyle radbym, aby się wszyscy moi klienci żenili. W domu familijnym, że tak powiem, byłoby przynajmniej po wyroczku co wziąć... Wyroczek, po sprawiedliweści Bożej, zawsze dla mnie pomyślny bywa.

— Pijawka! — szepnął z pogardą Sewerek.

Jakóbski do pugilaresu zajrzał. Grzebał się w nim długą chwilę, wreszcie papier wydobył i, podając go Pistulińskiemu, rzekł:

— Przykro mi, że tak powiem, ale zmuszony byłem i na pana dobrodzieja wy roczek uzyskać.

— Chciał panu komornika wieść — wtrącił Dyrdyński. — Ledwom uprosił.

— Cóż tak pilnego? — przemówił gryząc wąsy Pistuliński. — Wszak pan ma wszelką pewność. Pistulin...

— O! przerwał Jakóbski — o ile jestem chrze.ściauinem, że tak powiem, o tyle na Pistuliu złapać .się nie dam. — Co on wart? Towarzystwo weźmie go, jak swoją własność...

— Ale jeszcze nie wzięło — mruknął, hamując się, Pistuliński.

— Więc pan dobrodziej żąda, abym zaczekał, aż weźmie? Na to się zgodzić nie mogę. Powiedziałem panu Dyrdyńskiemu: albo pan płaci dobrowolnie, albo zmuszony będę inaczej...

Sewerek pojął nareszcie, że teraz już nie wywinie się lichwiarzowi. Zląkł się! Za wiele bo naraz zwaliło się ua jego głowę, która w dodatku myśleć nie umiała. Dalej tedy w prośby i układy z Jakóbskim. Dyrdyński pozornie bronił sprawy, lecz w istocie pomagał Jakóbskiemu. Po długich sporach stanęło na tem, że za miesiąc Pistuliński obowiązuje się wypłacić połowę sumy, a w trzy miesiące potem dopełni reszty.

— Ciekawym, jakim cudownym sposobem temu bałwanowi z wypchaną wyroczkami kieszenią 4010 wypłacę za miesiąc... — myślał Seweryn, klnąc w duchu Jakóbskiego i Dyrdyńskiego.

— To pański pomysł, wizyta Jakóbskiego — rzekł Dyrdyńskiemu, korzystając z nieobecności lichwiarza, który poszedł zdrzemnąć się po obiedzie.

— Panbyś wolał, żeby komornik był przyjechał, co? Pan sobie żarty stroisz, dalibóg! — perorował p. Kleofas. — Niechże się pan zastanowi: Luty się zbliża, a pieniądze gdzie? Towarzystwo nie poczeka i Jakóbski po miesiącu się odezwie i ten i ów... Jak panu te mrówki za kołnierz wlezą, będzie gwałt! Słyszałem, że o p. Sabinę Skrodzki chce konkurować.

— Który? Ten z Jaźwina? Co, co, co? Pleciesz, p. Kleofasie, jak na mękach.

— Nie plotę. A na męki toś mnie pan istotnie wziął. Dalibóg, wytrzymać trudno! Skrodzki głośno mówi, że mu się panna podoba. Chyba wolno każdemu...

— Wolno, wolno! — śmiał się Seweryn. — Takie ananasy, czemuż by nie? Wiesz pan, kulig się szykuje u Mordalskich w kostiumach. P. Jaworzewska będzie panną młodą, a ja panem młodym. Zabawa się uda z pewnością.

— Co tam panu do Jaworzewskiej... odparł niechętnie Dyrdyński. — Ani pan dla niej, ani ona dla pana. Dziewczyna, słyszę, od dzieciństwa chorobę jakąś ma... Taniec św. Wita, czy coś podobnego...

— Żartuj pan zdrów! Grłupiby panu uwierzył. To już pewno panny Sabiny wymysł.

Dyrdyński się obraził.

— Z panem to niema co i mówić, dalibóg! — rzekł z godnością. — Najlepsze chęci i praca idą na marne. Pana dopiero bieda nauczy. Jak Pistulin dyabli wezmą, nawet takiej ubogiej Jaworzewskiej nie dadzą panu. Hal co posiejesz, będziesz zbierał.

Pod wieczór dopiero nieproszeni goście z powrotem zbierać się raczyli. Nietrudno było namówić Pistulińskiego, aby pojechał także, boć łatwiej humor między ludźmi odzyskać. Światła już w miasteczku zapalano, gdy rogatkę przejeżdżali. Mróz tęgi chwytał, Se werkowi wąsiki sterczały jak drewniane. Zatrzymali się tedy przed Fiszlem, bo Dyrdyóski czegoś się na rozgrzewkę dopraszał.

Pistuliński rad był temu. Przy kieliszku najłatwiej smutek odegnać.

Płomienne oczy Fiszlowej strzeliły ku niemu brylantowym blaskiem. Sewerek przyjął tę obojętnie.

Gorycz zalewała mu piersi. Przy lampce węgierskiego Dyrdyński spytał:

— Cóż pan dziś powie pannie Sabinie? Mówiłem, że pan przyjedzie, i czekają z herbatą. Kto wie, czy Skrodzkiego tam nie będzie? Trzebaby go uprzedzić. On myśli poważnie i szybko kończy...

Usłużny Fiszel drugą butelkę wina na stoliku post? wił.

Seweryn, który zarówno do kobiet, jak i do wina skłonność czul, pociągnął lampecżkę jedną i drugą, aż mu się pod czupryną dziwy przedstawiać zaczęły. Widział się wyrzuconym z Pistulina hen, hen daleko, na jakąś pustynię, gdzie jak liściem opadłym z drzewa miotał wicher na wsze strony, że Jakóbski, Lewi i tylu, tylu innych szarpią go, nękają, a ta śliczna Kazia Jaworzewska śmieje się i naigrawa z jego nędzy.

Panna Sabina występowała za to jako anioł pocieszyciel, sypiąc dukaty z rogu obfitości i, gdziekolwiek hojna jej dłoń się zwróciła, czarne duchy odstępowały od niego, grzecznym uśmiechem wyjaśniały się obHcza. Ani przypuszczał, że skołatany wypadkami' dnia ubiegłego umysł poddawał się biernie dowodzeniom Dyrdyńskiego, że widziadła one są tylko odbiciem tego, co mu tamten w uszy kładł.

Jak się to stało, że znalazł się potem na herbacie u Sadzikiewiczów, pannę Sabinę w rękę całował, powtarzając po wielekroć, jak ją gorąco kocha, kto mu kosztowny pierścień na palec włożył, nie wiedział wcale, gdy nazajutrz przebudził się w hotelu, z ociężałemi powiekami, niesmakiem w ustach i bolącą głową.

„Corpus delicti“ zaręczyn wczorajszych tkwił mu na palcu, migocąc kolorami tęczy. Seweryn, aczkolwiek kosztowności rodzinne dawno już żydom przehandlował, znał się atoli na wartości kamieni. Brylant był duży.

Seweryn zrazu obojętnie, zaspanemi oczyma wpatrywał się w niego, w miarę atoli, gdy zimowe, jaskrawe słońce rozpalało w kamieniu coraz cudniejsze blaski, snuć począł złocistą przędzę mrrzeń.

Cóż z tego, że jego narzeczona nazywa się Sadzikiewiczówna... Kto będzie o tem pamiętał, czytając na biletach wizytowych: Sabina Pistuła Pistulińska. Pojadą zagranicę po ?ślubie, oczyszczą Pistulin i, niech tam potem Sabina gospodaruje, a on trochę świata użyje. Pieniądz daje spokój, rozkosz, szacunek ludzki... Albo to on, Seweryn, nie zna takich, którzy sercem i cnotą i honorem frymarczyli, a przecież szacunek i uznanie ogólne posiadają. Choćby taki Larski z Łodzikowa. Ród stary, tylu antenatów liczy, a on, przegrawszy w karty swoje i cudze, ożenił się z panną, którejby nawet uczciwy szewc nie chciał. Jak?} drogą do olbrzymiej fortuny doszła, wszyscy wiedzą" lecz złoto pokryło grzechy przeszłości i świat olśniony, pokorny, gnie się przed nią w ukłonach... Sewerynowi elastyczność sądów i zapatrywań ludzkich dziwnie trafiała dzisiaj do przekonania.

Wejście Dyrdyńskiego przerwało tok jego myśli. Promienne oblicze faktora rozguiewało Pistulińskiego.

— Cóż pan się tak uśmiechasz? — spytał, przeciągając się leniwie na łóżku. — Jeszcze do ołtarza z pańską protegowaną nie idą. Głupstwo takie zaręczyny!...

Pan Kleofas mrugnął filuternie okiem.

— Oczywiście, oczywiście! — Któż temu przeczy? 0(1 ołtarza ludzie się rozchodzą...

Potakiwał Sewerkowi, wyciągając z kieszeni paltota grubo wypchany pugilares.

— Tak mi od tych katarzynek napęczniał, że aż mu się boki rozpruły... — mówił, pokazując go Sewerynowi.

— Okradłeś pan kogo, czy co? — żartował Pistuliński, z lubością przyglądając się tęczowym papierkom.

Wnet rzecz się wyjaśniła. Dyrdyński delikatnie, oględnie opowiedział, jako Sadzikiewicz, po ojcowsku sobie poczynając, 100 rubli na wydatki niezbędne przyszłemu zięciowi przysyła.

— Pewnoś mu pan o zajęciu na podatki powiedział? — rozgniewał się Seweryn.

— Nie powiedziałem — zarzekał się stary. — Żydzi mu powiedzieli. Oni słyszą, jak trawa rośnie... Dobrze zrobili. Podatki najpierw zapłacić trzeba, aby szykany uniknąć. Z tym ciężarem na karku panu młodemu wcale nie do twarzy. Wie pan, Sadzikiewicz chce w zapusty weselisko wyprawić.

— Czemu nie dziś? — mruknął Seweryn. — Pali mu się pod piętami...

— Mówi, że odrazuby regulował interesy Pistulina, hypotekę oczyścił, a na wiosnę grunta się chłopom z dzierżawy odbierze i gospodarstwo, panie dobrodzieju, pójdzie na wielką skalę.

Seweryn milczał zamyślony.

— Dom trzeba meblować... — ozwał się po chwili. — Wydatki ogromne!

— To nie pańska kieszeń ani głowa. Panna Sabina z Warszawy od najpierwszego tapicera meble będzie miała. Ona ma gust i na panią stworzona. Rozmowa w ten sposób zagojona, ożywiła się. Dyrdyński w takich jasnych kolorach przedstawił przyszłość, że Seweryn udobruchany, rozweselony, dał się poprowadzić na obiad do narzeczonej.

Sadzikiewicz, który ranek cały spędził na odwiedzaniu znajomych, zaręczynami córki w ojcowskiej swej dumie mile połechtany, humor miał przedziwny i przy obiedzie wciąż zdrowie narzeczonych wnosił.

— Sabciu, słuchaj no — mówił podchmielony — będziesz miała męża, panie kochający, szlachcica rodowitego i herbowego. Takiego korpusu, panie kocha jący, tylko w ramki oprawić...

— Pan daruje... — zwróciła się do narzeczonego zarumieniona Sabina. — Ojcu się zdaje, że jesteśmy w swoim kółku, en familie...

— Oczywiście, że famielia... — potwierdził, kiwając głową, Sadzikiewicz. — Wiesz, Sabciu, ten hul taj Dyrdyński dwa tysiące rubli wyszachrował ode mnie. Pani Pistulińska — mówi — obywatelka ziemska, powinna mieć wszystko recht...

— Correct!... — poprawiła, gryząc wargi, Sabina — Czy ten obiad nigdy się nie skończy?... — myślała z głuchą rozpaczą.

— Papa Sadzikiewicz — marzenie! — śmiał się f potem Seweryn do Dyrdyńskiego, który, dla lepszego, jak twierdził, porozumienia się w interesach, odwoził go do domu.Za pieniądze można by taki kor pus pokazywać.

— Z pewnością! — odparł Dyrdyński. — Długi przyszłego zięcia jeszcze przed ślubem płaci, majątek oczyszcza, ulepsza...

I tem mu usta zamknął.

Po długich ceregielach ze strony Seweryna, który ślub do lata chciał odwlec, udało się wreszcie Dyrdy uskiemu ostatnią karnawałową Sobotę wytargować. Panna Sabina wyłącznie od siebie obiecała mu piękny i kosztowny prezent, więc tyloma argumentami Pistulińskiego zasypał, że tenże z dziwną desperacyą rzekł:

— Masz pan racyę! Mam się topić, czy wieszać, to już odrazu lepiej...

Od dnia zaręczyn wciąż był w złym humorze. Dokuczała mu przede wszystkiem serdecznością i uprzejmością cała rodzina Sadzikiewiczów; przyczepili się do niego, jak pijawki. Niechno się tylko w mieście pojawił, dalejże mu towarzyszyć w domu i na ulicy, aby przecie wszyscy widzieli. A w szczególności Kostek. Chłopak lat szesnastu, rozpieszczony przez rodziców, leniwy i zarozumiały, zadzierać począł nosa jakgdyby tó on sam był Pistulińskim. Naukę zaniedbał, wciąż na lekcyach rysując herby przyszłego szwagra i opowiadając każdemu, kto go rodził, kto mu brat, kto dziadek, ?^pradziadek i t. p. Iw domu chciał odrazu wszystko przeistoczyć.

— * Niechno mama uważa na siebie — mówił do matki. — Mama się tak ubiera, jak kucharka. I po co mama ciągle w sklepie siedzi? Przyjąć sklepowę i Pistulińskiego nie kompromitować. Mogłaby też mama powiedzieć ojcu, aby mi nowy mundur sprawił. Jakie to sukno ordynarne, proszę zobaczyć. Albo i zegarek. Myślałem, że się spalę ze wstydu, kiedy Pistuliński moją posrebrzaną cebulę zobaczył. Ojciec zapomina, że ja już nie jestem dzieciakiem.

Więc przy sposobności Sadzikiewiczowa rzekła do męża:

— Kostek prosi, abyś mu zegarek kupił złoty.

— Zwaryowałaś, Brygisiu! A pamiętasz, kiedy ja sobie zegarek złoty kupiłem?

— To wcale co innego. Zobaczysz, Adamie, jaki to panicz z tego Kostka wyrośnie. Do złudzenia Pistulińskiego naśladuje. Zresztą tyś nie miał nikogo herbownego w rodzie, a teraz skoro Sabcię Pistuliński weźmie, to i książęta i hrabiowie...

— Wszystko gołe panie kochający, wszystko gołe korpusy — wtrącił tryumfująco Sadzikiewicz.

Sadzikiewiczowa obejrzała się z przestrachem.

— Niechże Sabcia nie posłyszy, mój Adamie. Ona tak już dba o honor swojej przyszłej famielii... Zresztą mój kochany, chociażbyś ty ze sto kamienic i tyleż składów wędlin posiadał, niczem nie będziesz jeuo Sadzikiewiczem. Taki Pistuliński długi ma, a wszędzie go wywyższają i szanują. Ot widzisz!

Argument ten przekonał Sadzikiewicza. Kostek dla honoru przyszłej familii otrzymał złoty zegarek i nowy mundur.

Dnia pewnego wybrał się Pistuliński z wizyta do proboszcza. Od rana desz padał i źle brukowane ulice miasteczka zamieniły się w błotne jeziorka. Pistuliński szedł zamyślony; opadły go wspomnienia. Na plebanii Kazię Jaworzewską po raz pierwszy ujrzał. Rzecz dziwna, ale przy wspomnieniu tem uczuł ciepło w piersi przyjemne, nieledwie rozkoszne. W ganku powitał go wesołem skomleniem sokół, faworyt proboszcza; w sieni nie spotkał nikogo, więc wszedł do stołowego pokoju. Wszedł i osłupiały zatrzymał się u proga. Przy stole zarzuconym różnobarwną bibułką" siedziała panna Kazimiera, wycinając listeczki i okręcając na drucikach róże, mafti, piwonie. Spłoniona, zmieszana dziewczyna zerwała się z krzesła.

— Ksiądz proboszcz pojechał do chorego... — wyrzekła szybko. — Pani Rosińska w odwiedziny poszła.

Seweryn posunął się ku niej. Błogosławił krewną proboszcza, że mu ułatwiła sam na sam z Kazia. Usiadł przy stole.

— Pani kwiaty robi? — nieśmiało spytał. — Pewuo do kościoła. Że też ja nie wiedziałem, że pani tu bywa. "

Nie zdejmował z niej zachwyconego spojrzenia.

Jakąż mu się wstrętną Sabina przy porównaniu z Kazią wydała.

— Bałwan jestem! — pomyślał z goryczą. — Swobodę, honor, serce wszystko dla marnego grosza zaprzedałem, dla tych talarów, które papa Sadzikiewicz na wieprzach zebrał. Brzydzę się Sabiną, a przecie muszę powiedzieć przy ołtarzu, że jej miłość ślubuję. A tu przedemną takie śliczności!

Przysunął się do Kazi.

— Czemu to pani ucieka zawsze, gdy się w sieni lub w mieście spotkamy? — spytał, patrząc jej w oczy błagalnie.

Kazia, jak ptaszę spłodzone, odsunęła się od niego.

— Alboż uciekam? Panu się coś zdawało...

— T teraz się pani usuwa... Czyż ja taki straszny jestem? Pauno Kazimiero!

Chciał ująć jej rękę, Kazia zerwała się z krzesła.

^ "

— Muszę pójść do domu — odezwała się zmieszana.

Lecz Se weryn zbyt długo czekał na tę sposobność.

Patrząc teraz na Kazię, czuł, że żadna jeszcze kobieta nie czyniła na nim takiego wrażenia, że ją jedną mógłby ukochać wiecznie, że gdy ją widzi, myśli jaśniejsze, lepsze roją mu się, pod czaszką. Cóż go obchodzi Sabina, Pistulin, świat cały prócz tej dziewczyny drżącej, zapłonionej.

— Panno Kazimiero, droga panno Kazimiero!...

Nim się opamiętała, uwięził ręce jej w uścisku.

— Niech mnie pan puści!...

— Życiebym oddać wolał...

Przycisnął do ust jej palce i szeptał:

— Żadna mi się tak nie podobała... Niech muie Bóg skarze, jeśli mówię nieprawdę!

Wpatrywał się w nią błagalnie, z pokorą.

Dziewczynę ogarnęło wzruszenie.

Zdawało jej się, że w oczach Seweryna czyta potwierdzenie słów gorących i 011 może lepszym jest, niż sądziła, a do poślubienia Sabiny pcha go konieczność, bieda. Lecz jednocześnie pomyślała, iż uie powinna go słuchać, ani pozwolić, by ręce jej całował, skoro jest narzeczonym innej.

Zręcznym ruchem odsunęła się od niego i pomknęła ku drzwiom.

— Żegnam pana! — zawołała, chwytając klamkę. — Z całego serca powodzenia życzę.

I wybiegła.

Seweryn stał na środku pokoju, jak wryty.

Chciał biedź za nią... zatrzymać... Zrobiło mu się naraz duszno w tym obszernym pokoju, obco i smutno. Nie czekając powrotu proboszcza, uciekł.

Kazia wracała do domu podrażniona.

— Po co on mi to wszystko mówił... — irytowała się. — Odtąd muszę go starannie unikać.

Dziwną jej się wydała lekkomyślność jego i ta chęć zdobycia pieniędzy za cenę najdroższych dla człowieka uczuć.

— I to się nazywa mężczyzna! — szepnęła nieledwie z pogardą i sympatya, jaką chwilowo dla niego czuła, znikać zaczęła, szybko ustępując miejsca litości. Już koło domu spotkała Sabinę z Krysią; trzeba było przystanąć i przywitać się...

Sabina z miną wyniosłą podała jej rękę i niena* wistnem spojrzeniem obrzuciła ładnie uformowaną figurkę Kazi i świeżemi rumieńcami oblaną twarz...

— Gdzież to p. Kazimiera biegała? — odezwała się jakby przeczuciem tknięta.

— Na plebanii byłam.

— Aaa!

Zacisnęła wargi.

— Ozy znów jaki obrus dla św. Antoniego p. Kazimiera haftuje? — spytała, opanowawszy wzbu; rżenie.

— Proboszcz prosił o kwiaty z bibułki... Spotkałam tam właśnie p. Pistulińskiego — mszcząc się za ton wyniosły odparła Kazia.

Sabina uśmiechnęła się zjadliwie.

— To dziwne, że dziś dopiero nabrała pani chę ci do robienia kwiatów... Rachowała pani na pomoc mego narzeczonego, ale wątpię, czy on się zna na kwiatach...

— Jakaś ty zabawna! — roześmiała się Krystyna. — Skądże ona mogła wiedzieć, że twój gagatek do proboszcza pójdzie...

I ją ton Sabiny podrażnił. Zanosiło się na sprzeczkę, bo Kazia była purpurowa i Kryskę guiew na siostrę poczynał unosić.

— Pójdźmy! — zawołała, pociągając Sabiuę. — Widzę już, że masz ochotę do Kazi się przyczepić. To nie pierwszyzna.

Mrugnęła na Kazię, rzuciła jej całusa, a wskazując siostrze zbliżającego się Dyrdyńskiego, rzekła:

— Już ten dziad idzie. Oczywiście do nas. No, tom ja ci, Sabciu, nie potrzebna, bo to twój gość... Pójdź, Kaziu!

Dyrdyński kłaniał się już zdaleka.

Sabina wdzięcznym uśmiechem okrasiła twarz i pociągnęła go do sklepu.

Za kontuarem siedziała Sadzikiewiczowa.W sklepie nie było nikogo, więc rozmarzona ciszą, zadrzemała.

— Co to? Hę? — pytała, otwierając zaspane oczy, a ujrzawszy Dyrdyńskiego, zaniepokojonem spojrzeniem obrzuciła wianki świeżych serdelków, różowe szynki i salcesony.

Pan Kleofas na pulchnej, świecącej ręce wycisnął głośny pocałunek.

— Pani dobrodziejka tego... z Morfeuszkiem panie dobrodzieju romansowała... — mówił, przyjemnie się uśmiechając. — A Dyrdyński gruszek w popiele nie zasypiał, o nie! Dalibóg, prawda! Wie pani — zwrócił się do Sabiny — Pistuliński chce ślub odłożyć. Spotkałem go przed chwilą i dalejże panie dobrodzieju, pertraktować ze mną o zwłokę...

— Co pan mówi?... — wykrztusiła z pobladłą twarzą Sabina.

Dyrdyński się uśmiechnął.

— A od czego moja dyplomacya? Co? Przelękła się pani, nieprawdaż? Ale to nic! Ja tego kochanego pana Seweryna trzymam, panie dobrodzieju, za kołnierze.

— Ale bo jakże można... — odezwała się markotnie Sadzikiewiczowa — kiedy już wszystko ułożone... Ozy to wypada świństwa takie z porządnymi ludźmi robić...

Dyrdy ński pocałował ją w rękę. .

— Nie wypada, pani dobrodziejko, nie wypada! Jak mi Bóg miły! Ale od czego Dyrdyń^ki, sługa wierny i przyjaciel. Fatygi, starań nie pożałuję! Honorem ręczę, że p. Pistuliński ustąpić musi.

Spojrzał na wiszące na ścianie szynki i nozdrza mu się rozszerzyły.

— Z gustem poprobowałbym tej szyneczki, co rozpoczęta — rzekł, wskazując na leżącą na kontuarze szynkę. — Wydaje m; się soczysta i mięka.

Sabiaa podsunęła mu szynkę.

— Proszę, proszę! A może z musztardą? — Sadzikiewiczowa kilka zrazów różowej szynki położyła mu na talerzu.

Dyrdyński jadł z miną smakosza i wygłodniałego charta.

— Na Wielkanoc — da Bóg doczekać w zdrowiu i życiu — od p. Pistulińskiej z Fistulina szyneczkę dostanę... — mówił stary filut, mrugając ku Sabinie. — Co? Zgadłem? A tymczasem wezmę kawałek szyneczki dla mojej Kundusi. Jaka to godna niewiasta, jaka to matka!

Zwrócił się do Sadzikiewiczowej!

— Czy pani myśli, że ona ten kawałek szynki zje? Gdzież tam! Dzieciom odda! Temu tyle, tej tyle... Takie już serce poczciwe!

— Wiadomo. Jak każda matka — wtrąciła cierpko Sadzikiewieżowa. Przeczuła zamach już nie na kawałek, ale na całą szynkę.

Dyrdyński głową pokręcił.

— I takie matki bywają, które jeno o sobie myślą — odezwał sięsentencyonalnie. — A nawet jej kazali doktorzy szynkę surową jeść, że to na siłach dużo szwankuje. Ale bo to człowiek ma na takie zbytki!

Sabina mrugnęła ku matce i starannie opakowana szynka w towarzystwie kółka kiełbasy i salcesonu włoskiego powędrowała z Dyrdyńskim do domku na przedmieściu, gdzie w dwóch ciasnych pokoikaclr gnieździła się liczna rodzina pana Kleofasa. Życie mu zbiegło na szukaniu środków nadzwyczajnych, aby rodzinę tę utrzymać, bo z natury próżniak był i systematycznej pracy nie lubił.

— Pasorzyt! — powtarzał często Jaworzewski.

— Łże, jak Dyrdyński — mówiono powszechnie. P. Kleofas wiedział o tem i śmiał się.

— A cobyście bez Dyrdyńskiego robili? — pytał, mrugając filuternie okiem.

Sadzikiewicz twierdził, że Dyrdyński rozum ma, jak Napoleon.

%

VIII.

Tłumy zebrały się przed kamienicą Sadzikiewiczów. Karety stoją rzędem, na przedzie w siwe konie zaprzężona, z herbem na drzwiach, oczekuje na państwa młodych.

Gdy Pistuliński oznajmił, że na wesele zjedzie kilka osób z dalszej jego rodziny, bo bliższej nie miał, radość zagłuszyła wszelkie rozumowania. Nie zważano na koszta, byle tylko uroczystość weselua z odpowiednim odbyła się szykiem. Usiłowano zatrzeć c^chy mieszczańskie, okazać się ludźmi dobrego tonu, że się tego jeduak nie nabywa tak łatwo, rodziły się z wysiłków owych śmieszne komplikacye. Z pozoru atoli wyglądało wszystko po pańsku.

Bukowian olśnił przepych; rodzina pana młodego zmuszona niejednego sobie odmawiać, poglądała z zazdrością.

— Dobrześ się sprzedał, Se werku — mówił Kuropatnicki, który zdawna ojcowiznę przeszastał i resztkami gonił. — Zazdroszczę ci, parole d’honneur!

Seweryn chmurny, skrzywiony popatrzył na kuzyna szydersko.

— Któż broni szczęścia probować? — mruknął, naciągając z dziwną zaciętością białe rękawiczki.

Tamten się roześmiał.

— Masz słuszność! Powiem ci nawet, że to doskonała manipulacya! Od czegóż taki papcio Sadzikiewicz i jemu podobni? Pracują, zbierają by nam wygodny byt zapewnić na wypadek, gdybyśmy się zdecydowali udosKonalić rasę... Bene!

— Przyjrzyjno się sylwetkom twojej przyszłej rodziny, Sewerku! — ciągnął rozbawiony. — Okazy do uwiecznienia! Nie wyłączając tego Harpagona w spódnicy, owej ciotuni dobrodziejki, która kęski tortu znikające w ustach gości, rachuje. A milczy, jak ryba! Z rozkazu władzy wyższej, oczywiście. Papa piramidalny, parole clhonneuń Mamunia delikalesik...

Cmoknął wargami, a wtem z sąsiedniego salonu nadbiegła Krysia rumiana i uśmiechniona.

K^żuchowicz szepnął jej przed chwilą, że choćby musiał z całym światem wziąć się za bary, ne odda swojej dziewczyny nikomu. To ją tak rozradowało.

Kuropatnicki zapatrzył się na nią. Przyjechał przed godziną i nie miał jeszcze sposobności poznać zajętych ubieraniem się panien.

— Sewerku, Istoto? — pyta żywo. — Per amor di Dio\ poziomka, malina! Świeżość polnego, czy leśnego kwiatu...

Pistuliński się uśmiechnął.

— Widzisz, jakie to pączki tu się hodują — rzekł. — Toż młodsza Sadzikiewiczówna, szwagierka moja...

— Sadzikiewiczówna? Per bacco! Anim przypuszczał! Czemużeś tej nie wybrał, człowiecze? Gdzieś oczy podział?

— Ba! — skrzywił się Sewer. — Ta po ciotce chrzestnej nie dziedziczy.

— Aaa! Wcale brzydka kombinacya! Przedstawźe mnie, mój drogi!

— Panna Krysia, jak motylek fruwa — odezwał się. Pistuliński, zatrzymując dziewczynę. — A oto kuzynek chce się przedstawić.

— Kuropatnicki Dyonizy! — rzekł tenże, kłaniając się z gracyą. — Szczęśliwy jestem nad wyraz i służby moje powolne ofiarowuję kuzyneczce nadobnej.

Poglądał na nią z miną smakosza, gdy ulubioną potrawę na półmisku zobaczy.

Kryskę to mocuo rozgniewało. Jeszcze jej w uszach brzmiały poczciwe Kożuchowicza słowa i krzywdą dla niego wydały jej się natarczywe spojrzenia Kuropatnickiego.

— E! proszę panal — odparła z udaną naiwnością — prędzej ja panu usłużę, gdy pan do naszego sklepu przyjdzie.

Dygnęła zręcznie i odbiegła, — Phi! — skrzywił się Kuropatnicki — a to gąska! Czemużeś mi nie mówił, że to takie... takie swojskie...

Pokręcił wąsa znacząco.

— Nie zaszkodziłoby małej, gdybym ją nieco odpolerował... — rzekł. — Per baccol Czuję chęć ogromną.

Seweryn stłumił uśmiech.

— Kryska mu pazurki pokaże — pomyślał, a głośno odparł:

— Próbuj!

Odwrócił się od Kuropatnickiego i wzrok jego pobiegł ku Kazi Jaworzewskiej, uwijającej się między druhnami.

Druhen było dwanaście. Zaproszono Kazię, by zaokrągliła liczbę. Sabina nie potrzebowała się już o nią lękać, a że Jaworzewscy ród swój pono ze szlachty zagrodowej wiedli, więc i wstydzić się za nich nie było potrzeba.

Kazia z początku ani słuchać nie chciała, Jaworzewski się opierał, Jaworzewska, dążąca zawsze do zgody, namawiała gorąco. Rada była, że dziewczyna zabawi się, a może tam i inne jeszcze w macierzyńskiem sercu budziły się nadzieje.

Jakże piękną wydała się Kazia Sewerynowi w białej tiulowej sukni, z niezapominajkami w warkoczu i przy staniku. Patrzył na nią długo gorejącemi oczyma, chcąc jej spojrzenie zwrócić ku sobie; dziewczę ożywione, swobodne unikało go widocznie.

Uroczyście, z miną napuszoną, poprawiając co chwila poły uciekającego w tył fraka, zbliżył się ku niemu Sadzikiewicz.

— Kochany zięciu — rzekł do Pistulmskiego — czas do kościoła jechać. Proboszcz pewno wymyśla, że się spóźniamy. Takie świętobliwe korpusy, panie kochający, czekać nie lubią.

Pistuliński zagryzł wąsa.

— Gotów jestem!

— No, to i Sabcia — chciałem powiedzieć — pani Pistulińska gotowa! A to korpus, panie kochający, trochę niecierpliwy jest.

— Winszuję ci, cher cmisin... — szepnął Kuropatnicki, blademu z wściekłości Pistulińskiemu. — Entre nons soit elit, to ta twoja żonka na Ksantypę wygląda.

Sewer się żachnął i odszedł.

Kazia do swej białej sukienki przypinała włąśnie pęczek zielonych liści myrtu i pomarańczowego kwiecia.

Seweryn szybko się do niej zbliżył. Stała trochę na uboczu, Jadwigi w pobliżu nie było, Seweryn zebrał się na odwagę i, pochyliwszy się ku niej* spytał:

— Panuo Kazimiero, czemu to pani nie przypięła mi ślubnego bukietu?

Kazia pod jego namiętnem spojrzeniem spuściła oczy.

— To do starszej druhny należy — odparła*

Seweryn milczał chwilę.

— Widzi pani — rzekł, — jak się to dziwnie na świecie wszystko układa. Tyle twarzy wesołych w około mnie, wszyscy mi winszują, są nawet tacy, co i zazdroszczą. A mnie jest tak, jak gdybym był na swoim pogrzebie.

Mówił tak smutno, tak jakoś od serca, że Kazia przychylniej spojrzała na niego.

— Niech pan oddala od siebie smutne myśli — szepnęła. — W dzień wesela nie godzi się...

Seweryna widok jej i łagodne spejrzenie rozmarzyło. Wobec jej niewinności i słodyczy czuł dla niej nietylko uwielbienie, ale i bojaźń dziwną i szacunek.

— Pani podobno wkrótce do Warszawy wyjeżdża? Może się tam spotkamy.

— Wątpię! Państwo jedziecie bawić się, a ja pracować!

— Prędzej męża znaleźć...

Gorzko mu było, więc chciał jej dokuczyć.

Ale Kazia udała, że nie słyszy. Seweryn westchnął głęboko, a w tem bukiecik myrtu, snać niezręcznie przypięty, oderwał się od klapy fraka i upadł na posadzkę. Podjął go i rzekł: .

— Panno Kazimiero! musi pani oddać mi teraz przysługę i umieścić to zielę w miejscu właściwem. Nie będę przecie szukał starszej druhny po całym domu.

Kazia niechętnie ujęła zieloną wiązankę i, nie patrząc na Seweryna, pochyliła się, przyśpilając ją na nowo.

Pistuliński wyższy od niej, miał teraz prawie na piersiach głowę dziewczyny. Zapach jej włosów odurzył go; krew gorącą falą napłynęła mu do serca.

? #

— Niech pani prosi Boga, abym ja o pani jak najprędzej zapomiał... — wyszeptał, korzystając z ogólnej wrzawy i zamieszania.

W szafirowych oczach Kazi błysnęła łza.

— Trzeba się nauczyć pracować i swój kawałek ziemi ukochać — odparła z powagą. Rychło wtedy zapomnienie przyjdzie.

Ledwo słów tych domówiła, aliści upiór w postaci Jadwigi zatrzepotał różowemi u rękawów skrzydłami. Czerwieiisza od sukni, z błyskiem nieukrywanej zawiści w oczach, stanęła przed Kazią.

— Cóż pańswo tak gruchacie? — spytała z przekąsem. — Sabcia czeka na pana.

Wsunęła rękę pod ramię oszołomionego Seweryna, pociągając go do dalszych komnat.

— Niech pan weźmie Sabcię i o błogosławieństwo prosi — szeptała, idąc. — Niech pan nie zapomni przed ciotką naprzód przyklęknąć. Trzymała do chrztu Sabinę, więc należy się.

Seweryn zagryzł wąsa. Gniew nim miotał.

— Ani myślę! — odrzekł. — Do czego to podobne jakieś klękania! Niedorzeczne formy, które chyba lud na wsi zachowuje.

Jadwiga przystanęła.

— Niech się pan ojca spyta.

Sadzikiewicz ciągnął właśnie Mordalskiego i Kuropatnickiego do bufetu; usłyszawszy, o co rzecz idzie, ofuknął córkę.

— Co się ty wtrącasz. Jadwisiu. Pan Pistułinski lepiej wie.., U nas inne zwyczaje, u panów inne.

Mordalski uśmiechnął się złośliwie.

— Bywa i tak — rzekł, — że zamiast pan młody o żonę się pokłonić, jemu się kłaniają...

Grylska, siedząca obok, zasłoniła usta chustką.

— Moja ty! — zaczęła szybko paplać do siedzącej obok kuzynki Pistulińskiego. — Słyszała pani? To mu przyciął Mordalski.ma słuszność; po co to się piąć, moj:t ty!

W pośpiechu nie zauważyła, do kogo mówi; tamtą: „Moja ty“ oburzyło do żywego.

— W piękną sferę wchodzimy! — syknęła przez zęby.

Ukazali się wreszcie państwo młodzi Seweryn gładził niecierpliwie czuprynę, którą mu powichrzyły błogosławiąc" dluLuc rodziców, ciotek i t. p. Panna młoda promieniała dumą i szczęściem.

— Możemy jechać! — odezwała się wyniośle, przybierając tony damy wielkiego świata.

Rzucono się do powinszowali, uścisków. Ale że to przeważnie sfera, z którą pani Pistuła Pistulińska z chwilą zamążpójścia zrywała, więc usuwała się zręcznie od wylewów czułości, mówiąc:

— Czas do kościoła jechać, kochani państwo!

A Grylska, posłyszawszy to, rzecze do sąsiadki:

— Moja ty, jak jej to do męża śpieszno, Wsty dziłaby się!

Lecz wnet się w język ugryzła, bo obok mVj stała czerwona z gniewu Sadzikiewiczowa.

— Do kościoła, do kościoła! — wołał Sadzikie wicz. — Panu mbdemu chciałoby się swój korpus pocałować, a przed ślubem niewolno. Prawda, Sabciu?

Wśród ogólnego śmiechu wyruszono do kościoła i w niespełna godzinę p. Sabina Sadzikiewiczówna została panią PistułaPistulińską.

— Najstarszy korpus początek dobry zrobił — powtarzał przy kolacji weselnej dobrze już podchmielony Sadzikiewicz i mrugał oczami w stronę Krysi, którą aź nadto widocznie kokietował Kuropatnicki.

Siedzący naprzeciw Kożuchowicz sztyletował go spojrzeniami.

Seweryn ukradkiem przyglądał się Kazi i twarz jego posępniała coraz bardziej.

— Ach, gdyby się ta szopka skończyła jak najprędzej! — mruknął do Sabiny, pożerającej go oczyma.

Zarumieniona oparła dłoń na jego ramieniu.

— Możemy zaraz rano wyjechać... — wyszeptała tkliwie.

A jemu słodki dźwięk jej głosu przypomniał niewolę, w jaką się zaprzedał.

— Wszystko mi jedno! — burknął. — Możemy wcale nie jechać.

— Przecież sam pragnąłeś zobaczyć Paryż, Wiedeń... Cobyśmy zresztą w Pistulinie robili? Pustka, dom rudera... Ojciec .z wiosną pałac wybuduje, wrócimy do gotowego.

Usłyszał to Mordalski, a że zwykł prawdę w oczy ludziom mówić, więc odezwał się do Sabiny:

— Niemądry to zwyczaj tych wyjazdów zagranicę po ślubie. Lepiej odrazu do gospodarki się zabrać.

— Kto może podróżować, po co ma sobie tej przyjemności odmawiać,.. — wyniośle odpowiedziała Sabina.

— Niech się szlacheckie korpusy przewietrzą — ' huknął dobrze już pijany Sadzikiewicz. — Sabcia zwyczajnie jak przy sklepie, nie potrafiłaby między państwem się obracać. Ta zagranica, panie kochający, tak ją wypoleruje, że korpus będzie wyglądał, jakby się na drzewie genealogicznem urodził.

— Ojcze! — zawołała z oburzeniem p. Pistulińska.

Ale zręczny Kuropatnicki, ratując sytuacyę, przysunął się do niej z koraplimentem i zatarł przykre wrażenie.

— Kulę sobie do nóg przywiązałem... — pomyślał Seweryn, a w tern Mordalski krzyknął:

— Zdrowie państwa młodych!

Sewer na podziękowanie taki olbrzymi puhar wina wychylił, że zniknęła mu z pamięci i żona i świeża nawet twarzyczka Kazi Jaworzewskiej. , A serce młodej paui uderzało coraz żywiej, coraz goręcej. Czuła się dumną i szczęśliwą! Więc to jest mąż jej, ten piękny, smukły mężczyzna i oczywiście wszystkie kobiety jej zazdroszczą. Dotąd marzyła przedewszystkiem o tytule obywatelki i godności mężatki, a teraz wie tylko jedno, ojednem tylko myśli. Pragnie kochać i być kochaną; całować te rozmarzone oczy, te słodkie usta pod bujnem wąsem ukryte. Lecz oczy Seweryna odwracają się od niej, usta nie pragną pocałunku. Sabina chłód ten odczuwa i ogarnia ją względem męża nieśmiałość ogromna. Nie umie sobie wyobrazić, co ona pocznie, gdy już sama z Sewerem znajdzie się w wagonie; co ona mu powie, co on jej powie i czy zniknie ten przymus dziwny, który teraz jakby murem chińskim ich przegradza. Pochyliła głowę pod natłokiem myśli, nie zważając, ile zawistnych, ciekawych spojrzeń ją bada.

A tymczasem ranek się zbliżył szybko, pierwsze brzaski pogodnie wschodzącego słońca zróżowiły niebo, dzień wstawał jasny, przezroczysty i nim rozbawieni goście opomiętać się zdołali, strugi złotego światła zgasiły niepewne, drżące blaski lamp i kinkietów.

W pokoju matki Sabina przebierała się w kostyum podróżny.

Ciemny kort w połączeniu z czarnym pluszem, mniej uwydatniał zwiędłą jej cerę; o wiele korzystniej wyglądała dzisiaj, aniżeli w białym stroju oblubienicy.

— Proszę pamiętać, żebyśmy w Pistulinie wszystko w porządku zastali — mówiła do m?tki. — A niech też ojciec nie skąpi przy budowie pałacu. Znam ja ten chwalebny zwyczaj robieuia oszczędności.

Sadzikiewiczową uraził ton córki.

— Moja kochana — rzekła, — żeby nie ta oszczędność nasza, zabieganie, pewno nie jechalibyście te Paryże jakieś oglądać. Mój Boże, jakto ja serdelki bułką napychałam, aby tylko oszczędniej, a kiszki i kiełbasy...

— Nie cieką wam! — przerwała wyniośle Sabina. — Niech też mama przez wzgląd na mego męża o kiszkach i serdelkach zapomni. Do sklepu przyjąć sklepową. Chyba rodziców stać na to.

— Ale moja kochana.., — Proszę oto! — dokończyła z taką miną, że Sadzikiewiczowa umilkła.

. W godzinę potem do pocztowej karety wsiadała pompatycznie młoda pani Pistulińska.

Seweryn miał dziś twarz pogodniejszą i uśmiech uą ustach. Sabina od matki chrzestnej otrzymała gotówką 40,000 rubli. Sadzikiewicz najstarszemu korpusowi sumiennie odliczył 12,000 rubli, dodając zięciowi do ucha, że po śmierci rodziców drugą po łowę otrzyma. Tymczasem będzie od niej płacił procent.

Gdy kareta ruszyła, zatarł ręce z radością.

— Uf! A to pańszczyzna, te pożegnania, uściski, życzenia.,. To mieszczański zwyczaj i muszę cię od tych ceremonii odzwyczaić, Sabcui.

Nazwał ją po imieniu poraź pierwszy dopiero, więc spłonęła rumieńcem, który ją odmłodził i bfa^k i oczom dodał.

— Zrobię wszystko, co każesz.,.wyszeptała.

Zapomniał na chwilę o Kazi i o tem, że się sprzedał. Czuł na piersiach grubo wypchany pugilares i ożywiała go myśl o tym świecie zabaw i rozkoszy, do którego dążył. Ujął rękę żony i pocałował.

Jej na drżące usta wybiegło pytanie pełne obaw i łkań tłumionych, lecz Seweryn zbył je żartem i śmiechem.

IX.

Pewnego wiosennego, ciepłego wieczora, Kazia z Krystyną do ogrodu wybiegły. Krysia była smutna, Kazią strwożona bladością jej i smutkiem.

— Radziłabym ci z Kożuehowiezem skończyć — mówiła, obejmując ramieniem przyjaciółkę. — Pewność choćby najgorsza, lepsza zawsze, niż oczekiwanie. Niech się oświadczy i już, albo tak, albo owak... Po co zwlekać.

Krystyna westchnęła.

— Tak ci się zdaje. Mamy oboje przeczucie, że rodzice nie pozwolą. Kożuchowicz ani nazwiska pięknego nie ma, ani urzędu. Rzemieślnik uczciwy i pracowity, więcej nic. U nas to teraz nie popłaca, bo zamąż pójście Sabiny wszystkim w głowie przewróciło.

Błysk jakiś przemknął po twarzy Kazi.

— Prawda! — szepnęła smutno.

A Krystyna zaraz opowiadać zaczęła, jak Kostek prawie wcale do szkoły nie chodzi, Jadwiga ro manse czyta, leżąc na kanapie, rodzice rzadko do sklepu zajrzą. Strach co się dzieje, a wszystkiemu winien szwagierek, a teraz ieszcze i Sabina, chorująca na panią, aż się ludzie śmieją.

— Jedna przyczyna więcej, aby nie zwlekać — rezolutnie odezwała się Kazia — Ona wam potem będzie przeszkadzać. Kiedyż wracają?

— Niedługo. Okropnie dużo pieniędzy wydali i chcą wróeić. Tylko że pałac jeszcze nieskończony. Ojciec im pisał, aby tymczasem w starym dworze zamieszkali. Kuropatnicki chce przyjechać z nimi. więc Sabina radaby go już w pałacu ugościć. Wstręt czuję to tych gołych arystokratów.

\ ^

— Kuropatnicki przyjeżdża w konkury do ciebie Kryska! Nieprawdaż?

Mimo smutku wybuchnęły śmiechem.

— Dam ja mu konkury! — odgrażała się Krystyna. — Rodzice nie mają prawa unieszczęśliwiać dziecka dla jakichś wymysłów. Co mnie po nazwisku szlacheckiem i tytułach, kiedy mnie tylko ciche a pracowite życie ciągnie. Na damę się nie zdam.

Miała już łzy w oczach i w głosie.

Przypomniała sobie, jak to teraz rodzice Kożuchowicza traktują i zapłonęła oburzeniem.

. — Biednaś ty! — szepnęła Kazia.

— Mój Boże! — rozżaliła się Krystyna — i czy ja chcę co złego uczynić? Jeno w tym razie jednym może ojciec zabronić dziecku. Ty mnie nie znasz, Kaziu! Taką już mam naturę, że jak widzę słuszność po mojej stronie, nie ustąpię.

— Cicho Kryska! Przeciw woli rodziców nie można się buntować.

Na czole Krystyny zarysowała się głoboka zmarszczka. Podniosła hardo głowę.

— Nie kochając, zamąż nie pójdę; wstyd z tego potem i hańba. Często się to przecież w niedobranych związkach zdarza. Może to i grzech, lecz myślę niekiedy, że u nas nie wszystko jest tak, jakby być powinno.

— Cicho! — szepnęła z prośbą Kazia. — Lepiej myśli takie odpędzać.

Uścisnęła przyjaciółkę,.

— Moja złota, nie zwlekaj, powiedz rodzicom choćby dziś jeszcze... Dobrze?

Zamyśliła się Krystyna. Powiedz i H? Ale co się z nią stanie, gdy stanowczo po ; \\Lna kwestya równie stanowczą a nieprzychylny wywoła odpowiedź? Co ona pocznie bez swego Stacba?

— Kiedy ty wyjeżdżasz do Warszawy, Kaziu? — spytała nagle. *

— Za tydzień. Ogromnie się cieszę. U nas w sklepie coraz gorzej idzie. Ojciec się gryzie, mama także... Mam nadzieję, że się to odmieni, gdy się wyuczę buchalteryi i z handlem obeznam.

— Oczywiście.

Krystyna ważyła coś w myśli, coś, od czego smutna jej twarz poweselała.

Po chwili odezwała się:

— Jeśli mi Stacha odbiorą, wiem, co uczynię. Pojadę z tobą. Może i dla mnie w Warszawie praca się znajdzie. Tubyni nie wytrzymała.

Kazia w dłonie klasnęła.

— Śliczna myśl! Ach, Krysiu, jakżem rada! Przy zajęciu, oddaleniu łatwiej zapomnisz. Ja też sobie tak myślę: lepiej stokroć samotną pozostać i pracować, niżeli wyjść zamąż bez przekonania. Mnie bardzo żal Sabiny. Nie posiada ani miłości męża, ani — .

Zawahała się.

— Ani szacunku! — dokończyła Krysia. — Nie zamieniłabym się na jej Pistulin i spokrewnionego z hrabiami męża.

Zamilkły obie.

Gdy w godzinę potem Krystyna do stołowego pokuj u weszła, blada była i dreszcz nią wstrząsał. Ostre spojrzenie matki przeszyło ją zaraz na wstępie, uderzyła chmurna twarz ojca.

Trafiła na awanturę. Kostek o północy do domu wrócił i bez złotego zegarka. Zerwałasią tedy nad głową winowajcy burza, aczkolwiek on pociski jej chłodno przyjmował.

— Wielka rzecz, zegarek!... — mówił niedbale kręcąc w rękach dewizkę! — Ojcu się zdaje, żem występek popełnił Chciałbym porachować, ile zegarków szwagierek mój między ludzi puścił, a ojciec mu jednak z rozkoszą Sabinę oddał.

Sadzikiewicza od odpowiedzi uwolnił hałas w sieni.

— Ca tam, pali się? Czy co u kaduka — spytał wchodzącej dziewczyny.

— Szynek osm skradli — odparła obojętnie.

— Ośm szynek? Niechże was piorun siarczysty ogarnie niegodziwcy, darmozjady, panie kochający! — krzyknął Sadzikiewicz. — Żeby tak krwawicę moją marnować. Dam ja wam! — Iz temi słowy wyleciał za drzwi.

Sadzikiewiczowa ruszyłi się ku drzwiom.

— Niegodziwe ludzie dopiero! — mruczała, ściskając pięści. — Skórę z takich łotrów drzeć.

— To nie pierwszy raz w sklepie brak towaru — odezwała się, po jej wyjściu Krystyna. —

Sklepowa jest leniwa i ślamazarna. Nawet reszty kupującym wydać nie potrafi.

— Ty zawsze widzisz więcej, niż jest... — zauważyła p. Jadwiga.

— A ty nic nie widzisz prócz swoich romansideł, które jeno w głowie zamęt czynią... — rzekła surowo Krystyna i zwróciła się do brata.

— Ej, Kostek! — wyrzekła łagodnie cożeś tam znów nabroił? Gdyby się inspektor dowiedział, żeś w knajpie gdzieś nocował...

— Już wie! Dziś mnie z budy wyleli. Takim rad! Nie mów jeszcze starym; już i tak o zegarek miałem awanturę.

Popatrzyła na nie?o z boleścią.

— Ładnie się kierujesz. I cóż teraz będzie? Doprawdy, tak mi jest, jakby mi kto nóż w serce wpakował. Ty nic o przyszłości nie myślisz. Nie pojmuję, jak —

— Jak można kochać się w takim Kożuchowiczu naprzykład — zadrwi! Kostek, lecz wnet usta sobie zatulił, bo oto Sadziki^wiczowie oboje wchodząc, wyrazy ostatnie posłyszeli.

— Kto się kocha w Kożuchowiczu? Gdzie? Co? Jak?

Krzyczał Sadzikiewicz, krzyczała Sadzikiewiczowa.

Jadwiga uśmiechała się chytrze.

— Może to i lepiej! — pomyślała Krystyna i do ojca podeszła.

— Czy tobie romanse chodzą po głowie? — spytał groźnie. — Juzem nieraz uważał, że po kątach z Koźuchowiczem szepczecie, panie kochający!

Krystyna pochyliła się ku ręce ojca.

— Chciałam właśnie prosić ojca o dobre dla p. Kożuchowicza słówko — rzekła odważnie.Kochamy się oddawna, i postanowiłam sobie, że za innego nie pójdę.

Sadzikiewicz osłupiał.

— Co, co takiego? — Oszalał korpus jeden z drugim.

Sadzikiewiczowa przyskoczyła do córki.

— Żmijo! krzyknęła. — A pytałaś się o pozwoleństwo rodziców?

— Dziś wiaśnie miałam to uczynić — odezwała się cicho Krystyna i przyklękła u kolan ojca.

— Popisała się niuńka! — syknęła Jadwiga. — Ucieszą się Pistulińscy.

— P. Kożuchowicz w tych dniach się oświadczy, — zaczęła drżącym głosem Krystyna. — Ślubowaliśmy sobie...

— Milcz! Ani słowa więcej! — wrzasnął Sadzikiewicz.

— A to ci się pięknie za pobłażanie i pieszczoty odwdzięczyła — zadrwiła Sadzikiewiczowa. — Krysia pierwsze oczko, Krysia faworytka! A ja ci radzę, niech się ten Kożuchowicz w domu naszym nie pokazuje. Ja za siebie nie odpowiadam. Stolarczuk, szubrawiec!

Krystyna podniosła się z kolan. Ogień palił jej się w oczach, płonęły policzki.

— Niech mama tak nie mówi — wyrzekła z mocą. — Czy ja nie słyszałam, jak ojciec Kożuchowicza Sabinie zachwalał? Dopiero teraz Kożuchowicz zły, od kiedy goły arystokrata do mieszczańskiej rodziny wszedł.

Krzywda wyrządzona ukochanemu tak ją zabolała, iż bojaźń w obec niej zamilkła.

W Sadzikiewiczu krew zakipiała.

— Precz mi z oczu! — wołał, trzęsąc Krystyną i popychając ją ku drzwiom. — Ja ci pokażę Kożuchowicza:

— Zgubione dziecko, shańbione! — jęczała Sadzikiewiczowa. Bez wiedzy rodziców, bez pozwoleństwa romanse prowadzi. Wstyd dla familii, zgryzota, hańba!

— Hańba! — powtórzyła osłupiała dziewczyna. — Jaka hańba?

Zasłoniła twarz w poczuciu bezmiernego bólu.

Rodzicom postawa jej, ów gest odruchowy rąk wydały się przyznaniem do winy. Sadzikiewicz, że to zawsze do Kryski słabość miał, mrugnął ku żonie, a po chwili rzekł:

— Kto się grzechów swoich wstydzi i za grzechy żałuje, temu się połowę winy odpuszcza. Przeproś rodziców, a z tamtym korpusem ja się, panie kochający, załatwię.

— Powiedz mu odrazu, że za wysokie progi na jego nogi — wtrąciła Sadzikiewiczowa. — Powiedz, że twój zięć Pistuliński wcale sobie nie życzy koligacyi z nim prowadzić. Co rzemieślnik, to rzemieślnik! Taka to śmiałość dopiero. Mówiłam, że szubrawiec!

Krystyna odjęła ręce od twarzy. Dziwnie ból ją zmienił. Zdawałoby się, że lat jej przybyło. Patrzyła prosto w oczy matce chłodna, spokojna.

Po chwili rzekła:

— Niech mama nie wymyśla na Kożuchowicza, bo to się na nic nie przyda. Spotwarzonego z mej przyczyny więcej jeszcze kochać będę. Mama mnie ciężko dotknęła i nie wiem, czyli kiedy w życiu słowa mamine zapomnę. I to jeszcze rodzicom powiem, że jeśli nie Kożuchowicz, nikt inny mężem moim nie będzie.

— Wypędzę! — wrzasnął Sadzikiewicz.

— To już wola ojca! Świat szeroki, ręce zdrowe do pracy mając, dam sobie jakoś radę.

Pochyliła się do ręki ojca.'

— Niech się rodzice na mnie nie gniewają — wyrzekła, hamując drżenie głosu. — We wszystkiem posłuszna będę, ale Kożuchowicza nie odstąpię.

Ogarnęło ją wielkie wzruszenie, bo przecie pierwszy raz przeciw woli rodziców występowała, a lękając się nowego wybuchu, wyszła z pokoju.

Sadzikiewicz spojrzał na żonę.

— A to, panie kochający, korpus wziął na kieł — odezwał się zmieszany. — Ale dziewczyna charakterna, co? zdrowo gada.

— Krnąbrna, niegodziwa! — zawołała Sadzikie wieżowa. — Dałby jej inny ojciec!

— Mówiłaś zawsze, abym się do córek nie wtrącał — chytrze zauważył, a potem długo jeszcze radzili oboje, jakby Krystynie miłość dla Kożuchowieza wyperswadować.

X.

\

W tydzień potem wczesnym rankiem przed sklep Jaworzewskich zajechała bryczka w dobrze wypasione mierzynki zaprzężona.

Na koźle, siedział sam właściciel zaprzęgu, Cwierkowski, który miał Kazię do stacyi kolei odwieźć. Jaworzewski od sklepu odjechać nie mógł, Jaworzewska znowu od dzieci i gospodarstwa; Mordalski Ćwierkowskiego naraił, że to człowiek był i stateczuy i uczciwy nad miarę.

W mieszkaniu Ja worze wskich zamęt i krętanina. Wszyscy się śpieszą, wszyscy razem mówią.

Kazia już ubrana pije herbatę, lecz wzrok jej pełen obaw i smutku spoczywa na przyjaciółce.

— Moja mamo kochana — odzywa się z prośbą — uiech też mama o Krysi pamięta. Okropnie się o nią boję.

Tak się cieszyłam, że razem pojedziemy...

— Otóż to! — mruknął Jaworzewski.

— We dwie byłoby raźniej i bezpieczniej... — dokończył ciszej.

Wyjazd Kazi nurtował go i obawą przejmował.

Krysia u okna załkała cicho.

— Już teraz nie wiem, co ja z sobą pocznę — lamentowała. Ojciec krzyczy, matka patrzeć na mnie nie może, Jadwiga na każdym kroku dokucza. Kazia odjedzie, to nawet wypłakać się przed kim nie będzie.

— Czy myślisz, że się rodzice nie dadzą ubłagać? — spytała stając przed nią Kazia.

— To jest doprawdy niesprawiedliwość ogromna! Pomijam już, że Kożuchowi^za na zięcia nie chcą; trudno! Ale żeby nie pozwolić ci do Warszawy jechać i czegokolwiek się nauczyć, coby ukoiło tęsknotę i złagodziło rozpacz, to już nie rozumiem. Cóż ty tli wysiedzisz? Tylko się rozżalać będziesz i wspomnieniami karmić. Dla ciebie teraz jeno twarda, obowiązkowa praca byłaby lekarstwem.

Popłakały się obie. Wtem Cwierkowski do okna zastukał.

— Spóźnimy się na pociąg, panienko! — przypomniał. Czasby w drogę... Więc zaczęto się żegnać.

Chłopcy wyskoczyli z łóżek, wieszając się u szyi Kazi ze łzami w zaspanych oczach; Jaworzewska szeptała cicho „Pod Twoją Obronę,“ Jaworzewski hałasował, gderał, aby rozrzewnienie ukryć.

— A nie zapomnij wziąć numeru od dorożkarza, żeby cię gdzie na przedpiekle jakie nie zawiózł — mówił do Kazi.

— Niechże tatuś będzie spoKojny!

Kazia włożyła płaszczyk, granatowy słomkowy kapelusz, rzuciła załzawione spojrzenie na wizeruneK Matki Boskiej, wiszący nad jej łóżkiem, pogładziła bujne czupryny tulących się do niej chłopców i panując mężnie nad bólem, który jej serce ściskał, pochyliła się w objęcia rodziców.

— Pamiętaj, pisuj często... — rozpłakana wołała ga nią Krysia.

— Niech Cię Bóg prowadzi!

— W Imię Ojca i Syna...

%

Kazia siedziała już na bryczce. Ćwierkowski stał jednak, bo zawsze się jeszcze coś do powiedzenia znalazło.

Z pod granatowego kapelusza wychylała się pobladła twarz dziewczęcia i szafirowe oczy lśniące łzami, którym spłynąć nie pozwalała.

Chwila jeszcze... Ćwierkowski lejce ujął, usadowił się na koźle, cmoknął na konie, bryczka zaturkotała po nierównym bruku skacząc i skręciła w ulicę ku rogatce.

U Sadzikiewiczów otwierano sklep właśnie i jednocześnie nad sklepem otworzyło się okno.

Czerwona, świecąca twarz Sadzikiewiczowej wyjrzała na ulicę. Postrzegła niknącą w oddali bryczkę i stojącą przed domem gromadkę z zapłakaną Kryśką na czele.

— Kryska! Śniadanie do sklepu! — zawołała zirytowanym głosem. Gdzie się tam tak rano wałęsasz? Romanse jakieś! Waryatka!

Krystyna z głową spuszczoną powlokła się do sklepu. Matka od owej sceny o Kożuchowieza dokuczała jej najwięcej.

XI.

"

Sewerynowstwo Pistulińscy zapowiedzieli przyjazd swój dwudziestego października.

Wiadomość ta wywołała popłoch niemały w rodzinie Sadzikiewiczów.

Należało godnie przyjąć powracających z Paryża nowożeńców.

— Trzebaby coś na powitanie Pistulińskich urządzić — proponował Kostek, po wyrzuceniu z gimnazyum zajmujący się niby gospodarstwem w Pistulinie. W Rakowie bramy tryumfalne zrobili i wieś cała wyległa z chlebem i solą na powitanie dziedzica i dziedziczki. To ładnie wygląda i po pańsku!

Sadzikiewicz zamyślił się głęboko.

— No, ale uważasz, panie kochający, ja się na takich figlach nie znam.

— A od czegóż ja jestem? — uśmiechnął się chytrze chłopak. Niech ojciec wyasygnuje odpowiednią sumkę, a ja takie fest przyjęcie urządzę, że Bąki zgłupieją, a okolica cała będzie zazdrościć.

— Ba! tyś majster do takich rzeczy. Dobry pomysł. Pistulińska panie kochający kontenta będzie, chociaż to korpus wymagający. Ileż by to kosztowało, Kostek?

— Hm! Muzykę trzeba sprowadzić, lampy, fajerwerki... 400, 400 rubli, licząc z poczęstunkiem dla chłopów.

— Oszalałeś?

Uchowaj, Boże! A cóż ojciec myśli? Z niczego to tylko P. Bóg potrafił świat stworzyć.

Stary jednak targował się do upadłego, ale młody się uparł i postawił na swojem. 3l’0 rubli z żelaznej kasy Sadzikiewicza przewędrowały do jego pugilaresu.

W ciągu kilku dni następnych Bąki huczały, jak prawdziwe bąki. Dziwić się temu nie należy; Sadzikiewicz do huczku tego dopomagał dzielnie.

— Mój zięć, hrabia Pistuła Pistuliński, przyjeżdża z panią Pistulińską z Paryża — opowiadał każdemu. W Pistulinie chłopi będą solą witali dziedzica, bo korpus, panie kochający, nie byle kto... Ognie bengalskie będą, rakiety, bramy tryumfalne... Albo to nas nie stać na uczczenie takiego herbownego zięcia...

A nałaziwszy się po mieście, wracał potem do domu, zatruwając otaczającym każdą w dniu chwilę.

Krysia chodziła z zapuchniętemi od płaczu oczyma. Sabina pisała, że Kuropatnicki wciąż o Krystynie myśli i prawdopodobnie przyjedzie z nimi do Bąków.

Krysia z zaciśniętemi wargami słuchać musiała ciągłych o Kożuchowiczu docinków.

„Szubrawiec, rzemieślnik, złodziej polujący na posażne panny“ i t. p. ^

Już go nie broniła nawet, bo to wywoływało, jeszcze większą burzę. Ale się truła i mizerniała. Z Kożuchowiczem widywali się tylko w kościele i oczami wypowiadali sobie ból i tęsknotę.

W sobotę, w’ dzień przyjazdu Pistulińskich matka kazała jej włożyć nową popielatą suknię z aksamitem i koronkami oszyty kołnierz.

Kostek, słysząc to, podbiegł do Krysi, kłaniając się nisko, rzekł:

— Czołem przed jaśnie wielmożną panią Kuropatnicką! Popielata suknia z kołnierzem to dobry pomysł. Złapie się nieborak aui chybi.

Krystyna z roziskrzonym wzrokiem pokazała mu figę.

— Tyle sobie z twoich Kuropatnickich robię — rzekła śmiało i z pokoju uciekła.

— Będzie matka miała z nią kłopot — odezwał się Kostek. Ona się łatwo nagiąć nie da.

A Kryskę kochał więcej, niż starsze siostry, więc dodał poufnie:

— Matka nie umie z nią postępować. Niech matka nie zapomina, że ona 20 lat skończyła i niedługo bez rodziców pozwolenia może się obejść.

Sadzikiewieżowa poczerwieniała.

— Obejdzie się? A zobaczymy! Ja ją nauczę, ja jej pokażę! Ja, matka! Ojciec jest safanduła, ale ja tu przecie coś znaczę.

Wieczorem przyjechali Pistulińscy. Gdy kareta pocztowa zatrzymała się przed domem Sadzikie wiczów, wnet jakby z pod ziemi cała gromada gapiów wyrosła. Połechtało to przyjemnie dumę Sadzikiewiczów.

Pani Pistulińska z arystokratycznym chłodem powitała rodzinę.

— Zanocujecie u nas, odpoczniecie, a jutro, panie kochający, odwieziemy was doPistulina — odezwał Sadzikiewicz, gdy już powitania minęiy.

Seweryn dość opryskliwie zaprotestował.

— Najlepiej się w domu odpoczywa i dla tego dziś jeszcze pojedziemy.

Sabina przytuliła się do męża.

— Pojedziemy zaraz, Sewerku! I jabym pragnęła jak najrychlej być w domu.

— Odsuuął ją lekko.

— Unikaj parafiańszczyzny, rnoja kochana! — odezwał się sucho.

Sabina, chcąc ukryć pomieszanie zwróciła się do ojca.

— Niech ojciec sobie wyobrazi, że wszędzie zagranicą figurowaliśmy jako hrabiowie — opowiadała. Monsiear le comte de Pistula Pistulińslci ledwo się gdzie pokaże, już wszyscy koło niego na łapkach służą, kłaniają się nisko.

— Cóż to nadzwyczajnego? Byle głupstwo opowiadasz — mruknął znudzony Pistuliński.

— Owszem, owszem! zaprzeczył żywo Sadzikiewicz, którego duma rozpierała.

— Myśmy przecie w Paryżu nie byli, to radzi słuchamy. Ale też za tę grzeczność dużo sobie pewno korpusy płacić każą, co?

— Pękło parę tysiączków... — niedbale rzucił Seweryn.

— Oby tylko parę! — westchnęła Sabina, bo skąpstwo zwyciężyło na chwilę wyegzaltowaną czułość dla małżonka. Sewer, prawdziwie, jak wielki pan, nie umie się targować.

Sadzikiewiczowa skrzywiła się i, znacząco pa* trząc na męża, rzekła:

— To źle! Pieniądz lekko pójdzie, gdy go się nie umie szanować.

Na co Sewer odparł niegrzecznie:

— Jużem za sitary, bym morałów słuchał.

— Ale bo też mama wtrąca się niepotrzebnie — zawołała Sabina przerażona zmarszczką na czole męża. Cośmy wydali, to wydali; nikomu rachunku zdawać nie potrzebujemy.

— To się rozumie! — łagodził Sadzikiewicz, lecz jednocześnie pomyślał: Okrutnie ten pan zięć hardy.

Potem mówiono o Kuropatnickim.

— Miał przyjechać razem z nami — opowiadała Sabina, patrząc figlarnie na Krysię.

— Ale w Radziszkach u hrabiego Rudzkiego ogromne polowanie wypadło i musiał tam pojechać.

Seweryn, spostrzegłszy rumieńce i zmieszanie na twarzy Krystyny, fałszywie je sobie wytłómaczył.

— Kuropatnicki będzie tu za parę tygodni — odezwał się. Ohce blisko Pistulina dzierzawę wziąć. Ho, ho! jaką ten człowiek fortunę miał...

— No i co? Puścił? — spytał z trwogą Sadzikiewicz.

Sewer się pomiarkował.

— Co miał puścić! Jak się trafinieurodzaj, klęska ja\a, to i gospodarstwo chociażby najlepiej prowadzone nie wytrzyma. Ojciec myśli, że to tak, jak w handlu...

— Dyonizy ma zamiar o Kryskę konkurować — wtrąciła Sabina.

— O, o, o! Co znowu! Po starszeństwie, panie kochający, korpusy niech idą... — drożąc się niby, odparł Sadzikiewicz.

Jadwiga przygryzła wargi.

— Mnie się wcale nie śpieszy — rzekła z dąsem. I takbym za Kuropatnickiego nie poszła...

Sadzikiewiczowi przypomniał się Kostek, który od rana już w Pistulinie siedział, urządzając powitalne przyjęcie.

Projekt zięcia wyruszenia dziś jeszcze do Pistulina psuł program zabawy.

— Dałem 300 rs. Kostkowi, aby wam takie przyjęcie urządził, jakie niedawno było w Rakowie — odezwał się z pychą.

— Jutro rano miałem pchnąć posłańca z uwiadomieniem, o której godzinie przybędziecie. Fajerwerki i ognie jakieś Kostek posprowadzał...

— Dziękuję ojcu! To ślicznie! Jaki to szyk!

Seweryn słuchał obojętnie. Nauczył się już tej miny wielkopańskiej, znudzonej.

— Ciekawym, jak on to tam urządził... — rzekł, zapalając cygaro. — Ale wypada nam zostać do jutra...

Zasiedli do kolacyi. Podano kiełbasę z szarym sosem, szczupaka w galarecie, bitki wieprzowe z makaronem i soczystą szynkę.

Sewer zajadał z apetytem; Sabina odsuwała półmiski z niechęcią.

— Już też mama mogła coś delikatniejszego wymyśleć — rzekła. Wieprzowina przypomina mi to, o czem bym rada zapomnieć!

Krysia^podała jej konfitury i ciastka.

— Korpus delikatny jest, wiadomo! — rzekł Sadzikiewicz, dumny z córki i zięcia. Ale moja żona, pauie^kochaiący, z każdym dniem skąpsza..

— Sab da ten przymiot po mamie odziedziczyła — oz wała się milcząca dotąd Jadwiga. Pan szwagier powinien być kontent; będzie oszczędzała i za siebie i za niego.

Zła była, bo spodziewała się ładnego z zagranicy gościńca, tymczasem otrzymała skromną broszkę z perłowej masy i parę rękawiczek.

— No i co tu słychać w Bąkach? — pytał Seweryn, popijając piwo. Mordalski córkę wydał? JFiszel zawsze Jaworzewskiemu buty szyje, co? Mądra bestya! Ależ i ten Jaworzewski niedołęga!

Naumyślnie skierował tak rozmowę, by się coś o Kazi dowiedzieć. Jadwiga myśl jego odgadła i rada, że mu sprawi przykrość, rzekła:

— Piękna panna Kazimiera już w Warszawie.. Nie udało się w Bąkach złapać męża, pojechała szukać gdzieindziej. .

Seweryn z pod przymkniętych powiek rzucił jei wymowne spojrzenie. Zirytowany wstał pierwszy od stołu i ziewnął szeroko.

Sabina patrzyła w niego, jak w obraz, — Może się położysz i odpoczniesz? — spytała^ A może chcesz cygaro?

— Chcę, żebyś mnie nie uudziła — mruknął, podrażniony wspomnieniem Kazi, znudzony rodziną, z którą zżyć się bliżej, wydawało mu się niepodobieństwem.

— Pójdę wino u Fiszla zamówić — zwrócił się do żony. .A tobie radzę, połóż się i wyśpij. Wyglądasz, jak z krzyża zdjęta.

Wyszedł. Uśmiechała mu się myśl kilkugodzinnej swobody.

U Fiszla w pokoiku za sklepem spotkał przy butelce węgrzyna paru ze wsi sąsiadów, sędziego i rejenta. Dalejże go oni witać i do kompanii zapraszać.

Pani ChajaPiszłowa, jak purpurowa róża, z brylantami w czarnych źrenicach, drżącemi rękoma napełniała ulubionemu gościowi lampeczkę.

Sewerynowi uśmiechnęła się dawna, swobodna przeszłość.

— Bodajto nasze kawalerskie czasy! — szepnął — do ucha pięknej żydówce i westchnął, przyczem ona tak mu z głębi piersi zawtórowała, że aż kolce złote perłami sadzone zadźwięczały metalicznie u jej uszu, a sznury korali zakołysały się na białem łonie.

Młoda pani Pistulińska pokazała już olśnionej rodzinie rozmaite cacka paryskie, strojne okrywki i kapelusze, po raz dziesiąty opowiedziała o honorach, jakie w hotelach zagranicznych odbierali, a Seweryna jak nie było, tak nie było.

Znużona podróżą radaby jak najprędzej położyć się, czeka jednak powrotu małżonka z utęsknieniem, zaglądając do zwierciadła.

Błękitny fularowy szlafroczek i maleńki czepeczek koronkowy nadają jej pozór młodej mężatki, lecz zwiędła cera występuje jeszcze widoczniej przy jasnej, delikatnej barwie sukni.

— Gdzie on jest, co robi? — myśli zaniepokojona i czuje się niezmiernie uszczęśliwiona, gdy rodzice i siostry zostawiają ją samą.

Nie potrzebuje się krępować i z westchnieniem ulgi rzuca się na sofę, zakrywając twarz rękami.

Sewer, Sewer i tylko Sewer! On wypełnia wszystkie jej myśli! Uwielbia go! Zawiędłą, anemiczną kobietę pociąga bujna, zdrowa młodość Seweryna, olśniewa stanowisko, jakie jej nadał w świecie, i godność małżonki.

W miłości tej było iednakże coś chorobliwego, jak chorobliwą była atmosfera, w której się ona rozwijała.

Życie, jakie w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy pędziła, barwne, upajające rozkoszą, gorączkowało wyobraźnię, podniecało nerwy, przeciążało umysł i ciało wrażeniami. Paryż, Wiedeń, Włochy.. Każda z tych miejscowości udzielała jej coś z siebie, co wnikało w jej duchową istotę, przeobrażało ją... Namiętna chęć dorównania damom eleganckiego świata odebrała jej naturalną prostotę; głos, ruchy, słowa — y wszystko raziło przesadą, pozą. Sewerynowi była tak obojętna, że równie dobrze mogła upleść z tyłu głowy warkocz, jak Chinka, utatuować twarz, lub przy nosie złote obręcze zawiesić.

W pierwszych tygodniach po ślubie szalał, myśląc o Kazi, u szczęściu, jakie mógł był pozyskać. Potem wpadł w wir nowego życia czerpiąc rozrzutną dtonią z napełnionego przez teścia pugilaresu i do Bąków przywiózł teraz twarz mizerną, humor kwaśny i niechęć wzrastającą do żony. Czuł pęta, a pęt nie znosił.

Sabina instynktem kochającej kobiety odgadywała prawdę; postanowiła jednak bądź co bądź, zdobyć sobie miłość męża. W domu rodziców nawykła do panowania, teraz pierwsza usuwała się w cień, z oczu męża chwytając niewymówione jeszcze życzenia, szczęśliwa, gdy z własnego popędu raczył przemówić do niej, lub ofiarował pieszczotę.

Leżąc samotnie w dawnym panieńskim swoim pokoju, który dla państwa młodych przygotowano, przetrawiała całą gorycz swego położenia. Udawanie zadowolonej i szczęśliwej wobec rodziny nużyło ją niesłychanie.

Sadzikiewiczowie tymczasem w sypialni swojej zabierali się do snu.

Sadzikiewicz nałożył fajkęj pykał zwolna przyglądaiąc się żonie, z dziwną starannością oglądającej czepek nocny.

Widocznem było, że radziby coś powiedzieć, lecz rcżadne pierwszem być nie chce.

%

— No i co, Brygisiu? — spytał wreszcie Sadzikiewicz. Przyjechali.

— Przyjechali! — Odparła nachmurzona!

— A 110 i jakże?

— Cóż? Państwo! Sabina, jak prawdziwa pani, wygląda.

?

Mówiąc to, wsadziła czepek na głowę i przytłoczyła go rękami z niebywałą zaciekłością.

— Ale Pistulińska wypiękniała, co? I rezon taki, panie kochający, ma...

— Za wielki! — mruknęła Sadzikiewiczowa.

Czepek siedział juź teraz na czubku głowy, lecz ? szarpnięta z gniewem tasiemka tkwiła w zaciśniętych palcach Sadzikiewiczowej.

— Porachujno, ile ten zagraniczny obrok, na którym się wypasła, kosztował — dodała, kładąc się do łóżka. Sabina i mężowi widać na wszystko pozwala i wydatków nie rachuje. Przy takiem gospodarstwie mogą niedługo z torbami pójść.

— Nie gniewaj się, kochasiu, aleś niepotrzebnie z morałami do zięcia wyjechała, — odezwał się na to Sadzikiewicz. Co się ty na tem znasz. Inaczej wydaje taki Mordalski, albo Kożuchowicz, a takie korpusy herbowne także inaczej.

— No, no, żebyś się tylko zapóźno nie obejrzał, mądralski! — z gniewem odparła, nasuwając kołdrę na uszy. Państwo swoją drogą, a oszczędność i uszanowanie dla rodziców swoją Sabina nikomu z nas do słowa przyjść nie pozwala.

Sadzikiewicz zamyślony fajkę na bok odstawił.

— Są dzieci, jest zmartwienie, niema dzieci, też jest zmartwienie — zakonkludował wreszcie. Ostatnią, jednak myślą jego przed zaśnięciem była rozkosz tryumfu nad Bąkowianami i zadowolona pycha.

Krysia tej nocy wcale spać nie mogła. Przyjazd Kuropatnickiego napełniał ją trwogą.

Seweryn powrócił dopiero nad ranem. Węgrzyn i namiętne spojrzenia Fiszlowej ukołysały go do snu.

XII.

Upłynęło kilka tygodni. Pistulińscy zagospodarowali się już u siebie.

Po zapłaceniu Towarzystwa i innych długów, Pistulin znalazł się w pozycyi wcale przyzwoitej.

Przyjęto rządcę. Człek był sprytny i względnie uczciwy, ale do gospodarowania w wielkim stylu przyzwyczajony. Pistulin wydał mu się rudera, którą z gruntu przerabiać potrzeba.

— W Opaliskach wybudowałem stajnie, jakich na całą, okolicę nie znajdzie — opowiadał W Zalesinie podniosłem tak kulturę, żeśmy pszenicę i buraki na wystawę rolniczą posyłali. W Marynówce zaprowadziłem rybołóstwó, wydrenowałem łąki.. Niechno pan dziedzic wyasygnuje parę tysiączków na postawienie obory; a trzeba i o owczarni pomyśleć. Co to za gospodarstwo bez owiec ..

— Wolałbym wieprze kupić — oz wał się obecny rozmowie Sadzikiewicz Wieprze zawsze dobrze płacą. Pamiętasz, Sabciu, ilein ja to rocznie wykupił zawsze tych kwiczących korpusów?

Rządca stłumił uśmiech, Seweryn przygryzł wąsa, twarz Sabiny rumieńcem się oblała.

— To tylko nieporządek z tego i odór nieprzyjemny... — rzekła, a potem na osobności uczyniła ojcu u vagę, że ich wieprzami skompromitował.

Pistuliński, gdy mu rządca erudycyą swą na każdym kroku imponował, od rządówusuwai się zwolna, rad, że będzie miał głowę spokojną. Rządca tedy przerabiał, budował, kupował, dziedzic pieniądze dawał prawie bez rachunku, bo Seweryn rachować , nie lubił.

— Skorom się sprzedał, to niech przynajmniej wim, za co... — powtarzał sobie i z lekkiem sumieniem wyjeżdżał w sąsiedztwo, polował, i bywało, że tydzień lub dwa spędzał niekiedy po za domem.

— Mógłby też Sewer i o mnie pamiętać — myślała Sabina z goryczą. — Nie po to przecie zamaż poszłam i tyle pieniędzy w Pistulin w pakowałam, bym teraz siedziała w domu, jak pustelnica.

I przyrzekała sobie. skoro tylko Sewer przyjedzie, powie mu o tem; lecz gdy powrócił, była tak stęskniona, i uszczęśliwiona, że zamiast czynić mu wymówki, patrzyła w niego rozkochanemi oczyma, zapominając o sobie.

A miała też ona i innych przykrości niemało. Na gospodarstwie się nie znała, rozkazywać nie potrafiła. Możeby i potrafiła zresztą, ale się lękała. Przeszłość zbyt jeszcze była świeża i bądź za blisko od Pistulina leżały. Każda dziewka z czeladniej wiedziała, że rodzice dziedziczki sklep mają w Bąkach. Ba! Co gorzej jeszcze, płatek słoniny, czy kółko kiełbasy, kupowano tam nieraz, zważone ręką samej ?ladzikiewiczowej.

Obniżało to ogromnie stanowisko pani dziedziczki.

— Niech pani dziedziczka wybaczy — odpowiadała zwykle rezolutna gospodyni, sprowadzona na miejsce Magdzińskiej z gubernialnego miasta, gdy Pistulińska z czemkolwiek się odezwała. — To trzeba inaczej zrobić. Ja mam różną kompetencyę w gospodarstwie i nauczna jestem po wielkich domach.

Wzmianka o „wielkich domach“ zjednywała jej głos stanowczy w każdej kwestyi. Ale Pistulińskiej już to kością w gardle stało. Ona czuła, wiedziała, że ją służba pozornie tylko słucha i szanuje, a w gruncie rzeczy śmieją się z niej i szydzą. Nie było na to rady. Za nic nie zwierzyłaby się mężowi, a on jeden tylko mógł samowolę ukrócić.

Pewnej niedzieli przyjechała z Jadwigą Sadzikie wieżowa.

Sewer przyjechał do Warszawy, Sabina czuła się trochę niezdrową i z większą niż kiedykolwiek serdecznością powitała matkę i siostrę.

Gawędziły dość długo, gdy Sadzikiewiczowa zauważyła, że Sabina pobladła i zmieniła się na twarzy.

Z domyślnym uśmiechem pocałowała córkę, a do Jadwigi rzekła:

— Bacz, by Sabcia nie zemdlała. Ja pójdę po wino.

Jadwiga opowiadać zaczęła siostrze o nieszczęśliwej skłonności Krystyny i o tem, jak rodzice źle są dla niej usposobieni.

— Kryśka się odgraża, że z domu ucieknie. Namówiły się podobno z Kazią Jaworzewską, że Kryśka za nią do Warszawy pojedzie i tam fachu jakiego się nauczy — mówiła. Jadwiga rada, że złość i gorycz przeciw ładniejszej i młodszej siostrze wylać może.

Sabina załamała ręce.

— Do Warszawy? Oszalała! Coby ona w Warszawie robiła!

Chce się szewetwa uczyć...

— Boże święty i może sklep z trzewikami w Bąkach założyć? — wybuchnęła Sabina.

— Tegoby tylko trzeba było. Coby Sewer powiedział. Taka kompromitacya, taki wstyd!

— Wszystkiemu Jaworzewscy winni. Przewracają dziewczynie w głowie, urządzają podobno u siebie schadzki z Kożuchowiczem. Ale wiesz co? Sewer u nich wszystko teraz kupuje. Słyszałam, że jadąc do Warszawy, wstępował z zapytaniem, czy Jistu do Kazi nie dadzą.

— Co? Jadwisiu, czy to prawda?

Sabina pobladła i trzęsła się, jak w febrze.

— Zkąd wiesz o tem? Mów, bój się Boga!

.mf ' Jadwiga spojrzała na siostrę i zlękła się.

— Tak słyszałam. Ale czegoś ty się tak przestraszyła? Cóż wielkiego! Tylko ci powiem, że niepotrzebnie Sewer tak często do Warszawy lata.

— Interesy ma rozmaite... — wykrztusiła Sabina.

— Jakie? Okłamuje cię i basta! Okropnie jesteś cierpliwa! Innaby z pięściami do męża skakała, gdyby ją tak marynował w domu...

Na to weszła Sadzikiewiczowa. Wypieki miała na policzkach z oburzenia.

MI — W grób byś się położyła moja kochana, gdybyś wiedziała, co się tam dzieje... — mówiła, wskazując ręką na oficyny, gdzie mieściły się kuchnie i spiżarnie.

— Cóż takiego? — blademi usty spytała Sabina.

— Wyobraź sobie — zaczęła, z trudnością dech łapiąc Sadzikiewiczowa — wchodzę do pokoju gospodyni po klucze i zastaję przy stole pisarzowa, ekoromową, a ta lafirynda twoja pokojówka, wystrojona, jak lala, mizdrzy się do jakichś smyków, których tam siedzi kilku. Ale to jeszcze nic... Na stole wszystkie gatunki konfitur, bakalie, likiery i ciasta. I cała ta czereda napy cha sobie twoją krzywdą żołądki. Struchlałam! Powiadam ci, ledwum trupem nie padła.. A ta bezczelna Piórkowska w nos mi się śmiała! — To świństwo — mówię jej — to oszukańcu o, a ona wzięła się pod boki i powiada: „Pani myślała, że ja gości suchym chlebem przyjmę?!“... Sodoma Gomora, jak męża kocham! Z torbami pójdziecie i Pistulin zjedzą takie nikczemne sługi.

Sabina uczuła się nad wyraz znękaną.

— Trzeba będzie oddalić Piórkowską — ozwała si^ zmęczonym głosem. To za wielka pani dla nas i słowa powiedzieć sobie nie pozwoli.

— I Julię trzeba oddalić i tego próżniaka pisarza — zawołała Sadzikiewieżowa. — Że to twój mąż nicponiów takich, heretyków trzyma. Saianduła je*ti kwita!

— Niechże też matka Sewera do tego nie miesza — obraziła się Sabina. — On nie winien. Służba wie, zkąd pochodzę, a oni takich, iak my, nic mają. Ten sklep i ta przeszłość nasza to mi życie zatrują Służba Sewera słucha, ale na mnie patrzy, jak na przybłędę. Matka myśli, że to tylko ze służbą tak? Dobrze mi ta stara arystokratka w Horyciskach przycięła...

Rozpłakała się.

— Cóż wielkiego, że się kto handlem majątku dorabia — niepewnym głosem ozwała się Sadzikiewiczowa. — Czy w ten sposób pracować, czy w inny...

— E! co się tam matka zna tern... A ja widzę, że to Seweryna gryzie. Najlepiej byłoby sklep sprzedać i wyprowadzić się choćby i do Warszawy...

Sadzikiewiczowa osłupiała.

— Sabciu, bój się Boga, tożbyśmy grosz zjedli, a potem co? Jadwiga i Kryska jeszcze mewydane, Kostek tyle kosztuje...

Tu Jadwiga wybuchnęła ze skargą.

— Już dziesięć razy mogłam wryjść zamąż — narzekała. — Ale cóż. Na sadło to się złapie tylko taki Sewer, którego żydzi ze wszystkich stron szarpali i miał wóz i przewóz...

— Co tam opowiadasz! — oburzyła się Sabina. — Z hrabianką mógł się ożenić i bogatą.

Ale Jadwiga w skrytości serca siostrze stanowiska i ładnego męża zazdroszcząc, rzekła zajadliwie:

— Chyba nie powiesz, że się z miłości z tobą ożenił. Bez ciebie nie mógł przecie posagu wziąć...

Sabinę przyprawiło to wszystko o migrenę.

Po wyjeździe matki i Jadwigi, zamknęła się w swoim pokoju, rzewnie płacząc. Więc 011 jej nie kocha, i wszyscy wiedzą, że ożenił się dla pieniędzy. Prawda! Przypomina sobie, jak ucieka zawsze od pocałunku jej ust, a gdy się garnie w jego objęcia, odsuwa się niechętnie, lub żartem zb} wa.

Ją pożerała zazdrość i ból i ?rniew, ale umiała panować nad sobą. \v rodzoną szorstkość eharakteru pokrywała słodyczy przycichło w niej nawet skąpstwo, i chociaż widziała, że Sewer wydaje bez rachunku, nie odezwała się nigdy z uapominaniem. I wzamian za to, co jej Sewer daje? Lekceważenie, obojętność... I teraz jeszcze ta podróż do Warszawy, aby zobaczyć Kazię... Bo pocóż pojechał? Nie jest tak naiwna, aby wierzyła w jakieś interesy...

W rozgorączkowanej wyobraźni zaczęły powstawać mary jedne od drugich straszniejsze. Czuła, że bez Sewera, bez jego miłości, obejść się nie potrafi i ogarnęła ją rozpacz. Co począć, by tę miłość zdobyć?

Ranek zastał ją siedzącą z zaczerwienionemi od płaczu i bezsenności oczyma.

Spojrzała w okno. Pogoda była śliczna. W jaskrawych promieniach słońca, kąpała się wspaniała brama wjazdowa i budynki o dachach z czerwonej blachy z wieżyczkami i galeryjkami. Służba uwijała się pomiędzy pałacem a kuchnią, wszędzie znać było dostatek i szyk pański. Ubogi Pistulin przeistoczył się w piękną rezydencję i Sabina wodząc teraz okiem wokoło, mimowolnie pomyślała, że to jej przecie Sewer zawdzięcza wszystko. Jej posag uratował go od ruiny, od nędzy i upokorzeń. Ona dała mu spokój, powierzyła mienie swoje z ufnością.

I nagle obudziły się zgłuszone dotąd wolą: chciwość, złość, zazdrość — i walczyć poczęły o lepsze z zawziętością, jaka ją nagle przeciw mężowi opanowała.

Ona nie chce traktowana być, jak niewolnica, upokarzana, nie chce wobec gości i służby zajmować podrzędnego stanowiska, skoro do niej należy i ten pałac i ta służba i Pistulin cały.

Sewer ja zaniedbuje, jeździ, bawi się, pieniądze wydaje... Jej pieniądze!

Zerwała się z krzesła w namiętnem uniesieniu.

— Dość tego! — krzyknęła. — Ja mu to zapłacę. Sewer jest zły, niegodziwy, podły! Ale teraz co chwila przypominać mu będę, że gdyby nie ja, byłby żebrakiem, że tu wszystko moje, moje, moje! — powtarzała, tupiąc nogami, rwąc koronki szlafroka.

Dusił ją gniew, krew gorącą falą napłynęła do głowy. Oddychała z trudnością, otworzyła okno i wychyliwszy się, wchłaniała w siebie surowy chłód poranku.

Wtem pod oknem coś zaszeleściło.

Oparty o drzewo stał chłop o zdrowej jasnej twarzy, promiennej radością i uśmiechniętej.

Widziała go, jak przed chwilą gracował aleje ogrodu, ale wpatrzony teraz w pucołowatą buzię malca, wyciągającego ku niemu ręce z objęć matczynych, zapomniał o robocie.

Kobieta oddała mu dziecko i wyjęła z kobiałki dzbanek gorącego żuru i chleba czarnego skibkę.

Lecz on zamiast do dzbanka, wyciągnął ku niej rękę, objął w pół i do świeżych jej ust przycisnął wargi.

Sabina przymknęła oczy.

Burza targająca jej nerwami uciszała się zwolna. Już nie złorzeczyła Sewerowi.

Za jeden taki uścisk, jakim wieśniak żonę swoją obdarzył, poświęciłaby z chęcią cały swój majątek i wszelkie pretensye do świata.

XIII

Czas biegł, jak na skrzydłach.

W Bąkach przybyło kilkanaście nowych kamienic; niemiec jakiś założył fabrykę guzików; sprowadził się piekarz z Warszawy: naprawiono szosę, która do gubernialnego miasta wiodła i ktoś rzucił podobno projekt, aby te wydziedziczone Bąki linią kolei żelaznej ze światem ucywilizowanym połączyć.

Mówiono także o wielkim młynie parowym, który miał podnieść i ożywić skromne i ciche dotąd Bąki.

— Słuchaj no, Adamie — rzekł dnia pewnego Mordalski, przyszedłszy na poobiednią kawę do Sa* dzikiewiczów — możebyśmy panie dobrodzieju do spółki z Gadzińskim do tego młyna się wzięli. Jak ty myślisz, hę? Dobry interes i czysty interes; Gadzióski to solidna firma. A taki młyn ma przyszłość przed sobą, nieprawdaż?

Sadzikiewicz zrazu się ożywił.

— Ma przyszłość, ma! — powtarzał. — Grubo można zarobić i, panie kochający, moglibyśmy tego... do spółki... Ale to korpus Kosztowny jest... o!...

— Chyba ci kapitału nie brakuje — zauważył Mordalski.

— No nie, to się wie, panie kochający, ale nie wiem, co by na to Pistulińscy powiedzieli.

— Seweryn nie pozwoli — stanowczo zapewniła p. Jadwiga.

— Sabcia, chciałam powiedzieć, Pistulińska, ciągle wymawia, że sklep dotąd trzymamy — odezwała się Sadzikiewiczowa.

Mordalski głową pokręcił.

— Toście się państwo w kuratelę dostali, jak widzę... — uśmiechnął się z ironią i już o młyn nie zaczepiał.

Mówiono potem o Kry"i.

Mordalski chwalił niezmiernie Kożuchowicza, co wywołało ogólny niesmak.

— Tu mi włosy wyrosną — zarzekał się Sadzikiewicz, dłoń pokazując — nim ja Krysi za tego chłystka wyjść pozwolę.

Mordalski zerwał się z krzesła rozgniewany.

— Wstydziłbyś się, Adamie! — rzekł. — Kto pracuje uczciwie, na miano chłystka nie zasługuje. Ale tu widzę, pycha ze szczętem się rozpanoszyła. No, no! 1 Patrzmy końca.

Pożegnał się zimno i wyszedł.

— Brutal, mieszczuch! — rzuciła za nim Jadwiga, a Sadzikiewicz, podniósłszy się na piętach, dodał:

— Za piwowara córkę wydał... Phi!..

W dwa tygodnie potem Kostek ubrany, jak lalka z żurnalu wycięta, wszedł do pokoju ojca.

— No, a co tam? — spytał stary, przyglądając się synowi z upodobaniem — Gdzieżeś się tak wystroił? Korpus, panie kochający, jakby na odpust się tego... a to dzień powszedni, sobota.

— Szewcy tylko ubierają się w święta... — odparł, wydymając wargę synalek.

— Widzisz go! Cha, cha! arystokracik! Jak to się prędko, panie kochający, wypolerował — śmiał się dobrodusznie Sadzikiewicz.

Konstanty skrzywił się.

— Mam do ojca interes...

— Do mnie? Chyba do mojej kieszeni...

— Przypuśćmy! Niech więc ojciec porzuci żarty i słucha.

Krysia, która właśnie pokój ojca porządkowała, szepnęła bratu:

— Grzecznie do ojca mówisz.

Kostek wzruszył ramionami z takiem lekceważeniem, że dziewczyna rumieńcem się oblała.

— Jadę do Michniewa — rzekł do ojca. — Proszony jestem na imieniny. Pistulińska pisała, abjm z nimi jechał.

— Taaak? A, to panie kochający, honor. Dalibóg honor! Dziedzice! Michaiew ma obszaru ośmnaście włók, jak mówił Dyrdyński. I jakżeś ty się tam wkręcił.

— Kto się wkręcał? Ojciec się też wyraża...

— Kostek! — upomniała cicho Krystyna, ale Kostek nie zważał, Oddawna już przywykł traktować ojca po koleżeńsku.

— Cóż się obrażasz? — Przecie nic złego nie powiedziałem. Kontent jestem, że, panie kochający, z arystokratami trzymasz — mówił, łagodząc, Sadzikiewicz. — Kiedyż jedziesz?

— Za godzinę. Niechno ojciec kasę otworzy, bo goły przecie nie pojadę.

— Dałem ci wczoraj 25 rubli...

— A to dużo! Że się też ojciec nie wstydzi przypominać. Ojciec wie chyba, że mam wydatki... Ze względu na Pist.ulińskich nie mogę żyć z hołotą i jak szewc się ubierać!

— To się wie! A ileż ci, panie kochający, potrzeba? Hę?

— Musi ojciec dać setkę od wypadku. Czy to wiadomo, co się może zdarzyć? Z pustą kieszenią nie pojadę.

— Kostek, czyś ty zwaryował?

— To chyba ojciec chce, żebym od Pistulińskiego pożyczył. Albo od żyda. Dadzą, dadzą żydkowie, niech się ojciec nie boi. Sadzikiewicz to solidna firma.

— No, no! Od żydów zdaleka. To, panie kochający, korpusy niebezpieczne. Słuchajno Kostek" dam ci 25 rubli, jak wczoraj. Nie będziesz miał więcej, to ci wystarczy, a będziesz miał, to wydasz.

— Nie pojadę.

— A to siedź w domu — rozgniewał się stary. —

Żeby też, panie kochający, tyle pieniędzy wyrzucać. Cóż ty sobie myślisz, kpie jeden!

— Ojcze, niech się ojciec uie zapomina. Co biorę, to moje. Wolno mi.

— A jak to swoje puść 'sz, to co? Kto ci da? No kto? Gadaj! Widzisz go, jaki mądry! Obliczyłeś, ileś dotąd wydal, co?

Wyjął z pugilaresu banknot dwudziestopięcio* rublowy i rzucił na stół, mówiąc:

— Nie dam więcej!

Kostek spokorniał. Odsunąwszy banknot, zapalił papierosa, przejrzał się w zwierciadle i zadowolony z siebie rzucił się na sofę.

Sadzikiewieżowa powtarzała zwykle, gdy starsze córki uie słyszały, że Kostuś okradł siostry z urody. I prawda. Chłopiec był ładny, jak dziewczyna; do Krystyny jak dwie kr ple wody pudobny. O zy czarne, błyszczące śmiały się weselem, złota czupryna w gęstych kędziorach spadała na czoło białe, szerokie, nos był kształtny i puszysty pod nim wąsik.

Kostek znał swoją wartość fizyczną i cenił się bardzo.

— W Michnie wie jest panna na wydaniu — odezwał siępochwili. — Młodziutka o trzy lata młodsza odemnie. Widziałem ją w kościele. Powiadam ojcu, tak oczkowała na mnie, ażem się mieszał. Jak ojciec myśli: ile Michniew wart? Panna jedynaczka.

Sadzikiewicz aź przysiadł ze wzruszenia.

— O, o! co ci po głowie chodzi. Arystokracya! U nikogo tu w mieście nie bywają. I oczkowała na ciebie, powiadasz? Oczkowała? A to korpus, panie kochający, ma gust. No i co? co?

Kilka misternych kółek dymu błękitnym obłokiem zasłoniło filuterną twarz chłopaka.

— Możnaby konkurować... — wycedził po chwili.

— Pistulińska nawet coś wspominała...

— Tak że mi gadaj. Wczesnegoożenienia jeszcze nikt nie żałował. Ja sam, panie kochający, ożeniłem się w 20 roku, a spytaj się matki panie tego." czy nie byłem mężem, ,iak się patrzy.

Kostek śmiechem wybuchnął.

— Cóż się śmiejesz? We wszystkiem pan Bóg błogosławił. I w majątku i panie kochający, korpusy deliktusy jeden za drugim te^o... Nigdym nie żałował.

Wyprostował się z dumą.

— A widzi ojciec. Jabym też rad wcześnie się ożenić. Gdyby srarzy odrazu Michniewa nie dali, tylko gotówkę, to mi ojciec folwark jaki kupi. Prawda?

— Masz racyę! A to smyk, panie kochający, mądrala.

Stary ucieszony siadł na 'Ofie obok Kostka i dalejże snuć plany.

Krystyna z ciężkiem westchnieniem opuściła pokój.

Konstantego z rodzeństwa kochała najwięcej i drżała z trwogi o jego przyszłość. Wydalony z gimnazyum próżnował i dbał tylko o powierzchowność swoją, ubierał się modnie i kosztownie, a że zręcznie potrafił chorować na pana, więc olśnieni rodzice na wszystko mu pozwalali.

Jadwiga potakiwała, Sabina uśmiechała się, jedna Krysia tylko wzdychała i uciekała do Jaworzewskich, by się Kazi z troską swoją zwierzyć.

XIV.

Pół roku upłynęło, odkąd po powrocie zWarszawy Kazia objęła zarząd nad sklepem.

Począwszy od skromnego, ale gustownego szyldu, wszystko się tam zmieniło.

Mając na uwadze blizkie, niebezpieczne sąsiedztwo Piszla, urządziła mu koukurencyę w towarze, którego on nie posiadał i posiadać nie mógł, bo ani smacznych półgęsków, ani marynat i konserw niktby u żyda nie szukał.

Jaworzewska, oddawszy sklep Kazi, zajęła się ogrodem.

Najpiękniejsze truskawki, sałata, pomidory uniej zjawiały się najrychlej, a dobrze płacone rozchodziły się potem po mieście. Dwa razy tygodniowo piekła smaczne, tanie jajeczniki, chleb razowy, w karnawale pączki i faworki.

Kto więc przyszedł po chleb czy pomidory, ten iuż gdzieindziej po kawę lub cukier nie poszedł.

Kazia uprzejmością i prostotą jednała sobie coraz więcej życzliwych.

Jaworzewski pomagał jej w sklepie; skoro jednak z upływem czasu targ się powiększał, Kazia zaprojektowała, by kasą się zajął. Zabawnie bo ten eks urzędnik wyglądał, sypiąc w worek mąkę, ważąc cynamon, lub bułki licząc do koszyka. Robił, co mógł, ale szło mu to bardzo niezręcznie. Kazi sprawiało to przykrość niezmierną; skorzystała z pierwszej sposobności, by go od tego zajęcia usunąć.

Ziraz w kilka tygodni po powrocie z Warszawy, ładny brek Pistulińskiego zatrzymał się przed sklepem.

Godzina była południowa, więc w sklepie pusto. Kazia z książką siedziała za kontuarem, gdy wszedł Seweryn.

— Zona mi tu litanię wypisałazaczął z udaną obojętnością, witając Kazię, lecz ręce, w których kartkę z pugilaresu wydartą trzymał, drżały i oczy płomienne wpijały się w twarz dziewczyny.

— Cukru Hermanowskiego dwie głowy, bo żona twierdzi, że t..n najtwardszy... — czytał po chwili — herbaty trzy funty, migdałów i wanilii... E! niechże już pani będzie taka dobra i sama te babskie hieroglify odczyta.

Podawał jej kartkę, a gdy się ręce ich przypadkiem spotkały, krew mu buchnęła do głowy i zapominając o wszystkiem, szepnął:

— Boże! jakem ja pani dawno nie widział!

Kazia oblała się rumieńcem; spuściła oczy na kartkę i niby bardzo zajęta, spytała:

— Jakiej herbaty? Bo są rozmaite firmy...

Sewer nie odpowiadał. Wydała mu się taką śliczną w różowej perkalowej sukience z ciemnym warkoczem nad czołem upiętym, że chciałby, tylko patrzeć, patrzeć na nią bez końca.

Kazia opanowała szybko zmieszanie i, odwracając się do drzwi szklanych, które do mieszkania rodziców wiodły, głośno zawołała:

— Ojczulku, proszę do sklepu.

A zwracając się do Seweryna, dodała w rodzaju usprawiedliwienia:

— Ojciec się zna na herbacie lepiej, niż ja... Jest znów nowa jakaś firma, którą bardzo chwalą...

Seweryn zaciął zęby.

Przywołany Jaworzewski wchodził właśnie do sklepu i grzecznie Pistulińskiego witał. Zaczęła się obojętna rozmowa i biedak nietylko słów, ale i spojrzeń pilnować musiał. Kazia tymczasem krzątała się, ważąc rodzynki, ówijając starannie wanilię, niekiedy z pytaniem zwracając się do ojca; już jej nie krępowała obecność Seweryna.

— Pani pewno tęskni po Warszawie? — zagadnął ją wreszcie, bo go pożerało pragnienie, aby te słodkie szafirowe oczy spojrzały na niego. — Te Bąki takie nudne, że doprawdy trudno pojąć, jak tu ludzie żyć mogą.

— Pracują... — uśmiechnął się Jaworzewski. — Ba! Są przecie chwile wypoczynku...

— Nie powinieneś pan pozwalać córce męczyć się w sklepie. Szkoda ładnych rączek do takiej grubej roboty. **

— Od dzieciństwa do pracy nawykły — odezwała się Kazia i wyszła.

Ale od dnia tego Pistuliński coraz częściej zjawiał się w sklepie.

Było się zawsze o co zamówić, bo dwór Pistuliński dużo potrzebował.

Ka/i sprawiało to przykrość ogromną; bywało tak, że w sklepie prócz niej, nie było nikogo, więc Pistuliński wpijał w nią bezkarnie płomienne spojrzenia, a niekiedy i słówko jakieś szepnął, które rumieńcem niechęci i oburzenia oblewało twarz dziewczyny.

Pewnego razu spytała go wręcz:

— Czy pani Pistulińska wie, że pan u nas teraz tu wary bierze?

Seweryn zmieszał się, ale wnet ze zwykłą lekkomyślnością odparł:

— Co jej do tego, proszę pani. Biorę tam, gdzie mi się podoba.

— Lepiej powiedzieć — rzekła stanowczo. — Żona pańska nie lubi mnie oddawna; pewna jestem, iż wolałaby gorszy nawet towar brać, niżeli u nas. Jeśli pan chce uwolnić mnie od przykrości, niech pan zakupy czyni gdzieindziej.

Sewer milczał.

Czuł, że Kazia ma słuszność. Sabina istotnie nie wiedziała dotąd o niczem, lecz niech się tylko z Jadwigą zobaczą... Ale zaraz sobie pomyślał, że Sabina nie ma prawa rozkazywać mu, i że on nie pozwoliłby sobie czynić uwag. Cóż wtem złego zresztą, że Kazię niekiedy zobaczy. Taka jest dla niego odpychająca, zimna, i on też zanadto j., szanuje, by eiiciał bałamucić. Czy może jednak wyrzec się jej widoku i co jej to przeszkadza, że na nią czasem popatrzy?

Ogarnął go gniew przeciw Kazi.

— Przypuszczałem, proszę pani, że do sklepu wolno każdemu wejść — odezwał się szorstko. — Biorę przecież towar, który chyba nie od parady w sklepie leży. Tylko pani okropnie mnie nie lubi, prawda? A ja pani powiem, że pani źle robi. Pani ma nade muą taki wpływ... Sabiua powinna być pani wdzię czna, bo ja teraz lepszy jestem, niżeli dawniej.

— Pan mi przykrość sprawia ogromną — zawołali rozgniewana Kazia. — Po co to mówić rzeczy, które ubliżają nam obojgu. Wpływ nad panem może mieć tylko żona; pan to chyba sam pojmuje.

Odwróciła się od niego, zarumieniona, z oczyma błyszczącemi. Seweryn musiał użyć wielkiej nad sobą siły, by nie porwać jej w ramiona wbrew wszelkim rozumowaniom.

Odporność jej, roznamiętniala go, a że nie zwykł kłaść hamulca swoim namiętnościom, więc bardzo łatwo mógł się zagalopować i uczynić coś takiego, coby go na zawsze rozłączyło z Kazią.

— Niech mi pani da rączkę do pocałowania i pójdę precz, skoro pani patrzeć na mnie nie chce — odezwał się po chwili.

— Zgadzam się z tein wszystkiem co pani mówi, ale to rzecz rozsądku, z którym serce wiecznie się kłóci. Towary zacznę znowu brać u Fiszla, aby się pani nie naprzykrzać, gdybym atoli zajrzał tu kiedy...

— Nie, nie! — wybuchnęła Kazia. Proszę pana jak o łaskę, niech pan sklep nasz omija. Mówiła mi Krysia, że p. Jadwiga już coś przebąkuje...

— Krysia jest plotkarka, a Jadwiga głupia sroka, która pani wdzięków i młodości zazdrości — odparł. Tymczasem niech będzie, jak pani chce... Ot, co to sobie kule do nogi przywiązać! Dobrze mi tak.

Porwał kapelusz i wyciągnął do Kazi rękę.

— Żegnam panią! Pójdę do Fiszla. Tam się przynajmniej upić można i zapomnieć.

Kazia ze smutkiem popatrzyła za nim. I on i Sabina wydali jej się godnymi litości.

XV.

Sabina dzień zapowiedziauy na zabawę w Michniewie powitała z radością, lecz i z trwogą zarazem.

Nie mogąc zmrużyć oka przez noc całą, pobiegła wstawszy do zwierciadła, aby się przekonać, czy nie ma powiek zaczerwienionych i obrzękłych.

?

"

Poezem wypiła dwie łyżki bromu na uspokojenie rozigranych nerwów i zadzwoniła na pokojówkę^

— Niech Klara zobaczy, czy pan już wstał — poleciła służącej. I niechaj do mnie ogrodnik przyjdzie...

A gdy pokojówka wybiegła, Sabina narzuciła różowy batystowy szlafroczek i twarz obsypała pudrem.

— Boże! Boże! Jak ja też, wyglądać będę... — szeptała, wciąż jedną pochłonięta myślą. Już sobie wyobrażam, jak te wszystkie damy patrzeć na mnie będą. Ach, jakże ja ich nienawidzę!

Po raz dziesiąty obejrzała suknię z rezedowego atlasu, przybraną białym dżetem i istotnie bardzo piękną, wachlarz z piór białych i rękawiczki.

— Wiem, że gorzej od innych się nie ubiorę, że przecie są jeszcze brzydsze kobiety ode mnie i że Sewer nie będzie potrzebował wstydzić się za mnie, a mimo to, zawczasu już czuję smak gorzkich pigułek, jakie przy okazyi tej połknąć będę musiała.

— Pan pije śniadanie z panem Konstantym — raportowała Klara z niezwykłym ożywieniem wpadłszy do pokoju.

Drzwiami stuknęła mocno i Sabina przestraszyła się.

— Cóż tak hałasujesz? — spytała, odwacając się od gotowalni

Dziewczyna miała purpurowe policzki i ogień w oczach.

— Ale bo... — jąkała. — Spieszyłam się...

Brała w rękę rozmaite przedmioty i kładła je sama nie wiedząc co robi, uciekając z oczami przed wzrokiem pani.

— Czy wołałaś ogrodnika?

Nowa fala krwi oblała policzki Klary.

— Zapomniałam, proszę pani dziedziczki, ale zaraz pobiegnę...

Sabina po jej wyjściu przycisnęła obie ręce do czoła.

— Jak ci mężczyzni sami siebie nie szanują — szepnęła. — Trzeba mi chyba stare baby wyszukiwać; przynajmniej tego ciągłego wstydu i trucia się oszczędzę sobie.

Poprawiła włosy, przejrzała się w zwierciadle i poszła na śniadanie.

W stołowym pokoju zastała kręcącą się koło pa* nów Klarę, która na widok pani zmieszała się i uciekła.

Sabina udała, że nie dostrzegła jej obecności. Uścisnęła ręką mężowi i bratu, poczem, przysuwając sobie maszynkę z kawą, spytała:

— O której pojedziemy, Sewerku?

Sewer niedbale nogi wyciągnął.

— O ho! już ją pali. Powiadam ci, Kostek, mało dwadzieścia razy wczoraj mi się o to pytała.

— Raz jeden tylko! — spokojnie odparła Sabina, Gdybyś mi był odpowiedział, nie powtarzałabym pytania.

— Dobrze, dobrze! Ot przypilnuj lepiej gospodyni, bo szynka źle uwędzona. Ślicznie gospodarstwo prowadzisz.

Nie odpowiedziała. Znała zwyczaj Sewera przyczepiania się do byle drobnostki.

— Nie wierz mężowi, Sabciu, — odezwał się Konstanty. Szynka wyborna.

Uśmiechnęła się do niego przez łzy. Wprawdzie powinna była przywjioiąć do tego, że Sewer zawsze coś do nagany znalazł; ale bolało ją, gdy miało to miejsce przy kimś z rodziny lub prz}T służbie, na co Sewer nie zważał.

— Sabciu, zaczął po chwili — radzę ci, zawiaż sobie oczy, gdy do Michniewa przyjedziemy.

— Czemuż to? — spytała ze zdumieniem.

— Bo tam ładne panny będę, a ty na ładne nie lubisz patrzeć, prawda?

Piękna panna Helena będzie. Wiesz, ta z Kozłowa.

— Grdyby była taka piękna dla wszystkich, jak dla ciebie, toby już ją kto wziął, odcięła się Sabina.

— Dalibóg, prawda! — potwierdził Kostek śmiejąc się. To już panienka leciwa.

— W przyszłym tygodniu będzie w Kozłowie ogromne polowanie — rzekł Sewer, nalewając wiśniaku. Panna Helena jak nowoczesna Dyana na łowy się wybiera.

— Pojedziesz? — spytała Sabina z nagłym rumieńcem.

— Oczywiście. Panny mi obiecały pas do flinty wyszyć.

— Masz ich chyba podostatkiem.

— Ale nie panieńskiemi rączkami haftowane —

rozśmiał się Seweryn i drugi kieliszek wiśniaku wychylił.

— Co mi to za panny, które żonatym mężczyznom pasy wyszywają — wymówiła z trudnością, bo opanowała ją zazdrość i gniew. Chyba to nie wypada.

— Albo ty wiesz co wypada, albo nie wypada — odciął gburowato. W sklepie form cię towarzyskich nie uczyli.

Kostek, widząc, że się na sprzeczkę zanosi, zrejterował.

— Pójdę do stajni konie obejrzeć — rzekł, wychodząc.

Sabina odsunęła filiżankę.

Popatrzyła na męża.

Miała już słowa gorzkiej wymówki na ustach, ale ich nie wymówiła.

Sewer siedział przed nią taki piękny, taki kochany.

Ogarnęło ją wzruszenie.

Z jakąż rozkoszą całowałaby jego usta, utuliła głowę na jego piersi.

— Sewer, szipnęła — ty pewno wciąż żałujesz, żeś się ożenił ze mną... Prawda?

Roześmiał się.

— Rozwodu nam nie dadzą, choćbym i żałował — odparł niedbale. Ale widzę, że ci się na sentymenta zebrało, więc uciekam.

Usunął krzesło z hałasem i wychodząc, rzucił jej ode drzwi:

— Bądź gotowa na piątą. Do Michniewa dyabelne piaski, powleczemy się wolno, trzeba wcześnie wyjechać. Tylko nie miej takiej rozmazanej miny, Sabciu, bo wcale nie pojadę.

Już i tak, dalibóg, ryzyko robię, biorąc cię. Zebranie będzie liczne... Pamiętaj, że się wszyscy na ciebie, jako na panią, Pistulińską, gapić będą. Nie zróbże mi wstydu.

— Wolałabym nie jechać... szepnęła, bo mimo ogromnej chęci znalezienia się nareszcie w sferze Sewera, ogarniała ją trwoga.

Już o nikogo niedbała, ale on, Sewer, jeśli będzie niezadowolony...

Z westchnieniem poszła się ubierać.

Czuła się tak rozdrażniona, że gotowa była co chwila wybuchnąć płaczem.

— Idź precz! — zawołała z gniewem, gdy Klara przyszła jej pomódzprzy ubieraniu.

I zamiast fryzury misternie skomplikowanej, rozdzieliła włosy nad czołem, lekko tylko skarbowane, i kilka pukli umieściła na środku głowy.

W ciemnych włosach ładnie odbijał perłami wysadzany grzebień, i gdy ubrana już przejrzała się w zwierciadle, szczerem zadowoleniem twarz jej się rozpromieniła.

— Kociu, mój Kociu — pytała przywoławszy Konstantego — powiedz mi szczerze, jak ja też wyglądam? Suknia — zdaje mi się — dobrze leży. Co?

Kostek obejrzał siostrę uważnie.

— Wyglądasz, iak prawdziwa dama! — zawyrokował. Bez pochlebstwa, parole d'honneur! Sewer powinien być zadowolony. A jaka suknia gustowna i piękna! No rad, jestem niezmiernie; wcale gorzej od innych wyglądać nie będziesz.

Była tak uszczęśliwiona, że nie namyślając się nawet, ofiarowała bratu pierścionek z brylancikami.

— Czy też Sewer zauważy, że dobrze mi w tej sukni — myślała i serce biło jej tak gwałtownie, iż okazała się znowu potrzeba użycia bromu.

Szaro już było na świecie, gdy zajechano przed okazały dwór w Michniewie.

Zjazd był liczny; bryczki i karety zajeżdżały jedne po drugich, tłum gości snuł się w salonach, oświetlonych już rzęsiście.

— Ale to bal widać całągębą — odezwał się Konstanty i musnął wąsa.

— Sewer, mój Sewer — szeptała Sabina — tylko odemnie nie odchodź, błagam cię! Tyle osób... Nie znam nikogo...

Głos jej drżał, i krew biła do głowy.

Sewer się śmiał i zbywał ją żartami.

Weszli do salonu.

— A! kochanego Sewerka, witam, witam! — wołał stojący u drzwi gospodarz.

Pistulińskiego znał od dziecka i bardzo go lubił.

Uściśnęli się.

— Żona moja, szwagier! — rekomendował Seweryn, zarumienionych, ogłuszonych nieledwie: Sabinę i Kostka.

Michniewski ostygł nagle.

— Bardzo mi przyjemnie — rzekł, chłodną dłoń podając obojgu.

Pani Michuiewska, kobieta wielkiej niegdyś urody i wielkich do świata pretensyj, postrzegłszy Sabinę, nałożyła szybko binokle.

— Patrzcie, patrzcie, mówiła do sąsiadek, to ten nieszczęśliwy Sewerek i ta, ta Sadzikiewiczówna... Musiałam ją zaprosić ze wzdlędu na niego... Przebaczcie!

I ze znaczącem skrzywieniem ust, co niby uśmiech naśladować miało, witała Pistulińską.

Przy świetle sztucznem, w toalecie gustownej i umiejętnie dobranej, Sabina wyglądała wcale ładnie.

Ładniej, niżeli większa część zebranych w salonie kobiet.

Lecz nikt tego nie widział, a raczej widzieć nie chciał.

Brzydotę, ubiór niestosowny byłyby jej snadniej przebaczyły lornetujące ją panie, ale właśnie, żenić jej zarzucić nie mogły, zakipiały gniewem i niechęcią.

Gdy Sabina usiadła między niemi, wnet rozpoczęły pomiędzy sobą gawędę tej treści, aby Sabina słowa dorzucić nie mogła.

Siedziała więc biedaczka, jak na mękach i milczała.

Widziała wybiegające ku niej spojrzenia ostre, kolące, widziała półuśmiechy, odgadywała cicho, z chichotem szeptane, słówka.

Rozpoczęto tańce.

Młoda, wiotka, jak trzcina, blondynka usiadła przy Sabinie.

— Pani nie tańczy? — pytała, aby coś powiedzieć, bo całą jej uwagę pochłonęła walcująca prześlicznie para.

— Ach, jak ten Pistuliński tańczy! — rzekła, wskazując go Sabinie. Ale przyznać trzeba, że i Helena walcuje, jak baletnica. Jak mamę kocham, prawda! Pani była na „Fauście“ w Warszawie? Storazybym poszła dla samego walca. Brawo brawo! — zawołała, klaszcząc w dłonie, gdy Seweryn z panną Heleną przemknęli obok.

Sabina pobladła.

Śniada brunetka w czerwonej krepowej sukni z jaskółkami aksamitnemi na ramionach, dziwnie miękko pochyliła się w objęcia Sewera i paliła go żarem dużych, czarnych źrenic.

Tańczyli istotnie prześlicznie i tworzyli razem tak piękną parę, że inni tancerze usunęli się i z zachwytu, poczęli w dłonie klaskać.

— Kocham się w Pistulińskim! — zawołała znowu gadatliwa blondynka.

— Cacy chłopczyk! Cóż, kiedy z felerem — dodała żałośnie.

— Z felerem? — powtórzyła zdumiona Pistulińska. — Z jakim felerem?

Ożenił się! — szepnęła tamta z komiczną rozpaczą. Czy to żona nie feler? Brrr! Jeszcze jaki.

Roztrzepana dziewczyna" po raz pierwszy widziała Sabinę i ani przypuściła, że blada, smutna kobieta jest żoną wesołego, ładnego Sewera.

— Pani zna p. Helenę? To była pierwsza miłość Pistulińskiego. Tylko że długi na Kozłowie ciążą, i ona z całą swoją miłością nie byłaby uratowała Pistulina. P. Seweryn ożenił się podobno z jakąś, z jakąś... Sadzikiewiczówną — wyksztusiła, dławiąc się śmiechem, a chwilę potem w objęciach roztańczonego Sewera fruwała po salonie.

Sabiny nikt dotąd do tańca nie zaprosił.

W pewnych kwestyach mężowie chętnie solidaryzują się ze swemi żonami.

Chociaż ten i ów szeptał, że Pistuhńska jest przystojna i figurę ma ładną, ale wobec żony żadenby tego powtórzyć nie chciał i każdy ją ignorował.

Patrząc na tańczących, Sabina coraz większy żal uczuwała do męża.

Niechby choć spojrzał, gdzie ona jest, co robi, a skoro nikt jej do tańca nie prosi, to on, jako mąż. powinien.

A ta bezwstydna panna Helena! Zjada go oczami, narzuca mu się, zalotnica, kokietka!

Sabina zapomniała o przestrogach Krystyny.

Ból, zazdrość szarpały jej sercem i myślała już tylko o tem, by uciec stąd, uciec co rychlej, oderwać Sewera od tych ludzi tak jej obcych, tak nienawistnych. _

O północy dano hasło do wieczerzy.

Panowie z galanteryą podawali ręce damom i sunęli parami do sali, zastawionej z takim przepychem, jak gdyby na hypotece Michniewa nie ciążyły długi, nieledwie już wartość jego przewyższające.

— Panie Maliszewski, bądź pan tak uprzejmy — mówiła zafrasowana niby p. Michniewska — i podaj ramię pani Sewerynowej. A może p. Grodzki? Bardzo proszę!

— Prowadzę panaę Zaliwiankę — tłómaczył się Grodzki, a Maliszewski, postrzegłszy marsa na czole żony, usunął się szybko.

Michniewska udawała zrozpaczoną.

— Przepraszam panią! — usprawiedliwiała się z wyniosłą grzecznością przed Sabiną. — Zwykle tak bywa, że płeć nadobna przewyższa liczbę mężczyzn i dla tego...

Sabina stała zmieszana, nie wiedząc, co począć z sobą.

— Gdyby Sewer... Gdzież jest Sewer? — wyjąkała oglądając się.

— Małżonek pani poprowadził pannę Helenę — pośpieszyła objaśnić uprzejma gospodyni, a widząc nagłą bladość Sabiny spytała słodko.

— Pani słabo? Istotnie gorąco nie do wytrzymania.

Zbliżył się Konstanty.

Z wrodzoną sobie zarozumiałością posunął się naprzód ku pannie Mani Michniewskiej.

Trzpiot dziewczyna wyszydzająca dotąd każde jego słowo, ruch niemal każdy, wysunęła pogardliwie dołną wargę i kręcąc głową odmownie, wsunęła rączkę pod ramię jednego z sęsiadów, który z sadłem nic nie miał wspólnego.

Toż samo uczyniły i inne panny; zmieszany Kostek, me wiedząc, co z sobą począć, skierował swe kroki ku opuszczonej, jak on, Sabinie.

— A! to może państwo razem... wykrzyknęła uradowana p. Michniewska. — Proszę, niech pan poda ramię siostrze...

Sabina wrzała gniewem.

Jakże wstrętnemu jak nizkiem wydało jej się postępowanie tych ludzi, od których przecie wychowania i taktu spodziewać się należało.

Wszedłszy do sali, zastała już prawie wszystkie miejsca przy stole zajęte.

Sewer kładł właśnie pasztet na talerz p. Heleny, śmiejąc się i dowcipkując.

Sabinie krew uderzyła do głowy. Nie zastanowiwszy się nawet, jak to mąż przyjmie, podeszła do niego i opierając rękę na jego ramieniu, odezwała się głośno:

— Bądź łaskaw, krzesło swoje mi ustąpić. Uprzejmi gospodarstwo snadź na mniejszą liczbę osób liczyli.

Sewer osłupiał.

— Siadaj, siadaj, proszę! — jąkał się zmieszany.

Zaimponowała mu odwaga i zimna krew żony.

Przy stole zapanowało chwilowe milczenie.

Przerwała je dopiero p. Helena.

— Ja tu jestem jakby „domowa“ nieprawdaż? — zwróciła się do gospodyni. Zresztą dla mnie to kwei stya obojętna, gdzie mi wyznaczą miejsce przy wieczerzy. Zrzekam się tedy swojego krzesła na korzyść pana... paua Sadzikiewicza dodała wskazując Konstantego, jeśli kochana nasza gospodyni zezwoli.

Mówiąc to, wstała z krzesła i z uśmiechem zalotnym, wsunęła rękę pod ramię stojącego obok żony Seweryna.

— Obowiązkiem moim iest pamiętać o panu, jako przygodnym towarzysza — rzekła. — Niechże pan pozwoli.

Poprowadziła go w przeciwległy kąt salonu, gilzie miejscił się bufet.

Wzrok Sabiny pogonił za nimi.

Nieczuła już żalu do tych obcych, którzy jej dokuczyli, ale Sewer, Sewer jej mąż!

Mgła przysłoniła jej oczy.

Ach, gdyby się ta męczarnia skończyła nareszcie, gdyby zrzucić mogła i piękną suknię i kwiaty i klejnoty, wcisnąć się w najciemniejszy kącik i płakać, płakać, póki ten ból ostry, piekący, w łzach się nie roztopi.

— Jesteś bardzo blada, Sabino — szepnął jej Konstanty. Wypii kieliszek wina...

Potrząsnęła głową.

Od stoiika, przy którym siedział Sewer, dochodziły głośnie wybuchy śmiechu panny Heleny i połyskiwały w świetle żyrandola białe pulchne jej ramiona.

Ponsowa suknia pięknej panny mieniła się w oczach Sibiny krwawą jakąś barwą, aksamitne jaskółk’ zdawały się fruwać w powietrzu.

Nerwy jej były tak podniecone, że gdy biesiadnicy ruszyli wreszcie od stołu, Sabina drżała całem ciałem i z ledwością na nogach utrzymać się mogła.

— Cóż ty za komedye wyprawiasz,? — szepnął jej na uboczu Sewer.

W mi szczgnieździe. I. Tygod. be*p. dod. do "(*a*ety Poltkioj**.

— Wyglądasz, jak desperatka. Ładnieś się zaprezentowała.

Nakładał z pośpiechem rękawiczki, bo odzywały się już dźwięki mazura, do którego p. Helenę zaprosił.

W Sabinie krew zakipiała.

Terazby już zapanować nad sobą nie potrafiła.

Jadę do domu zaraz, natychmiastodezwała się, gryząc koronkową chusteczkę. — Dość tej męki!

— Ty, jak chcesz! Możesz zostać, bo któżby bawił tę bezwstydną pannicę. Żaden uczciwy mężczyzna nie pokusił się o to.

— Sabino! — syknął przez zęby. — Nie drażnij mnie, bo wy wołasz skandal. Ty wiesz, że ja nad sobą panować nie potrafię.

— Więc pożegnam cię! Konstanty odwiezie i mnie do domu, a ty r,ię baw, baw za pieniądze żony, którą poniewierasz.

Grniew ją uniósł, zapomniała, gdzie jest, że ludzie posłyszeć mogą, nie czuła, że Sewer w żelaznym uścisku gruchocze jej palce.

— Mazur! — rozległo się po sali.

— Wszystkie pary!

— Zabieram pani męża! — zawołała, nadbiegajęc, p. Helena.

— Widzę to! — z naciskiem odparła Sabina i, skinąwszy na Konstantego, wymknęła się z salonu.

Wsiadali już do karety, gdy najniespodziewaniej zjawił się Sewer.

Twarz miał czerwoną, spotniałą, palto narzucone na ramiona, a ranek był chłodny i mgła wilgotna unosiła się w powietrzu.

— Jazda — krzyknął na woźnicę i siadłszy przy Sabinie zatrzasnął drzwiczki z takim impetem, że aż szyba brzękła.

— Okryj się... — szepnęła błagalnie. — Zaziębisz się!

W iednej chwili wszystko mu wybaczyła.

W odpowiedzi zrzucił palto zupełnie.

— Gotowa choroba... — próbowała jeszcze Sabina, ale on odrzekł krótko:

— Dałby Bóg! Z tobą żyć, to lepiej umrzeć.

XVI.

W wystawie sklepowej pomiędzy szynkami i kiełbasami Sadzikiewicz umieścił następujące ogłoszenie: .,Jest do sprzedania skład wędlin w miejscu pryncypalnem, z klijentelą wyrobioną i na bardzo ^przystępnych warunkach.“

Wywołało to w Bąkach ogólne zdumienie.

— Fumy pańskie w głowę zajechały — mówiono. — Już się handlu wstydzi...

— Zbogacił się na wieprzach, może teraz pałace będzie budował.

Mordalski osłupiał, gdy go wieść o tem doszła. Pobiegł do Sadzikiewiczów.

— Zwaryowałeś. stary! — rzekł mu wręcz, do czego przyjaźń wieloletnia upoważniała. Grosz rychło przejecie, a potem na łaskę może do zięciaszka pójdziesz...

Sadzikiewicz kręcił się, jak mucha w ukropie.

— Już mi się handel sprzykrzył — usprawiedliwiał się zmieszany. — Wolałbym folwark jaki kupić. Czas odpocząć.

Mordalski śmiechem wybuchnął.

— Folwark? Masz ty o guspodarstwie pojęcie? Ty, albo twoja żona? Stracicie na głowę, zobaczysz, Adamie — perswadował.

— Niechże pan ojcu odwagi nie odbiera — wtrąciła niechętnie Jadwiga. — Zresztą, rzecz to już postanowiona, że się na wieś przenosimy.

Wtem wesoła Krystyna rozlewać kawę. Mordalski spojrzał na nią i zdumiał się.

— Az tobą co się stało? Jezus, Mary a! Dziewczyno, jakże ty wyglądasz! — zawołał, chwytając ją za rękę. — Czyś chora?

Krystynę do chrztu trzymał i lubił ją bardzo. Dziewczyna uśmiechnęła się blado.

— Zdrowa jestem — odparła.

— Ej, coś ukrywasz przede mną, panienko — pogroził jej Mordalski, a Sadzikiewicz dodał:

— Korpusy w tym wieku często na bladaczkę chorują.

Krystyna łzy przełknęła.

— Może ci Bąków żai? — wypytywał Mordalski, bystro się w nią wpatrując.

— Ludzi w Bąkach... szepnęła i wyszła.

— Romansów jej się zachciało — niepewnym głosem mruknął Sadzikiewicz.

Mordalski popatrzył, splunął i nie żegnając się, poszedł.

W parę tygodni potem, niejaki Szulc stał się właścicielem sklepu Sadzikiewiczów. Za sklepem poszła i kamienica Mówiono ogólnie, że Sadzikie wicz ze stratą sprzedał, tak mu pilno było wycofać się z interesu.

Jak tam w istocie rzecz pokierował, niewiadomo; Sadzikiewiczwie wyglądali na zadowolonych.

Pewnego dnia Sadzikiewicz powrócił do domu z wycieczki w okolicę, podjętej w celu nabycia kilkunastuwłókowego folwarku. Minę miał rozpromienioną.

— Żono, Brygisiu! — wołał, ledwo we drzwiach stanąwszy — taki korpus delictus znalazłem, że, dalibóg, warto tysiączkami sypnąć. Wyobraź sobie, łąka jest, młynek jest, woda, las ..

— Dobrze, dobrze, ale się rozbierz tymczasem, bo już widzę, w głowie ci się pali...

— B^dę się asekurował, kochasiu i ciebie i nasz majątek i twoje korpusy...

Śmiał się ukontentjwany. — O, Dyrdyński ma nos! Ma bestya! Zobacz no w torbie, Brygisiu, jakie to tam produkty na tej naszej wsi się rodzą. Kartofle jak kocie łby, buraki jak melony, orzechy nawet, panie kochający, i włoskie do tego, rarytas. Słyszane rzeczy, żeby taki oto folwark, panie kochający, orzechy rodził! Pałacyk, jak cacko! Co to — pytam, na boku stoi? Pawilon. A tam, między drzewami? Pawilon. Tu znów nasypali gruzów i kamieni; na wierzchu kopułę jakąś postawili...

Co to za dyabeł, myślę... A Dyrdyński wnet tłumaczy: To kompas się nazywa, aby dziedzic wiedział, kiedy południe, a kiedy wieczór.

— To istotuie pański majątek... — zauważyła Sadzikiewiczowa. — A inspekty są? I kuchnia czy aby nie dymiąca, bo to na wsi...

— Brygisiu, zastanówże się... W takim folwarku inspektów nie byłoby? Wszystko jest, czego dusza zapragnie.

A kuchnię masz w oficynach, żeby oto, panie kochający, swędy do pałacu nie szły...

— A ziemia jaka, ojcze? — spytał od nieehcenia. Konstanty.

Sadzikiewicz się zamyślił, a potem rzekł wymijająco:

— Wszystko rodzi, taka poczciwa, panie kochający. Pszenicę, żyto, kartofle, orzechy... Zresztą, to już Dyrdyńskiego rzecz; dobrze on ją wymaca.

— Czy też sąsiedzwa są przyjemne? — spytała, pusząc się, panna Jadwiga.

— Są, a jakże! W Grzybowej ^Woli dziedzic kawaler, leciwy, w sam raz...

Pistulińscy przyjechali — zawołała patrząc w okno p. Jadwiga.

Sadzikiewicz uradowany witał zięcia i córkę.

— Dobrze, żeście przyjechali... — mówił pomagając zdjąć Sewerynowi palto.

— Dopierom cozŁaręcina wrócił.

No, powinszujcie mi, interes, panie kochający, ubiłem. Fiu, jaki interes! kokosowy! Powiadam wam, co to za majster z tego Dyrdyńskiego... Coś mi się widzi, że okpił szlachcica na moją korzyść.

Żeby tylko. ojca nie okpił... odezwała się Pistulińska.

— Ileż ojciec zapłacił? — spytał Seweryn.

— Po dwa tysiące rubli włóka — tryumfująco wykrzyknął stary. Dyrdyński targował się, jak żyd.

— Szachrował — mruknął Seweryn.

Łaręcin nie wart więcej niż po 1,200 rs. włóka.

Ziemia kiepska, kąt zapadły.. Szkoda, że ojciec się mnie nie poradził pierwiej...

— Chciałem wam niespodziankę zrobić... Ale kto ci też panie zięciu plotek nagadał... Ziemia, panie kochający, taki deiictus, że niech się Pistulin schowa.

— Co ojciec wygaduje... obraził się Sewer. — Łaręcin z dawna złą opinię ma. N* dzota! I na hypotece ciężary były.

— Ale powiadam ci, jakie budynki, jaki pałac, ogród... Dyrdyński mówi, żeby tam bażantarnię założyć i rybołóstwo. Z samych ryb — powiada — można mieć z 5,000 rocznie. Sadzawek, panie kochający, bez liku.

Sewer zamyślony chodził po pokoju.

— Zdaje mi się — rzekł po chwili, — że ojciec się za pośpiesznie zaangażował.

— Lepiej było coś mniejszego, a pewnego kupić... wtrąciła, bawiąc się bransoletą, Pistulińska.

— Oczywiście. Aie z ojcem zawsze tak... zajęczała Sadzikiewiczowa.

Całemu światu obedrzećby się pozwolił. Mówiłam, że Dyrdyński oszust, że okrada kogo może, okłamuje... Ale bo to ojciec chciał wierzyć...

— Niechże mama pozwoli — sucho przerwał Sewer. — Doprawdy trudno dojść do słowa. Jak we młynie, dalibóg!

— U nas zawsze tak! — z uśmiechem zaśpiewał Konstanty. A Sewer ciągnął dalej z powagą:

— Jabym nigdy tego majątku nie kupił. Z tem będzie miał ojciec kłopot duży. Niech ojciec nie myśli, że gospodarstwo to jest nic... Ciężary są niemałe. Na podatki, na Towarzystwo, na zapłacenie służby, wyżywienie inwentarza z takiego, jak w Łaręcinie, gospodarstwa, się nie wyciągnie... Ojciec co rok będzie dokładał. I sporo; zobaczy ojciec.

— Dyrdyński mówiłt że w razie czego, to i Towarzystwo, gdy się spłaci zaległości, nową pożyczkę da.

— Da. Ale pierwiej ojciec hypotekę ureguluje... A zabazgrana porządnie. Nim ojciec wierzycieli spłaci..

Wielka rzecz, spłacę! — odparł z dobrą miną Sadzikiewicz. Siano Łaręcińskie spłaci. Wiesz że ty, panie zięciu, że ja tam trzynaście włók mam łąk, ślicznych łąk... Siana w bród. Dyrdyński mówi, że się w niem, jak w pszenicy, schować można. I prawda. Step, powiadam wam. A taki korpus dobrze płoci. Podał zięciowi cygaro, a przed Pistulińską rozłożył na stole przywiezione na pokaz orzechy.

— Poproś matki, Sabciu, to ci spirytusem orzechy zielone naleje i będziesz miała wódzię, że tylko buzi dać... Sliczn^ści orzechy!

— Kożuchowicz idzie — oznajmił stojący przy oknie Kostek. — Ale gdzie to Kryska? Ani się pokaże, choć wie, że Pistulińscy przyjechali.

Pokręcił się po pokoju i wyszedł.

— Więc rodzice pozwalają bywać Kożuchowiczowi? — spytała zgorszona Pistulińska. Myślałam, że się to nareszcie zerwało.

— On do Jaworze wskich poszedł.,. — odezwała się Jadwiga.

— Trzeba więc było Krysię od Jaworzewskkh odsunąć. Kazia, chcąc się przypodobać Kożuchowieżowi, schadzki im ułatwia, a jak Krysia nie widzi, sama z nim romansuje. .

— A ty, słodka duszo, zawsze się musisz do Jaworzewskiej przyczepić.* — rzekł, uśmiechając się szyderczo, Seweryn. — Szkaradne wy jesteście, baby! Byle twarz g^ads , już jedna drugie] wrogiem.

U Jaworzewskieh tymczasem rozprawiano żywo; Kożuchowicz rozpaczał, dowiedziawszy się o wyjeździe Sadzikiewiczów, rozpaczała Krystyna.

— Panno Krystyno! — prosił, ściskając ręce dziewczęcia. — Musi pani stanowczo się zdecydować ja, albo rodzice! Po co mękę przedłużać!

Krystynę ogarniała rozpacz.

— Czy ja mogę, czy ja wiem!... — szeptała niezdecydowana. Jakże się woli rodziców przeciwiać... O, mój Boże, mój Boże!

Wybuchnęła płaczem, Kożuchowicz zbladł.

— Krysiu, czy jabym mógł żyć bez ciebie. Zastanów się..

Chciał ją ku sobie przyciągnąć, lecz odsuwała się wylękła.

Jaworzewska ocierała łzy ukradkiem, Kazia ujęła przyjaciółkę w objęcia.

— Moja ty biedna, moja kochana! — mówiła z uczuciem. Lepiej istotnie skończyć tak lub owak, bo za wiele cierpicie oboje.

— Skończyć! — zadecydował Jaworzewski. — Niech panna Krystyna wybiera. Gdzie serce pociągnie, tam trzeba iść.

Krystyna odsunęła lekko Kazię od siebie. Widać było, że walczyła z sobą i że ją ta walka dużo kosztuje. Wreszcie rzekła:

— Zdawało mię się, że łatwiej mi będzie rodzidziców porzucić, teraz’ widzę, że popełniłam grzech i — i — panie Stanisławie! — wybuchnęła z płaczem, zwracając się nagle do Kożuchowicza niech mnie pau nie namawia, niech pan nie prosi...

Nie pójdę nigdy zamąż, ale i przeciwko woli rodziców żoną pana nie zostanę. O, panie Stanisławie, drogi, kochany, tak mi żal... żal!..

Zachwiała się i Kożuchowicz schwycił ją w objęcia, bo pewnym był, że zemdleje, taką bladością śliczna jej twarz się okryła.

W tem drzwi uchyliły się lekko, w progu ukazał się Sadzikiewicz z zaperzoną małżonkę, i wpadł n? środek pokoju, chwytając za ramię Krystynę, gdy Sadzikiewicz owa rzuciła się do Jaworzewskiej.

— To pięknie, to po sąsiedzku! krzyczała, ile gło^u starczyło. Jezus, Marya! Jak się też państwo B^ga nie boicie! Do występku drogę młodym ułatwiać. Śliczny przykład dla córeczki. Wstyd, hańba, rozpusta! Niech was Bóg skarze za naszą krzywdę!

— Co pan robisz, co to jest? — wołał tymczasem Jaworzewski, odciągając od Krystyny Sadzikiewicza. — Niech że ją pan puści. Jak Boga kocham, żeby też ojciec rodzony tak dziecko poniewierał...

Kożuchowicz trząsł się, jak w febrze, lecz Krystyny nie puszczał.

— Niech pan ustąpi — mówił przez zaciśnięte zęby. Panna Krystyna nie jest dzieckiem, żeby ją rózgą karcić trzeba.

Rózga nader przyjemnie uderzyła słuch Sadzikiewicza. Więc zawołał:

— Rózcrą siec nieposłuszne dziecko, a tobie chłyttku kije dać, żebyś miał pamiątkę nie zakradać się do cudzego gniazda, jak złodziej.

Kożuchowicz puścił Krystynę. Żyły mu na skroniach nabrzmiały, zęby szczękały, jak u wilka.

— Niech pan cofnie te słowa zaraz, natychmiast! — zaczął groźnie, lecz jednocześnie dłoń czyjaś zaciężyła mu na ramieniu. Kochani jego dziewczyna stała tuż przy nim, ale jakże zmieniona. W oczach jej nie było łez ani smutku; patrzyła na rodziców śmiało, ściskając dłoń Kożuchowicza.

Po chwili odezwała się głośno i dobitnie:

— Niechże rodzice gniewa do mnie nie czują, bo sami winni, że się na życie całe panu Kożuchowiczowi teraz oddaję. Jeszcze przed godziną wyrzeklam go się u was i wolałam grób sobie gotować, niżeli wuli waszej się przeciwić. Ale muszę teraz krzywdę, wyrządzoną przez rodziców nagrodzić.

Umilkła, bo głos jej drżał, i mówić prawie nie mogła.

Sadzikiwiczowa słuchała w osłupieniu, Sadzikiewicz wpadł w wściekłość.

— Ja cię rozumu nauczę! — wołał. — Niegodziwe dziecko, wyrodne! Chociażbyś mi u nóg leżała, nie pozwolę ci za tego... tego...

— Niech pan nie kończy — surowo przerwał Kożuchowicz. — Mógłbym zapomnieć, że Krysiynę kocham!

Sadzikiewieżowa uznała za słuszne pociągnąć męża za rękaw.

— Co się będziesz irytował, Adamie, — rzekła uspakajająco. — Zamknąć dziewczynę w domu o chlebie i wodzie, to jej się kochania odechce.

Brutalne postępowanie rodziców podniecało upór Krystyny.

— Niechże się rodzice zastanowią, żem ja już pełnoletnia i gdy o szczęście całego życia chodzi, bronić się potrafię — odezwała się z powagą.

— Wydziedziczę, grosza nie dam! — krzyknął ojciec.

Krystyna spojrzała na Kożuchowicza. On — zda się, urósł w górę i obejmując ramienieniem Krystynę, rzekł dobitnie:

— Nie trzeba mi twoich pieniędzy, Krysiu. Grosza nie wezmę.

— To i dobrze. Obejdziecie się i bez błogosławieństwa rodzicielskiego — zakończył uspokojony nagle Sadzikiewicz.

Stanął mu w myśli Łaręcin i przyznać w duchu musiał, że mu ten obrót rzeczy wcale pomyślnie wypadł.

A Sadzikiewiczowa, zadarłszy nosa do góry, dodała:

— Poczciwe dzieci się wyposaża:

Nie patrząc na córkę, zabrali się oboje do odwrotu.

— Ukarałem zuchwalca, chwalił się potem stary Pistulińskim. Korpus, panie kochający, będzie teraz łapę lizał.

Z pewnością romansów mu się odechce — wtrąciła ucieszona Jadwig".

— Kryska z posagiem, a bez posagu to różnica!

— Weźmie ją i bez posagu — rzekł Pistuliński. Krysia ładna i poczciwa; takie się i bez pieniędzy bierze.

Pistulińska udała, że nie słyszy.

— Czy ja się spodziewałam, że Krystyna taki nam wstyd uczyni — mówiła podrażniona. Wstyd dla Sewera! .

Co ludzie powiedzą? Sewer, bój się Boga, i ty to znosisz tak spokojnie!..

Seweryn stał przy oknie, pogwizdując.

Myśli jego uciekały do Kazi Jaworzewskiej i do cichego szczęścia, jakie utracił. Zazdrościł Kożuchowiczowi energii i odwagi. On się nie lękał przyszłości z ubogą Krystyną, bo sam umiał ją wywalczyć.

XVII.

Od dnia tego na Krystynę nikt w domu nie zważał. Siadała przy wspólnym stole, łykając nieraz Izy, ale z niezlomnem postanowieniem wytrwania przy swojpm.

Sadzikiewiczowa więcej ze względu na ludzi niżeli z popędu serca, oddała córce przeznaczone do wyprawy srebra i płótna.

— Tyle masz, co i każda, cbociażeś niczego nie warta... powiedziała, gdy Krystyna całowała jej ręce.

Oznaczono dzień ślubu na ósmego stycznia, poczem Sadzikiewiczowie opuścić mieli Bąki i przenieść się do Łaręeina.

Mordalski, uproszony przez naczeczonych, wybrał się z misyą do zagniewanych rodziców.

— Nie będę ci czynił wyrzutów... — rzekł zaraz na wstępie do Sadzikiewicza, bo od tego jest sumienie, które ci już haniebny względem dzitecka postępek głośno wyrzuca. Tego jestem pewny. Chcę ci tyiko przedstawić, czy nie lepiej byłoby, pojechać ze ślubem do Częstochowy. Unikniecie kosztów z weselem i ludzkiej gadaniny. Już i tak plotą niestworzone rzeczy.

— Niech plotą. Od tego korpusy języki mają... śmiał się rubasznie Sadzikiewicz.

— Łaręcina mi zazdroszczą... — dodał, mrugając przebiegle okiem.

— Przypuśćmy. Ale cóż powiesz na mój projekt?

Sadzikiewicz się zamyślił.

— Koszt dużo mniejszy — medytował. No i dla honoru Pistulińskich i Łaręcina niechby ten stolarz jak najdalej od Bąków ślub brał z tą waryatką. Ludzie czego nie widzą, prędzej zapomną.

Udawał jednak, że się waha.

— Kłopot będzie, panie kochający, — mówił krzywiąc się. Nie wiem, co żona powie, Pistulińscy...

Ale Mordalski, znając go, wiedział, że się zgodzi.

Jakoż niedługo jak grom z pogodnego nieba, uderzyła w Bąkowian wiadomość, że dnia tego i tego w Częstochowie na Jasnej Górze pobłogosławiono związek małżeński między młodymi, a w kilka dni potem, młoda. pani. Kożuchowiczowa powróciła do Bąków, świeża, jak najdojrzalsza malina, i szczęściem rozpromieniona.

W parę tygodni potem Sadzikiewiczowie opuścili Bąki.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.

Dwunastego marca ujrzała światło dzienne panna Pistuła Pistulińska.

*

Była to brzydka, osóbka lilipucich rozmiarów, czerwona, jak rak i krzykliwa niezmiernie.

Sabina pragnęła i spodziewała się syna, bo tego pragnął i Sewer, więc gdy jej oznajmiono, iż urodziła się córka, wybuchnęła płaczem.

Pistuliński zajrzawszy do kołyski, bąknął niezadowolony:

— Jakież to brzydactwo!

— Wyrośnie proszę pana — odezwała się dozorczyni.

Seweryn zerknął na nią z ukosa.

Wydała mu się śliczną. W dusznej atmosferze zaciemnionego pokoju sprawiała wrażenie świeżo rozkwitłego kwiatu.

— Wyrośnie? Chyba jeśli żona zapatrzyła się na panią, — żartował. Radbym był, słowo daję.

Sabina drżącemi rękoma szarpała kołdrę. Mękę, było dla niej patrzeć na tych dwoje młodych, zdrowych i dorodnych.

Z rozkoszą wpiłaby paznokcie w jędrne, rumiane policzki dozorczyni i targała bujne jej włosy.

Chcąc uwagę męża od niej odwrócić, zagadnęła:

— Maleńka nasza do ciebie podobna, Sewerku" Spokojne dziecko, nieprawdaż?

Seweryn siadł przy łóżku żony.

Jakże mu się brzydką i postarzałą, wydała.

Nie zastanawiając się, czyli jej to przyjemnem będzie, odezwał się szczerze;

— Jak ty wyglądasz, Sabciul Biedneście wy, kobiety!

Blade wargi chorej drgnęły.

— Wszyscy chorzy źle wyglądają... szepnęła. — Ty nie wiesz, Sewerku, com ja wycierpiała!

— Bójże się Boga, tylko mi oszczędź szczegółów — rzekł, podnosząc się z krzesła.

— Po ćo przypominać. Pani Drobińska — zwrócił się do dozorczyni, wypijemy po kieliszku węgrzyna za zdrowie nowonarodzonej. Proszę panią z sobą.

— Możebyście tu wypili? — wtrąciła nieśmiało Sabina.

— E! Tu czuć aptekę, roześmiał się Seweryn.

Dotkął ustami czoła żony i wyszedł, zapraszając gestem dozorczynię.

— Męczarnie, męczarnie! — szeptała Sabina, zatulając usta chustką.

Podbudzona wyobraźnia odtwarzać poczęła jedne od drugich przykrzejsze obrazy.

— Ona teraz patrzy na niego — myślała, uśmiecha się... kokietuje, a Sewer to lubi... Sewer zaleca się do niej.

Popatrzyła na swoje chude ręce i przypomniały jej się białe, kształne ramiona dozorczyni, świeża jej twarz i zalotne oczy.

— Sewer takie lubi... Sewer pożera ją teraz wzrokiem... O, mój Boże, mój Boże!

W miarę przedłużania się nieobecności dozorczyni, chora traciła siły, pot oblewał jej skronie, serce biło przyspieszonem tętnem.

Wieczorem dostała dreszczów, gorączki.

— Byłam już przy tylu chorych, ale takiej waryatki jeszcze nie miałam w swojej praktyce — opowiadała dozorczyni pokojówce.

— Trzeba posłać po doktora, bo ona mi tu gotowa figla jakiego spłatać.

— Oczy ma takie dzikie, ażem się zlękła — szepnęła pokojówka.

Dozorczyni obejrzała się na łóżko.

— No, zasnęła przecie. Wie panna Klara, zdaje mi się, że tu nie ze wszystkiem idzie pomiędzy małżeństwem, jak potrzeba. Panu by się młodej chciało i ładnej.

Klara figlarnie mrugnęła okiem.

— Pan okropnie na ładne łapczywy — roześmiała się. — Panią, tylko z pieniędzy wziął...

Zajęte rozmową nie zauważyły, że chora słuch wytęża, łowiąc uchem wyraz każdy.

Rano posłano po lekarza do Bąków. Krystyna robiąc zakupy w mieście spostrzegła konie z Pistulina.

— Co też Sabcia porabia? — pomyślała. Pójdę, zapytam...

— Janie, jak się macie? — zagadnęła woźnicę. Co tam słychać? Państwo zdrowi?

— Po doktora przysłali — odparł zakłopotany. Lewińskiego niema i niewiadomo: czekać, albo z powrotem do domu ruszać!

* — Któż chory? — spytała z trwogą.

— Dziedziczka. Gadają, co ,pomrze. I maluśkie pono niezdrowe.

Me słuchała więcej.

— Stachu, Stachu kochany — wołała wpadając do domu i garnąc się mężowi do piersi — Sabcia chora, córkę ma... O mój Boże, ona tam sama, bez matki, bez opieki i dziecko, słyszysz, Stachu? Dziecko! Jakżem szczęśliwa! Jadę zaraz, natychmiast... Pozwolisz, prawda?

Całowała męża, płakała i ze szczęścia i z trwogi, zapomniawszy o lekceważeniu i obojętności Sabiny, która od dnia ślubu jej, zerwała z nią stosunki.

W kilka godzin potem stała przy łóżku chorej.

— Niech pani idzie odpocząć — mówiła do dozorczyni. Ja panią zastąpię.

A gdy się opierała, rzekła wręcz:

— Czy pani nie widzi, że chora wstrząsa się na jej widok"' Może to chorobliwe dziwactwo, lecz uledz mu trzeba.

Istotnie, po odejściu dozorczyni Sabina uspokoiła się. Oczy straciły wyraz trwogi i osłupienia.

— Niema jej? Niema? — pytała co chwila, a widząc przy łóżku Krystynę, uśmiechała się blado.

Krystyna wiedziała, co skuteczniej oddziaływało na nią, niżeli lekarstwa.

— Sewer tu był, Sewer pytał o ciebie — powtarzała. Dla niego i dla małej Sewerki, bo odgaduję, że jej inaczej nie nazwiesz, musisz być zdrowa.

Sabina wpatrywała się w nią oczyma załzawionemi.

— Krysiu, moja ty droga! — szeptała ze łzami i czuła wdzięczność ogromną dla tej siostry odepchniętej, a tak poczciwej.

Po tygodniach paru zdrowie Sabiny zuacznie polepszać się zaczęło. Wprawdzie bardzo powoli odzyskiwała siły, ale Krystyna pewna już była, że niebezpieczeństwo minęło.

Jej Stach ukochany upominał się o żonę, czas było do domu wracać, a tu chora wspomnieć o tem nie dozwalała.

— Tyłeś mi obecnością swoją dobrego zrobiła, że nawet nie wiesz... — mówiła. Duszę bym ci oddała, takam ci wdzięczna.

Popłakały się. Poczem, że to szczerość była już między niemi zupełna, Sabina opowiedziała siostrze o troskach swoich i męczarniach, jakie uczuwa, gdy Seweryn do kobiet się zbliża.

— On ma taki nieznośny zwyczaj zalecania się do każdej, byle twarz ładną miała... — skarżyła się — a ja wtedy konam z zazdrości. Trudno mu też zapomnieć, że mnie pojął z nreszczańskiego gniazda. Jego wszędzie przyjmują, na mnie, jak na raroga, patrzą.

— Nie zważaj! — perswadowała, całując siostrę, Krystyna. W gruacie rzeczy on ciebie kocha, a do tamtych umizga się ot tak, dla zabawki. I jeszcze ci coś powiem: niech on nie widzi, że ciebie to irytuje. Udawaj, że nie dostrzegasz niczego.

— Czy to można, gdy się kocha...

— Masz dziecko, gospodarstwo... Tq ci niejedną chwilę osłodzić powinno. Ot Jadwisia mnie martwi. Jej trudno będzie znaleźć męża.

— Tak. W dodatku i ten Kostek niedobrego hula ogromnie, a pracować mu się nie chce. I z Łaręcinemteż kłopot niemały. Siano, na które ojciec liczył, przepadło, robotnik drogi, rodzice na gospodarstwie się nie znają... Inwentarz musiał ojciec kupić i pola były nieobsiaue..., Krystyna zamyśliła się smutno.

Stało się, jak przewidywał Mordalski, i jak ona ze Stachem przepowiadała!

— Ach, Sabciu, — rzekła po chwili — ten Łaręcin to będzie ciężka dla ojca zgryzota. Ileż razy Stach mówił: Sklepu nie sprzedawać, Jadwiga niech się na Jaworze wską zapatrzy.

— No i cóż wielkiego, Jaworzewska? — skrzywiła się Sabina. Doskonałość z tej zarozumiałej pannicy robicie.

Moja droga, Kazia ma przyszłość przed sobą. Jaki tam ład teraz, jaki towar! Mówią ogólnie, że Kazia ogromną konkurencyę robi żydom, niezadługo sklep jej będzie miał przed innemi pierwszeństwo.

— No, tylko nie przesadzaj!

— Wcale nie przesadzam. Praca jest, to prawda; uwijanie się od rana do wieczora, ale czemże to jest w obec rezultatów! Kazia zadowolona, prawie szczęśliwa... Czy przypuszczasz, że nasza Jadwisia szczęśliwsza, choć próżnuje?

Lecz na tym punkcie pojęcia Sabiny były inne. Wolałaby widzieć siostrę żoną najuboższego obywatela, niż kupcową.

Po wyjeździe Krystyny uczuła się znów samotną,; opanowała j§ tęsknota i budził się żal do Sewera.

Sewer rzadko bywał w domu, rzadziej jeszcze zwracał się do żony z poczciwem słowem lub pieszczotą. Natomiast sceny rozdrażnienia, wyrzuty powtarzały się coraz częściej, mimo, że Sabina starała się być uległą.

— Bój się Boga, Sewerku, i tobie się nie sprzykrzy tak ciągle jeździć? — rzekła dnia pewnego, gdy po tygodniowej nieobecności zasiadł z żoną do obiadu.

— I zdrowia szkoda i —

— I pieniędzy, prawda? Toś niewątpliwie chciała powiedzieć... Wiem, wieni! Obliczyłaś już pewnie, ile straciłem.

— Jeślibym obliczała, to tylko ze względu na Sewerkę naszą smutno szepnęła.

. — A! masz teraz parawan. Ale tu i córka twoja nie pomoże. Wydaję, bo mi się tak podoba, rozumiesz? A ty, nie masz taktu, ani przywiązania do mnie, bobyś mi wymówek nie czyniła.

Spojrzała na niego zdumiona.

— Oj, Sewerku, jakiś ty niesprawiedliwy!

Głos jej drżał, oczy napełniły się łzami.

A Sewer myślał tymczasem:

— Dobrze, żem ją zakrzyczał. Będzie się rozczulać nad moją niesprawiedliwością i wiadomość o przegranej wczorajszej przyjmie obojętnie Trzeba znać baby.

I nie namyślając się dłużej, rzekł:

— Przegrałem wczoraj tysiąc rubli. Szkoda, ale cóż począć!

Osłupiała.

— Przegrałeś? Tysiąc rubli? — wyjąkała po chwili! Ty chyba żartujesz, Sewer?

— Wcale nie! Przykro mi, bo jużcić wolałbym wygrać.

Załamała ręce. Obudziło się w niej poczucie krzywdy, jaką. wyrządzał dziecku.

— Jak mogłeś zapomnieć, że mamy córkę i obowiązek święty względem niej — odezwała się do męża z surowością niezwykłą...

— Wstydź się, Sewer!

Sewer bębnił palcami po stole.

— Żałuję, żem dwa razy tyle nie przegrał — bąknął niedbale. Byłoby za co morałów słuchać. Ale wiesz, co ci powiem? Braciszek twój mądrzejszy; buchnął odrazu kilka tysiączków. To rozumiem!

— O Boże! Cóż to znów nowego! O kim ty mówisz, Sewerku?

Sewer uśmiechnął się nieznacznie, admirując zręczność swoją.

— Cóż się tak dziwisz? — pyta. Chyba to nie nowina. Kostek nie od dzisiaj ssie kieszeń ojca i jeśli tak dalej pójdzie...

— Mój Boże, mój Boże! — jęczała Sabina, a on swoim lekkim tonem mówił dalej:

— Cieszyliście się, że Kostek w pana się bawi, podniecaliście jego głupią pychę. Ot i miacie pociechę. W każdym razie, radzę ci ostrzedz ojca, bo chłopak na złą drogę wszedł.

— Czyżby ojciec dawał mu tyle pieniędzy?

— On nie czeka, aż mu dadzą. Na swoją rękę interesy robi; ale w ten sposób Łaręcin w krótkim czasie dyabli wezmą.

— Możebyśmy pojechali do Łaręcina, Sewerku? — spytała znękaną.

— Jedź, któż ci broni. Należy nawet rodzicom wnuczkę pokazać, skoro na chrzciny ich nie prosiłaś.

— Wiesz przecie, że aie mogłam. Przy tw^oich gościach moi rodzice ustby otworzyć nie potrafili. Czy pojedziesz ze mną?

— Ja? To także myśl... Cóż jabym tam robił? Możesz jechać sama; zazdrosny nie jestem...

Lecz postrzegłszy chmurę na czole żony, zbliżył się do niej i pogładził włosy.

— Nie martw się! — rzekł. Kostek sią poprawi, a ty się podróżą rozerwiesz.

Pod wpływem niebywałej tej u niego czułości, twarz Sabiny rozjaśniła się nagle.

— Sewer, mój Sewer! — szeptała, tuląc się do niego.

Wszystko mu wybaczyła, o wszystkiem, co jej kiedykolwiek złego uczynił, zapomniała.

A potem przy czarnej kawie rzucił z niechcenia pytanie:

— Gdzie u licha kawę t^ kupowałaś? Aromatu żadnego... Mogłabyś brać w porządnym jakim sklepie, u Jaworzewskich naprzykład... Cała okolica nasza od Fiszla do nich się przeniosła.

Sabina krótkie, skośne spojrzenie rzuciła na męża.

— Mogę brać u Jaworzewskich — rzekła, przypomni?,wszy sobie przestrogi'Krystyny.

Że jednak nurtowała ją zazdrość i chęć wybadania Sewera, więc dodała:

— Jeśli masz zamiar być wkrótce w Bąkach, to wstąp do Jaworzewskich. Kawę, herbatę możesz wziąć na próbę... Gospodyni się o cykatę i jakieś pachnidła do ciasta upomina.

Rozjaśnionemi oczyma spojrzała na żonę.

— Będę jutro... — odparł z żywością, i ta go zdradziło.

Sabina przez noc całą nie zmrużyła oka i postanowiła pojechać z mężem do Bąków.

II.

Łaręcin była to sobie wiosczyna. jakich wiele. Leżała na gładkiej równinie, przez którą, rzeczka biegła, podczas suchego lata leniwa, lecz gdy ją topniejące śniegi czy deszcze zasiliły, umiała stać się groźną i toczyła brudnawożółte fale z takim impetem, że zagarniała po drodze uprawne poJa, zatapiała łąki, przerywała groble.

Na prawo ode wsi szumiał las młody, podszyty brzeziną; na lewo leżały pola orne upstrzone kamieniami, których się tu spotykało mnóstwo.

Chaty stały szeregiem, po obu stronach gościnca; na końcu wsi widniał pałacyk świeży, wymuskany i zabudowania dworskie istotnie w dobrym stanie. Ogród (Sadzikiewicz uparł się nazywać go parkiem) dość starannie był utrzymany. Przed pałacem imponował obszerny gazon urozmaicony klombami kwiatów, kolorowemi, szklanemi baniami i kompasem. Działało to na zmysł wzroku, zasłaniając inne niedobory Łaręcina. I Sadzikiewicz na ten powierzchowny, wymuskany wygląd się złapał.

— Łaręcin potrzebuje nakładów ogromnych — powiedział mu rządca, gospodarujący od lat kilku w Łaręcinie.

— Głupstwo! — stanowczo odparł Sadzikiewicz — ziemia nakłady zwróci.

A tymczasem nie zwracała. Po roku męczącej gospodarki sam się o tem przekonał. Ale już było zapóźno, i trzeba było brnąć dalej.

— To tylko tak z początku... — perswadował żonie. Inwentarz kup, do siewu ziarno kup, wozy, powozy, cóż dziwnego, że się, panie kochający, pieniądz rozłazi. Za to później korpus poczciwy wszystko odda.

Ale Sadzikiewiczową to nie uspakajało, więc spytała:

— Powiedz mi też, Adamie, ileś ty na prawdę w to nasze dziedzictwo wpakował? Coś mi się zdaje, że tego...

— Że co? — przerwał żywo Sadzikiewicz. Ty myślisz, żono, że gospodarstwo, to tak jak handel...

Zły towar wezmą; zła waga — nie dopatrzą; a pieniądze płacą,.. Prawda? Ale tu rzecz inna! Ziemia swoje musi dostać; inwentarz swoje, robotnik...

Sadzikiewieżowa pokręciła głowa.

— Wiem, i dla tego właśnie lękam się... — rzekła. Dochodu niema, a rozchód duży. Bacz, Adamie, byś dzieci nie ukrzywdził.

— Co to ukrzywdził? Dla dzieci się robi... — ofuknął ją mą i, ale pani Brygida postanowiła tym razem sumipnie mężowskie roztrząsnąć. Więc zaczęła:

— Mój kochany, potrzebnie ty robotników tylu trzymasz? Baby się w ogrodzie w trawie wylegują, dziewuchy ogrodnik do swojej roboty bierze, a ty płacisz. W Garfeówce dziedzic się nie wstydzi po pół roku nie wypłacać, a ty im wódkę, chleb, ogórki na pole wozić jeszcze każesz.

— Niech znają pana! — odparł, uśmiechając się z duma. A potem poklepał ją po ramieniu, dodając;

— Tyś za to jaśnie pani i tak ci bestye korpusy czapkują, jakby jakiej księżnie, No, nie tak?

Ale nie rozjaśniło to oblicza Sadzikiewiczowej. Godność dziedziczki zanadto ją krępowała. W sklepie co innego! Bywało, przyjdzie służąca czy to od aptekarza, czy od naczelnika, albo z plebanii, weźmie serdelków lub kiełbasy i co przy tem naopowiada! Ona, Sadzikie wieżowa, wiedziała wszystko, co się w mieście dzieje; teraz w kuchni nawet z dziewkami pogadać nie może, bo zaraz wpada Kostek, Jadwisia i obces na nią:

„Jak się matka nie wstydzi, jak matka nie umie go Iności swej uszanować...“

Dobrze im mówić... Ale co ona ma robić? W sąsiedztwie z nikim nie żyją, do nich nikt nie zajeżdża, ust niema do kogo otworzyć. Albo i ta Jadwisia.

Od kiedy Łaręcin kupili, strach, jak się zmieniła! Wiecznie kwaśna, nadęta... Bóg Święty wie, czego jej się zachciewa.

Ot, gdyby tak zamąż poszła... Ale kto ją tu weźmie? Obywatel, córki obywatelskiej szuka, a nie jakiejś tam Sadzikiewiczówny. W Bąkach, urzędnik, kupiec na posagby się złakomił; w okolicy patrzą tutaj na nich, jak na przybłędów. Ona wszystko widzi i tak sobie kalkuluje, że lepiej zawsze, gdy człowiek swego fachu się trzyma.

Więc ulżywszy uciśnionej piersi westchnieniem, zwraca się do męża i mówi szczerze:

— Wiesz, Adamie, jabym z chęcią do Bąków wróciła. Cni się człowiekowi na wsi. Co tam z tego, żem dziedziczka i że mi czapkują. Za to szlachta od nas stroni, chociażeśmy córkę za takiego famil i anta wydali. Na balu, co to był na strażaków w miasteczku, wyraźniem słyszała, jak Jadwisi przymawiali. Jakie to ludzie niepoczciwe.

Sadzikiewicz się skrzywił.

_ Et, babskie wzmysły — rzekł wymijająco, ale widać było, że go słowa żony dotknęły.

Rozeszli się markotni oboje, i Sadzikiewicz kazał konie do dryndulki założyć; pojechał do pszenicy.

— Cóż, jakże? — spytał pilnującego żniwiarzy rządcę. Kłosy ciężkie, powinna dobrze sypać.

Co? Oguicha? — wzruszył ramionami rządca.

Pan dziedzic się uparł siać na tym kawałku pszenicę, a jam odraza mówił, że to na nic, bo ziemia nieprzygotowana, a ziarno wybredne. Niech się p. dziedzic ' przypatrzy: samaognicha i maki zdaleka się czerwienią; gdzieniegdzie jeno kłos wystrzeli blady, nikły... Szkoda było zachodu.

Sadzikiewicz się rozgniewał.

— Pan zawsze przez czarne okulary patrzysz... — odezwał się szorstko. Po co, panie kochający, językiem po próżuicy dziamać.

Zresztą, nie urodziła się pszenica, to się urodzi żyto, jęczmień, kartofle i zbiory inne pszenicę pokryją.

— Kartofle drobiazg i gniją... Nie trzeba było, panie dziedzicu, na tych dołach pod Olszanką sadzić...

— O, o! Już gniją. Jeszcze nie wykopane, juz im pau gnicie prorokujesz. Kartofel to wytrzymały korpus, proszę pana. Nikt się lepiej ode mnie ua kartoflach nie zna; ile ja, panie kochający, trzody wykarmiłem...

Lecz dostrzegłszy ironiczny uśmiech na twarzy rządcy, dodał szybko:

— I kartofle głupstwo! Siano grunt! Traw prawie w bród, rozkosz patrzeć. Wojsko wszystko wykupi; oni dobrzo płacą. Trzynaście włók łąk... Ho, ho! to nie żarty, panie kochający'

— Niech pan dziedzic zbierze siano ną tych moczarach — mruknął nieprzejednany rządca. Od Jastrzębcowa za nic nie dojedzie, a i tu jak się rzeka rozkaprysi, Amen! Te łąki to jeno na przynętę figurują; tak jak i las. Młodzizna taka, że jednej uczciwej sosny by nie znalazł.

— Proszę wielmożnego dziedzica — odezwał się stojący z boku ekonom — zawdziuteńki siano stęchłe i kwaśne. Bez to co mokrzyzna. Stworzenie popyska jeno i żreć nie chce.

— Głupiś, panie kochający! — zawołał Sa Izikiewicz, lecz wnet się pomiarkował i klepiąc chłopa po ramieniu, mówił dobrodusznie:

— Ja ci wierzę, kochanku, ale widzisz tego.*. W zeszłym roku to co innego, bo lato było mokre.. No, będzie zresztą, jak Bóg da, żeby nam tylko pogor da dopisała. Ot co.

— Deszcz czuć w powietrzu... — ozwał się rządca. Jeszcze nam tylko tego trzeba.

Sadzikiewicz podniósł oczy do góry.

Wiatr pędził chmury, które wyglądały jak strzępy szarej tkaniny, a jednocześnie, gdy słońce z poza nich wybiegło, prażyło niemiłosiernie.

— Hmu! — mruknął markotnie — jakoś panie kochający, przypieka i chmury tańcują po niebie; ale wiatr może rozpędzi... Dalibóg, rozpędzi, bo na zachodzie czysty błękit... Widzicie?

Tylko żwawo, do roboty! Hej, gospodarze, parobcy posłuchajcie no! Każdemu na kwitku po 5 kop. dopiszę. Uważacie? Co tam po 5, po 10 kop. dopiszę, byle robota szła żwawo. Cóż kontenciście?

— Panie dzLdzicu! — szepnął rządca. Oni i tak lepsze tu wynagrodzenie biorą niżeli gdzieindziej. Dalibóg, to się tylko ludzi psuje.

Ale Sadzikiewicz w myśl zasady: niech znają pana... — wcale naddatku tego nie żałował.

Rządca machnął ręką, kapelusz słomiany głęboko wsadził na oczy i odszedł do żniwiarzy. Ekonom faworyt dziedzica wnet się do pana przysunął.

— Co on tam bzdurzy, wielmożny panie, — ozwał się poufnie, oczyma wskazując rządcę. Chłop, jak mu dobrze zapłacić, w dwójnasób robi. Żeby nie1 deszcz, to jeszcze, ale kiej bestyę już i w kolanach czuć... Na odmianę, wiadomo. Jabym panu dziedzicowi z przeproszeniem pańskiem, jenszą rzecz poradził.

— No, gadaj. Co takiego? Wiem, żeś uczciwy korpus i nie głupi.

— Wedle robotnika panie dziedzicu — odrzekł ekonom. Żeby o to zegnać od południa, kto ino ręce zdatne do pracy ma, możebyśwa z pszenicą przed deszczem uciekli. Wiater chmury pogania, przez jutro może flagę strzyma. Żeby ino w snopki wiązać duchem i pod dach...

Sadzikiewicz popatrzył na niego z uznaniem.

— Mądrzejszy, niżeli ten młokos rządca... — pomyślał, a do ekonoma rzekł:

— Rób jak uważasz, Jędrzeju. Ozy tylko znajdziesz robotników? Widziałem, jadąc, że u Banasika żuą, u Kiełbasy, u tej bogatej wdowy Furtasińskiej... Trudno będzie.

Chłopu z oczu wyjrzała przebiegłość i zadowolenie.

— Dopraszam się łaski wielmożnego dziedzica, na wszyćko się rada znajdzie — rzekł. Pójdę do dworek i wygonię baby do wiązania snopków. I na wozy mogą podrzucać. A jakże. Powiem, że dziedzic kazał, żeby wyszły do roboty co do jednej .. Dzieciska małe w płachtę i już, a co rąk przybędzie, to przybędzie.

Sadzikiewicz poklepał go po ramieniu.

— Ano, to idź, idź, panie kochający, i niech korpusy od południa do roboty przyjdą. Powiedz im, że tego, że ja zapłacę. Dobrze zapłacę.

Ekonom pomknął chyżo ku wsi, a Sadzikiewicz siadł na bryczkę i do lasu jechać kazał. Coś go „tknęło,“ jak potem opowiadał żonie.

Wjechali w krzaki i Sadzikiewicz, rozgrzany i zmęczony, aż usta szeroko otworzył, wchłaniając świeże, aromatyczne zapachy, rozkoszując się chłodem. Strumyk upstrzony niezapominajkami płynął wzdłuż drogi, a przy strumyku pasły się owce i krowy, objadając nie tylko trawę, ale i młode gałązki.

— A niech was najjaśniejsze! — wrzasnął Sadzikiewicz. — To mi las paskudzą. Stój, Mateusz, stój! Dam ja im!

Lecz Mateusz tak zręcznie manewrował, że nim rozbiegane niby rumaki powstrzymał, pastusi, zoczywszy dziedzica, odegnali bydło het, po za granicę Łaręcina.

— Jedź za nimi, goń, chwytaj — wołał Sadzikiewicz na furmana. Niech przynajmniej wiem, którzy, zaskarżę huncwotów, kijem obłożę...

— Na przełaj nie przejedzie, wielmożny dziedzicu — perswadował, kryjąc chytry uśmiech, Mateusz. Chybaby nawrócić kole krzyża i po później wzi^ć się bokiem aż do kopców.

I jak zaczął nawracać od krzyża, a potem od kopców, w lasku pusto już było i cicho.

— Jedź wolno, boś konie zmęczył... — odezwał się wreszcie Sadzikiewicz Ja ich tu jeszcże kiedy przyłapię i ze skóry huncwotów obedrę.

Cisza leśna ukoiła zwolna jego wzburzenie. Od niegodziwcści ludzkiej myśl się zwróciła ku pięknościom lasu, jego lasu. Wiatr liśćmi szeleścił łagodnie, chwiały konarami dęby młode i smukłe sosny, rozkładały się szerokolistne paprocie i kępy macierzanki. Ślicznie tu było, wonno, zacisznie i szorstka natura Sadzikiewicza poddawała się bezwiednie urokowi, obcemu dotąd dla niego.

Wtem ciszę przerwał stuk siekiery. Sadzikiewicz drgnął i podniósł się na palcach.

— Mateusz, słuchajno! Gdzieści drzewo rąbią...

Mateusz nadstawił uszu.

— A rąbią, proszę dziedzica. Musi kale glinianek.

— Podjedźno tam, panie kochający! Ale ostrożnie, żeby łotrów nie spłoszyć. Patrzajże! Gospodarują sobie w moim lesie, jak w swoim.

Mateusz skręcił ku gliniankom i nagle pochylił wyglądając czegoś między drzewami.

— Niech ino dziedzic patrzą... — odezwał się szeptem — jakie to dębczaki na ziemi leża. To psie wiary dopiero! Ścinają, jak swoje.

Sadzikiewicz schwycił go za ramię. — Stój! A niechże ich kroćset! Najpiękniejsze dębczaki, panie kochający! Bodajże was cholera!

Zeskoczył z bryczki, a obejrzawszy szkodę, osłupiał. ...

— Jedź za mną, ja pójdę przodem — rzekł do furmana Złapiemy ich na gorącym uczynku. Jak Pana Boga kocham, zaskarżę do sądu i do kryminału wsadzę złodziejów. Ty, Mateusz, będziesz za świadka, uważasz?

Ale Mateuszewi rola ta nie przypadła do gustu. Skrzywił się, w głowę poskrobał pcczem już szczerze powiedział:

— E! proszę dziedzica niech ta inni świadczą. Ja nie będę. Toć widzę, że szkody juchy narobili, aż serce płacze. Niech ino dziedzic na lewo spojrzą. Dyć to furmanki naładowane dębiną na drodze stoją. Jak się to pomsty Bożej nie boją, gałgany! Ale taki za świadka do sądu nie pójdę, boby mię jeszcze kaj ubili i tyla.

Po przez rzadkie w tem miejscu gałęzie widać było istotnie trzy wozy gotowe do drogi. Południe się zbliżało, konie skubały trawę lub liście młode, oganiając się od much i komarów; chłopi leżeli w cieniu.

— To nie nasi... — szepnął Mateusz.

Przystanął i, założywszy na kołek lejce, podsunął sią bliżej.

— Grzela z Paciorkowa i Sobek, co to łońskiego roku wyprowadził konie Kowalczykowi w Miedzianowie. Oho! i Walczak je... Same koniokrady, bestyje! Grzela w hareście bez pięć roków siedział za to, co do gajowego w Mokrznie strzylał...

— I zabił, zabił go? — spytał szeptem Sadzikiewicz.

— No juści. Dopierój w śpitalu kule mu wyciągali. Albo taki się kogo boi? Sam wójt go się boi, choćby i tego Grzeli, bo to największy herśt między nimi.

Sadzikiewicz skinął na Mateusza, — Właź na kozioł i nawracaj. Już ja ich znajdę, ale gdzieindziej, nie w lesie. Poganiaj!

Bryczulka potoczyła się ku wiosce.

Dzwonili na południe, gdy Sadzikiewicz znalazł się wreszcie w stołowym pokoju, gdzie widok dymiącej wazy z barszczem zabielanym i półmiska pierogów kruchych nadziewanych mięsem, rozproszył nieco posępne myśli.

— Ziem, a potem poradzę się Brygisi, co z tymi korpusami zrobić... — postanowił i, osadziwszy na widelcu pieróg, już go miał wpuścić w usta, gdy Mateusz zjawił się w pokoju.

— Proszę wielmożnego pana, a tośma źrybaka zgubili... — rzekł zafrasowany.

— Co? Gdzie? — zerwał się Sadzikiewicz, zapominając o pierogu, który tymczasem opadł zręcznie na niebieską suknię muślinową, siedzącej obok ojca panny Jadwigi.

— Jezus, Maryaf Adamie! — krzyknęła strofująco dziedziczka. Suknia świeżo uprana...

— Ojciec zawsze koncepty miewa... — oburknęla się Jadwiga, wycierając plamę serwetą.

— Głupstwo! — zawołał Sadzikiewicz. — Tu o źrebaka chodzi. Co ty gadasz, Madeusz? gdzieżbyśmy go zgubili?

— Musi w boru ostał...

— A ty gapiu, odczegoś tam był?

— Dyć i pan dziedzic był... — mruknął chłop zuchwale.

Sadzikiewicz wnet się udobruchał.

— Ale bo widzisz, kochanku, trzeba było pilnować. Siądź teraz na konia i ruszaj do lasu.

— Kobyłę wezmę, to się najprędzej z maluśkim z wąchają.

— Bierz. Że też człowiek nawet obiadu spokojnie zjeść nie może.

Mateusz wyszedł, a Sadzikiewiczowa dalejże na męża:

— Goś ty za pan, coś ty za dziedzic, każdy cię za łeb trzyma. Zamiast chłopa w gębę zamalować za zuchwalstwo, on mówi „kochanku“! Poczekaj, wykroją ci te kochanki kurtę, że się nie rychło wyliżesz.

— Mamo, nie mówi się przecie o mężczyznach „te kochanki“... — zgromiła matkę p. Jadwiga.

— E! pilnuj lepiej pierogów., — odcięła się matka. — Potrzebnieś ty tę suknię niebieską dzisiaj wzięła? Pies kulawy cię zobaczy.

— Boże, co to za życie!jęknęła, kładąc widelec, p. Jadwiga.

Sadzikiewicz, rad, że o nim zapomniano, wsuwał pierogi z zadziwiającą szybkością. Gdy już nie wiele na półmisku zostało, nalał sobie drugi talerz barszczu, a spostrzegłszy nieobecność Konstantego, spytał:

— Gdżież to Kostek? Mogłabyś go też porządku nauczyć, Brygisiu!

— Kostuś śpi jeszcze... — ozwała się Jadwiga. — Dopiero nad ranem z jarmarku wrócił.

— Hultaj! Potrzebnie on się po jarmarkach włóczy.

— Mój Adamie — ujęła się za ulubieńcem matka, — cóż ci znowu jarmark^ szkodzą... Miał interes i pojechał.

— Jaki? — wybuchnął. — Pieniądze puścić, co?

— Konia sprzedawał — wtrąciła Jadwiga.

— Konia? Tygodnia niema, jak go kupił. Oszalał, czy co?

— Mówił, że mu pieniędzy potrzeba... — dodała.

A Sadzikiewicz aż podskoczył na krześle.

— To hultaj, to utracysz. Dam ja mu!

Zerwał się i pobiegł do drzwi.

— Antośka! — krzyknął na pokojówkę — poskoczno do pana Konstantego i powiedz, aby przyszedł na obiad. Duchem!

Dziewczyna poszkoczyła. Stary, sapiąc, opadł na krzesło.

Sadzikiewiczowa dyplomatycznie podsunęła mu półmisek z pieczystem, mówiąc:

— Jedz, póki gorące. Kaczki tłuste, prędko skrzepną.

W głębi domu powstał hałas, krzyk. Słychać było cienki dyszkant kobiecy, potem płacz. Panna Jadwiga spojrzała na matkę i chrząknęła. Matka spojrzała na córkę i także chrząknęła. Porozumiały się.

— Któraż się tam tak drze? — .spytał Sadzikiewicz.

Jakby w odpowiedzi zapłakana Antośka ukazała się we drzwiach.

— Proszę pana dziedzica — zaczęła z płaczem i umilkła.

— No, a co tam? — ofuknął ją Sadzikiewicz. Dziewczyna zasłoniła oczy fartuchem.

— Ja młodego pana za nic budzić nie będę — wyjąkała. — Niech idzie Józef, albo choćby który parobek.

Sadzikiewicz popatrzył na hoże liczko dziewczyny i zaczął się śmiać.

— O, o, głupia! — rzekł. — Głupich nie sieją, sami się rodzą. Czego gębę drzesz? Nic ci się przecie nie stało. Ruszaj do roboty!

Wyszła, ocierając oczy fartuchem, Sadzikiewicz zwrócił się do żony.

— Ten huncwot Kosfoek strasznie tego, panie kochający... Już mi się i na wsi skarżyli. Cóż, młodość, niech się korpus wybryka.

W kwadrans potem wszedł Konstanty w żółtym kitlu, bez kołnierzyka, bez krawata, nieogolony, w haftowanych pantoflach, z twarzą bladą, jakby nabrzękłą i zaspanemi oczami.

Wszedł i rzuciwszy krótkie — „Dzień dobry“, siadł przy stole.

— Antośka, kawy czarnej!... — krzyknął w stronę drzwi.

— Nie będziesz jadł? — spytała matka.

— Później chyba. Macie cytryny?

Przeciągnął się, ziewnął i, zwracając się do ojca, rzekł:

— Cóż ojcu za interes wypadł, że mnie budzić kazał?

Sadzikiewiczowi wielkopańska swoboda syna zaimponowała.

— Prawdziwy pan z tego Kostka — myślął. — Hulaka, bo hulakę, ale mina, panie kochający, siarczysta. I zamiast z burą wystąpić, jak mial zamiar, ozwał się łagodnie:

— Wiesz, Kostuś, źrebak nam w lesie zginął. Mateusz z kobyłą pojechał go szukać.

A Kostek na to szczerze:

— To gapiostwo wyższe, proszę ojca. Ojciec się pewno na swój piękny las zagapił...

Chmura zasępiła oblicze Sadzikiewicza.

— Żebyś ty wiedział, com ja za odkrycie zrobił... — ozwał się ponuro. — Na wsi człowiek, panie kochający, koszuli na grzbiecie pewny nie jest.

I, zapomniawszy o postanowieniu spożycia spożycia spokojnie darów Bożych, opowiedział rodzinie o kradzieży w lesie.

— Źle, że ojciec stchórzył... — rzekł na to Konstanty. — Trzeba było śmiałków ukarać.

— Ba! Spytaj no Mateusza co to za korpusy, panie kochającyi Zaskarżysz huncwota jednego z drugim, to ci stodoły lub pałac podpalą.

— Jezus, Marya! — krzyknęła Sadzikiewiczowa.

— Rządca z rewolwerem powinien odtąd sypiać w pałacu — wtrąciła p. Jadwiga.

Konstanty zerknął na nią z ukosa.

A tak, naturalnie! — potwierdził i ni ztąd ni zowąd zanucił:

„W majowym wianku z róż

„Ujrzałem ciebie już...

Przerwał mu zadąsany ojciec, mówiąc:

— Nawet w takiej niebezpiecznej chwili żarty ci się trzymają.

Kostek sięgnął widelcem po udko kaczki.

— Ojciec ich puścił płazem, więc niema się czego obawiać — rzekł — Radziłbym tylko zmienić gajowego i dodać ze dwu parobków do pilnowauia lasu. Inaczej wszystko rozkradną.

Zawołał znów o kawę i ziewnął szeroko. Przypomniało to Sadziki',wieżowi, po co go wezwał.

— Cóż jarmark? — zapytał. — Sekrety robisz, panie kochający, przed ojcem. Nie wiedziałem, żeś znowu konia przehaudlował. Ileżeś wziął?

Kostek, zajęty kawą, odparł niedbale:

— I tak ojciec pieniędzy za niego nie dostanie. Sadzikiewieżowa spojrzała ukradkiem na męża.

— Bo widzisz, Kostuś, ojciec ciekawy, czyś się nie okpił — odezwała się pojednawczo.

— Niech się mama nie lęka ..

I zaraz zaczął opowiadać, kto był na jarmarku, z kim się poznał, z kim pił...

— Wie ojcie, — mówił, ożywiając się, — walne chłopcy ci nasi sąsiedzi. Piją, jak gąbki. Było nas sześciu u Stokowskiego, wie ojciec, tego w rynku. Szyk restauracya, parole d’honneur! Więc było nas sześciu... Tak. Alfred Gruszczyński, ten facet z Bobrówki, Bonuś Lędzki, Zawadzki, Hilarek Życki i ów arystokrata z Bobrzyaka. Potentaci, powiadam ojcu.

— Ba! — mruknął Sadzikiewicz. — Godne korpusy, wiadomo. I cóż? Jakże oni z tobą? Grzecznie, co?

Konstanty się napuszył.

— Także! Razem piliśmy, razem grali... Jak ten Alfek gra... Koncertowo, parole^ d’honneur... Obębnił nas wszystkich.

— Dużoś przegrał? — z trwogą spytała matka.

Kostek się zawahał.

— Dużo nie dużo! — odparł wymijająco. — Gruszczyński śmiałby się z takiej przegranej.

— Mógłbyś też zaprosić do nas Gruszczyńskiego — odezwała się Jadwiga. — Widziałam go w kościele. Bardzo przystojny.

— Nie chciałby może... — wtrąciła matka. — Takie pauki to duże fumy w głowie mają.

— Może być. To panek — rzekł Konstanty. — Ale, ale, zapomniałem! Sołtys oddał mi papier jakiś dla ojca.

Sięgnął do kieszeni.

— O! — zawołał po chwili, czytaiąc. — A to ojca uczcili!

— Co? Co takiego? — poruszył się żywo stary.

Panna Jadwiga pochyliła się za krzesłem brata.

— Niechno ojciec posłucha... „Zarząd gminny Turkowice — czytał Konstanty — uprasza W. P. Adama Sadzikiewicza, dziedzica dóbr Łaręcin, do uczestniczenia w obradach nad środkami, zabezpieczającemi od cholery Komitet anticholeryczny zbierze się w Kancelaryi Wójta gminy Tarkowice d. 2go sierpnia r. b. u itd.

— Słyszy ojciec? Na takiem zebraniu, gdzie wszyscy potentaci okoliczni zasiadaą, ojciec będzie miał także głos.

Sadzikiewicz poczerwieniał.

— To honor, panie kochający, to zaszczyt! — bełkotał oszołomiony.

Wziął z ręki syna papier, obejrzał go starannie, sylabizując powoli:

— Zarząd gminy Tarkowice itd.

Brzmienie własnego głosu sprawiało mu rozkosz. Konstanty rad z ogólnego zajęcia wymknął się do siebie.

Sadzikiewiewicz, zapomniawszy o kłopotach, ułożył się na sofie do poobieduiej drzemki.

Słońce zbiegło już nizko ku rzece, gdy się przebudził.

— A tom się zaspał, panie kochający! — zawołał, zrywając się i przecierając oczy. — Miałem żniwiarzom podwieczorek zawieźć... A niechże cię pioruny spalą...

— Jak też ojciec brzydko się wyraża — ozwała się, wchodząc, Jadwiga.

W mieszcz gniaździe. II. Tygod. bezp. dod. do „Gazety Polakiei“

Sadzikiewicz popatrzył na nią.

— Cóż ty masz oczy czerwone, iak królik? Płakałaś?

— Czegóż się weselić? Ojciec myśli, że to przyjemnie mieszkać w takiej pustce, gdzie jak miesiąc długi nikt z gości nie zajrzy? Oszaleć można.

Mówiąc, darła batystową chusteczkę, bo jej się przypomniało, że wielkie damy czynią tak niekiedy w przystępie gniewu. Sadzikiewicz ziewnął szeroko, wyprostował się, przeciągnął, poczem kręcąc głową z niedowierzaniem, mruknął:

— Stroi się, panie kochający, jak hrabina albo i wyżej; nic nie robi i służba, panie kochający, respekt dla niej ma; jakby dla wysoko urodzonego korpusa i jeszcze niezadowolona...

— Mniej się nudziłam w Bąkach — skarżyła się Jadwiga. Zawsze ktoś był z gości i baie bywały, a tu co? Jaką ja tu partyę zrobię, kto mnie weźmie.. Nikt ii nas bywać nie chce, bo i mamę i ojca czuć jeszcze wieprzowiną, a my z Kos^usiem za to cierpimy. Widziałam jak się z nas naśmiewali na zeszłorocznym baiu w mieście; gdyby to nie był bal na dobroczynność, byliby nas nie dopuścili. Przesiedziałam cały wieczór, jak wmurowana...

Łkanie wstrząsnęło jej piersią i poczęła płakać, jak dziecko rozkapryszone, któremu odebrano zabawkę.

Szeroka, pełna twarz Sadzikiewicza spochmurniała nagle. Czarne, okrągłe jego oczy z rzewnym wyrazem zwróciły się na Jadwigę.

— Bój się Boga, Jad wisi u, toć że tak nie płacz... Radbym przecie, panie kochający, aby korpusy jakie u nas bywały, czy obywatelskie, czy choćby na ten przykład, i z miasta, ale trzebaby ich chyba powrozem spętać i przyciągnąć. Mówisz, jako ja winien, albo i matka, że oto z takimi korpusami gładko rozmawiać nie umiemy. Może tak jest, ale na starość trudno się człowiekowi rozumu uczyć. Cośmy mogli, tośmy zrobili, panie kochający, dla dzieci. Pistulińska arystokratka, pani taka, że — tu głos mu zadrżał — od rodziców nawet zdaleka się trzyma, bo się wstydzi... Wnuczki nawet nie znamy...

— Ojciec nie powinien się temu dziwić — wyniośle rzekła Jadwiga. — Pistulińska należy teraz do inDej sfery...

— Wiem, wiem, kochasiu! Ja to rozumiem i matka oczywiście rozumie i trzymamy się zdaleka... Ąle, widzisz, tego... korpus taki powinien zawżdy pamiętać, tego...

Machnął ręką, poszukał łaski i, nałożywszy słomkowy kapelusz na głowę, dokońezył smutno:

— Trudno wam, panie kochający, dogodzić. Kryśka pono najlepszy rozum pokazała...

Powlókł się ku stajniom naglić Mateusza, by zaprzęgał, Jadwiga do ogrodu wybiegła.

Czerwone plamy miała na policzkach i iskry w oczach. Pożerała ją nuda, trawiła tęsknota. W sercu blizko trzydziestoletniej panny coraz częściej budziło się pragnienie namiętne do znalezienia duszy pokrewnej, do serca, któreby zapałało kuniej miłością, do rozkosznego życia we dwoje i własnego kąta. Dławił ją gniew przeciwko całemu światu, piekła zazdrość, bo przecie i Sabina i Krysia i wszystkie pewno znajome panny w Bąkach zamąź powychodziły, a ona nie.

Jadwiga przebiegła ogród i przez gościniec skręciła w pole.

Łaay mizernego żyta leżały przed nią nie zżęte jeszcze, a od olszowskiej granicy szybkim krokiem zbliżał się ku niej rządca.

Gały dzień prawie stał podczas upału na polu, pilnując żniwiarzy, więc teraz, gdy mgła wilgotna po wstawała nad łakami i szumiał między kłosami wiatr wieczorny, Kacperowski zdjął kapelusz, rozkoszując się chłodem.

Pomiędzy płowemi falami żyta krzepka jego postać odcinała się wyraźnie, ciemno* granatowa marynarka rozpięta na piersiach ukazywała szeroko rozwiniętą klatkę piersiową, odwinięty, kołnierz od koszuli odsłaniał szyję koloru miedzi, bo ją tak słońce wyzłociło. Ani ładny, ani brzydki Kacperowski pociągał jednak młodością, zdrowiem i twarzą zawsze pogodną.

Ale aspiracye matrymonialne panny Jadwigi sięgały tak wysoko, że na skromnego rządcę nie zwróciła uwasri.

Z początku traktowała go nawet wyniośle, ale rządca, śmiejąc się z niej w duchu, udawał, że nic nie widzi i zapełoą obojętnością zaczął wreszcie ją drażnić.

I stało się, że p, Jadwiga zauważyła dnia pewnego, iź Kacperowski mimo że się niepięknie nazywa, wcale przyzwoitym jest młodzieńcem. Płomienne jego oczy pełue były obietnic, czerwone wargi nasuwały myśl o pocałunkach...

Jadwiga wzdychała, bo czemuż on nazywał się Kacperowski i dla czego nie był obywatelem?

. Rządca tymczasem, myślami zajęty, sz; dł prosto ku niej.

— Dobry wieczór, pani! — odezwał się spostrzegłszy ją. — Muszę panią ostrzedz. Spotkałem dwóch pijanych włóczęgów; niech pani spojrzy, ot siedzą'pod gruszą. Nie radziłbym zb!iżać się...

— Taak? O, to ja wracam, wracam w tej chwili — zawołała przestraszona.

Poszli razem ku domowi.

Kacperowski, traktowany dotąd chiodno i wyniośle, nie odzywał się; rola przygodnego towarzysza panny dziedziczki zaczynała mu ciężyć, bo potrzebował iść szybko, by koniom obrok wydać, a grzeczność nakazywała, do drobniutkich kroków panny się stosować.

Jadwidze dziwnie ta przechadzka do smaku przypadła.

Rządca jaki był, taki był, aleć zawsze mężczyzna młody i przystojny. Nie byłaby kobietą, żeby się tam z lewej strony pod stanikiem coś mocniej nie zatrzepotało...

— Okropnie ta w Łaręcinie nudno — zaozęła rozmowę. — Nie wiadomo, co z czasem robić. Kto przyzwyczajony do zabaw i gości, ten takiego cichego życia znieść nie może.

Kacperowski stłumił uśmiech.

— Jam do gości nieprzyz wy czajony — odparł — więc ich nie pożądam. A zresztą, myślę, że kto pracuje, temu nuda w oczy nie zagląda.

— Być może. Ale nie wszyscy potrzebują pracować — z naciskiem i wydymając dolną wargę mówiła Jadwiga.

?

— Żałuję ich! śmiało odparł rządca. — Praca to zdrowa rzecz.

Wchodzili właśnie do ogrodu, i Kacperowski szybko scówycił za kapelusz.

— Tu już zupełnie bezpiecznie, więc panią pożegnam — rzekł; kłaniając się.

I nie zwracając prawie uwagi na lekki ukłon Jadwigi, pomknął ku stajniom.

Jadwiga ścigała go oczyma; pierś dziewicza podniosła się westchnieniem.

Oczywiście żoną jakiegoś tam Kacperowskiego nie zostałaby nigdy, ale któżby im zabronił kochać się...

Bohaterki przeczytanych powieści i poematów zwykle rozstawały się z ukochanymi. Ona, Jadwiga, mogłaby także, zarzuciwszy ręce na szyję „wybranego“, wyszeptać łzawo: „Ja cię wiecznie będę kochać, ale twoją, być nie mogęu. Poczem na ustach jego złożyłaby pocałunek rozstania, wywołując burzę namiętności w sercu młodzieńca.

Tu myśli p. Jadwigi splątały się... dziwny dreszcz wstrząsa nią... Wydaje jej się, jakoby naraz po przez zwarte drzew sklepienie słońce rzuciło na nią najgorętsze swe blaski, kwiaty nawet wydzielają ostrzejszą narkotyczną woń...

Przyśpieszyła kroku. Kacperowski prawdopodobnie jest już na werendzie, erdzie zwykle o tej porze zbiera się jej rodzina. Wieśniacy i wieśniaczki przychodzą po kwitki za robociznę i na kieliszek wódki, którym w serca poddanych wkupywał się codziennie nowy dziedzic.

Sadzikiewiczowie humor mieli wtedy najlepszy.

Chłopi, dziękując za poczęstunek, obejmowali kolana dziedzica, baby chyliły się do stóp dziedziczki; dziewuchy zerkały na „młodszego pana“, który im posyłał pocałunki, nawet p. Jadwiga rozkrochmalała się i gawędziła z babami, od kiedy zasłyszała, że p. Różańska w Rożannie chętnie obcuje z ludem.

Więc i dziś przedwieczorna godzina zgromadziła wszystkich na werendzie.

Sadzikiewićz w roli łaskawego pana i dziedzica rozprawiał z chłspami. Sadzikiewiczowa rada, że przecie usta ma do kogo otworzyć, plotkowała z babami, Kostek w niebieskim krawacie i pikowym białym garniturze zachwyconem spojrzeniem obejmował bujne kształty mizdrzących się do niego dziewczyn.

Na stoliku przed nim leżał stos różnobarwnych papierków.

— Będę wydawał sam kwitki za robociznę, a w niedzielę będę wypłacał — rzekł dnia pewnego do ojca.

Sadzikiewicz uradował się niezmiernie.

— Bierze się chłopak do gospodarstwa — opo wiadał potem żonie. — Dobry znak!

Ant ośka, sprzątając właśnie od kawy, słowa te posłyszała. Śmiech ją porwał gwałtowny, aż filiżanki na tacy zabrzękły.

— Ozego się gzisz, głupia! — zawołał Sadzikiewicz. — Tacę upuścisz.

Dziewczyna wyleciała za drzwi, by zaraz potem w kredensie opowiedzieć służbie, jak starszy pan chwali młodszego za to, że sam kwitki rozdaje.

— A wiecie bez co rozdaje? — pytała, chichocząc. — Bez to, co Kaśka od Grudniakowej zamiast jednego, dostaje trzy albo śtyry odrazu i Marcinkówna takoż i ten wystyrkacz Fran*a Wójcikówna.

Konstanty istotnie z właściwą sobie przebiegłością przeprowadził manipulacyę z kwitkami; dziewuchy darzyły go za to szczególniejszemi względami.

Jadwiga weszła na werendę rozrumieniona.

Rumieniec i ożywienie odmłodziły ją. Rzuciła okiem, Kacperowskiego nie było. Zamiast niego, o wypadkach dnia opowiadał dziedzicowi ekonom.

— Żeby ino Pan Jezus dał jutro pogodę, tobyśwa sporo snopków do stodół zwieźli — opowiadał układnie.

— Dużo jeszcze zostało?

— Mało wiela, proszę wielmożnego dziedzica. S?mat roboty się przewaliło. Dwórki zegnałem wszyćkie, bo po co mają w chałupie próżnować. Ale bestye chciwe, po kopiejków śtyrdzieści każą sobie płacić za pół dzionek.

— Trtrino! — mruknął Sadzikiewic:, oglądając się, czy żona nie słyszy.

A tymczasem Wałek szepnął Antoście, rozlewającej wódkę:

— Przewalały się ino w bruzdach z dzieciakami. Czemu one mają lepszą od nas zapłatę brać...

— Nie gadaj! — odszepnęła Antośka. — Dalby ci ekonom.

Zlękła się o brata.

— Grzymianka, czego się pchasz, kanalia! — krzyknął ekonom w stronę smutnej, bladej dziewczyny, wyciągającej rękę po kwitek. — Próżniaczyłaś się ino bez całuski dzień i zapłaty ci nie potrza. Widzisz ją!

— Palice sierpem skaleczyłam — wyjąkała. — Aleć zawdy żenam, ino pomaluśku.

— Niech pan dziedzic kwitka nie daje — upierał się chytry sługus.

_ Ma przecie ślepie, niedołęga, to mogła patrzeć, gdzie palice, a gdzie pszenica.

Śmiech się rozległ, dziewczyna cofnęła się zmieszana.

Ująwszy się w boki, wysoka, zgrabna, fornala żona Grotkowa stanęła przed Konstantym.

Zerknął na nią z ukosa.

— I was zagnali do sierpa? — spytał, muskając wąsik.

— A ino! — odparła, pokazując szereg zdrowych, białych zębów. — Okumon rzekli, co dziedzic pięknie proszą i co po śtyrdzieści kopiejków za pół dzionek dostaniewa. Beztośmy i przyszły.

Wskazała na stojące opodal dworki.

— Adamie, bójże się Boga! — zawołała oburzona Sadzikiewiczowa, ale mąź wnet ją zmitygowal.

— Grzeczność nam uczyniły, panie kochający — rzekł cicho. — Chodziło o pośpiech, a takie zdrowe korpusy tęgo sierpem machają.

Konstanty tymczasem magnetyzował oczyma przystojną, a zalotną dwórkę.

— Jaki kwitek dać? Różowy, zielony? żartował i, oglądając się czy ojciec nie patrzy, wsunął jej trzy kwitki zamiast jednego.

Od stodół nadchodził rządca.

Wypatrzyły go zdaleka rozmarzone oczy p. Jadwigi.

— Przystojny i szykowny! — pomyślała i dziwiła się, że dotąd tego nie zauważyła.

Korzystając i ogólnego zajęcia, wysunęła się niepostrzeżona. Okrążyła zręcznie wonne rabaty kwiatów i tuż przy kompasie, wypadkiem niby, spotkała znów rządaę. Chciał przejść mimo, ale go ruchem ręki powstrzymała.

— Mam prośbę do pana — ozwała się łagodnie i ze słodyczą niezwykłą.

A rządca, patrząc na nią, medytował, czyli to widok iego, czy konające blaski purpurą zachodzącego słońca, różowią tak pięknie bladą zwykle jej twarz.

— Słucham panią.

— Niech pan jutro nie napędza do roboty Anusi Grzymianki. Rozcięła sobie rękę sierpem. I niech pan każe za dzień dzisiejszy kwitek jej dać.

— Dobrze pani! — odparł krótko, dziwiąc się niepomiernie, skąd w sercu kwaśnej, nadętej pychą panny, zbudziła się litość.

— I jeszcze prośba — dorzuciła słodko. — Ojciec wspominał o złodziejach, którzy w lesie naszym gospodarują. Wstyd mi wyznać, ale obawiam się, aby do pałacu nie wtargnęli. Niech pan każe stróżowi czuwać pod oknem mojej sypialni.

Spuściła oczy zawstydzona niby, rządzca się powtórDie ukłonił.

— Będę pamiętał... Ale pani może być zupełnie spokojna. Mam broń i sen lekki. Zresztą wtargnąć tutaj oni się nie ośmielą.

Poszli razem ku pałacowi.

Konstanty przyjął ich dwuznacznym uśmiechem, a gdy rządca rozmawiał z Sadzikiewiczem, szepnął Jadwidze:

— Na bezrybiu i rak ryba, siostruniu... Namydliłaś się wreszcie...

I zemknął z ganku, nie czekając na odpowiedź. Kaśka Zaliwianka obiecała czekać na niego w ogrodzie.

Ot ania tego rozmarzona panna Jadwiga poczęła coraz śmielej atakować rządcę.

Spotykał ją na swej drodze tak często, że aż go to zastanowiło.

— Pies kulawy nie zajrzy, więćby się choć z rządcą romansować chciało... — myślał.

— Nie głupim!

I odsuwał się, gdy pod stołem przypadkiem niby nóżkę panny na swojej opartą uczuł, lub odbierając cukiernicę czy koszyk z pieczywem, rękę jego przycisnęła mocniej. Ale że się przytem rumienił i wzrok ku ziemi spuszczał, p. Jadwiga tłomaczyła to sobie na swoją korzyść.

W każdym razie, w monotonnem jej życiu stanowiło to pewną, nader przyjemną rozrywkę. Było przynajmniej dla kogo fryzować grzywkę, dobierać suknie i koronki.

Po kilkudniowym deszczu zajaśniała wreszcie pogoda, i Sadzikiewicz wybrał się w pole. Było to właśnie w wigilię dnia, przeznaczonego na zebranie w Tarkowie. Mimo dumy, jaka go rozpierała, stary czuł się nie swój..

— Dyabłi nadali i cholerę... mruczał skręcając naprzód do stodół — żniwaby trzeba kończyć duchem... Jechać, nie jechać... Hum! panie kochający, to jest kłopot ogromny! I co ja tam będę robił... Ten dziedzić z Łątek nabzdyczy się, jak paw, i pewno sam będzie za wszystkich gadał.. Dobrze byłoby; bo cóż ja im na ten przykład powiem. Albom ja kiedy na cholerę chorował, albom ja felczer, czy doktór... P?skudnie jest na świecie, że to każdy korpus musi mieć dobrą i złą stronę, łladbym jechać, a tak mi nijako między tych panków wleźć...

Zajrzał do stodół, pokręcił się tu i owdzie i poszedł w pole.

Markotną minę dziedzica zauważył karbowy, pilnujący w stodołach zwózki.

— Cości, go ukąsiło... mówił do parobków, zrzucających snopki.

Poszeptali coś między sobą.

— Nie ukrzywdzimy go wiela — ozwał sję karbowy. — Zrzucajta snopki do sąsieka na lewo; nakryjemy słomą i pies nie pomyśli, żeby ich tam szukać.

— Żeby ino rządca...

— A juści! Nim rządca do nich zajrzy, to Judka pieniądze nam odliczy i tak je galanto z sąsięka wyprowadzimy...

— Ale ekumonowi powiedzcie, żeby tam nie pyskował.

— Toć powiem. Podzielimy się... Takiego, jak nasz dziedzic, obedrzeć, to nie grzech — mówił karbowy. — Mało to pieniędzy na wieprzach zebrał...

— Wiadomo! — powtórzyli ochotnie inni. A Franek Cebula rzekł:

— Powiedzcie sami i wy, Wojciechu, i drudzy: weźmie się do miasta kilkadziesiąt kopiejków, kupi się mało, wiela, a pieniądze pójdą. Wejdziesz do takiego oto sklepiarza, choćby na ten przykład, do ooego Siolca, co w ryaku kiełbasy i sperkę trzyma, każesz dać salcesoua za dychę, kiełbasiny czy podgarlanki i zara ci z 15 kopiejków wywalić każe, albo i więcej! Chytry naród!

— Prawda! — poświadczył karbowy. Ze skóry człeka obedrą, a potem sklepiarz taki za nasze pieniądze wieś sobie kupuje i pan. Rzucajta snopki do sąsieka. Sprawiedliwie nam się należą, bo co to u takiego służyć.

Zajechała fura z żytem, zabrano się żwawo do roboty. *Poł twa snopków Avędrowa'a do sąsięka na lewo, gdzie je zaraz zeszłoroczną słomą przykryto. Karbowy i z pszenicą urządził tak samo, podzieliwszy się potem z towarzyszami.

Sadzikiewicz za stodołami spotkał skradającego się pachciarza.

Żyd pomykał chyłkiem koło płotu, gdy go głos dziedzica zatrzymał.

— Judka, Judka, czekajno!

Zgięty we dwoje, żyd zbliżył się pokorny, ze słodkim uśmiechem na pocentkowanej piegami twarzy.

— Cóż ty, żydzie — zaczął, napuszywszy się Sadzikiewicz — czemu za pacht nie płacisz? Termin minął —

Żyd w pokłonie brodą niemal ziemi dotknął.

— Jasny dżedzyc sobie żartuje... — odparł. — Ja mam pacht płacić? Jak to może być.

— Darmo chciałeś trzymać? — oburzył się Sadzikiewicz.

— Ny, darmo? Jak ja mogłem ćhciecz darmo, kiedy ja jeszcze z góry zapłacił.

— Co? Zwaryowałeś, żydzie! A to bezczelny korpus, dalibóg!

— Młodszemu panu zapłaciłem — tłómaczył się żyd z udaną pokorą. — Młodszy pan przyszedł do mnie i powiada: „Judka, dawaj pieniądze...“ A ja mówię: Jeszcze czas, wielmożny panie! A. wun mówi: „Co to czas... wszystko jedno, czy dzisz, czy jutro dasz... Dawaj, bó potrzeba.“ I wziun!

Sadzikiewicz zgłupiał.

— Niechże go siarczyste! — zaczął, ale się pomiarkował.

— No, skoro wziął, to dobrze — rzekł, siląc się na spokój. — Ty jesteś w porządku; ale na drugi raz pieniądze przynieś do pałacu. Rozumiesz?

— Rozumiem, jaśnie panie! — oświadczył układnie żydek, kłaniając się do ziemi, a Sadzikiewicz pomyślał, że jednak przyjemna to rzecz, gdy się ludzie tak nizko kłaniają i szanują człowieka. Przyjemne to atoli wrażenie zatarło się rychło, bo wspomniał o postępku syna i gniew nim zawładnął.

— A hultaj, a niegodziwiec! — mruczał, idąc ku pałacowi. — Dam ja mu!

— Gdzie Kostek? — spytał żony, łuskającej, na ganku migdały do ciasta.

— Śpi... — odparła.

Spojrzał na słońce.

— Brygisiu, toż południe za pasem.

Wzruszyła ramionami.

— Nie dzwaczże się, mój Adamie! Jeszcze mu snu będziesz żałował? Wiecznie o to spanie, Boże drogi!

— Stodół powinien pilnować — krzyknął z gniewem.

— Do stodół pilnowania masz przecie rządcę, ekonomów... — mówiła, broniąc faworyta, Sadzikiewiczowa.

— A do odbierania pieniędzy w sekrecie przed ojcem, $o szwindlów, mam syna! — odparł czerwony z gniewu Sadzikiewicz. — Wiesz ty, moja kochana, że ten twój korpus od pachciarza pieniądze za pacht dawno już odebrał, a Berkowi 30 korcy pszenicy w zeszłym tygodmu sprzedał, nie spytawszy się nawet. I cóż ty na to?

Wzruszyła ramionami.

— A cóż! Nie dajesz mu, zkądże ma brać? Przecie mu się i tak j#go część należy.

— Którą puści, zanim odbierze. Myślałem, żeby mu folwark jaki wziąć... Niechby sam gospodarował...

— Ożeni się bogato i folwarku twojego nie będzie potrzebował... — z pychą powiedziała Sadzikiewiczowa. — Chłopak się pnie do góry, w porządnych towarzystwach bywa, cóż dziwnego, że mu pieniędzy potrzeba. Umie z arystokracyą żyć, czego my nie potrafimy.

Ostatnie wyrazy wpadły w ucho Sadzikiewicza głębiej, aniżeli inne. Zamyślił się. Oczywiście, że chłopak sprytny i gładki. Nic sobie z arystokratów nie robi. Onby nawet takiemu magnatowi z Łątek nie ustąpił.

Uderzył się w czoło. A gdyby tak...

Zwrócił się do żony.

— Wiesz, Brygisiu, myślę sobie właśnie, że może dobrze byłoby, aby Kostuś zamiast mnie pojechał na to zebranie do Tarkowic. Niechaj chłopca poznają, niech się wkręci w łaski panom sąsiadom. Ojciec dla dziecka z ochotą wyrzeknie się wszystkiego. Niech jedzie.

Popatrzyła na niego, śmiejąc się.

— Nie okłamuj mnie, stary — rzekła — strach ci w pięty powchodził, ot co! Widzisz, jaki ci na syna łaskaw!

— Głupstwa pleciesz!... — mruknął obrażony. — Zaśbym się ludzi bał? Cóż to wilcy. zjedliby mnie... Ale kalkuluję, że tak byłoby lepiej.

— Może — potwierdziła małżonka. — Jużeć on tam sobie prędzej radę da, niżeli ty, Adamie. Żeby tylko chciał jechać...

— Namów go... nieśmiało bąknął, — Jużbym mu i tego pachciarza darował... — dodał ciszej.

— I pszenicę Berkową — roześmiała się Sadzikiewiczowa, zabierając obłuskane migdały do kuchni.

Nazajutrz, kareta czwórką skarogniadych zaprzężona, zajechała przed ganek Łaręcińskiego dworu. Mateusz siedział na koźle, klnąc na czem świat stoi.

— We łbach się temu poprzewracało — mówił do stojącego obok karbowego. — Karytą wlec do Tarkowic. Rozleci się pudło na kamieniach. Żeby choć szosy kawałeczek, żeby co... Same ino doły i wyboje.

— Zważajcie, Matysie, kole Bieliska, bo tam aby ino dróżka bez las wiedzie — rzekł karbowy. — Ciężko bedzie śtyrma końmi przejechać. Splątają się bestye i tyle!

— Niech ta młody kark skręci... — mruknął Mateusz. — Będzie mniej o głupiego!

Kostek tymczasem targował się z ojcem.

— Cóż ojciec myśli! że ja goły pojadę? — mówił, nakładając rękawiczki. — A niechby tak do preferka zaciągnęli, to co? Będę się dla ojca kompromitował?

— Nie dziwaczźe, Adamie — wtrąciła matka, a panna Jadwiga dodała:

— Że teź ojciec tego nie rozumie .. Kostuś musi zaimponować...

Stary dał się wreszcie przekonać. Trzy sturublowe banknoty powędrowały do pugilaresu Konstantego.

Obcałowany, pożegnany, wskoczył do karety w najlepszym humorze.

— Niech ojciec będzie spokojny... — wolał, wychylając się z okna. — Będę tak przeciw pani cholerze gardłował, że jej się odechce w nasze strony zaglądać.

Gdy konie za bramą ku Tarkowicom skręcić miały, zawołał na woźnicę:

— Matys, bierz się na prawo. Pojedziemy do Tarkowic przez miasto.

I pojechali.

Ale komitet anticholeryczny bez udziału panów Sadzikiewiczów obejść się musiał. Konstanty po dniach paru powrócił do domu chory i bez pieniędzy.

Na zapytanie ojca mruknął gniewnie: że dyabli komitety jakieś powymyślali i z pewnością cholerę sprowadzą. Więcej od niego dowiedzieć się nie można było.

Mateusz milczał, jak grób. Lewe oko miał podbite i gębę napuchłą.

Konie wyglądały, jak po dalekiej podróży, zabiedzone, głodne.

— Mateusz obrok sprzedał, a koniska głód marły — rzekł przy obiedzie rządca.

Na co Sadzikiewicz głową, tylko pokiwał, bo w obec zmieniającej nakrycia Antośki bał się odezwać. Od Antki do Walka, od Walka do Mateusza plotka dojśćby mogła i on, Sadzikiewicz, mógłby mieć kłopot.

Panna Jadwiga, posuwając rządcy półmisek, odezwała się z przyciskiem:

— Ojciec okropnie ludzi psuje.

— Istotnie! — potwierdził Kacperowski. — Chłop musi czuć pana nad sobą, bo inaczej lekceważy. Oni tu wsz) scy począwszy od karbowego i ekonoma, za ręce się trzymają. Oczywiście na szkodę pańską. Ja choćbym pragnął nie wiele zrobić mogę, bo wpływ mój niweczy niepraktykowana dobroć pańska.

— A co, nie mówiłam? — zawołała ucieszona Sadzikiewiczowa. — Jużeś taki ciapajda, mój Adamie..

— Mamo! — jęknała Jadwiga, pociągając matkę za suknię.

— Czy to prawda, że p. dziedzic zamierza sadzawki na Osinku szlamować? To kosztowna rzecz!

— Ale musowa, panie kochający, musowa! Jakie tam stawy będą! A jak się zarybi, grosz rubla zrobi.

Rządca głową pokręcił.

— Nie zdaje mi się. Koszt będzie duży, a rezultaty wą,tpliwe. Kto tam będzie tych ryb na Osinku pilnował. Rozkradną.

— E, to się przypilnuje. W Osinku można ekonoma osadzić. Postawi mu się chałupę, uiech siedzi. Jak pan żniwa skończysz, zaraz się do tych. sadzawek weźmiemy. Ale! Judka radzi, aby te poręby na Fe’kowiznie kupić. Wy karczowalibyśmy szmat ziemi i jakieby to się tam żyto rodziło! Gaj, panie kochający!

Rządca spojrzał zdumiony.

— Judka radził? A to szachraj dopiero!oburzył się. Przecież te poręby nie przyniosłyby nam żadnej korzyści. Dostęp do nich niemożliwy; gdzieby tam zwierzę gnać po takich górach i rozdołach.

— Albo to korpus niewytrzymały? Poradzą i woły i konie, zobaczysz pan!

— Szelma żyd! — mruknął rządca. — Pan chyba dobrze się namyśli, nim to głupstwo zrobi. Łaręcin ma tyle ciężarów, strach byłoby nowemi go obarczać.

— Z tobą zawsze tak, Adamie! — rozgniewała się Sadzikiewiczowa.Byle wydawać pieniądze, byle szastać, bo cię swędzą. Jużeś miał hałas od Pistulińskiego, uaszego zięcia, żeś bez jego pozwoleństwa Łaręcin kupił.

— Ale moja mamo... — przerwała Jadwiga z pośpiechem.

Rządca widząc że się na sprzeczkę zanosi, wyniósł się co prędzej. Sprawiło to taki skutek, że małżeństwo pokłóciło się na dobre.

— Utracyusz jesteś, niedołęga! — krzyczała Sadzikiewiczowa.

— Ojciec chce nas z torbami puścić — jęczała Jadwiga, a Sadzikiewicz, spoglądając na nie z góry, powtarzał:

— Gęsi, gęsi, panie kochający! I tak się zaciął, że w niespełna tydzień poręby na Felkowiźnie kupił.

Rozgniewało to Sadzikiewiczową i oburzyło Jadwigę.

Od pewnego czasu gospodarstwo interesowało ją żywiej i sama nawet niekiedy pomocnej dokładała ręki! Zdarzało się, że rządca spotykał ją, gdy wracała od krów dojenia, lub zbierała jarzyny w ogrodzie, y czy smażyła owoce.

— Widzi pani, jaka to przyjemna rzecz gospodarstwo — rzekł jej dnia pewnego, gdy własnoręcznie i układała na deseczkach krajanki sera umaczane w piwie. — Jabym się, naprzykład, do miejskiego, próżniaczego życia nie zdał... — dodał z uśmiechem.

I ona, patrząc na jego krzepką postać, uśmie| chnęła się.

— Pan wcale niepodobny do Kostka wyrzekł**. !

I do innych nie...

Zarumieniła się. On się pochylił ku niej, chcącdeskę z ułożonemi krajankami odebrać, i dłonie ich | się spotkały. Jadwiga drgnęła; Kacperowski to za" uważył i sprawiło mu to przyjemność.

— Panienka zastawiała na mnie sidła i samawpadła — pomyślał, i połechtało to jego dumę. I przypomniał sobie, jak wyniośle traktowała go dawniej, lecz czuł się do przebaczenia skłonnym, bo Jadwiga taka, jaką była obecnie, pociągała go i z każdą chwilą zyskiwała większą jego sympatyę.

W wigilię S-go Ludwika burza przeleciała nad Łaręcinem, brzemienna piorunami, sypiąca gradem.

Sadzikiewicz, stojąc przy oknie, przyglądał się połamanym krzewom, obliczając w myśli straty, jakie w polu zrządziła nawałnica; Sadzikiewiczowa wtulona w kąt kanapy szeptała pacierze, a gdy huk grzmotów zatrząsł szybami, wybuchała skargą:

— Oj Adamie, Adamie, nie lepiej to było w Bąkach siedzieć. Z torbami wyjdziemy z tego Łaręcina.

Jadwigę pożerała obawa o rządcę. Burza zaskoczyła go oczywiście na polu.

— Powinien ojciec posłać konie po p. Kacperowskiego — odezwała się, stając obok ojca przy oknie. — Przecież on dla nas pracuje. Niepodobna, aby podczas takiej ulewy powracał piechotą.

Ale Sadzikiewiczowi więcej żal było koni.

— Są tam drzewa przecie na polu — uspakajał córkę. — Przytuli się do którego i nie zmoknie. Rządca zresztą zwyczajny tego.

A Sadzikiewiczowa, klepiąc pacierze, jęczała:

— Jezus, Święta Maryo, żeby też po rządców konie jeszcze posyłać.

Na co p. Jadwiga wzruszyła pogardliwie ramionami i wyszła, trzaskając drzwiami za soba.

Było już po dziewiątej, i wszyscy siedzieli przy wieczerzy, gdy nadszedł rządca.

*

— Cóżeś pan tak marudził? — spytał Sadzikiewicz. — Ot korpusy na półmisku stygną...

Przysunął mu półmisek smażonych karasi, chcąc wynagrodzić, uprzejmością, doznaną nieprzyjemność. Dowiedział się bowiem od ludzi, że rządca wrócił z pola przemoknięty do nitki.

Jadwiga w białym haftowanym fartuszku rozlewała herbatę. Od pewnego czasu b^ło to jej stałem zajęciem. Podając filiżankę Kacperowskiemu, rzekła:

— Doprawdy, pan się tak dla nas poświęca... Ile to trudów gospodarstwo kosztuje. Co to stać na polu podczas takiej burzy i ulewy...

Kacperowski spojrzał na nią zdumiony. Miała delikatne na twarzy rumieńce i bardzo łagodne oczy.

— To drobnostka, proszę pani odparł. — Burzy się nie lękam, deszczu tem mniej.

A korzystając z tego, że Sadzikiewicz posprzeczał się o coś z małżonką, szepnął, pochylając się ku pannie:

— Alem nieskończenie wdzięczny za troskliwość.

Mówiono potem o stratach, jakie grad poczynił.

Sadzikiewiczuwa twierdziła, łamiąc ręce, że był wielki, jak kurze jaja, Sadzikiewicz się sprzeczał, że jak orzechy laskowe, rządca upewniał, że objętością ziarnka grochu przypominał.

Jadwiga słuchała rozmowy z oczyma utkwionenemi w rządcę. W uszach brzmiał jej jeszcze tkliwy dźwięk jego głosu i kołysały do marzeń zasłyszane słowa.

Bardzo sympatyczuy i wcale przystojny —

powiedziała sobie, kładąc się potem do łóżka z romansem George Sand w ręce.

Francuzka heroina powieściowa miała ją nauczyć sposobów i sposobików usidlenia młodego rządcy.

Ranek zastał ją jeszcze czytającą.

IV.

Mrok zapadał.

Pałac w Pistulinie stał cichy i ciemny śród drzew ogołoconych już z liści.

Echo niosło ode wsi psów szczekanie, niekiedy turkot zai óżnionego wozu lub skrzypienie żórawi u studni.

Deszcz mżył od rana powolny, drobny, ale ciągły.

Sabina z twar ą w dłoniach ukrytą, siedzi przy łóżeczku córki.

Dziewczynka'już śpi, więc pani Pistulińska nie kazała zapalać światła może i dla tego, by służba zapłakanych oczu nie dostrzegła.

Cztery miesięce upłynęło od wyjazdu Sewera zagranicę, cztery długie, jak wieczność, miesiące oczekiwania, niepewności, tęsknoty!

— Jadę z Kuropatnickim do Drezna, dowiedzieć się o spadku, o którym ci mówiłem — rzekł jej dnia pewnego i pojechał.

A potem przysyłał jej niekiedy krótki obojętny list, w którym żądanie pieniędzy powtarzało się prawie zawsze. Posyłała oczywiście; ale i notowała każdą wysłaną sumkę, i doszło do tego, że koperta z zagranicznemi markami przejmowała ją trwoga. Sewer wydawał dużo, rządca pozostawiony sam sobie, zamiast pola i inwentarza pilnować, wiecznie coś budował; naprawiał, nie żałując oczywiście, pieniędzy.

Ten i ów z życzliwych zwracał Sabinie uwagę. Śmiali się wręcz i z rządcy i z Pistulińskiego.

Budynki, jak cacka, imponowały zdaleka, a pola uigdy na cz;js nie były obsiane, ni siano w porę skoszone, lub żyta sprzątnięte.

— Jeszcze lat kilka takiej gospodarki, a Pistulin dyabli wezmą — mówiono.

Sabina powtarzała sobie toż samo.

Nie było jednak na to rady, bo Pistulińskiej nie mającej pojęcia o gospodarstwie nie słuchał nikt, a Sewer fruwał po świecie swobodny, jak ptak.

— Wracaj, na Boga! Wracaj jak najprędzej — napisała mu w ostatnim liście zmęczona utarczkami ze służbą, znękana interesami, których nie rozumiała, a które waliły się na jej głowę.

Nie odpowiedział jej dotąd, więc do wszystkich udręczeń przyłączyła si^ jeszcze rzetelna o niego troska.

Dziś szczególniej nękał ją, niepokój.

Szare niebo listopadowe, deszcz dzwoniący o szyby, wszędzie, g^zie okiem rzucić, błoto i nagie drzew konary doprowadziły ją do takiego stanu roz Hrażnienia, że chwilami ściskała czoło dłońmi, bo zdawało jej się że oszaleje.

— Jeśli i teraz jeszcze nie przyjedzie, to chyba wypadnie mi samej jechać po niego — rzekła sobie i to jej ulżyło.

Oczywiście, że pojedzie. Sewerkę zostawi u Krystyny...

Pochyliła się, przyciskając usta do tłustej rączki dziecka, nieruchomo spoczywającej na kołdrze.

— Biedne ty moje maleństwo! — wyszeptała z boleścią — Przyszłość twoja ciemna i serce ojcowskie dla ciebie zimne!

Na podwórzu wszczął się hałas. Psy poczęły ujadać, słychać było tętent galopującego konia. Sabina zerwała się, biegnąc ku oknu.

— To Sewer... to od Sewera... — targnęło jej sercem.

Wybiegła na ganek. W kaszmirowym szlafroczku, drżąca, śród mgły jesiennej i chłodnego deszczu stanęła wpatrzona w ciemnię nocy, łowiąc uchem szelest zbliżającego się jeźdźca.

Otwarto bramę wjazdową, służący ukazał się na ganku.

— Biegnij, spytaj! — mówiła gorączkowo Sabina. — Posłaniec konny, może list, depesza...

Sługus wzruszył ramionami i krokiem wolnym, miarowym odszedł ku bramie.

— Kto to? — spytał siedzącego na koniu chłopaka.

— Pismo. Musi pilne, bo na kopercie stoi, coby duchem odwieźć.

— Dawaj! Przy wiąż szkapę u furtki i chodź za mną.

— Janie, pośpieszże się... — odezwał się drżący głos Pistulińskiej. — Wiesz przecie, że czekam...

— A to czekaj! — mruknął. — Nóg przecie nie połamię. Widzisz ja, jaka to!

I szedł wolniej jeszcze. W Sabinie mimo wieczornego chłodu i kropli deszczu, osiadających jej na włosach i rzęsach, krew kipiała wrzątkiem.

— List jest, proszę pani — rzekł, wytrzymawszy ją, zuchwały sługus. — Czy posłaniec ma zaczekać, czy pani dziedziczka zaraz zapłaci?

— Zaprowadź go do kuchni i każ mu dać kolacyę — odparła szybko, znikając we drzwiach.

— Światła, prędzej światła! — wołała rozdzierając kopertę, uśmiechając się sama do siebie.

— Oczywiście pisze o konie do stacyi i dla tego umyślnym kazał odesłać... — myślała. — Drogi, kochany Sewer! Nareszcie, nareszcie! I poco ona się tak dręczyła, przypuszczała Bóg wie co! Ale Sewerki nie pozna. Tak wyrosła!

Światło lampy błysnęło wesołym blaskiem.

Sabina wyjęła z koperty arkusik gęsto zapisanego welinu. Przeczytała raz, drugi, nic nie pojmując.

Płomyki ogniste skakały przed jej oczyma, litery wydawały się jakiemiś nieforemnemi zygzakami, zesztywniały palce, trzymające papier.

Po chwili krzyk się rozległ. Krótki, ostry, zda się ostatni wykrzyk człowieka któremu na krawędzi przepaści usunął się głaz, gdzie stopa jego znalazła oparcie. To ból ją schwycił nagły a wielki i krzykiem wybiegł na usta. Doznała takiego uczucia, jak gdyby ktoś gorące żelazo zatopił w jej piersi.

Więc zbladlemi wargami chwytała powietrze, pewną będąc, że to śmierć idzie ku niej groźna i ciężka, bo przecie zostawiała dziecko, które snadź krzykiem rozbudzone, rozpłakało się...

Ogromnym wysiłkiem woli, powlokła się do stolika, gdzie stała karafka z wodą Chłodny płyn orzeźwił ją, żar z piersi ustąpił, a natomiast porwały ją dreszcze i przyszedł taki sił upadek, że pokój cały i sprzęty i ona sama kręcić się poczęła w jakimś zawrotnym wirze.

A potem nic już nie pamiętała.

Ludzie się koło niej kręcili, błyszczały światła, Sewerka wołała na nią: „Mamo, mamo!“ — i ktoś z zaciśniętych jej palców usiłował papier dobyć. Ale nie dobył Bo oto teraz, gdy blady świt zajrzał w okna, rozwichrzone jej myśli skupiać się zaczęły, pracować, aż błysk jaśniejszy umysł oświecił i rozszerzone źrenice wżarły się prawie w świstek papieru, zmięty kurczowo w ręce.

— Sewer! — wyszeptała z jękiem i chciała powiedzieć: „podły“ — ale nie powiedziała.

Przycisnęła natomiast zbladłą twarz do poduszki i rozpłakała się.

Łzy przyniosły jej ulgę. Po chwili zerwała się z łóżka, wsunęła nogi w pantofle i, narzuciwszy szal na ramiona, podeszła do okna.

Ostrożnie, przy niepewnem jeszcze świetle poranka Sabina, wygładziła papier i poraz wtóry odczytała list Kuropatnickiego. Czytała długo, uważnie.

Źrenice miała suche, rozpalone, ale burza wewnątrz niej przycichła, bo chciała wyrobić sobie sąd jasny i trzeźwy.

Kuropatnicki pisał:

„Kochana kuzynka wybaczy, ale powodowany życzliwością dla niej i przyjaźnią dla Sewera, postanowiłem zwrócić się do kuzynki „i taktowi oraz rozsądkowi jej poddać sprawę całą.

„Sewer — wybacz mi pani brutalną może „szczerość moją — Sewer jest na drodze do ruiny majątkowej i do ruiny moralnej. Wpadł w siliła kobiety chciwej i złej, która potrafiła posiąść wpływ nad nim i umie ująć w karby tę „lekkomyślną, nieokiełzaną jego naturę.

„Sewer wracać do Pistulina nie myśli. Prócz pięknej memki, wszystko dla niego zobojętniano. List pani ostatni leży dotąd nierozpieczętowany.

„Panno Mina Libretz mieszka sama i utrzymuje się z lekcyj śpiewu i muzyki. Że jednak „lubi wygodne życie i nie nawykła niczego sobie odmawiać, chętnie pomoc bratnią od przyjaciół, przyjmuje.

„Znaczna część dochodów z Pistulina, przepada w jej zawsze pustym worku, co nasuwa „myśl, że wreszcie i Pistulin cały przepaść w ten sposób może. I oto dla czego piszę do „pani. Sewer jest tak zakochany, że wspominał o rozwodzie. O ile mi się zdaje, pragnie, „abym panią wybadał. Cóż pani o tem myśli? „Może zbyt szorstko przedstawiłem kwestyę, „ale szorstkość ta właśnie niech pani powie „o wstręcie, jaki uczuwam do pośredniczenia „w podobnej sprawie.

„Czy tak, czy owak, coś przedsięwziąć trze„ba. Niech pani Sewera do powrotu zmusi, „albo — ale to już pani rzecz...“

Złożyła list automatycznie i zamyśliła się. Właściwie ani jednej myśli sformułowaćby trzeźwo nie potrafiła, bo było to raczej jakieś sparaliżowanie, czy omdlenie mózgu, który całą sprężystość utracił.

— Sewer, Sewer! — szeptały sine prawie jej usta, pociemniałe oczy pobiegły gdzieś w dal rozpaczliwie smutne. A potem objęła ją gorąca litość nie nad sobą, ale nad nim. Okiem jasnowidzącem spojrzała w przyszłość i zdrętwiała.

Znąiąc lekkomyślność Sewera, wiedzała, że ta kobieta gdy zechce, wyspie z niego pieniądze, honor, życie...

Co począć, jak go rabować!

Trzeba było myśleć, coś postanowić, działać, ratować i mienie i Sewera i dziecko tak wcześnie na sieroctwo skazane. Ale jak? Dokąd się udać po radę, co przedsięwziąć?

Nie zwierzyłaby się za nic rodzicom, ani Jadwidze. Złorzeczyliby mu, potępiali, a onaby tego nie zniosła. Więc spróbuje radzić sobie sama a w ostateczności powiedziałaby tylko Krystynie.

Przypomniała sobie poczciwą twarz, nienawidzonego do niedawna szw?gra, prawość jego, rozsądek i westchnęła.

"

Jakże spokojnem i zazdrości goduem wydało jej się życie Krystyny.

„Łaskawy kuzynie — pisała w kwadrans potem do Kuropatnickiego — w odpowiedzi na „życzliwy list jego donoszę, iż z cierpliwością „oczekiwać będę upamiętania się i powrotu me„go męża, któremu do śmierci żoną być ślubowałam. Niech więc nie myśli o rozwodzie. „O ile mi się zdaje — bo do niekompetencyi w tej „kwestyi przyznać się muszę — trudno byłoby „Sewerowi bez mego zgodzenia się, otrzymać „tyle pożądany rozwód.

„Mając dziecko i przyszłość Sewera na „względzie, nie ustąpię!

„Zarząd nad gospodarstwem obejmuję sa„ma. Bóg i pragnienie uratowania dla tych „dwojga chociaż resztek mienia, nauczą mnie te„go, co istotnie dotąd obcem mi było.

^Niech pan powie Sewerowi, żeśmy dotąd „tyle kapitału szarpnęli, iż chcąc ratować Pistu„lin, trzeba o oszczędności pomyśleć.“

Przeczytała i list złożyła.

Paliły ją łzy pod powieką, ale trzymała się mężnie. Dopiero, kiedy list do koperty schować miała, zdjął ją żal ogromny i wybuchnęła łkaniem.

Dotąd pisała zawsze do męża: „Mój Sewer, mój ukochany...“ Wolno jej było mówić z nim o swej tęsknocie i o swej dla niego miłości, a dziś, dziś tak się wszystko zmieniło, że on stał się dla niej prawie obcym i nie śmiałaby już pisać do niego, jak dawniej. On, jej mąż, jej własność!

Jakiemże prawem zabrała go jej ta... ta... Wspomnienie Miny Libretz, przyprawiało ją o obłęd niemal, i zdawało jej się, że gdyby teraz miała ją tu przed sobą, zadusiłaby własnemi rękoma.

Uspokoiwszy się nieco, kazała przywołać rządcę.

Kurkowski nadbiegł szybko zaintrygowany, niespokojny. Czuł w powietrzu zmiany jakieś, coś nieokreślonego, co go nabawiało trwogi, bo zbyt dobrze było mu w Pistulinie. Jeden rzut oka na twarz Pistulińskiej trwogę tę powiększył.

— Pani dziedziczka napędziła nam strachu — rzekł, kłaniając się. — Zwymyślałem Jana, że mi do oficyn znać nie dali, bo trzebaż było po lekarza posłać! Jakże się pani dziedziczka dzisiaj czuje?

Wpatrywał się w nią bystro, bo w miarę jak mówił, co raz mocniejszy rumieniec bladą twarz Pistulińskiej oblewał.

— Już się czegoś domyślają — myślała — już coś węszą...

Obezwładniał ją strach przed domysłami służby i upokorzeniami, jskichby jej nie szczędzono, gdyby się dowiedziano, że mąż porzucił ją...

— Otrzymałam wczoraj list od męża — odezwała się z wysileniem, by rządca drżenia głosu nie posłyszał. — Wypadnie mi pewno samej do Drezna pojechać, w interesie spadku, który tam męża Bóg wie, jak długo jeszcze zatrzyma. Widocznie przeziębiłam się wczoraj, wybiegłszy w lekkiem odzieniu na ganek; dziś czuję się zupełnie dobrze i za troskiwość dziękuję.

Podeszła do stołu i, padłszy na fotel, bo nogi pod nią drżały, wskazała krzesło rządcy.

— Niech pan Kurkowski siądzie. Mąż prosi, abym mu szczegółowo o wszystkich interesach Fistulina doniosła. Projektuje przytem pewne zmiany...

— Jakie zmiany, pani dziedziczko? Bo to tak z oddalenia zmiauy projektować łatwo, ale tu z okolicznościami liczyć się trzeba.

Sewer uczynił go samowładnym w Pistulinie i do rządów jego nie wtrącał się... Zkądże więc teraz...

Sabinę odezwanie to zbiło już z tropu. Dotąd, zafukana przez męża, nie wtrącająca się do niczego, nie wiedziała wręcz, co powiedzieć, od czego zacząć.

— Ale bo uważa pan... — mąż mój prawdopodobnie kilka jeszcze miesięcy zostanie zagranicą. Cóż więc dziwnego, że chciałby, że pragnąłby...

— Z oddalenia rządzić Pistulinem? O, to się nie uda, pani dziedziczko! — zaśmiał się rządca.

Ją gniew począł unosić.

— W każdym razie — ozwała się już ze stanowczością pewnążądaniu jego trzeba zadość uczynić. Niech pan mi przyśle książki rachunkowe i opowie, w jakim stanie zoajduje się obecnie gospodarstwo w Pistulinie. Przykrzy mi się bez męża i radabym coś robić...

Rządca ramionami wzruszył.

— Co jest do zrobienia, to się robi, proszę pani. Dziedzic mi Pistulin do uporządkowania oddał, no i chyba z tego błota, w jakiem był, oczyściłem go. Pani dziedziczka chyba sam wie, com ja tu zastał. Tedy nie chwalący się, wszystko moją głową, pokierowane, i gdyby nie ja...

— I nie mój posag... — wtrąciła Sabina, bo ją sposób obejścia się rządcy irytował.

— A no prawda! Ale pieniądz bez głowy sam nie poradzi. Ja tu cudów, pani dziedziczko, dokonywałem. Tedy spojrzeć proszą w około. Ten okólnik gospodarski to tylko na wystawę posłać. Na parę wiorst wokoło budynki imponują...

— Przyznaję. Ale budynki dużo wzięły, a nic nie oddały. Mąż wątpi, czy dochody przewyższają rozchód Pistulina i dla tego...

— Pani dziedziczko! — przerwał rządca śmiało — Pistulin tyle nie daje, żeby sumy, wybierane wciąż z kasy przez pana dziedzica, wyrównać. Ot i wczoraj miałem depeszę z Drezna. Pan dziedzic żąda tysiąca rubli... Czy to się tak z rękawa sypie?

Sabinie krew do głowy uderzyła.

— Wiem, pisał mi mąż... ją,kać zaczęła — a czy pan ma pieniądze w kasie?

— Nie mam. Skądby były... Teraz poja najgorsza. Miałem właśnie zamiar do pani dziedziczki udać się, czy nie możnaby podnieść tych ośmiu tysięcy, które na Wichlinie mamy ulokowane? Z Pistulina aż do zbiorów wszystkie soki wyssane. Na dom, na służbę, a w szczególności na wywindykowanie tego spadku w Dreźnie, pieniądze płyną i płyną... Wszystkie zapasy gotówki z lata poszły.

— Co pan mówi! Byłożby to prawdą, abyśmy już te kilkanaście tysięcy tu i owdzie rozlokowane odbierać mieli?

Strach ją ogarnął i, zapomniawszy o wszystkiem, patrzyła na Kurkowskiego pełnemi niepokoju oczyma.

— Tak jest, pani dziedziczko. Niech się pani dziedziczka nie gniewa, ale panu się wydaje, że my tu siejemy dukaty, obfity potem plon zbierając. Pani dziedziczka sama wie, ileśmy posła'i w tym roku do Drezna. Z wiosną chciałbym koniecznie zburzyć te czworaki na górce i nowy dom dla służby postawić. Ta stara rudera psuje tedy symetryę, a dalibóg niewiem skąd tedy pieniędzy wezmę.

— Pomyślimy o tem później... — rzekła Sabina przybita, ogłuszona tem, co słyszała. — Tymczasem trzeba naoi bardzo oszczędzać i starać się, aby resztek kapitału nie ruszać. Niechże pan teraz nic bezemnie nie robi, bo ja się muszę Pistulinem zająć inaczej. Jam z tego rada, bo dobrze jest, jeśli się człowiek czego nauczy, a zresztą, jak już powiedziałam, sprzykrzyła mi się bezczynność.

Kurkowski nieco ironicznie się uśmiechnął.

— Pani dziedziczka niezwyczajna gospodarować, to się i to rychło uprzykrzy — rzekł. — Od rana do wieczora haru, haru...

— Nic nie szkodzi! — zmusiła się do uśmiechu Sabina i wyciągnęła do rządcy rękę:

— Niech mnie pan uczy i pomaga, dobrze? Skoro męża uiema, na nas spada odpowiedzialność za wszystko, co się tu dzieje, nieprawdaż?

Rządca ją w rękę pocałował.

— Tedy jestem do usług pau dziedziczki każdego dnia i o każdej chwili. Choć nie widzę potrzeby, żeby się pani fatygowała, ale skoro wola... Do mnie należy słuchać... Czy pani dziedziczka wyśle panu pieniądze? Pan pisał, że jeśli gotówki brak, żebym z kilka morgów lasu temu szachrajowi Bauerfeldowi sprzedał.

— Co takiego?

— A tak. Bauerfeld ma łaski u pana dziedzica Jeszcze mnie dotąd wściekłość dusi o te kilka morgów które sobie bestja żyd z przeproszeniem najpiękniejszego starodrzewu wykrajał.

— Gdzie? Kiedy? Nic o tem nie wiem .. Czy już wszystko zapłaci]? — spytała, nie mogąc pokonać drżenia.

— Wszystko. Pan dziedzic przed wyjazdem odebrał. Ale że to pani dziedziczka nie wiedziała...

— No, w każdym razie nie chciałbym być w skórze naszej pani — myślał potem, wracając do oficyn.

— Dalibóg, pasztecik taki męż. I to jej pieniądze, jej posag! Ha! Co chcieli to mają, ale starym w skórę, starym!

A Sabina po jego wyjściu ścisnęła dłońmi rozpa lone czoło. Teraz już jasno widziała przed sobą przepaść, ruinę! Jednocześnie, jak błyskawica, przemknęła jej przez głowę myśl o tern, jak jest bezsilna i jak niewiele uczynić może przeciw nadużyciom Sewera, skoro mu cały posag bez zastrzeżeń oddano. Żal do rodziców wezbrał w niej z taką siłą, iż 'prawie złorzeczyć im zaczęła.

— Ojciec wszystkiemu winien, ojciec mnie zgubił i Sewera i to dziecko biedne, bo należało przecie intercyzę spisać i ograniczenie jakieś funduszu na moją stronę uczynić — desperowała. Jak tu teraz zapobiedz nieszczęściu, kiedy ręce do wszystkiego związane. Sewer oczywiście kpi sobie teraz ze mnie, a tamta, tamta niegodziwa naigrywać się ze mnie będzie i kraść moje pieniądze, moje pieniądze...

Zatkała chustką usta, by nie krzyczeć z bólu, zazdrości, nie wybuchnąć płaczem ogromnym. Ujrzała przepaść rozwartą przed sobą i przed tą dzieciną niewinną, która budziła się właśnie ze snu różowa, uśmiechniona i wyciągała do matki rączyny.

W kilka godzin potem do powozu, stojącego przed gankiem, służba wynosiła pakunki.

Na ganku Sabina gotowa już do drogi, wydawała ostatnie rozporządzenia i łzawemi oczyma patrzyła na Sewerkę, czepiającą się jej kolan.

Wyjeżdżała do Warszawy zasięgnąć rady adwokata, lecz obawiała się narażać dziecko na trudy podróży.

— Ja teś pojadę, ja teś... — łkała Sewerka i za^ nosiła się płaczem, który ranił serce matki.

— Pamiętajcie o dziecku, Kwiatkosiu — rzekła do starej piastunki błagalnie i, wyrywając się gwałtem prawie dziecku, do powozu wskoczyła.

Konie ruszyły szparko, minęły budynki i chaty wioski, przebiegły most na rzeczce i skręciły traktem ku lasowi, a wzrok Sabiny ścigał z wytężeniem niknące w oddali wierzyczki pałacu.

Tam został jej skarb jedyny, jej wszystko!

Po raz pierwszy rozłączała się z córką i w zmęczonym jej umyśle powstawać zaczęły przypuszczenia jedne od drugich straszniejsze!

%

Zmrok już zapadał, gdy wjechali do Bąków. Do stacyi kolei było jeszcze przed nimi mil trzy z okładem, więc woźnica zwrócił się do pani, czyli nie^należałoby koniom „wytchnąć“ cokolwiek.

— To już lepiej w Poddębicach — odrzekła, bo gdy ujrzała Bąki, tak ją wspomnienia pochwyciły, że uciec ztąd chciała co rychlej.

Przejeżdżali właśnie przez rynek.

Pierwsze piętro w dawnej kamienicy Sadzikiekiewiczów oświetlone, w sklepie na dole widać szlaf^ mycę Szulca i cienki, długi nos Szulcowej. Fisze!, jak zwykle, stoi na czatach we drzwiach sklepowych, tylko zamiast sąsiada Jaworzewskiego, ma teraz skład gwoździ po prawej stronie.

Sabinie przeszłość żywo uprzytomniła się w pamięci. Ilez razy przechodziła tędy z Sewerem, a tam w oknie na pierwszem piętrze, w tem oknie nad sklepem pocałował ją poraź pierwszy w rękę.

Powóz toczył się wolno po nierównym bruku, po twarzy Sabiny łzy ciekły. Tu wszystko jak było, lecz co się z nią stało? Jak jej zapłaciła rzeczy wistos'ć za pełne pychy marzenia?

I dla tego domu, w którym się urodziła, dla tych znienawidzonych niegdyś Bąków, gdzie jej tyle lat spokojnych upłynęło, uczuła coś, jak gdyby wdzięczność. To, czego tu doświadczała, nie pozostawiło za sobą gorzkich wspomnień.

Dobrze jej było u rodziców, dobrze w tej cichej mieścinie gdzie skala małych pożądań nie sprowadza okropnych rozczarowań, gdzie nawet na przedmieściach, w lichych parterowych domkach, cieplej jest i weselej, niżeli w gorąco, pożądanych przez nią niegdyś pałacach.

Przy zbiegu ulic Źródlanej i Warszawskiej uderzył jej wzrok błyszczący napis i wielkie okna wystawowe rzęsisto oświetlone. „Bazar wiejski!“ — przeczytała, a poniżej: „Kazimiera Jaworzewska.“

Zdumiała się...

Był to najokazalszy i najbogatszy sklep w Bąkach. Przejeżdżali właśnie mimo i Sabina po przez lustrzane szyby widzi wyraźnie czarnowłosą głowę Kazi, pochyloną przy kasie i kilka dziewcząt uwijających się w sklepie.

Dowiedzionem jest, że człowiek lubi rany swoje rozkrwawiać.

Sabina porywnywa życie Kazi ze swojem i spazmatyczny śmiech wykrzywią jej usta. Wzgardzona

przez męża, odepchnięta przez ten świat wyższy, do którego dążyła, dźwigać musi teraz kajdany długo, bardzo długo może, póki śmierć głazem zapomnienia nie przywali wszystkich jej udręczeń.

I porwała ją nagle chęć szalona zobaczyć Krystynę, popieścić jej malca, którego jeszcze nie znała, ogrzać się, utulić przy poczciwych sercach krewniaków.

Zatrzymano się przed sklepem Kożuchowiczów. I tu szyld widniał nade drzwiami, grubo złocony, po stronie lewej przez szerokie szyby płynęły strugi światła, uwijali się robotnicy, po prawej gdzie piękno, białe wisiały firanki, widać było lampę u sufitu zawieszoną i stół do wieczerzy nakryty.

Jan niechętnie złaził z kozła.

— Wojciechu, a co? Juź się teraz nie wstydzi szwagra, choć heblem drzazgi struga — mruknął do woźnicy. — Coś mi się widzi, że ją pan w trąbę puszcza. Okrutnie ci lamentowała po wczorajszym liście.

— Co pani dziedziczka każe? — spytał, stając przy drzwiczkach powozu.

— Jedźcie do zajazdu i niech konie wypoczną — rzekła. — Za godzinę niech Jan przyjdzie do państwa Kożuchowiczów. Może dziś wcale nie pojedziemy.

— Rozumiem.

Otworzył drzwiczki powozu i, gdy Pistulińska zniknęła w sieni, roześmiał się.

— Od stolarza zaczyna, to na szewcu skończy. Ładny kwiat! Że też to się pan ożenił z taką... Phi!

Sabiuę zaraz u progu powitał okrzyk pełen zdumienia i radości.

Nim się opamiętać zdołała, Krystyna pochwyciła ją w ramiona, Kożuchowicz całował ręce.

— A niechże ci Bóg płaci, żeś sobie o nas przypomniała — do łez wzruszona mówiła Kożuchowiczowa.

— To dopiero niespodzianka! — wykrzykiwała co chwila, rozbierając siostrę — Jakżem ci też wdzięczna! Ale czemuś Sewerki nie przywiozła, niedobra?

Przysunęła do stołu fotel, rozjaśniła lampę, kręciła się po pokoju, jak wiewiórka, usługując Sabinie.

— Siadaj, moja złota, moja kochana... Stachu — zwróciła się do męża, patrzącego na nią z uśmiechem — biegnij prędko do Stefka i niech mu Walerka włoży tę różową z włóczki sukienkę. Wiesz? Tę z zębami. Prędzej, prędzej, mój złoty! Nie może się przecie cioci zaprezentować, jak brudas.

Sabina chwilowo zapomniała o swoich troskach. Wzrok jej ślizgał się po twarzach obojga, pięknych przedewszystkiem pogodą i zdrowiem.

Krystyna wypełniała, rozrosła się wspaniale i w jasnej sukni czyniła wrażenie świetlanego, letnie go poranku. Kożuchowicz brodę zapuścił, spoważniał, jak na ojca półrocznego syna przystało, ale oc^y mu się skrzyły weselem i tem wewnętrznem zadowoleniem, jakie bije z rysów człowieka, gdy mu się szczęście uśmiechnie. Gdy wyszedł spełnić polecenie żony, Sabina rzekła:

— Piękny mężczyzna ten twój Stach, Krysiu, a patrzy ua ciebie, jak gdybyście się wczoraj pobrali.

Krystyna uśmiechnęła się radośnie.

— Traf nieś odgadła. U nas wciąż miodowe miesiące. A cóż Sewer? Kiedyż wraca? — pytała niespokojnie, wpatrując się w Sabinę. — Mówiłam już nieraz Stachowi, że będąc tobą, wyrzekłabym się raczej spadku, niżeli obecności męża. Ileż to miesięcy odkąd wyjechał? Doprawdy, że to niedobrze, gdy się tak małżeństwo rozłącza.

I całowała Sabinę, kłopocząc się, czem gościa takiego przyjmie, wystawiała z kredensu coraz inne przysmaki.

Grdy Kożuchowicz wszedł z ustrojonym odświętnie Stefkiem, oczy jej tryskające wesołością stały się nagle głębokie i dziwnie słodkie. Wyciągnęła do syna ręce.

— Cacy, cacy, Stefuś... — szczebiotała a i głos jej miał teraz głębsze, słodsze brzmienie. — Ukłoń się cioci. Dia, dia!

Lecz chłopca intrygowała tylko broda ojca.

— Tia, tia, tia! — świergolił, jak ptak, zatapiając tłuste rączki w gęstwinie jego włosów.

— Nad wiek mądre dziecko i bardzo ładne! — chwaliła szczerze Sabina, i oczy jej łzami zaszły, bo wspomniała Sewerkę.

Stefuś z kolei uczęstował ciotkę klapsem, wsunął jej paluszek do ust, a potem pili herbatę z jednej filiżanki, i ząów chwalono dowc;p jego i mądrość.

— Moja Sabciu, czemu ty nic nie jesz... — martwiła się Krystyna — Polędwica wcale nieźle przyrządzona, bo mam dobrą kucharkę. Masz tu i ulubione słodycz;, ale zjedz pierwej kawałek mięsa... Teraz dopiero widzę, jakaś' ty mizerna Tak wyglądasz, jakby po chorobie. E! muszę napisać do Sewera, żeby wracał. Nie godzi się żony na tęsknotę skazywać.

Sabinie słowa te sprawiały ból ogromny. Świeża jeszcze rana bólem piekła, a tu trzeba było okazywać się swobodną, wesołą. Nie wytrzymała jednak, i, gdy Krystyna, która o wyjeździe na noc Sabiny słuchać nie chciała, wprowadziła ją do sypialni, wybuchnęła długo powstrzymywanem łkaniem. A potem z błyskawicami w oczach, z pałającemi policzkami opowiedziała wszystko Krystynie. Gdy wypadło jej wymówić imię Miny Libretz, zbladła okropnie i przycisnęła dłonią serce. Czuła tam ból nad bóle.

Krystyna, z załamanemi rękoma stojąc na przeciw niej, to bladła, to czerwieniała ng przemian.

— Jezus, Marya! Czy to możliwe! Czy to nie sen jaki... — powtarzała i chciała wzywać męża, wyprawiać go do Drezna, aby z rąk awanturnicy wyrwać Sewera.

Długo w noc rozmawiały, radziły, wzdychały.

Gdy u Fary zadzwoniono na prymaryę, powóz Pistulińskiej gotów do drogi stanął przed domem Kożuchowiczów. %

On sam, w futrzanej algierce, całował malinowe usta żony i widać było, iż trudno mu się z nią rozstać.

— Bądź spokojna! — powtarzał. — Najlepszego adwokata weźmiemy i jakoś się to wszystko wyklaruje.

— O Sabinie pamiętaj! — prosiła ze łzami, a potem, gdy się najmniej tego spodziewał, schyliła się i pocałowała ^o w rękę.

— Dobry! — szepnęła. — Kochany!

Wiedziała, że i warsztat bez opieki zostawiał, i z nią i z dzieckiem ciężko mu było się żegnać, a jechał jednak, by siostrę jej otoczyć opieką, dopomódz.

W godzinę po ich wyjeździe, Krystyna bryczką pocztową jechała do Pistulina. Przyrzekła bowiem Sabinie zabrać do siebie Sewerkę.

V.

Święta Wielkanocne wcześnie w tym roku wypadły.

W Wielką Sobotę w Łaręcinie zastawiono okazałe święcone. Spodziewano się przybycia Pistulińskiej.

Krystyna to namówiła siostrę, by odwiedziła rodziców, u których, tłómacząc się oddaleniem i trwogą o dziecko, dotąd nie była.

Krystyna, miała szczerą ochotę pojechać także, ale. się lękała, aby rodzicom lab Jadwidze nie sprawić przykrości.

— Tam pewno wielkie państwo — mówiła do męża — a takbym pragnęła Stefka naszego rodzicom pokazać.

— Pokażesz go jeszcze, da Bóg! — perswadował, gładząc ją po aksamitnym policzku. — Kto wie, czy się rodzice jeszcze kiedy na dewocyę do Bąków nie przeniosą. Warsztat się do oficyn wyrzuci, a tę połowę domu dla nich oczyścimy.

Popatrzyła na męża szeroko rozwartą źrenicą.

— Bój się Boga, Stachu, skądże ci to przyszło? Ty chyba coś wiesz...

— Widziałem się z Kacperowskim — rzekł. — Kolegowaliśmy przecie... Mówił, żi Łaręcin, jeśli do sprzedaży ojciec nakłonić się nie da, rozleci się w strzępy. Ojciec oczywiście chciałby jak najlepiej, ale to tak, jakbyś mnie we frak i żaboty ubrała i lwem salonowym być kazała. Do czego już kto nie stworzony, to trudno. I z Kostkiem źle. Janek powiada że strasznie hula. Wypchał żydom kieszenie wekslami, próżniaczy się i po mieśeie wałęsa. Jedna tylko pono Jadwisia chętuie się do pracy bierze. Janek bardzo ją chwali.

Zdumiała się Krystyna.

— No, no! Dziwy! — powtarzała, ale miała przytem minę bardzo zmartwioną, bo nie przypuszczała, aby z Łaręcinem i z Kostkiem było tak źle.

W wielką sobotę w Łaręcinie już od rana chłopak kredensowy, do pomocy Janowi dodany, stał u bramy wjazdowej na posterunku. ‘

Gościniec szedł prosto ku lasowi, więc chłopiec miał polecenie, gdy się tylko kareta ukaże, oznajmić duchem we dworze.

W nieobecności Konstantego, Sadzikiewicz sam powitalne przyjęcie obmyślił. Służba cała od dziewek z czeladnej począwszy, w odświętnych strojach oczekiwać miała na ganku, a fornale i parobcy trzaskaniem z biczów zamanifestować swój współudział.

— Po co ojciec te szopki wyprawia? — dąsała się p. Jadwiga. — Cóż to Pistulińska księżna jaka udzielna, aby ją z takiemi honorami witać?

Sadzikiewicz z politowaniem na córkę popatrzył.

— Korpus w herbie i książęta ma, nie bój się! Takie famielianty, jak u pana zięcia, to nie byle co... Każdą godność należy uszanować.

Potem zburczał żonę, że święcone było skromne, i chciał do miasta po duży, z wieżyczką tort posłać, „bo Pistulińska tego zwyczajna“.

— Nie wtrącaj się! — odparła mu na to rozgniewana pani Brygida. — Wydatki takie, że ledwo głowa nie pęknie, a jemu się tortów zachciewa. Tyle jest wszystkiego, żeby się trzydzieści osób najadło, a że do ciebie nikt nie przyjedzie z wizytą, to wystarczy.

Odprowadził ją na bok.

— Ale bo uważasz, Brygisiu, kalkuluję tak sobie, żeby od Sabci pieniędzy pożyczyć — rzekł cicho. — Mam od żyda brać, wolę od swego. Choćbym nawet Pistulińskiej procent zapłacił, bo to ona wyrachowana jest i skrupulatka, aleć zawsze korpus swój i nie zdarłby tyle, co żyd.

— Jezus, Święta Maryo! — krzyknęła Sadzikiewiczowa — tośmy już na takich żebraków zeszli! O, ja nieszczęśliwa! Mówiłam, prosiłam: nie szastaj, ludzi nie psuj, z groszem się licz... Ach, ty Adamie, Adamie, jak się ty sądu Boskiego nie boisz! — szlochała już teraz na dobre.

— Cicho, nie krzyczże tak! — prosił, wskazując drzwi do sąsiedniego salonu otwarte, gdzie Jadwiga przy pomocy pokojówki zawieszała firanki.

— Co to nie krzycz! Będę krzyczeć, bo to jest rozbój, kradzież, utracyuszostwo — nic więcej! — dowodziła rozpłomieniona. — O mój Boże, mój Boże! Tom się pociechy doczekała. Niedługo z torbami pójść na żebry przy takim niedołędze, przy takiej gospodarce!

— A niechże cię najjaśniejsze! To korpus ma gębę wyprawną... — zawołał, nie panując już nad sobą Sadzikiewicz. — Jakeśmy stracili, to razem, jakeśmy źle gospodarowali, to także razem. Rozumiesz? Oszalała baba!

Schwycił kapelusz, laskę i uciekł na podwórze'

— Głupstwom spłodził, żem powiedział... — wyrzucał sobie. — Baba sierdzita i, panie kochający, awantury mi teraz stwarzać będzie.

Jakoż nie mylił się. Grdy się tylko zjawił w pokoju, Sadzikiewiczowa zaczynała gniewem kipieć i, nie zważając na nikogo, dalejże na niego z wyrzutami.

„Utracyusz, niedołęga“ rozpoczynali i zamykali kwestyę.

Po obiedzie ekstrapocztą przyjechał Konstanty. Wyglądał jak z krzyża zdjęty i humor miał wściekły.

— Niech tam matka będzie łaskawa pocztę zapłacić — ozwał się do matki, rozchmurzonej widokiem jedynaka. — Pięć rubli mu się należy, no i tryngield rubla, rozumie się.

— Co rubla? Temu chamowi? A i za cóż to, mój kochany?

— Za to przypuśćmy, że cham — niedbale odparł.

— Złotówkę miałby dosyć... Ej, Kociu, Kociu, jak ty ludzi psujesz...

Podreptała sama na ganek.

— Dam pół rubla; to i tak za wiele — mruczała do siebie. — Co takiemu po pieniądzach.

Ale pocztylion, znając Konstantego, poznał się na wybiegu.

— Z przeproszeniem wielmożnej pani. ja pół rubla nie wezmę. Ja wiem, jaki tryngield zawsze młodszy pan płaci. Wcz raj jeździliśmy do Orchowa, dostałem trzy ruble.

Sadzikiewiczowa ledwo nie padła.

— Trzy ruble! Czy to słyszane rzeczy; Jezus Marya! Oszalał ten Kostek, albo co...

Z nienawiścią spojrzawszy na chłopaka, spytała:

A pocożeście do Orchowa jeździli?

Ale ten nie w ciemię bity odparł:

— Po proch. Od sołdatów można taniej dostać. A w duchu myślał: Żebyś ty wiedziała, jaki to i...

— Mój Kostuniu, jakże też ty ludzi bałamucisz i pieniędzy nie szanujesz — odezwała się do Konstantego.

Leżał już teraz w swoim pokoju na łóżku, z butami na świeżo podszytej haftowanej kołdrze i gwizdał: „Szumią jodły“, zapatrzony melancholijnie w sufit.

— Co to słyszę, Pistulińska przyjedzie? — spytał po chwili, nie biorąc wcale do serca wymówek matczynych.

— Przyjedzie. Ojciec dcm do góry nogami wywraca. Wystawże sobie, chciał po tort z piramidką do cukiernika posłać. Ledwom wyperswadowała.

— Ojciec miał racyę. Pistulińską należy godnie przyjąć. Wie matka, że ja myślę od niej pieniędzy pożj i.zyć.

— Co i ty także? Jezus Marya! poszaleliście chyba — k, zyknęła, ręce łamiąc.

Konstanty uniósł się na posłaniu.

— Albo co? Cóż to matkę tak dziwi?

— Ale bo ojciec chce dla siebie... — wybąknęła zakłopotana.

— Taak? A to ładnie ojciec gospodarował, jeśli po kilku latach pieniędzy już pożycza! — mówił oburzony Konstanty. — Aleja przeczuwałem, że tak będzie. Ojciec tak na obywatela zdatny, jakja na szewca.

— Zawsze to mówię! — poświadczyła.

— I co to ja się naprosiłam, nakrzyczałam, wszystko napróżno. Z ojcem zawsze tak! A teraz tylko pod kościół iść, kiedy cały kapitał w tę przeklętą wieś wlazł.

Konstanty pogwizdywał, ale widać było, że go przykre myśli nawiedziły.

Istotnie było się czego martwić. Na kilka mil w około wiedzieli już lichwiarze w jakiej pozycyi znajduje się Łaręcin. Coraz trudniej było pieniędzy dostać. A tu wydatki miał ogromne i dziś właśnie spotkał go taki nieprzyjemny casus, że mu Stokowski restaurator w obec wszystkich znajomych kredytu odmówił.

Alfek Gruszczyński drwił potem z niego na funty, a Bonuś Lędzki taki niby przyjaciel, ręki mu na pożegnanie nie podał. Wcale nieparlamentarnie zwymyślała go potem dama jego serca, że się gospodarz o komorne upomina i modystka skandale robi za rachunek, dotąd nieuregulowany.

Konstanty zgrzytał zębami ze złości i bił się po pustych kieszeniach, klnąc, na czem świat stoi.

— Przecie chyba coś jeszcze od starego wyduszępowiedział sobie, wziął ekstrapocztę i do domu.

Ucieszyła go wiadomość o przyjeździe Pistulińskiej, która na razie chociaż kłopoty jego usunąć miała, gdy oto matka obwieściła arcy przyjemną wiadomość, że i ojciec ma zamiar do pugilaresu Sabiny zapukać.

Matka, patrząc na niego, coś odgadła.

— Kostuś — spytali! czule, gładzic go po wyłysiałej nieco czuprynie — tobie coś jest... Mówno, a szczerze.

Wydął pogardliwie wargi.

— Po co? Matka mi nie poradzi. — Niech pioruny spalą takie życie!

— Kostuś, na rany Chrystusowe, co ty wygadujesz!

— A cóż matka chce? To piekło nie życie! Żeby też człowiek wszystkiego odmawiać sobie musiał i liczył się z każdym groszem! Dziękuję. Wolałbym kulkę w łeb, dalibóg! Przynajmniejby człowiek nie myślał.

— Jezus, Mary a! — nieludzkim głosem krzyknęła Sadzikiewiczowa. — Czegom się to doczekała na stare lata! Kostuś, Kostuś, przeżegnaj się! W Imię Ojca i Syna i Du...

— Niech się matka nie dziwaczy! Matce się zdaje, że Pan Bóg teraz taki tkliwy na bluźnierstwa, jak dawniej.

— Kostek! — jęknęła.

— Czego się matka przejmuje? Matka się tak na wsi zacofała, że aż wstyd! Matka wie, co teraz światem rządzi? Pieniądz! Do niego wzdychamy, przed nim się korzymy, a tam jakieś faramuszki niebieskie to dobre dla głupców, albo dla starych, którzy nie wiedzą, co się na świecie dzieje.

— Jezus, Marya, Jezus, Marya! — jęczała Sadzikiewiczowa. — Nawiedzenie, czyste nawiedzenie! żeby też bluźnierstwa takie z gęby puszczać!

Ale Konstantemu na szczerość się zebrało.

Usiadł na łóżku i, gryząc niezapalone cygaro, zaczął przed matką teorye swoje rozwijać.

— Niech się matka naprzód zastanowi, co to jest życie. Lichy szmat, który wlecze za sobą człowiek za winy jakieś niepopełnione. Albo mnie się pytano, czy ja chcę żyć? Także fanaberya! I to ze wszystkiem tak jest. Kupiłem konia, naprzykład, postawiłem go w stajni, aby mu na łeb nie ciekło, zasypałem obroku do żłobu i pamiętam jużci o tem, aby mu było w miarę ciepło i w miarę wygodnie. To samo jest z matczynemi krowami. Matka się wciąż kłopocze, czy paszy miały pod dostatkiem, czy nie sitwaśniała, albo nie zatęchła, czy pastusi wczas je z obory wygnali i t. p. Prawda? A tymczasem Pan Bóg, stworzywszy człowieka, puścił go samopas i urwij ty sam sobie łeb, a mnie nic do tego! No, czy nie tak? Niechże się matka zastanowi i powie sama. Koń krowa, przychodzą do gotowego; człowiek sam o sobie musi myśleć. Gdzież tu jest sprawiedliwość? Pan Bóg sobie z nas zabawkę zrobił i tyle! Psu na budę to wszystko się nie zdało!

— Kostuś, Kostuś o laboga! zalewając się łzami, mówiła Sadzikiewiczowa — jak ty się gniewu Boskiego nie lękasz!... Ojej, ojej!

Konstanty z pasyą cisnął cygaro.

— Wie matka, kogo ja się, lękam? Siebie, siebie, rozumie matka? Swoich pragnień, swoich żądań, których urzeczywistnić nie mogę — odparł z wściekłością.

Twarz mu się wydłużyła oczy zamigotały nienaturalnym blaskiem.

Łóżko stało wprost okna nieosłoniętego roletą i słońce już wiosenne, przedarłszy szare szmaty marcowego nieba, zajrzało do pokoju.

Sadzikiewiczowa spojrzała na syna i zdrętwiała. Jestże to ten sam Kostek, którego urodą zawsze się pyszniła?

Jak też ona mogła dotąd nie zauważyć, że zamiast bujnej czupryny sterczy teraz kępka rzadkich nad czołem włosów, że twarz jest żółta i wynędzniała, kości wystają na policzkach. Patrzy i oczom swoim nie wierzy. Kostek, jej Kostek! Oo się z nim stało? Ból i trwoga szarpnęły jej sercem.

— Kostuś, Kocinchnu, co tobie takiego? — pytała, chwytając jego rękę. — Moje dziecko kochane, tak wyglądasz jak nieboszczyk z trumny wyjęty. Powiedz no, możeś ty chory, co?

Rozpaczliwy dźwięk matczynego głosu ułagodził go. Z natury już usposobienie miękie miał i w gniewie długo wytrzymać nie mógł.

Wzruszyła go teź i tkliwość matki dobrej i kochającej, a której jeno zmartwieniami i lekceważeniem odpłacał.

Jak niegdyś, przed laty, w Bąkach, oparł głowę na jej ramieniu i przymknął oczy.

Ona siedziała spokojnie, nie poruszając się, tłumiąc oddech nieledwie. Tłusty o grubych, nieforemnych palcach ręką gładziła jego czoło, w słonecznem świetle połyskujące żółtawą barwą wosku.

Po długiej chwili Konstanty przemówił pierwszy. Wściekłość w nim przycichła, ale zostawiła gorycz, którą wylać musiał słowami, bo go dusiła w gardle, paliła w piersiach.

— Niech się matka nie martwi — rzekł, rękę jej całując. — Zła chwila przyszła na mnie, alem ją już odegnał. Widzi matka, człowiek niezawsze odpowiada za siebie, gdy go życie znęka, tak jak mnie znękało i, jeżeli matka chce posłuchać, to ja matce powiem całą prawdę. Nieszczęście chciało, żeby nam ten Pistuliński w drogę wlazł. Ja go bardzo lubię, bo chłop i do bitki i do kieliszka, ale on nam wszystkim w głowie pomieszał. Wykoleił, ot co jest! A już nie może być nic straszniejszego nad takie wykolejenie. MatKa myśli, że ja nie wiem, jak się rodzicom niewygodnie w tej nowej szacie obracać? Ojej! Już się ani ojciec, ani matka nie zaprze, że woleliby choć dziś do Bąków wrócić, wieprze tuczyć, szynki wędzić i grosze do kasy chować. Co, może nie?

Uśmiechnął się dawnym figlarnym uśmiechem wesołego Kostka, kiedy to gorące serdelki matce z pod rąk wykradał.

— Trudno mamie zaprzeczyć, bo ja prawdę odgadłem. Czy matka przypuszcza, że Pistulińska jest szczęśliwa? Ja matce mówię, że nie! To jest ofiara i basta! Pamiętam ja dobrze ów wieczór w Michniewie. Słowo daję, dziś jeszcze zębami zgrzytam. Sewer jej nie kocha, najlepszy dowód, że ciągle z domu ucieka. Aż wstyd, gdy kto spyta, boć temu, iż tam zagranicą spadek jakiś odbiera, nikt nie wierzy. I co ona ma za życie, co zyskała?

Sadzikiewiczowej łzy po twarzy ciekły.

— Kostuś... — szeptała. — Bój się Boga, zkąd ty wszystko wiesz?... Jakbyś mi z ust wyjmował...

Konstantemu twarz się wydłużała coraz bardziej i posępniały oczy.

— Czy mama nie zauważyła, jak się od pewnego czasu zmieniła Jadwisia? Do gospodarstwa się bierze, przestała po nocy do gwiazd wzdychać i męczyć mnie i ojca, żebyśmy jej kawalerów z arystokracji sprowadzali. Nie wiem, jak komu, ale mnie się wydaje, że wyładniała ogromnie, odmłodniała i lepsza jest, niż dawniej. Co?

— Dużo lepsza — potwierdziła p. Sadzikiewiczowa, wpatrzona w syna, jak w obraz.

— I matka nie domyśla się, co tę zmianę wywołało ?

— Zkądże, moje dziecko...

— No to ja matce powiem. Ona może sama jeszcze o tem nie wie, ale kocha się w Kacperowskim. Dla niego wzięła się do gospodarstwa, zapomniała o pańskich tonach i wymaganiach, które niespełnione truły jej życie. Powtarzam, że ona go kocha, ale o tem nie wie, bo gdyby wiedziała, desperowałaby, truła się, gryzła, a nie pomyślałaby o tem, iż jego i siebie uszczęśliwić może. Jakżeby! Rządca przecie, hołysz bez szumnego nazwiska i szlacheckiego herbu. To nie partya dla Sadzikiewiczówny, której szwagier jest obywatelem i nazywa się Pistuła-Pistuliński.

Zakaszlał się, bo odkiedy na ostatniej u Gruszczyńskiego bibce zmęczony i potem zlany uparł się późną już jesienią noc całą, na werendzie przespać, ciągle go coś w piersiach i w gardle łaskotało, i na. wet w boku taki nieraz ból uczuwał, że aż zębami zgrzytał.

Sadzikiewiczowę w dziwny sposób ten kaszel dzisiaj wstrząsnął. Słuchając, jak się Konstanty krztusi, doznawała prawie fizycznego jakiegoś bólu.

— Moje dziecko, jakże ty kaszlesz... — odezwała się zafrasowana — Natrę ci piersi terpentyną i wezykatorye położę. Dobrze? Mój Kociu, mój ty Kochany!

Roześmiał się!

— Et, babskie wymysły! Może jeszcze kwiatu bzowego, łub ślazowych korzonków... Niech się matka nie frasuje: złego licho nie weźmie.

— Co tam gadasz! złego, czy dobrego, kiedy kaszle, ratować trzeba.

— No, to niech matka wynajdzie naprzód lekarstwo na to, co tu dokucza — wskazał na głowę — i na ten ból, co tu ściska — pokazał serce. — Potem pogadamy o kaszlu.

— A cóż tam tobie, dziecko moje najdroższe, dokucza? — spytała zdziwiona ogromnie, bo go jeszcze^nigdy tak mówiącego nie słyszała.

Śmiechem wybuchnął.

— Co? Powiedzieć matce? Et, matka tego nie zrozumie! Chyba, że matce przypomnę tego parszywego Burka, co to psy i ludzie od niego uciekali, aż mu karbowy, litując się, w łeb palnął. Pamięta matka?

— No pamiętam, ale cóż Burek...

— Aha! Matka tego nie rozumie, alem ja bardzo do Burka podobny. Bardzo. Tu mnie. nie chcą, tam się wstydzą, nie wiadomo, jakie mi miejsce na świecie wyznaczyć. W towarzystwie ludzi, do których się gwałtem wdarłem, odgrywam rolę parszywego Burka, a w sferze, AV której się urodziłem, patrzą.

na mnie jak na zaprzańca; no, i co prawda, jabym się ju^ w niej obracać aie umiał.

Opadł na poduszki i otulił się szczelnie kołdrą.

— Brr! zimno! Niech mi matka każe wina czerwonego zagrzać. A może tam macie jaką mocną gorzałkę?

Sadzikiewiczowa podreptała do spiżarni.

Wciąż jej brzmiały w uszach zasłyszane od Kostka słowa i brzęczał kaszel taki jakiś suchy i głęboki, jakby kto w pusty garnek uderzał.

Wiele rzeczy z tego, co mówił, niedobrze rozumiała, ale ten Burek w głowie gwoździem jej stanął.

. A Konstanty z czołem, jak u starca, pofałdowanem zmarszczkami, myślał, jakby tu do serca Sabiny przemówić i pożyczkę dostać.

Gdy w pół godziny potem Sadzikiewiczowa przyniosła mu wino grzane, gwizdał aryę z „Ptasznika“, bijąc nogami po ścianie.

— Kostuś, cóż ty robisz? — roześmiała się. — Żeby też takie głupstwa wyprawiać.

— Wie matka? Na księdza idę. Uczułem powołanie, parole d’honneur! — rzekł wesoło, a ona, patrząc na niego, myślała zdumiona, czy to ten sam Kostek, którego przed pół godziną w takich czarnych myślach pogrążonego zostawiła.

Przed wieczorem przyjechała Pistulińska.

— jezus Marya, jakżeś ty zeszczuplała! — zawołała Sadzikiewiczowa, gdy Sabina *w czarnym obcisłym paltocie smukła, jak sosna, z karety wysiadła.

Istotnie wyglądała, jak cień.

— Co tam ja! — uśmiechnęła się blado. — Niechno mama na Sewerkę popatrzy.

Piastunka wynosiła właśnie z karety tłustą, rumianą dziewczynkę, rozglądającą się wokoło czarnemi, nad wiek pojętnemi oczyma. Na ganku służba pochyliła się do nóg pani Pistulińskiej, fornale z biczów trzasnęli, ktoś krzyknął. „Hurra“. Konstanty za boki się brał od śmiechu.

— Udało się ojcu, parole d honneurl — szeptał Jadwidze, zmieszanej i zarumienionej, bo Kacperowski, zaproszony ostentacyjnie do udziału w ceremonii powitalnej, dławiąc się śmiechem, uciekł z ganku da ogrodu.

Sabina również zakłopotana usuwała się, mówiąc:

— Doprawdy, to niepotrzebne... Niech już ich ojciec uwolni...

Poczem dobyła woreczka i trzy rublowy papie * rek wsunęła w ręce schylającego się do nóg jej karbowego.

— Hm! — mruczał do siebie Sadzikiewicz, gdy Sabina do pokoju weszła i ludzie się rozpierzchli — wszystko się, panie kochający,'udało wyśmienicie. Te bestye fornale tak z batów strzelali, jak z dubeltówek i bardzo ładnie „hurra“ korpus jakiś krzyknął, a Pistulińska niebardzo się jakoś ucieszyła. Coraz większa widać pani; jużby teraz dla niej wielkich rzeczy trzeba.

Markotnego rozweseliła dopiero Sewerka.

— Dziadziu, dziadziu! — wołała. — Niech dziadzio tu psi mnie siada, ja dziadziowi potaże dużom laltę, co się nazywa Sabinta.

Stary promieniał i duma nim rosła. Ot, doczekał się pociechy. Niechby mu kto przed laty był powiedział, że taki śliczny, szlachecki korpus będzie go nazywał dziadkiem i arystokratycznemi rączkami gładzić będzie jego twarz, całować...

— Że to pan zięć na święta nie tego, panie kochający... Byłoby weselej — ozwał się do Sabiny.. — Pewny byłem, że przyjedzie.

— Jeszcze nie ukończył interesów — odparła z wysileniem, bo się lękała każdej o mężu wzmianki.

— Co tam interesy! — ze zwykłą szorstkością rzekła Sadzikiewieżowa. — Jak się ma żonę i dziecko, to jest najpierwszy interes. Do czego podobne, żeby żona siedziała gdzieindziej, a mąż gdzieindziej.

— Przecież mama wie, że spadek odbiera.

— Nie odbierałby i fceżby nie siedział. Nie lubi już miejsca w domu zagrzać.

— E! Co tam matka bajesz! — zawołał Sadzikiewicz — Który ci to wielki pan w domu siedzi. Ot, chciałabyś, panie kochający, żeby się każdy korpus spódnicy żoninej tak pilnował, jak ja. Panowie muszą się często przewietrzać, to darmo!

— Ojciec ślicznie powiedział! — delektował się Konstanty. — Jutro do Włoch pojadę.

Sabina serdecznie popatrzyła na brata.

— Cóż ty porabiasz, Kostusiu? Bardzoś się zmienił i zestarzał. Czemu?

— Urwisuje się raportował Sadzikiewicz. — W domu, panie kochający, jak kamfora. Jużci jest, już go niema. Matka na wszystko gagatkowi pozwala.

— A tybyś go chciał na sznurku trzymać! Młody, niech się bawi. Sameś go chwalił, że się tylko z panami zadaje.

— Prawda. Taki ci, powiadam, Sabciu, węch ma, że o milę pana pozna. I broń Boże, żeby z dzierżawcą jakim wypił, albo z urzędnikiem. Gdzie zaś!

— E! co tam ojciec opowiada! — roześmiał się Konstanty, przekomarzając się Sewerce, która mu pułchnemi łapkami czuprynę targała.

— Zanadto się Kostuś bawi — zauważyła Sabina. — To na wet zdrowie nie wytrzyma takiego życia.

— A czy ja to nie mówię? Powinien był odrazu, panie kochający, do gospodarstwa się tego .. Zdrowiej byłoby i pożyteczniej. Moglibyśmy rządcy nie trzymać.

— Co też ojciec mówi — oburzyła się Jadwiga. — Gdyby nie rządca, toby nas już w Łaręcinie nie było. Pan Kacperowski tak pracuje i taki nam oddany. Tylko u nas dobrego ocenić się nie umie.

— Albo mu nie płacę? Przy naszym stole jada i dobrze korpus jada bo, panie kochający, apetyt ma za dwóch.

— Cóż mu ojciec żal uje? — oburzyła się Jadwiga. — Pracuje, to jeść musi. Także pretensya!

— Jadzia, pilnuj się, bo się zdradzasz... — szepnął jej do ucha Konstanty.

Spuściła oczy na trzymaną w ręce książkę.

Sabina przyglądała jej się ze zdziwieniem, bo w ciągu paru lat ostatnich do niepoznania się zmieniła. Gera nabrała na wsi świeżości, zjędrniała, figura wypełniała, a twarz utraciła posępny wyraz, który ją dotąd'szpecił.

— Jadwisi z dziesięć lat ubyło — odezwała się Sabina. — I tak wyładniała... Wieś ci służy, Jadwiniu...

— Miłości... — szepnął Konstanty.

A zarumieniona Jadwiga rzekła:

— Od kiedy się do pracy wzięłam, inne życie wstąpiło we mnie. Łaręcin do niedawna grobem mi się wydawał, i nuda mnie tak żarła, żem ledwo nie oszalała. Ale chodź, Sabciu, na górę, gdzie ci obok mego, pokój przygotowałem. Odpoczniesz po podróży, nim herbatę podadzą..

Gdy wyszły, Sadzikiewiczowie popatrzyli na siebie znacząco. On głową kiwał, na piersi ją opuszczając, ona kręeiła swoją w lewo i w prawo.

— Wyładniała, wybielała, zeszczuplała, ale to nie Sabcia — mruknęła wreszcie, a że przypomniały jej się słowa Kostka, więc z głębi szerokiej piersi wydała głębokie westchnienie.

— Prawdziwa Pistulińska! — delektował się Sadzikiewicz. — Myślałem sobie właśnie, żeby na drugie święto Kostek tych swoich szlacheckich kompaniorów zaprosił. Nie powstydzilibyśmy się, panie kochający!

— Ale ojciec pierwiej zapłaci, com im winien... — ode drzwi już rzucił Konstanty i wyszedł.

— Słyszałaś, Brygisiu? — spytał zafrasowany Sadzikiewicz.

Pokiwała głową, ze smutkiem i poszła popatrzeć na Sewerkę. która w salonie przewracpła z pudłem koziołki po kobiercu.

Tymczasem Sabina w swoim pokoju wypytywała Jadwigę.

— Cóż tu słychać? Mówże, moja Jadwisiu. Zamąż się nie wybierasz?

Jadwiga roześmiała się.

— A któżby mnie tu wziął? U nas nikt nie bywa. Tu okolica zamożna i wszystko szlachta. Choćby nam to nieszczęśliwe nazwisko darowali, nie przebaczę tego, że rodzice mówić nie umieją.

— I to prawda! Gdybyś jednakże...

Głos jej złamał się, sLwa na ustach zamarły.

Z pluszowych błękitnych ramek spojrzały na nią oczy Sewera jasne, wesołe i uśmiechały się usta. Stanęła przed fotografią oczarowana, zahypnotyzowana.

— Nie, nie wiedziałem, że, że macie fotografię Sewera — wyksztusiła po chwili, czując, że wypada jej coś powiedzieć.

— To paryska... — objaśniła Jadwiga. — On sam mi ofiarował. Ale podobny, jak dwie krople wody. Prawda?

Sabina milczała. Na widok pięknej twarzy męża, ogarnęła ją taka tęsknota, że i postać Miny Libretz zbladła i zazdrość się uciszyła, i słowo przebaczenia drżało na ustach, byle go, tylko ujrzeć, odzyskać choć na dzień jeden, choć na godzinę!

A Jadwiga, nic nie przeczuwając, pytała:

— Długoż on tam jeszcze w Dreźnie siedzieć będzie? Nie pojmuję, jak ty możesz wytrzymać. Gdyby tak na mnie, jużbym z dziesięć razy pojechała.

— Gospodarstwo, dziecko .. — jąkała się Sabina. Spodziewam się, że Sewer niedługo wróci.. Ale słuchaj no, Jad winili — zmieniła szybko rozmowę — podobno tu u was kłopotów co niemiara. Krysia taka zmartwiona, bo ten wasz rządca był tam kiedyś w Bąkach i historye Kożuchowiczowi opowiadał. Krysia miała wielką ochotę jechać, ale — mówi — możeby mnie tam krzywo przyjęli. Ja sobie zwyczajna stolarka, a oni dziedzice.

— Cóż znowu! — szepnęła Jadwiga. — Z gości nikt nie bywa, a służba by przecie nie wiedziała, czem jest Kożuchowicz.

— Rządca wie — uśmiechnęła się Sabina.

— O, to postępowiec, o niego nie chodzi. On tych tylko szanuje, którzy pracują. O nazwisko nie dba.

Sabina westchnęła.

— Pono ma słuszność, siostruniu! Ale co będzie z Łaręcinem? Ojciec podobno na głowę traci.

— Prawda. Ale cóż, kiedy ojcu na nic uwagi zwrócić nie można, a na każdym kroku głupstwa robi. Ojca się nijit nie boi, każdy służy, jak z łaski. A co robocizna kosztuje, strach! Ojciec podwójnie wszystkim płaci. Za próżniactwo. P. Kacperowski powiada, że to tylko u n?s tak i tem się ludzi psuje.

— Bardzom ciekawa tego Kacperowskiego — znacząco odezwała się Sabina — Kożuchowicz niezmiernie go chwali.

Jadwiga zaczerwieniła się ogromnie i spuściła oczy na trzymaną w ręce różową krawatkę.

— Bardzo sympatyczny! — szepnęła. — Zapomina się o tem, że się tak brzydko nazywa. Moja Sabinko, bądź też dla niego uprzejma. Rodzice form żadnych nie znają i często bardzo przykrość mu bezwiednie wyrządzą.

Sabina przygląda jej się bacznie. Zacząwszy od włosów bezpretensyonalnie a wdzięcznie dla oka zaczesanych, wszystko się w niej zmieniło. Miała pogodne oczy i uśmiech pogodny. Głos nabrał ciepłych, łagodnych tonów, i jeśli sama nie wiedziała dotąd, że Kacperowskiego kocha, to Sabina odgadła odrazu. I gdyby się to stało rok temu naprzykład, z pewnością ona pierwsza przeciwiłaby się, desperowała, uważając poślubienie rządcy za mezalians, ubliżenie Sewerowi i sobie. Doświadczenie ostatnich miesięcy wiele rzeczy ukazywało jej teraz w odmiennem świetle. Gdy zeszły na dół, w stołowym pokoju wszyscy już byli zebrani. Sewerka prezydowała na pierwszem miejscu, ani myśląc o spaniu tak ją dziadek rozbawił; Sadzikiewieżowa, korzystając z nieobecności Sabiny, wdała się w gawędę z piastunką, bez skrupułu wyciągając z niej pistulińskie plotki.

Kacperowski stał przy oknie zadumany i czegoś markotny. Zdawało mu się, że Jadwiga z okazy i przybycia siostry unika go, a słysząc cuda o Pistulińskich opowiadane, bał się spotkania z nimi.

Z Sadzikiexiczami czuł się zawsze na równi. Ich sfera była jego sferą; ale Pistulińscy mieli istotnie prawo piąć się wyżej.

— Niechże pani Pistulińska będzie łaskawa siadać zawołał Sadzikiewicz, spostrzegłszy wchodzące.

— Ot, mamy dziś uroczystość. Łaręcin, panie kochający, długo czekał na ten zaszczyt.

— Dawno się wybierałam — rzekła Sabina. — Niechże mi ojciec przedstawi p. Kacperowskiego. Radabym poznać.

— A jakże, przedstawię! Juzem i tę małą Pistułeczkę przedstawił — śmiał się rubasz iie, wskazując Sewerkę.

— Panie Janie, proszę bliżej. Pani Pistuła Pistulińska chce pana poznać. Korpus z hrabiami^

z biskupami spokrewniony, ale nikim nie pogardza. Taka już dusza poczciwa.

— Ojciec za grosz taktu niema — szepnęła zaczerwieniona Jadwiga.

Sabina wyciągnęła do rządcy rękę.

— Przyjemnie mi paua poznać — odezwała się uprzejmie. Jadwisia mówi, że pan wiele dobrego dla Łaręcina robi. Dziękuję!

Kacperowski zarumienił się z ukontentowania.

— Wcale przyzwoita i rozsądna osoba — pomyślał. — Kto wie, czy się nie uda pomówić z nią o Łaręcinie.

Tych dwoje starych waryatów ratować trzeba; żal mi Jadwigi.

I zaraz się ku niej zwrócił, dziękując za dobre do Pistulińskiej słowo. Jakże mu się dziś ładną wydała w ciemnej sukni i fartuszku białym! Musiał się okropnie przy wieczerzy pilnować, bo mu wzrok wciąż ku niej uciekał.

— Czegóż pani życzyć? — spytał nazajutrz, gdy się jajkiem święconem dzielili.

Spłonęła rumieńcem. Kacperowski patrzył na nią aż nadto wymownie i widziała, że ręka trzymająca widelec drżała.

— Ozy ja wiem, — wyszeptała, — Już i tak wiele panu zawdzięczam.

— Mnie? Co też pani mówi!

— Doprawdy! Byłam bardzo smutna i bardzo znudzona życiem, a pan mi pokazał, co trzeba robić, aby stało się ono wesołem i pożytecznem.

Jemu na chwilę głosu zabrakło, a widząc, iż każdy sobą zajęty, schylił się szybko i pocałował ją w rękę.

— Do śmierci jestem pani oddany — szepnął i aż się przeląkł swojej śmiałości.

Ale panna Jadwiga nie rozgniewała się. Przeciwnie. Z twarzy jej ani na sekundę nie zniknęła już potem pogoda i rozmarzenie.

Wieczorem przyznała się Sabinie, że był to najpiękniejszy dzień w jej życiu.

Sabina odrazu polubiła Kacperowskiego. Wesołością, zdrowiem, przypominał jej Sewera.

Jakie ona męki cierpi, by okazywać ludziom twarz wesołą, by nikt nie odgadł, co się w jej duszy dzieje.

Przeklina chwilę przyjazdu do rodziców, bo dusi ją, maska, którą nosić musi, zabija przymus.

Pierwsze święta bez Sewera!

Myśl jej ucieka nieposłuszna do męża, do tej kobiety, kradnącej wszystko, co ona miała najdroższego!

Widzi ich oczyma wyobraźni wciąż razem, słyszy odgłos pocałunków i ma ochotę krzyczeć, krzyczeć wielkim głosem, że dzieje się jej krzywda, straszna, okropna, że ból przyczepił się do jej serca, jak pijawka i wysysa krew .. i życie! Uciekła do Łaręcina, bo jej się zdawało, że w Pistulinie nie wytrzyma;

a teraz ztąd radaby co rychlej uciec, nie patrząc na ludzi i choć wypłakać się dowoli.

— Są przecież na świecie tacy szczęśliwi, że mogą o bólu zapomnieć — myśli zrozpaczona, a ona nie może. Tak się z nią zrósł, że nie odstąpi jej nigdy i nigdzie.

Postanowiła zaraz po świętach wrócić do domu. Może tam list zastanie, wiadomość... W pierwsze święto po powrocie z Rezurekcyi z Orchowa, po spożyciu Święconego, z którego Sabina ledwo na kawałek szynki namówić się dała, Sadzikiewicz zaprosił ją na pogawędkę do siebie.

— Bo to uważasz, Sabciu, kłopot mam duży — opowiadał. Akurat na razie gotówki nie brakło, a trzeba ratę Towarzystwa w kwietniu płacić. Ten Łaręcin, pauie kochający, niczem gąbka. Wsiąka i wsiąkał Com ja tu już włożył, to nie masz pojęcia.

— Może i mam. — uśmiechnęła się smętnie.

— Niech ojciec nie zapomina, że się teraz znam już trochę i na interesach i na gospodarstwie.

— A no prawda, żeś to ty słomiana wdówka! — zażartował, a ona zbladła okropnie i machinalnie przycisnęła ręką serce.

— Otóż widzisz, kochasiu, chciałbym się, panie kochający, ratować — ciągnął dalej z oczami spuszczonemi na książkę rachunkową, którą chciał pokazać córce. — Ozybyś ty, Sabciu, panie kochający, nie mogła tego... pożyczyć kilka stówek, co? Oddałbym ci po świętym Janie. Masz na to słowo moje.

Sabinę propozyeya ta wprawiła w takie zdumienie, żena razie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wczoraj jeszcze wieczorem, gdy się rozchodzili na spoczynek, Kostek prosił ją również o pożyczkę i tak wymownie przedstawił honorowa konieczność uiszczenia się z długu, że Sabina, cokolwiek niechętnie, obiecała zaraz po powrocie do domu, wysłać mu 500 rubli, które potem ze swej części miał jej oddać.

— Proszę ojca — rzekła pj długiej chwili milczenia — choćbym nawet chciała dopomódz ojcu, nie mogę. Pistulin pochłania masę pieniędzy. Zkądże ja wezmę? Gotówki w domu nie trzymam, a wymawiać komuś kapitał przed terminem, niepodobna.

Stary mocno się zafrasował.

— A wieszże ty, panie kochający, że ja nie mam czem w kwietniu Towarzystwa zapłacić? Dalibóg prawda!

— No, no! — dziwiła się Sabina — to nie do uwierzenia. Ojciec przecie z pięknym kapitałem do Łaręcina wszedł...

— A tak. Zaraz ci wszystko wyrachuję.

I zaczął wyliczać, ile pochłonął już Łaręcin.

— Aż tyle! — zdziwiła się Sabina.

— A tak! Oszukałem się trochę...

— Po cóż ojciec Łaręcin brał? Sewer odrazu powiedział, że się ojciec wkopał w ten interes bez wyjścia.

— Ale tam! Zaraz: wkopałl Com się miał wkopać! Byle teraz trochę gotówki, to wypłynę. Ten huuctwot Kostek niemało grosza puścił.

— Więc dlaczego ojciec daje?

— Sam bierze. Jak pan Pana Boga kocham, prawda! Co on mi już szwindlów naurządzał, to na wołowej skórzeby nie spisał.

Co ty myślisz, on dawno swoją, część puścił.

— Bardzo się ojcu dziwię. Należało odrazu tav kij. samowolę ukrócić. I co mu to pomogło? Ojciec widzi, jak on wygląda? Szkielet został z takiego ładnego chłopca.

— Matki robota, matki pobłażanie! Na Kostka palca nie wolno było nigdy zakrzywić. Ale powiedzże mi, moja Sabciu, co ja teraz pocznę? Na ciebie liczyłem. Korpus, mówię, poczciwy, nie odmówi ojcu pomocy.

— Jeśli pomoc ta dopomogłaby do uratowania.

W przeciwnym razie, lepiej chyba, że jedno zginie, niżeli dwoje. Ojciec wie, że Sewer nie umie oszczędzać. Te kilka miesięcy zagranicą sporo grosza zjadły.

— To każ mu wracać! Pal dyabi spadek! Więcej straci, niż zyska.

Cierpki uśmiech wykrzywił usta Sabiny.

Toż to właśnie ten łatwowierny ojciec odebrał jej możność jakiegokolwiek ratunku, oddawszy posag bez zastrzeżeń w ręce Sewera. Czy on teraz potrzebuje się z nią, liczyć? Wcale nie! Niezaradność ojca, nieznajomość prawa sprowadziła na nią cały szereg nieszczęść. Wszak gdyby nie łatwość otrzymywania z Pistulina pieniędzy, Sewer nie miałby czem opłacać kaprysów Miny Libretz, ani pobytu swego w Dreźnie. Tyle słów gorzkich cisnęło jej się na usta, ale ich nie wymówiła. O ile tylko będzie w jej mocy, postanowiła oszczędzać Sewera ze względu na dziecko.

— Musi szanować ojca — powiedziała sobie nie bez głęboko ukrytej nadziei, że może kiedyś, kiedyś Sewer powróci do nich skruszony, kochający...

— „Broń się pani wszelkiemi silami przeciw rozwodowi“ — powiedział jej adwokat. — "Takie przelotne stosuneczki rychło się zazwyczaj kończą. Możesz pani jeszcze odzyskać męża“...

To ją podźwignęło. Z zapałem i wytrwałością zajęła się interesami, gospodarstwem, oszczędzała, pracowała, by do ruiny nie dopuścić i kiedy sama jest w kłopotach i nie wie, jak zaspakajać wygórowane żądania S,ewera, Kostek grozi katastrofą, jeśli go nie wyratuje, ojciec żąda pieniędzy.

Tego już zawiele dla jej umysłu znękanego i rozprzężonych nerwów.

— Ja ojcu nic nie pomogę — odezwała się, dłonią pocierając czoło. — Może ojciec przecie sprzedać ęoś z krestencyi... Siano teraz wybornie płacą. Kto zrobił zapas, wygrał.

— Co ja tam siana sprzątnęłem! — machnął desperacko ręką Sadzikiewicz. Lato było mokre... ostatnio jęczmień skwaśniał na łące... cośmy rozrzucili, to deszcz zlał, a przytem, panie kochający, pies by tam do niego dojechał. Woda i woda wokoło.

— A ojciec tyle sobie z siana obiecywał i gniewał się, gdy Sewer mówił, że ten cały ŁaręCin licha wart.

— No bo oczywiście. Wszyscyście się zmówili przeciwko niemu. A cóż korpus winien, jak lato mokre, albo za suche, jak śniegu niema w porę, albo deszczu? To już, panie kochający, z Panem Bogiem sprawa. Ale za to jaki pałac, jakie budynki! Król by mógł mieszkać.

— Pałac, ani budynki Towarzystwa nie zapłacą. — Czy ojciec Krysi cały posag oddal?

Stary ramionami wzruszył.

— Oddał, oddał! Z czego miałem oddać?

Com wziął za kamienicę i za sklep, wpakowałem w Łaręein. Kożuchowicz przecie nie chciał pieniędzy...

— Wiem. Ale obowiązkiem ojca było nie zgodzić się... Krysia przecie pokrzywdzona być nie może.

A któż o krzywdzie myśli? Łaręein musi oddać, co wziął, a wtedy Krystynę spłacę.

— Mogliby też rodzice zajrzeć do Bąków — proponowała Sabina Oni pierwsi przyjechać tu nie mogą, ale Krysi to przykro. Radaby się synem przed dziadkami pochwalić.

— Podobno tęgi korpus? — zaśmiał się Sadzikiewicz. Kacperowski cuda o nim Jad wisi opowiadał.

— Bardzo ładny dzieciak. Ojciec nie ma poję cia, jak oni są szczęśliwi! Stach, zacny człowiek!

Sadzikiewicz zmieszał się i oczy odwrócił.

Dopiero po chwili, jak gdyby broniąc siebie, zawołał:

— Moja kochana, ale mieszczuch, rzemieślnik! Zacności mu nikt nie ujmuje, ale zawsze dla familii wstyd.

W ciemnych oczach Sabiny błysnął ogień i zgasł szybko. Słowa ojca pobudziły umysł jej do refleksyi i nasunęły szereg myśli, od których uciecby chciała, uwolnić się za jakąbądź cenę.

Popatrzyła na ojca. Szeroka, płaska jego twarz, pozbawiona zupełnie cech inteligencyi, usuwała się od wszelkiej dyskusyi. Darmo byłoby chcieć ten mózg ociężały rozbudzić, zmienić pojęcia, wyplenić chwast, który jasny pogląd na rzeczy zasłaniał.

Palił teraz fajkę, a w przerwach powtarzał:

— Mieszczuch, rzemieślnik! Przyjąłby go to taki Łącki z Łątek, albo i inni dziedzice? Chyba jakby mu szafę trzeba było zrobić, albo kanapę, ale by wtedy Kożuchowicz przy drzwiach u niego musiał stać... No, nieprawda? Powiedz sama, Sabciu. To nie to, co twój Pistuliński!

— O, zapewne! — wyrzekła z jakimś nienaśladowanym akcentem.

Czuła się już bardzo zmęczona, więc korzystając z tego, że czas byłoby Sewerkę wyprowadzić na przechadzkę, przeprosiła ojca i skończyła rozmowę.

Sadzikiewicz nie na żarty się zakłopotał jej odmową. Był pewny, że mu pożyczy.

— Zawsze była skąpa i panie kochający, nieuczynna! — skarżył się żonie. — A możebyś ty jeszcze Brygisiu, sprobowała z nią tego...

Ale pani Brygida odmówiła stanowczo.

Sabina ją onieśmielała; i matka czuła się w obecniej skrępowana.

— Nawarzyłeś piwa, to pij... — powiedziała mężowi. — Ja się do twoich interesów nie wtrącam. Sabina zresztą shardziała więcej jeszcze i niewiadomo, jak z nią gadać. Ot i dziś po śniadaniu Sewerka się bawiła przy mnie, więc kazałam piastunce koło siebie na sofie usiąść, żeby się o Pistulińskiego popytać, bo mi się widzi, że tam coś między nimi jest. Wtem, powiadam ci, Sabina wchodzi. Myślałam, że się skręcę, jak na mnie spojrzała. I jak ci dopiero nie wyrknie na mnie: „Czemu matka rozzuchwala Kwiatkowską? Do czego to podobne! Proszę, żebym tego drugi raz nie widziała.“ Biedoa Kwiatkowska taki hałas usłyszała...

— Sabcia miała racyę! Jaka z ciebie dziedziczka, kiedy na kanapie ze sługami siadasz. Tobie akurat w sklepie było serdelki sprzedawać. Wstyd tylko robisz Pistulińskiej i całej famielii.

— Może tobie? Co? Jużeś zapomniał, jakeś wieprze pędzał. Widzisz go! Dziedzic! Obywatel! Jeszcze ty będziesz z sakwami po świecie chodził, zobaczysz! .

— Cicho bądź, do pioruna, bom i tak wściekły! Ot pilnuj lepiej Kostka. Żeby nie ten huncwot, miałbym pieniądze.

*.

Wspomnienie Konstantego wnet udobruchało Sadzikiewiczową. Do 500 rs. ofiarowanych przez Sa* binę, potrzeba było jeszcze coś dodać, a bez pomocy Sadzikiewicza trudno byłoby.

Więc przyniósłszy mu kawał migdałowego mazurka, że bo za słodyczami zawsze przepadał, udobruchała go i po długich ceregielach sto rubli zaliczki, wziętej na gęsi, zaniosła Kostkowi.

— Ale to już ostatnie, Kostuś, pamiętaj! — oznajmiła synowi. Ojciec mi ledwo głowy nie urwał. Żebyś się to ty raz już ustatkował...

— Powiedziałem już matce, że na księdza idę. Mogę nawet biskupem zostać... — mówił z powaga. Czego matka więcej chce?

Wziął katarzynkę, obejrzał, matkę pocałował w rękę i poszedł do stajni kazać konie zakładać.

— Do Stokowskiego nie pojadę, bo to łotr i skompromitował mnie, ale w Orchowie pewno tam dzisiaj pulka idzie, aż miło. Mam węch, że wygram!

I, pogwizdując, pokaszlując, siadł na bryczkę i pojechał.

— Niech się trochę rozerwie — rzekła Sadzikiewiczowa, lecz Sabina z Jadwigą popatrzyły na siebie smutno.

— Stracony! — szepnęła Jadwiga.

Sabina odpowiedziała westchnieniem.

Minęły święta, minęła wiosna i czerwiec uśmiechnął się mieszkańcom Bąków lazurowem niebem, zielenią łąk ciągnących się szeroką płachtą tuż za miastem, śpiewem słowików wijących gniazda w ogrodach i rechotaniem żab.

W ogrodzie, okalającym dom Kożuchowiezów, pod różowym kasztanem stoi biało lakierowany wózek z błękitnemi firankami.

Krystyna z robotą siedzi obok na ławce darniowej, świeża i ładna w muślinowej niebieskiej sukni i popycha niekiedy wózek, w którym infant z buzią, jak zorza, rumianą słolko zasypia.

A jestto już teraz duży kawaler o bujnie rozrośniętych kształtach, tubalnym głosie i preteusyą do zębów trzonowych.

Twarz Krystyny przedstawia doskonały wizerunek spokojnego, szczęśliwego istnienia.

Po gładkiem jej czole przepływają myśli tak jasne, jak koronkowe na niebie obłoki, szafirowe oczy przypominają czystą toń strumienia, ukrytego w głębokim parowie.

Malec śpi... Słońce przygrzewa coraz mocniej.

Obezwładuione gorącem palce Krystyny niechętuie przesuwają igłę.

— Krysiu, gdzie jesteś? — wśród zwartych krza.

ków bzu odzywa się głos wesoły i zaraz potem wylania się zgrabna postać Kazi Jaworzewskiej.

— Miałaś racyę, żeś z dzieckiem do ogrodu uciekła — mówi, zrzucając kapelusz.

— Gorąco i duszno w mieszkaniu nie do wytrzymania. Temu to i moją, wizytę, zawdzięczasz.

— Tylko temu?

Krystyna przygląda się przyjaciółce z jakimś figlarnym, zagadkowym uśmiechem.

— Gdybym nie była już czerwona, wypadałoby mi się zaczerwienić — zaśmiała się Kazia, siadając obok Krystyny.

Uściskały się.

— Mama ciebie i Stefka kazała ucałować — zaczęła Kazia. Olek i Wacek przynieśli wczoraj same piątki w dzienuiku. Z Kozłowa dostałam zamówienie na 110 rubli odrazu. Jakiś zbankrutowany podobno hrabia, czy baron, złapał się na zbankrutowane również wdzięki p. Heleny. Wesele za 2 tygodnie.

Roześmiały się.

— Sabina się ucieszy — rzekła Krystyna.

— Ona tej Heleny cierpieć nie może.

— Cień smutku padl na ożywioną jej twarz.

— Cóż Pistuliński? — po chwili milczenia spytała Kazia. Nie wrócił?

Płomień oburzenia rozpalił się w łagodnych zazwyczaj oczach Krystyny.

— Nie! — odparła. Ach, Kaziu, jak ja go nienawidzę! Milion razy przeklęłam już chwilę w której do domu naszego wstąpił.

— I cóż to dalej będzie? — wtajemniczona w smutne położenie Sabiny, pytała Kazia.

— Albo ja wiem! Ta kobieta się zabija codzień, co godzina i pracą nad siły i zgryzotą, a ten niegodziwiec za jej pieniądze używa.

— Bój się Boga, przecież środek jakiś musi być, prawo...

— Prawo? — zawołała oburzona Krystyna..

— A jakież to kobieta ma prawa? Cierpieć i milczeć; Oni mogą frymarczyć naszemi uczuciami, naszym majątkiem, a my, jak niewolnice, poddać się musimy.

Toż jeździła Sabina do adwokata, i Stach co mógł robił i cóż? Adwokat powiedział, że skoro intercyza przy ślubie zrobiona była bez zastrzeżeń i tyle ko na korzyść męża, to ten mąż, może teraz bezkarnie używać i na „przyjaciółki“ tracić, byle tylko żonie i dzieciom dał utrzymanie. Śliczhe prawo!

— To niepojęte! Więc Pistuliński może w ten sposób cały posag Sabiny stracić?

A może. Czemu nie? Gdy się Pistuliński z Sabcią żenił, wszyscy głowy potracili. Jaki splendor, jaki zaszczyt!... Pycha wzrok oślepiła, a teraz oto dwie ofiary niewiune cierpią,... Bo co to za przyszłość takiej Sewerki? Boże drogi! Aż pomyśleć przykro. A już mi najgorzej żal tych, co cierpią za winy niepopełnione.

Poruszyła wózek, bo chłopiec się budził, i, patrząc na niego łzawemi oczyma, rzekła:

— Przykro to mówić, ale rodzice ciężko nieraz przeciwko dzieciom grzeszą. I nawet nie przez obojętność, jeno przez karygodną nieświadomość i niedbalstwo Biedna Sewerkal A to takie miłe dziecko, że nie uwierzysz.

Urwała gałązkę bzu i zaczęła nią malca od komarów opędzać.

Oczy Kazi biegły w stronę domu Kożuchowiczów, ukrytego prawie w gęstwinie krzewów i pnących się roślin.

Błękitne i różowe kielichy powoju oplatały filary ganku, akacya i biało różowy kasztan zaglądały w okna. ' Krzaki jaśminu kwieciem okryte, wydzielając odurzającą woń w około, rywalizowały z pąkami róż, otwierających pełne ku słońcu korony.

— Istny Eden! — poszepnęła Kazia. Coś ty z takiego skromnego ogródka zrobiła, to nie do uwierżenia.

— To Stach, nie ja — uśmiechnęłf się Krystyna. No i pan Zdzisław.. On przedewszystkiem; toż to ogrodnik zawołany.

Dziwię się, że dotąd przeczucie nic mu nie powiedziało...

Spojrzała figlarnie na Kazię, zapłonioną, po białka oczu.

— Oóż mu miało powiedzieć? Nie przyszłam przecie dla niego... Wstydź się, Kryska!

Krystyna pochyliła, jej się do ucha.

— Nie masz pojęcia, jaki zakochany...

Wczoraj cały wieczór wzdychał tylko i wzdychał... A potem...

Umyślnie zamilkła, obserwując Kazię, której twarz mieniła się ciekawością, i wzruszeniem.

— Oóż potem? Ach, jakaś ty nieznośna! Naumyślnie tak mnie wytrzymujesz.

— Prosił Stacha, aby go twoim rodzicom oświadczył — dokończyła uradowana Krystyna. Jakże ja się cieszę! A wiesz, że jak długo nic o małżeństwie nie mówił, tom się bała. Wytłómaczył mi to wczoraj: „Życia bez p. Kazimiery nie pojmuję, mówił więc, gdyby mi odmówiła..“ Pokazało się, że i on się bał...

Śmiały się teraz obie, a potem Kazia różową twarz przytuliła do policzka Krystyny.

— Więc to już nie marzenie, nie sen ułudny... — szepnęła. Ach, Krysiu, jakam ja szczęśliwa! I pomyśleć, jak to ślepy traf wszystkiem rządzi. Gdybym tak była Makowieckiego przyjęła... A już, już nie wiele brakowało, jakeście zaczęli ng mawiać...

— Któż przewidział, kochanie... Partya dobra.

— Moj e serce przeczuło... — szepnęła Kazia i ścisnęła mocno ramię przyjaciółki, bo ładnie wygracowaną ścieżką nadchodził właśnie Kożuchowicz z p.

Zdzisławem.

Zaraz od pierwszego rzutu oka Zdzisław Modlicki wywierał korzystne wrażenie. Wysoki, barczysty, brunet z cerą ciemną i sutym wąsem, z oczami jak aksamit lśniącemi, rysy miał regularne i sympatyczne.

Z Kożuchowiczem łączyło go powinowactwo dalekie ze strony matki, bo jakaś tam cioteczna od ciotecznych za któregoś z Modlickich wyszła. Zdzisław przed pół rokiem, namawiany gorąco przez Kożuchowicza, założył pierwszy w Bąkach zakład ogrodniczy.

Kożuchowicz, znając warunki miejscowe, zapewniał, że: „Dobrze pójdzie,“ — i istotnie poszło. Na początek, w domu swoim, który Kożuchowicz zaraz po ożenieniu ńę od ojca otrzymał, wynajął Modlickiemu sklep z pokojem kawalerskim, a Krystyna ani słuchać chciała, aby się kuzynek gdzieś po restauracyach miał stołować.

Poznanie z Kazią rychło nastąpiło. Prócz Krystyny żadnej przyjaciółki w Bąkach nie miała. Więe odwiedzały się często, a Modlickiemu zaraz od pierwszego razu Kazia tak się spodobała, że wręcz powiedział Kożucho wieżowi, iżby się z żadną choćby najpiękniejszą nie ożenił.

Grdy nadeszli, Krystyna, spojrzawszy na męża, poznała odrazu, iż mu coś dolega.. Zaciekawiona i niespokojna badała go oczyma, co gdy zauważył, rzekł bez ogródki:

— Moja Krysiu, wiem, żeś ty mocna kobieta i byle czego się nie zlękniesz. Niechże się tu młodzi bez siebie przywitają, a ty pójdź ze mną.

Ujął żoną pod ramię.

— Pójdź, nim się Stefan obudzi. A wy tu sobie gruchajcie z powodzeniem — rzekł, zwracając się do Kazi i Zdzisława.

— Wyobraź sobie, — zaczął opowiadać, gdy przytuleni do siebie szli, gęstemi jabłoniami wysadzoną aleją — czegom ja się dziś dowiedział... Pistuliński przyjeżdża.

— Co?

Krystyna stanęła jak wryta.

— Stachu, bój się Boga, mówże, mów .. Ledwo się mogę na nogach utrzymać.

— No widzisz! A ja myślałem, żeś ty mocna. Uspokójże się, Krysiu, bo w tem, że przyjeżdża, niema jeszcze wielkiego powodu do wzruszeń.

— Zkądże wiesz, mój drogi, i czy to prawda? Mój Boże! Jak się tez Sabina ucieszy!

Poczciwa twarz Kożuchowicza spochmurniała bardziej jeszcze.

— Wątpię! — cicho szepnął. Biedna ta Sabina!

— Krystyna popatrzyła ua niego zdumiona.

— Stachu, nie męcz mnie! Ja już teraz nic nie rozumiem.

— Sewer chce podobno Pistulin sprzedaćrzekł, zaciskając pięści, Kożuchowicz. Ot, dałbym ja mu!

Szubrawiec!

Krystynę wiadomość ta ogłuszyła zupełnie.

— Pistulin sprzedać? — powtarzała, ale jej się to w głowie jakoś pomieścić nie mogło.

— Fiszel mi mówił. Pisał podobno, żeby mu się o kupców starał. Jeśli istotuie sprzeda, to dla Sabiny przepadł. Fiszel już wie, że się chce z żoną rozejść.

— O mój Boże! — jęknęła Krystyna. To już i całe Bąki wiedzą. Jakież to upokorzenie dla Saoiny, jaki wstyd!

— Rozwodu im nie dadzą opowiadał dalej zafrasowany Kożuchowioz — ale separacya jest możliwa. Na to Sabina zgodzić się musi. Będzie jej płacił alimenta i musi cicho siedzieć.

— Ależ to okropne! — wybuchnęła.

— To nikczemne! — potwierdził. I powiedz mi, Krysiu, co teraz począć? Trzebaby może Sabiuę uprzedzić...

Krystyna ścisnęła dłońmi czoło. Czuła zamęt w głowie. Po chwili rzekła:

— Trzeba do ojca telegrafować. Przecież'ojciec może mu zabronić. Wszyscy wiedzą, że posagiem Sabci Pistulin oczyścił. Jakiem prawem ma go się teraz pozbywać?

— Pistulin należy do niego. Ojciec sumy posagowej nie zabezpieczył wcale, więc prawnie Sabina nie ma nic. Rozumiesz teraz, dziecko?

Pjgładził jej włosy i do piersi przycisnął drżącą, osłupiałą.

— Nie martw się, kochanie! — prosił tkliwie. — Wiesz przecie, że ci się teraz smucić nie wolno. Moja Krysiu, moja najmilsza!

Ale ona wobec tej pieszczoty właśnie panować dłużej nad sobą nie mogła.

Wybuchnęła płaczem.

— Żeby też taki los sobie zgotować, takie nieszczęście, o mój Boże, mój Boże! — powtarzała, spłakaną twarz kryjąc na piersi męża. W parę godzin potem, zostawiwszy Stefka pod opieką Kazi, pojechała do Pistulina...

— Jak ja jej to powiem, jak ja powiem... — myślała znękana, gdy wyjechawszy z lasu, w oddali wiorst paru ukazał jej się lśniący w słońcu dach pistulińskiego pałacu.

— Pani niema? — pytała chłopca zajętego obieraniem drzew z chrabąszczów, których wielka ilość rozmnożyła się w tym roku.

— Jest! Tyło nie wiadomo: w mleczarni, czy może na pole poszła — odparł, drapiąc się w głowę.

— A gdrież Jan?pytała dalej, bo nawykła widzieć zawsze w ganku z papierosem i miną znudzoną, przyzwyczajonego do hrabskich przedpokojów, sługusa.

— Jana już niema. I gospodyni precz poszli. We dworze jest ino pokojówka i ja, a w kuchni Jacentego też niema, bo kradł, ino kucharka ta z czela^ dnej gotuje i na pański stół i na nasz... — opowiadał ośmielony chłopak, a Krystynie ściskało się serce.

— Dla niego skąpi, dla niego pracuje.,. — westchnęła. Jest dla kogo! O, podły!

Poszła szukać Sabiny i koło oficyn spotkała gewerkę.

W skromnej perkalowej bluzce i muślinowej chusteczce na głowie wyglądała raczej na córkę ekonoma.

Pokojówka, która w miejsce Kwiatkowskiej polecony miała dozór nad dzieckiem, cerowała, pod kasztanem siedząc ,bieliznę.

— Ciocia, ciocia! — wołała Sewerka, opalone rączyny zarzucając na szyję ciotki.

— Cóż ty tu robisz, aniołku? — pytała, całując ją Krystyna. Gdzież mama?

— Kwiatki zbielą Sewelka dla tatusia — z poważną minką odparło dziewczątko.

— A mamusia jest tam, w kuchni.

— To pójdźmy do mamy. Zaprowadź mnie. Dobrze?

Dziewczynka uczepiła się jej ręki.

— Sewelka zaprowadzi, Sewelka pójdzie z ciocią — szczebiotała uwieszona u ręki Krystyny.

W kuchni, opasana dużym fartuchem,stała przy blasze Sabina.

Masło skwierczało, i ona kładła właśnie kotlet cielęcy na patelnię, gdy weszła Krystyna.

— Cóż ty sama kucharujesz? — zdziwiła się Krystyna, całując siostrę na powitanie.

— Wyprawiłam wszystkich do pielenia — odparła, wycierając ręce Sabina. Ale toś mi niespodziankę zrobiła. Cóż tam u ciebie, Stefek zdrów?

Zagadywała, usuwając szybko kotlet z blachy, nie rada, że Krystyna zeszła ją przy takiej robocie. Nie dla tego, że się wstydziła, ale chodziło jej o Sewera:

Wyszły do ogrodu i na ławce pod lipą siadły.

— Ja się nie na żarty zabrałam do gospodarstwa — opowiadała Sabina. Dopiero teraz poznałam, jaki to człowiek szczęśliwy, gdy może coś robić. Czas ucieka, jak na skrzydłach.

Krystyna, milcząc, końcem parasolki rysowała figury jakieś na żółtym piasku ku uciesze Sewerki i czuła wyraźnie, że coś ją dławi w gardle.

Ta Sabina... Mój Boże, jakaż ona inna, niż dawniej... Wszystkiego się już widać dla siebie wyrzekła. Popatrzyła na ciemną z szewiotu suknię siostry i szeroki fartuch, u którego paska wisiał pęk kluczy ogromny. I twarz się zmieniła. Cera zgrubiała nieco, opaliła się, ale Sabina, wyglądała teraz o wiele młodziej, zdrowiej. A przytem dziwnie wyszlachetniała. Kto znał Sabinę dawniej, trudnoby mu było poznać ją. Mimo prostoty w odzieniu była w niej pewna dystynkcya i wdzięk czysto kobiecy. Uśmiech i spojrzenie tkliwości pełne, gdy na Sewerkę patrzyła, czyniły ją prawie ładną, — Czemu pozwalasz Sewerce biegać bez kapelusza? — spytała Krystyna ot tak, aby coś powiedzieć, bo misya, z jaką przybyła, odbierała jej prawie przytomność.

— Płeć się opali, zgrubieje...

Sabina uśmiechnęła się.

— Niech się opali...odparła. Słońca i powietrza nigdy podobno dla dziecka nie jest za wiele, a ja pragnę, aby Sewerka na tęgę i zdrową wyrosła dziewczynę.

Pogładziła pieszczotliwie główkę dziecka.

— Może się napijesz mleka, nim podadzą wieczerzę? — spytała siostry.

— Nie, dziękuję ci! — broniła się Krystyna. Cz; ż onaby mogła przełknąć teraz cokolwiek?

Słońce schylało się coraz niżej ku zachodowi. Ostatnie, czerwonawe blaski oświeciły okna pałacu, i pomiędzy drzewami mrok osiadał zwolna.

Sewerka przycichła, ukrywszy główkę w fałdach matczynej spódnicy, Sabina wzrokiem gdzieś wdał wybiegła, Krystyna smutna, zadumana milczała.

Niedługo w podwórzu i koło oficyn wszczął się ruch. Zapędzano do obór bydło, zwoływano drób, pojono stadninę.

Kosiarze gwarno szli z łąki, ku pałacowi, po zapłatę dążąc. Rządca konno powracał z pola.

Sabina podniosła się z ławki.

— Czas nam pójść... — rzekła, ale nie odchodziła.

Wzrokiem potoczyła do koła i uśmiechnęła słę.

A był to słodki, rzewny uśmiech który ostre zwykle rysy upięknił.

— Nie masz pojęcia, Krysiu, — odezwała się po chwili — jak się to łatwo do kawałka ziemi swojego przywiązać. Dla mnie teraz Pistulin tak drogi, żebym z chęcią, gdyby potrzeba było, nie wiem jakie ofiary dla niego poniosła. I powiedz, jak się to człowiek zmienia. Ani mi w myśli teraz zabawy, stroje, i ten świat, do któregom tak wzdychała, zbrzydł mi zupełnie. Nie bywam nigdzie, nikogo prawie nie przyjmuję, a przecież dni upływają szybko i na nudę czasu niema.

— Pojmuję!... — szepnęła Krystyna, ale jej .się serce ściskało z bólu.

— Jeśli Bóg pozwoli, to muszę Sewerce ten folwarczek nad rzeką dokupić dla zaokrąglenia. Grunta się prawie w nasze wrzynają i Łady posiadają właśnie to, czego Pistulin ma niewiele: wodę. Jakie tam śliczne stawy i ryb jest dużo...

Ujęła dziecko za rączkę i ku domowi poszły. Idąc, szepnęła jeszcze, jak gdyby myślom swoim odpowiadając:

— Nic łatwiejszego, niż roić plany... A może los figlarz śmieje się teraz ze mnie...

Westchnęła i spojrzała na Krystynę. I zaraz coś ją zaniepokoiło, eoś w jej twarzy uderzyło niezwykłego. Dziwiła się, że dotąd tego nie dostrzegła.

Już sam przyjazd Krystyuy w zwykły dzień powszedni, nasuwał różne przypuszczenia.

Nie miała jednak czasu zastanawiać się: Przed gankiem gromada chłopów oczekiwała.

— Czego oni chcą? — spytała rządcy.

— Cegłę wozili. Chciałem już co prędzej ten parkan skończyć.

Zmarszczka na czole i silne brwi ściągnięcie zmieszały rządcę, — Nie meldowałem, bo gdzieżby tam z każdem głupstwem do pani dziedziczki chodzić.. — wtrącił żywo.

— Toś pan źle zrobił. Prosiłam, aby żadnych robót bezemnie nie zaczynać mówiła głosem zirytowanym. Są robjty pilniejsza. I, mając swoje fornalki, najmowałeś pan pod cegłę pod wody? To także gospodarstwo!

— Mówiłem pani dziedziczce, że chciałem szybko się z robotą uwinąć...

Nasi drzewo wozili i kamienie do tej grobli na Ładzińskiem, którą chciałem zasypać. Co zaś do drzewa, to pani dziedziczka sama kazała przywieźć.

Zmarszczka na czole Sabiny pogłębiała się coraz więcej.

— To zawsze tak!... — zwróciła się półszeptem do Krystyny. W polu najpilniejsze rzeczy czekają, a my groble zasypujemy, parkany murujemy, lamusy, lamusiki, awantury! Zakurzony, z torbą przewieszoną przez plcy zbliżył się wieśniak i oddał Sabinie kilka zaklejonych kopert.

— Z kancelaryi, proszę wielmożnej pani.

Sabina otwierała jedną po drugiej. W miarę czytania, rzucała rządcy:

— Wnieść podatek podymny, niech pan nie zapomni. Na czwartek posłać sześć formanek do zwózki kamieni na szosę.

— A niech ich najjaś... To w porę się wybrali — mruknął zadowolony rządca. — Te szarwarki to już w gardle kością stoją... Chciałem akurat gnój na ugory wozić i mieszankę siać...

— Ugory oddawna powinny być przyorane — zauważyła Pistulińska. — Pierwsze to było, niżeli cegła i groble. Prosiłam też pana, żebyś przykazał ogrodnikowi drzewa owocowe podeprzeć. Obaczże pan, ile gałęzi obciążonych owocem wisi złamanych...

— To się zrobi, pani dziedziczko. Dziś, jutro się zrobi. Czy pani dziedziczka każe wypuśc:ć bydło Kulwiniaka? Ośm sźtuk przycapiliśmy w naszej kapuście. Niech ich najjaśniejsza, z przeproszeniem pani dziedziczki, okopały ją, nie czekając na nas.

Pomyślała chwilę.

— Niech pan ściągnie po 50 kop: od sztuki, a pieniądze odeśle do wójta na budujący się kościół w Redłowie — rzekła. I proszę mi pokwitowanie z odbioru oddać.

— O rety! o Jezusiczku najmiiejszy! — wrzasnęła jakaś babina i dalejże Pistulińską za nogi chwytać, po rękach całować. A co to t?m na 011 ej kapuścinie stworzenie szerło, żeby tyle pieniendzów za nie wywalić... A niechże się pani dziedziczk i zlituje a skądżeby my tyła pieniendzów wzieni? Oloboga, oloboga! — lamentowała z takim piskiem, szlochaniem, że Pistulińska za głowę się schwyciła.

— Krysiu, uciekaj! — zwróciła się do siostry —

głowa cię rozboli...

— Patrzę i podziwiam... — ze szczerem zadowoleniem uśmiechnęła się Krystyna.

— Toż się gospocha z ciebie zrobiła...

W pół godziny potem ostatni interesant opuszczał ganek.

Sabina wypieki miała na policzkach i znużenie w oczach, ale na ustach uśmiech, — Nie masz pojęcia — mówiła do Krystyny jak chłopi są uprzykrzeni. Nieraz doprawdy cierpliwości brak. *

Przeszły do stołowego pokoju, gdzie już stół ’ był do wieczerzy nakryty.

— Powiem po kolacyi, gdy Sewerka spać pójdzie... — myślała Krystyna, patrząc na siostrę z ogromnem współczuciem.

I choć się przymuszała, prawie nic przełknąć nie mogła, bo ją ciągle ten kurcz jakiś za gardło ściskał. Ale półmiski oddawna sprzątnięto, i Sewerka zasnęła, a ona badawczy wzrok Sabiny czując, mieszała się, bladła i milczała.

I tak je noc zaszła, a cicha była, jasna i gdy pokojówka zebrała nakrycia i ponsowym abażurem przysłoniło lampę, Sabina w otwartem oknie stanęła.

Po niebie bezchmurnem, jak wielkie białe ptaki, bijące się skrzydłami, przewalały się gromady obłoków, to otulając księżyc zwojami mgły srebrzystej, to płynąc w dal w szalonem, zawrotnem tempie, lub rostapiając się, chłonąc wzajemnie.

Promienie księżyca przedzierały się przez drzew gęstwinę, pełzały po trawnikach, na liściach lub kwiatu kielichach zalśniły w kroplach rosy i snopem blasków srebrzystych obrzuciły pnące się po ścianach pałacu powoje i bluszcze.

— My dawniej, w mieście mieszkając, nie miałyśmy pojęcia o takich cudach — mówiła Sabina. — Pójdź bliżej, Krysiu, popatrz!

A gdy Krystyna usiadła przy oknie, ciągnęła dalej smutno:

— Wszystko i w nas i w koło nas się zmieniło... Człowiek nawet serca własnego nie znał... Dopiero doświadczenie i czas wielu rzeczy uczy. Kiedym szła za Sewera, to mi tylko o tytuł mężatki i nazwisko szlacheckie chodziło, a dziś mógłby być żebrakiem, i też poszłabym za nim, choćby na krańce świata...

Umilkła. Zawładnął nią czar tej nocy wiosennej, budząc bezdtrń tęsknoty, pragnień niezaspokojonych, pogrzebanych marzeń.

Zapomniała o obecności Krystyny. Myślą była teraz w Dreźnie, tam, przy nim, siłą woli odpędzając od siebie wspomnienie tamtej kobiety, bo chciała po, siadać go w tej godzinie marzenia dla siebie, tylko dla siebie.

— Co do mnie odezwała się nagle Krystyna — nie potrafiłabym kochać człowieka takiego, jak Sewer. Odepchnięta, zapłaciłabym mu wzgardą. I dla tego, zdaje mi się... radziłabym ci, gdy Sewer przyje dzie, okazać się obrażoną, obojętną... Sewer wkrótce podobno będzie w Pistulinie..

Nareszcie. Odetchnęła głęboko, pełnemi płucami wciągając powietrze. Ale jednocześnie Sabina przycisnęła jej ramię tak gwałtownie, że ledwo nie krzyknęła z bólu.

— Sewer przyjeżdża? — pytała pobladłemi usty. Sewer? Kiedy? Krysiu, mów, mów na Boga.

— Tak słyszałam. Pisał do Fiszla, aby mu się o kupców starał. Chce podobno Pistulin sprzedać.

— Aaa! — jęknęła. — I cóż dalej?

Drżała, całem ciałem i musiała wesprzeć się mocno o ramę okna, aby nie upaść..

— Nic nie wiem!.. Stach przyszedł dziś z tą wiadomością, więc wybrałam się zaraz do ciebie.

— Poczciwa. I powiadasz, że przyjedzie! Krysiu, bój się Boga, iak ja to zniosę...

Rozpłakała się.. Radość, rozpacz zlały się w jedno uczucie, nad którem górowała trwoga. Zobaczy go... Ale co potem?

Nazajutrz wczesnym rankiem odjeżdżała Krystyna. Pistulińska, pozornie uspokojona, stała w ganku, Sewerka kręciła się koło matki, trzepocąc rączkami z wielkiej uciechy.

— Tatko psijedzie, tatko, psijedzie — szczebiotała i tu znów Krystyna musiała Sabinę podziwiać. Miłość dziecka dla takiego ojca była wyłączną jej zasługą.

To też skoro Pistulin zniknął z jej oczu, odrobina nadziei budzić się zaczęła w jej sercu.

— Niepodobna, aby Sewer był już taki bardzo zły — pocieszała się. — Gdy zobaczy dziecko, takie dobre, kochające...

Tymczasem konie utartym gościńcem mknęły jak wicher i słońce ledwo ku południowi wybiegło, gdy Krystyna przejeżdżała rogatkę w Bąkach.

Przy szlabanie spostrzegła Dyrdyńskiego.

— Ach, ten niegodziwiec! — syknęła przez zęby i chciała udać. że go nie widzi, ale stary wyga poznał zaprząg pistuliński i obces do powozu przystąpił.

Zestarzał się w ciągu tych lat kilku okropnie. Siwe, krzaczaste brwi nad nosem mu się zbiegły, skóra się ściągnęła w zmarszczki drobniutkie, kępka rzadkich, siwych włosów sterczała na łysej czaszce. Powieki drgały mu już teraz ustawicznie.

Wytarty surdut z dziurami na łokciach mówił o smutnej teraźniejszości. Snadź Bąkowianie zmądrzeli i usług p. Kleofasa nie potrzebowali.

— Witam, witam, zacną panią Kożuchowiczową!.. — mówił, szastając się przy drzwiczkach powozu. — Jak to się teraz pięknie szlacheckim ekwipażem jeździ. A żeby nie Dyrdyński... Co? Zapomniało się, zapomniało... Żeby też choć szafczynę jaką, choć stoliczek swojej roboty, panie dobrodzieju, ot, pamięci starego się przypomnieć.

— Owszem. Są gotowe meble na składzie; może pan kupić — niechętnie odparła Krystyna.

Stary złośliwie okiem ku niej mrugnął.

— O, o! Zaraz kupić! Myślałem, że tak przez wdzięczność... Ale kto teraz o wdzięczności pamięta.

— Jeśli kto ma być za co wdzięcznym, to niech o tem pamięta — z gniewem już rzekła i zawołała na woźnicę, aby jechał.

Ale Dyrdyński nie ustępował. Z ukontentowaniem, które brzydką twarz jego chytrym jakimś wyrazem rozjaśniło, szepnął:

— Mam już kupca na Pistulin. P. Seweryn pisał: „Weź sobie, Kleofasku, porękawiczne, jakie chcesz, byłeś mi tę dziurę sprzedał...“ To rozumiem! Z nim interes robić dalibóg satysfakcya! I czy to oni się już naprawdę rozchodzą, co?

— Jedź! — krzyknęła Krystyna i konie ruszyły.

— Alem ci dopiekł... Widzisz! — cieszył się p. Kleofas. — Ile razy przyjdę do warsztatu, to mi tak ten osioł Kożuchowicz minuje, a ta sroka udaje, że mnie nie zna. Pani wielka, fiu! Głupiej szafczyny nie podarują, choć się im sama Kundusia przymawiała nieraz. Namówię Pistulińskiego, żeby się z tą swoją wroną rozwiódł. Szkoda chłopca, dla takiej...

Powlókł się ku miastu.

W domu czekała Krystynę niespodzianka.

— Gościa mamy, ale jakiego! Zgadnij! — oznajmił uszczęśliwiony Kożuchowicz.

Nim zdążyła spytać, wytoczył się ku niej Sadzikiewicz.

Pierwszy to raz, odkiedy się pobrali, odwiedził córkę, bo i droga była daleka i stosunek, choć pozornie dobry, w gruncie rzeczy naprężony był i chłodny. Trudnoż było dziedzicowi Łaręcina solidaryzować się z rzemieślnikami.

— Ojciec, drogi, kochany ojciec! — wolała Krystyna, rzucając się na szyję staremu.

— Czy to być może? Kiedyż ojciec przyjechał? Żeby mi też było przez głowę przeszło...

— A no, zatęskniłem do Bąków, panie kochający — śmiał się Sadzikiewicz.

— A może i do nas? — przymiliła się Krystyna. — Może dziadek chciał wnuka zobaczyć?

— To się wie. Korpus, panie kochający, taki silny parobek, jak mnie za rękę scapił, anim mógł wyrwać. Sewerka przecie starsza, a taka delikatna, że się człowiek dotknąć boi. Zwyczajnie pańskie, szlacheckie dziecko.,.

— Tak, tak! — potwierdził Kożuchowicz, mrugając porozumiewawczo na żonę. Ale się nie obraził.

— Cóż tam mama? Jadwisia? — Mój Boże, jakaż ja rada! Kostek podobno chory, mizerny?

— Łotr! — mrugnął Sadzikiewicz. — To jest, chciałem powiedzieć: wielki pan! Nic nie robi, pieniądze traci, panie kochający, jakby co najmniej baron, albo i hrabia.

Krystyna z westchnieniem do kuchni wybiegła. Zapomniała trochę o Sabinie, to znów ją trwoga o Kostka zdjęła.

— Jakże tam gospodarstwo ojcu idzie? — pytała potem, nakrywając stół do obiadu.

— Ot kłopotarstwo... — mruknął z niechęcią. — Ale to wy wcześnie jadacie. W Łaręcinie, panie kochający, po pańsku!

— Tylko że obiad taki skromny — kłopotała się Krystyna. — Żebym była przeczuła...

— Zjemy, co Bóg dał! Niechby tylko leguminka słodka była... Matka bo wieczne wojny o te leguminy zemną toczy. Korpus sprzeczny, aż strach! Gdyby nie Jadwisia, której znowu o Kacperowskiego chodzi, toby matka więcej jeszcze na żołądkach naszych skąpiła.

— A cóż Kacperowski? Jadwisia na takich Kacperowskich nie patrzyła dawniej — mówiła Krystyna, pachnący rosół z kury na talerze rozlewając.

— Ale teraz patrzy, jak kot na sperkę... — zaśmiał się stary, rad z konceptu. — Panieńskie latka ciążą, panie kochający, korpus radby sobie drugiego korpusa tego... A tam, powiadam wam, taka paskudna okolica, że kawalerów chętnych do żeniaczki niema.

— I ojciecby pozwolił?

Krystynie aż się źrenice rozszerzyły ze zdumienia.

— No, to jest... Juścić wolałbym obywatela z herbem, niźli takiego łyka, panie kochający. Ale jak ma dziewczyna na karku siedzieć i do męża piszczeć, niechby i Kacperowskiego sprobowała.

— Zapewne! Ale mi dziwno...

— A tobie źle za Kożuchowiczem, co? Takeś się spasła, jakby cię na samych figach i rodzynkach tuczył.

Żartował, zajadając rosół z francuskiemi kluskami, i chwalił gospodarność Kryst} ny.

— I Jadwiga się teraz do gospodarstwa bierze — opowiadał. — I w ogrodzie i przy ulach i w oborze, wszędzie jej pełno. A potem wieczorem z Kacperowskim szepty, panie kochający: „Tu byłam, tam byłam... To zrobiłam...“ 110 i nieraz już widziałem, jak ją tego pod stołem... Niech całuje. Pannę w rękę pocałować, to nie grzech, a czy pod stołem, czy na stole to wszystko jedno.

Kożuchowicz się śmiał.

— Ojcu humor zawsze dopisuje..

— A chciałbyś wiedzieć czemu? Ledwom poczciwe Bąki zobaczył i tutejszego powietrza łyknął, wnet jakby mi dziesiątek lat z karku zleciał.

Dalibóg! prawda! Człowiek się do tych śmieci starych przyzwyczaił, tu był sobie pan za swoje trzy grosze taki dobry, jak i każdy, a tam na tem dziedzictwie patrzą, na ciebie, jak na psa parszywego.

Sadzikiewicz, Sadzikiewicz! Dyabli im do Sadzikiewicza, ale że sobie gęby nami wycierają, to jest prawda!

— Lepiej było Bąków nie porzucać — odezwała się Krystyna.

— Może. A cóż Szulc? Jakże mu idzie? Niemiec kutwa, sporo grosza już zebrał, co?

— Gdzież tam! Nietęgo mu idzie... — rzekł Kożuchowicz. — Sielecki, ten na rogu, wie ojciec? — podrywa go. Zawsze co swój, to swój! Ale takiego odbytu, jak rodzice tu mieli, to już się chyba nikt nie doczeka.

— Co mówisz! A no dobrze, dobrze!

I powiadasz, że sobie Szulc urzeka? Co? Niekontent?..

— Tak słyszałem. Był tu kiedyś Gargulewski i opowiadał. — Niemiec bestya — mówi — na wieprzowinie znać się powinien, a jednakże kiełbas takich, jak u Sadzikiewiezów bywały, na lekarstwo nie znaleźć w Bąkach.

— Tak powiedział? A niechże go najjaśniejsze, panie kochający!.. Jak się to korpus zna.

Okropnie go to ucieszyło.

Po leguminie, której trzy części skonsumował sam, o Pistulin zapytał.

— Cóż, pan zięć zagranicą siedzi. Hę? I ani myśli wracać. Powiedzcie no, moi kochani, jak to tam z tym korpusem Sabcinym jest... Paskudnie to wygląda.

Kożuchowiczowie popatrzyli na siebie. Wreszcie Kożuchowicz, który do tajemnic wszelkich wstręt czuł, odezwał się wprost:

— Ten szubrawiec wraca, proszę ojca, ale wraca po to, aby Pistulin sprzedać.

— Co?!

Stary się od stołu zerwał i wyprostował, jak struna.

— Pistulin sprzedać! I co potem, i co?

— A nic. Pieniądze wziąć i zagranicę hajda! — mówił zirytowany Kożuchowicz.

— To trzeba być łotrem. Wieś posagiem żony oczyścić, ład zaprowadzić, a potem żydowi lub komu oddać. Fiszer, słyszę, już tam bogatego jakiegoś kupca ma.

— Święci Pańscy! A to gałgan! A to huncwot, utracyusz! A ja mu tyle pieniędzy dałem ciepłą ręką, panie kochający, i zaufałem, a ten teraz, krwawicę moją po świecie rozwłóczy. Ale jak Pana Boga kocham, nie pozwolę. No! nie pozwolę i kwita.

— Cóż ojciec zrobi. Jak bez zastrzeżeń dane niezahypotekowane, to nikt nie ma prawa...

Stary zzieleniał.

— Prawda. Ślachcic myślę — koligat i herby ma, gdzie go tam będę prawem jakiemś opisywał. Bierz Michale, co ci Pan Bóg daje, i już. A tymczasem korpus po świńsku panie kochający sobie począł, nie po ślachecku. A Sabcia mu też na wszystko pozwala. Matka nieraz mówiła, że Sabina, panie kochający, rodelala się tak za tym Sewerem, że aż mdli.

Krystyna wzruszyła ramionami.

— Sewer Sabiny nie słuchałby. On o nią nie dba, ani o dziecko. Separacyi chce. Wziąłby rozwód z chęcią, ale wie, że mu nie dadzą.

— Olaboga, olaboga! — narzekał Sadzikiewicz, dłońmi ściskając czoło. — Sodoma, Gomora! A tom się pociechy z pana zięcia doczekał. A to ślachcic psiawiara, to herbownik. Na grzbiecie mu jego herby kijem wypiszę, żeby on śmiał dziecko moje tak krzywdzić.

Struła go ta wiadomość.

Wieczorem, zasłyszawszy o przyjeździe Sadzikiewicza, — zjawił się Mordalski.

— Cości kiepsko pan dziedzic wygląda — odezwał się po przywitaniu. — Brzuchala był na całe Bąki, a teraz się wyciągnął, jak panna w tańcu. Cóż, dziedzictwo dokuczyło? A może zięciaszek, co to go hrabina rodziła? Oj te hrabiny, te hrabiny, żeby też takich kpów z przeproszeniem światu dawać. Szkoda czasu i atłasu...

— Już coś wiesz... mruknął Sadzikiewicz.

— Juści, że wiem. Dyrdyński list mi pokazywał. Oj, wygarbowałbym ja ci też to tę skórkę szlachecką, ażby wióry leciały.

— I co ty radzisz, mój Józefie?

— A cóż tu radzić? Nawarzyłeś piwa swoją łatwowiernością i ta biedna Pistulińska musi je nawet z drożdżami wypić.

— Mój Boże, mój Boże! Więc to już wszystkim wiadome — biadała Krystyna. — Biedna Sabiua!

Łzy miała w głosie i w oczach, więc Kożuchowicz wnet się do niej przysunął i szeptał coś tkliwie. Mordalski mrugnął ku nim figlarnie.

— Bój się Boga, pani Krystyno, trzymaj mocno Stacha. On też czuje skłonność do zmiany.Widziałem, jak na Gargulewską zezował.

Wszyscy się roześmieli.

— To Gargulewska jeszcze siedzi? — spytał Sadzikiewicz. — No, no, leciwa!

— Siedzi — odparła Krystyna i pogroziła mężowi.

A Mordalski rad, że dokuczy Sadzikiewiczowi za jego dawną pychę rzekł — pół głosem, by tamęi nie słyszeli:

— Tego hrabina nie rodziła i herbów niema, a uczciwy mąż i ojciec i obywatel. Prawda?

Poklepał starego po plecach, a potem długo jeszcze radzili, z jakie ?by tu beczki z Pistulióskim zacząć, by go do wspólnego pożycia z żoną i do zatrzymania Pistulina nakłonić.

Gdy w kamieniczce Kożuchowiczów wszystko ucichło i Sadzikiewicz w wygodnie zasłanem łóżku wyciągnął się po podróży, sen, zamiast skleić zmęczone powieki, uciekał od niego.

Więc leżał i myślał. Może nigdy ociężały jego umysł nie pracował tak, jak obecnie. Jedna myśl wypychała drugą.

Od kiedy stanął w Bąkach, owionęło go inne, zdrowsze jakieś tchnienie, niżli tam, w Łaręcinie, kędy i borek przecie blizko szumi, i łąki pachną i wiatr niesie od pól ożywcze pędy.

Przeszłość pochwyciła go wspomnieniami, przypomniała niekłopotliwe życie w Bąkach, wśród tylu drobnych uciech, o których teraz w Łaręcinie ani myśleć można.

I gdy wieczorem dziś zaszedł do Szulca, to mu się tak miękko w koło serca zrobiło, jakby je kto watą owinął.

W kamienicy, choć wielu lokatorów zmieniło się, ale ci, co zostali, witali go tak jakoś od serca, aż mu się łzy pod powieką zakręciły.

I dalej że mu się skarżyć:

— Niemiec żadnej reparacyi nie robi, we wszystkiem skąpi, a o komorne dusi. Panu — bywało — pokazało się czy piec dymiący, czy drzwi źle dopasowane, to pan zaraz robotnika przysłał i sam obejrzał; a to pludrzysko aby tylko co powiedzieć, to tylko umie: Ich weiss nicht, ich vesłehe nicht, — tyle z niego pociechy.

Rozczuliło to ogromnie Sadzikiewicza, a gdy jeszcze Gargulewski i kilku innych obywateli miasta zaciągaęli go do Piszla i zdrowie jego piłi, to już tak się rjztkliwił, że myśl opuszczenia Bąków łzy mu do oczu napędzała.

I teraz, leżąc bezsennie, o tem właśnie myślał i o Łaręcinie, który mu się kulę, u nogi wydawał.

— Pocom ja tam wlazł, pocom, ją tam wlazł!.. — powtarzał. Na biedę, na kłopoty! Kapitał utopiłem... Pałacu ani budynków nie ugryzę, a ziemia pod psem. Niechby się Kożuchowicz o posag upomniał, albo Jadwiga zamąż szła, zkąd jabym pieniędzy wziął...

Przewracał się z boku na bok, jęczał, wzdychał i zasnąć nie mógł.

Ledwo pierwszy brzask w okna zajrzał, zerwał się z pościeli.

Od rogatki ciągnęły zwolna wozy z drzewem, sianem, warzywami, bo to był czwartek, dzień targowy.

Sadzikiewicz fajkę zapalił i przy oknie siadł.

Cicha dotąd ulica budziła się zwolna i ożywiała coraz bardziej.

Baby z nabiałem, z opałkami jaj, ciągnęły ku rynkowi; kwiliły kurczęta młode w kojcach jadące na wozie, zakwiczał prosiak, lub spętane bez litości cielę uderzyło łbem zwieszonym o deski wozu. Potem chmura pyłu uniosła się ku górze, i Sadzikiewicz ujrzał z powagą środkiem ulicy kroczące stado świń tłustych, białoróżowych, ze szczeciną tak delikatną, jakby je kto grzebieniem wyczesał.

— Ślicznie korpusy utrzymane — rzekł do siebie zadowolony, ale zaraz go zazdrość ukłuła.

— Bestye pludry, co to pieniędzy wezmą; ale panie kochający, jest za co. Ja się znam... Korpusy skórę mają różowawą i węgra ani jednego.

Wychylił się z okna:

— A zkąd to?

— Z pod Wieruszowa.

— A daleko? Może tylko do Bąków, co?

— Daleko. Ale nie wszystkie. 12 sztuk u Szulca ostawiamy. Kupił.

Sadzikiewicz głową kiwnął i westchnął. Wyobrazi} sobie cały proces zgładzenia ze świata wieprzów owych, delektował się w myśli soczystemi szynkami, kiełbasami, polędwicą, czuł, — zda się — zapach wieprzowiny do którego tęsknił, chociaż się do tego nie przyznawał.

— Kopiejka trzy kopiejki rodzi czystego zysku — obliczał w myśli — i ten bestya Szulc jeszcze narzeka. A tu tymczasem, chcesz pieniądze zrobić, bierz się panie kochający, za siadły. To nie to co psia noga gospodarka. Kładź i kładź, a ona ci się zawsze ogonem wykręci.

Do pjkoju weszła Krystyna z dzieckiem.

— Walenty mi mówił, że ojciec juz dawno nie śpi — odezwała się, całując rękę ojca. — Ale i my przecie ranne ptaki, bo Stefek zaspać nie pozwoli.

— Niechże ojciec będzie łaskaw na kawę. Nie łaręcińska, to pewno, bo my tu śmietanki takiej nie mamy.

— Go tam, łaręcińska! — burknął, wydymając wargę. Ty myślisz, że łaręcin to co! Obrzydliwy korpus i tyle!

Krystyna się zadziwiła, ale milczała.

Dopiero, gdy się już wszyscy przy śniadaniu zebrali, podmówiony przez nią Kożuchowicz rzekł:

— Gdyby tak na mnie, tobym zaraz Łaręcin sprzedał. Coś maiejszego gdzie pod miastem wziąć, byłby i kłopot mniejszy i ekspens...

A Sadzikiewicz bez namysłu odparł:

— To bierz. Niema głupich. Ot, sklep bym od Szulca z powrotem wziął, rozumiesz?

Kożuchowiczowie sporzeli po sobie.

Ojciec tylko żartuje — odezwała się Krystyna, ale aż się zaczerwieniła z radości.

— Co to żartuje? — Wcale nie żartuję, panie kochający.

Ukrajał kawał świeżego placka z posypką i uszczypnął Stefka w różowy policzek.

— Cóż, bąku? Chciałbyś, żeby tu dziadek mieszkał, co? Dopierożbyś się na serdelasach upasł... Hę?

Krystyna pocałowała ojca w rękę. Oczy jej się śmiały i taką promienną twarz miała, że Kożuchowicz żartobliwie pogroził jej za plecami ojca.

Wyszedł jednak na ganek, gdy stary wybrał się do miasta, i z wielką uciechą wpadł potem do żony, mówiąc:

— Do Szulca poszedł. Dałby Bóg!

To byłoby jedyne wyjście... Co stracili na Łaręcinie, toby sklep w kilka lat oddał.

Parę dni jeszcze zabawił Sadzikiewicz w Bąkach. O planach na przyszłość nie mówił wprawdzie, ale przy pożegnaniu rzekł do Krystyny:

— No, Kryśka! Proś Boga, żebym kupca na Łaręcin znalazł.

VII.

Ostatnie liście z drzew opadły. Pierwszy przymrozek ściął wodę w stawach, zwarzył anemiczną trawę, odarł ziemię ze wszelkich powabów.

Wrony i kawki, jak ciemne chmury, zasłaniały blade słońce jesienne, wzbijając się w górę, bydło wypuszczone na ugory błądziło bezczynnie z sentymentalnie pospuszczanemi łbami, stada żórawi i gęsi dzikich przeciągały długim, wyciągniętym sznurem.

Na tem tle szarem odcinał się, jak plama biała, pałacyk w Pistulinie, do którego dążyła teraz Sabina w kaftan ciepły i chustkę odziana/

W piwnicach układano na zimę warzywa, w stodołach młócono owies. I tu i tam, jak wszędzie zresztą, dojrzeć musiała sama, bo od czterech lat blizko nie miała rządcy, obowiązki jego na barkach swoich dźwigając.

Pistulin poszarpany przez Sewera, ogołocony z czego się dało, dyszał ledwo podpierany li umiejętnością gospodarowania Sabiny i nadzwjczajnemi nadludzkiemi jej wysiłkami.

Myśl o pozbyciu się Pistulina przed pięcioma laty wywietrzała z głowy Pistulińskiemu dzięki pannie Minie Libretz, która zawiązawszy czuły stosuneczek ze śpiewakiem opery w Dreźnie, powstrzymała Sewera od zamierzonej do kraju podróży.

Przyjechał więc tylko upoważniony do działania Kuropatncki.

Hulaka, lekkoduch posiadał jednach trochę uczuć ludzkich w piersi i, zmiękczony prośbami Sabiny, Pistulina nie sprzedał.

Co więcej, stał się gorliwym jej sprzymierzeńcem, powtarzając sobie, po wielekroć, że niejedna szlachetnie urodzona dama taktu i wszelkich cnót innych od Sabiny nauczyćby się mogła.

Po wspólnej więc naradzie postanowiono sto morgów lasu sprzedać i tem Sewera zaspokoić.

Kuropatnicki, zabrawszy pieniądze, wyjechał, a Pistulińska do jarzma się zaprzęgła.

A było to jarzmo nielada! O wszystko, walczyć, ze wszystkimi kłócić się trzeba było.

Próżnowała służba, nie czując nad sobą pana, próżnował w polu najemnik, bo go nikt nie pilnował.

Rządca, jak dawniej, płoty grodził, ulepszał, poprawiał i o pieniądze wojny z dziedziczką toczył.

Po roku takiej męczącej gospodarki Pistulińska oddaliła rządcę. I tak trudno było koniec z końcem związać i wszelkie możliwe oszczędności okazały się niezbędnemu Za rządcą tedy poszedł ogrodnik, za ogrodnikiem stangret do koni cugowych, których się choć z żalem pozbyła, jako rzeczy zbytkownej, a na teraz zbytecznej.

Sewer, rywalizując ze śpiewakiem o względy panny Miny, raz poraź o pieniądze pisał, dopiero, gdy dnia pewnego zręczna Niemka ze śpiewakiem ślub wzięła, Sewer, klnąc na czem świat stoi, zrobił jej awanturę w kościelo, poczem wpadł prosto na dworzec kolejowy i do Pistulina umknął.

Był też i niezdrów trochę, bo życie hulaszcze wyczerpało go; podziałało więc ożywczo na niego powietrze Pistulina i niezmordo wana troskliwość żony.

O separacyi już nie wspominał, zwierzając się Dyrdyńskiemu, — że czy ta — czy owa, to już wszystko jedno, bo wszystkie „jędze i zwodnice“...

O ustatkowaniu, o poważniejszym na życie'poglądzie trudno już było marzyć. Nie znał wyrazu, obowiązek, — jak nie znał hamulca, któryby koniec namiętnościom jego położył.

— Uważasz, powiedział żonie po powrocie — jeśli chcesz, żebym nie prysnął od ciebie, gdzie pieprz rośnie, uwag mi żadnych nie czyń nigdy, rozumiesz? Pieniędzy ci trochę puściłem, to racya, alem ci za to nazwiskiem i pozycyą zapłacił. Prawda?

Nie zaprzeczała i nie rozgniewała się. Patrząc na jego twarz wychudłą i przygarbione plecy, uczuła litość, jak matka nad chorem dzieckiem. Określiła też sobie odrazu plan postępowania.

Trzeba ratować Sewera i dziecko. Żadne inne osobiste jej pragnienia w rachubę wchodzić nie mogą. Dość dla niej szczęścia, że wrócił, że Sewerka ma ojca, i że on już jej od siebie nie odpycha.

Od tej rozmowy lat pięć minęło. Co w ciągu tego czasu Satóna wycierpiała, nie wiedział nikt prócz .Krystyny, która, nie pytając, poczciwem sercem wszystko odgadła.

Siady jednakże wyryły się na twarzy zwiędłej od wiatru i słońca ogorzałej, popękanej od mrozu. Wypieszczone niegdyś ręce dowodziły, iż właścicielka żadnej się pracy nie lęka. Nie miała też czasu dbać o powierzchowność swoją, ani nad położeniem swojem rozmyślać, ale — jak mówiła do Krystyny, uśmiechając się blado, może to i lepiej ..

Idąc teraz ku domowi z posiniałą od zimna twa, rzą, z mokremi pasmami włosów przylegającemi do czoła, pokrajanego w zmarszczki drobniutkie, rozmyślała, iż trzeba będzie po obiedzie posłać do lasu po liście na podściołkę dla bydła, kucharce czeladniej kazać jeszcze z parę beczek kapusty dokwasić, a jutro samej jechać do powiatu z prośbą do naczelnika, aby parę tygodni jeszcze z egzekucyą się wstrzymał, bo na jarmarku w przyszły wtorek sprzedawszy dwie jałówki i parę wołów, dopiero będzie mogła podatek zapłacić.

Oczy jej smutne, jak ten dzień jesienny, biegały wokoło niespokojnie, z tą czujną energią, która się wyrabia w istotach, dźwigających na barkach ciężar nad siły.

W pałacu, mimo że południe było blizko, okienice w pokoju gościnnym i w sypialni Pistulińskiego były jeszcze zamknięte. Po wczorajszem polowaniu, które Sewer u siebie urządzał, goście wraz z gospodarzem odpoczy tvali.

Sabina okrążyła główne wejście i tylnemi drzwiami weszła do domu.

W pierwszym zaraz stołowym pokoju kręciła się Sewerka, przyrządzając do śniadania z zadziwiającą nad wiek zręcznością.

Niezbyt ładna, ale sympatyczna nad wyraz jej twarzyczka, uderzała wyrazem skupionej powagi

i inteligencyi.

— Niech Katarzyna ułoży pięknie masło — rzekła do służącej. — Trzeba na wierzchu taką różyczkę zrobić, albo tulipan. Czy Katarzyna widziała, jak mamusia to robi? A gdzie Katarzyna położyła klucze od śpiżarni?

I to dziewięcioletnie dziewczątko pamiętało o wszystkiem i wydawało rozkazy, jak dorosła osoba.

Jak słońce, gdy rozedrze ciemnych chmur gromadę i uśmiechnie się ziemi, tak smętna twarzyczka Sewerki rozpogodziła się i zajaśniała uśmiechem, gdy ujrzała wchodzącą do pokoju matkę.

— Niech Katarzyna przyniesie dla pani kawę, ale żeby gorąca była — zawołała odbierając z rąk matki chustkę i rękawiczki ciepłe.

Sabina usiadła przy stole, Sewerka przysunęła cukier i chleba bochenek.

— Niech Katarzyna postawi kawę i zajrzy do kuchni, czy się samowar gotuje — powiedziała do służącej, która kubek kawy gorącej stawiała właśnie przed panią. — Pan jeszcze nie dzwonił, ale może zaraz zadzwonić, prawda, mamusiu?

Ledwo słów tych domówiła, gdzieś z wnętrza domu dźwięk dzwonka się rozległ. Ruz, drugi, trzeci... snadź niecierpliwą szarpany ręką.

Sewerka drgnęła. Oczy, które wlepiła w matkę, błysnęły ogniem i przy bladej twarzyczce wydawały się teraz bardzo ciemne i bardzo posępne.

Sabina odsunęła kubek.

— Zasyp herbatę, córeczko — rzekła do córki, — jak tylko Katarzyna przyniesie samowar.

— Czy mama pójdzie do tatki?

W głosie dziecka dźwięczała trwożna nuta.

Sewer zbyt często tyranizował żonę wobec wszystkich, a choć matka wpajała w serce dziecka miłość dla ojca, poważna Sewerka wyrobiła już sobie na tę kwestyę zdanie i pogląd czysto osobisty.

W pokoju Sewera mrok panował.

Sabina podeszła do okna i popchnęła okienicę.

— A, jesteś! — mruknął zaspany Sewer. — Snujesz się zawsze, jak cień... Nie na ciebie dzwoniłem.

— Katarzynę posłałam do kuchni po samowar — odparła łagodnie. — Czy chciałeś czego?

— Herbaty! Oczywiście poczekam z godzinę, jak zwykle.

Milcząc, zawróciła ku drzwiom.

— Dlaczego niema papierosów? — wstrzymał ją gniewny głos męża. — Położyłem je na stole; aleś tu już plądrowała z pewnością i dyabli je wzięli.

— Oto są... — wyrzekła spokojnie. — Były na stole, tam, gdzieś je położył.

Mruknął coś pod nosem, przeciągnął się, ziewnął.

— Czemuś mnie nie obudziła, toż widzę południe blizko. Wiedziałaś przecie, żem miał jechać do Bąków po wino. Ciekawym, czem dzisiaj gości przyjmiesz.

— Czyż koniecznie winem? Są nalewki, jest piwo... Przecież to nie festyn żaden...

— A tobie się festynu zachciało? O, zaraz! Miałbym się nawet z czem pochwalić...

— Nie kończ. Wiem już.

Blada była i w oczach żarzył się ogień, ale głos był spokojny i spokojem tym zaimponowała mu.

Znów ziewnął i zapalił papieros.

— Żeby was najjaśniejsze z takim porządkiem... Butów, widzę, niema. Ze skóry tego huncwota Walka obedrę... — zaczął po chwili.

— Sewer... szepnęła, drzwi do sąsiedniego pokoju wskazując, — posłyszą.

— Pal ich dyabli! Na to uszy mają. Powiedz im, jak wstaną, żem słyszał w Wierzbowskim lesie tokujące głuszce. Wierzbowski pozwolenie dał; mogą polować.

— A ty?

— Ja do Bąków jadę. Cóż się gapisz? Poślij do stajni, niech Wałek konie zakłada. Wstaję zaraz i jadę.

— Ale cóż ja tu z twoimi gośćmi zrobię? — spytała zafrasowana.

— Flirtuj, bałamuć ich... — zaśmiał się rubasznie. — Wiesz przecie, że nie jestem zazdrosny.

— Zresztą ani jednej pary koni niema teraz w stajni. Dwie fornalki odstawiły zboże Lejzorowi, jedna nasze do młyna zawiozła, pod lasem obredlają ziemię pod owies... — mówiła Sabina.

— Dosyć, dosyć! Świętemu byś życie obrzydziła tą litanią. Moja kochana, idź już sobie, niech ja na ciebie nie patrzę. Konie wysłałaś naumyślnie, boś się bała, abym do Bąków nie pojechał.

— Nie wiedziałam przecie...

— No, no! Ja cię znam. Ty wszystko wiesz, wszystko przeczujesz, skoro o dokuczenie mężowi chodzi. Poślijże po konie na pole, bo ja w Bąkach muszę być dzisiaj.

— Poślę zaraz — odparła, wychodząc.

Za drzwiami odetchnęła głęboko. Łzy ją dusiły w gardle i taka bezsilna rozpacz. Za co on jej tak dokucza? Patrzy przecie na wszystko przez szpary, nigdy wyrzutów nie czyni...

Wie przecie, po co on jedzie do Bąków. Zakochał się znowu na zabój w siostrzenicy proboszcza, która po śmierci męża na utrapienie jej zjechała do Bąków.

Proboszcz oczywiście nie domyślał się niczego. Wdówka znudzona jednostajnością cichego życia w miasteczku, flirtowała z Pistulińskim, po za plecami staruszka.

Że jednak sprzeciwiać się Sewerowi w niczem nie można było, Sabina, przywdziawszy na twarz codzienną maskę spokoju, wyprawiła Kaśkę do ogrodu, aby chłopaka obwijającego słomą drzewa posłała po konie. W parę godzin potem, z twarzą upieczoną od ognia, smarzyła w kuchni naleśniki.

Zmęczona była i niezdrowa. Ból głowy dokuczał jej od rana, a nie miała chwili swobodnej, by odpocząć.

Sewer o ile był w domu, sprowadzał jej gości. Towarzysze polowań, kart i kieliszka siedzieli u nie go po dni kilka, co było dla Sabiny męczarnią.

Nie mając odpowiedniej służby, zajmowała się wszystkiem sama, oszczędzała, zabiegała, bo Sewer wymagał, aby wszystko było, jak należy.

Zły stan interesów nie pozwalał jei przyjąć bony, lub guwernantki; więc i dzieckiem zajmowała się sama, szczupły zakres swoich wiadomości Sewerce przekazując. Czuła jednak, o ile to było niedostateczne, i rozpaczała.

Sewerka, nakładając farszem z mięsa caleśniki, rzucała z pod oka spojrzenia na matkę. Byłaby się upierała, że widzi łzy w oczach matczynych, i że to nie osrień takie iskry w nich rozpala.

Sabina tymczasem zsuwała z patelni naleśnik jeden po drugim całkiem automatycznie, Myśl jej była w Bąkach, w saloniku proboszcza, i Sabinę, choć powinna była oswoić się już z tem, że serce Sewera do niej nie należy, pożerała zazdrość.

Mąż, własność jej, ukochanie... bo mimo wszystko, kochała go zawsze jednakowo.

I kiedy inni mężowie mają gorsze przecie żony, niż ona jest, widzi, że żyją z niemi po bożemu, szanują, podczas gdy Sewer nie uważa ani na gości, ani na służbę, ćo gorsza, nie uważa na dziecko.

A ona to dziecko kocha ogromnie. Może nierazby sarknęła, powiedziała Sewerowi kilka słów prawdy, ale trwoga zamyka jej usta. Niech już się, co chce, dzieje, byle Sewerowi nie przyszła znów ochota porzucić ją...

Po przykrym dniu czekała ją przykrzejsza jeszcze wieczorem niespodzianka. Sewer wrócił późno i, nim do kart zasiedli, zawołał ją do siebie. Trochę był nieswój, jakby pomieszany.

Na stoliku leżała róża i parę listków zielonych, obok papierośnicy i rozrzuconej niedbale bielizny.

Cierpki uśmiech wykrzywił usta Sabiny, bo dostrzegła nawet i to, że gdy weszła, Sewer pośpiesznie coś do biurka schował. Domyśliła się, że fotografię.

— Moja kochana — zaczął, paląc cygaro i całą uwagę niby poświęcając misternym kuleczkom dymu — wypadł mi nagły interes do.Warszawy. Będę potrzebował oczywiście pieniędzy... Dużo nie dużo, ale zawsze jakieś parę setek... W drodze niewiadomo, co wypaść może.

Ręka Sabiny opadła ciężko na poręcz krzesła. Poruszyła wargami, ale nie dobył się dźwięk żaden z krtani mocno ściśniętej.

Jej mówić teraz o paru setkach, kiedy na opłacenie podatków woły musi sprzedawać. Wiedziała zresztą, boć łatwo tego domyśleć się było, skąd ta nagła propozycya wypadła. Pod okiem proboszcza grzeszyć, trudno jakoś było i nie wypada...

Sewer patrzył na nią z pod oka.

Była tak zmieniona, i taka rozpacz malowała się w jej oczach, że zdjął go żal chwilowy.

— Cóżeś tak zaniemiała? — spytał i wyciągnął ku niej rękę, chcąc ją przy sobie na sofie posadzić.

Innym razem ta drobna oznaka serdeczności z jego strony, byłaby ją wzruszyła; ale dziś Sabina miała jeden z tych ciężkich dni, co to człowiek radby się tylko do ziemi szarej przytulić, przestać myśleć... czuć....

— Nie wiem, skąd ja ci pieniędzy wezmę — odezwała się wreszcie, zwolna, automatycznym ruchem przesuwając ręką po czole. — Chciałam jutro jechać do powiatu, bo się komornika lękam. Tyle potrzeb zresztą zjawia się co godzina nieledwie...

Zapatrzyła się w okno, w ciemną, pochmurną, jak jej dusza, noc listopadową i zamilkła.

Może nawet zapomniała, że Sewer jest obok niej,' że na nią patrzy... Ále on nie patrzył. Cóż go obchodzić mogła ta blada, smutna kobieta, wobec rozkwitłej, jak kwiat róży, zalotnej wdówki? Obiecywał sobie bezdeń rozkoszy, gdy się znajdą oboje w Warszawie, tej miłej Warszawce, gdzie na każdym kroku tysiące rozrywek mieć można.

I dla czego ma on sobie tego odmawiać? Dla czego? STie ożenił się przecie z miłości, o tem wie każdy; więc gruchać z żoną nie będzie; a co do pieniędzy... Głupstwo! Sabina zawsze była skąpa; nic dziwnego, że i teraz mu żałuje. On zresztą jechać . musi. Przyrzekł.

— Chciałbym mieć pieniądze jutro przed wieczorem, by na rauny pociąg dostacyi zdążyć — odezwał się po chwili. — Skoro powiadasz, że pieniędzy nie masz, weź od ojca. Oni tam, słyszę, na tym swoim sadle znów geszefty robią. Sklep dobrze idzie.

Spojrzała na niego prawie z oburzeniem.

— Czy myślisz, żem już mało wzięła? Któż zapłacił ratę Towarzystwa w kwietniu, kto na żniwa dał?... Ojciec, prawda? Ale z czyich pienięd/y*' Z Kożuchowiczowej, prawda? Bo przecie, gdyby nie ta Krysia poczciwa, ojciecby nie mógł w jedno dzłe cko wszystkiego pchać z uszczerbkiem innych.

Słowa padały z jej ust szybko, i ręka oparta ^a poręczy krzesła drżała.

Sewer się reześmiał.

— A toś się zaindyczyła! No, no! Ale zap^ mniałaś o jednem: taki Kożuchowicz za zaszczyt | owinien sobie uważać, że nam dogodność robi. . Sam się sobie dziwię, jakim ja dobry, że ci pozwalam stosunki z nimi utrzymywać.

Ją gniew już ominął. Popatrzała na niego oczami w których cała umęczona jej dusza się mało wała, i szepnęła:

— Oj Sewer, Sewer!

Po chwili wyszła.

W szufladzie biurka spoczywało kilka banknotów skrzętnie na podatek zbieranych.

Łzy niczem już nie powstrzymywane płynęły obficie po jej twarzy, gdy jeden sturublowy i dwa dziesięciorublowe dobywała z pugilaresu.

Poczem wsunęła się cicho do pokoju męża i, kładąc je na stole, szepnęła:

— Bóg widzi, nie mogę więcej...

I wyszła, nie patrząc już na niego.

W kilka dni potem pani Kacperowska do Bąków do rodziców w odwiedziny jadąc, wstąpiła do siostry.

Kacperowski, od lat trzech szczęśliwy małżonek p. Jadwigi Sadzikiewiczówny, zarządzał majętnością bardzo bogatego obywatela, który z żoną chorą za granicą siedział.

Posada to była, jak się Sadzikiewicz wyrażał: „Tylko jej buzi dać...u Jadwiga miała i konie do wyjazdu i powóz, i do spiżarni, czego dusza zapragnęła.

Z tysiąca ośmiuset rubli, jakie pobierał Kożu chowicz, dwie trzecie odkładali na „czarną godzinę“.

— Uparłam się, jak nigdy! — opowiadała Sabinie wystrojona, jak lalka, pani Jadwiga, gdy już powitania minęły. — Wyobraź sobie, za nic Janek nie chciał mnie puścić. A to droga ciężka, a to to, a to owo...

— Może miał słuszność? — uśmiechnęła się znacząco Sabina.

— Ale gdzież tam! Straciłam już nadzieję. A tu jak na złość Janek za dziećmi przepada. Żybyś ty widziała, jak te brudasy wiejskie biegają zanim, skoro się na wsi pokaże... A on gładzi rozczochrane czupryny, albo malca jakiego w górę podrzuci, a śmiechu przytem co niemiara.

Uśmiechnęła się. Przypomniała sobie chwilę pożegnania, i dziwna błogość przeniknęła jej serce.

I zaczęła zaraz opowiadać Sabinie, jak czule pożegnali się rano, a potem, gdy pojazd z zabudowań dworskich na trakt wyjeżdżał, on dopadł go, pędząc . z pola i ledwo oddychając od szybkiego biegu.

— Niech Mateusz jedzie na Żabików, będzie wygodniej. Na tej grobli pod Osinkiem kości policzyć można — mówił, ledwo ziając, a pot kroplami — powiadam ci, Sabciu po twarzy mu spływał. I po co było lecieć, kiedyśmy i tak na Żabików jechać mieli!

— Poczciwy! — szepnęła z uczuciem SabiDa.

— Ba! — roześmiała sią pani Jadwiga. — Kiedy z tego rezultat taki, żeja, nie dojechawszy jeszcze do celu podróży, chciałabym wracać.. Gdzież Sewer? — spytała po chwili, i cień padł na jej twarz pogodną.

— Pojechał do Warszawy — odparła, spuszczając oczy, Sabina.

— Znowu?

— Interesy...

— A! Wszysey się już śmieją z tych interesów. Doprawdy, Sewer jest niegodziwy! Niechby hulał za swoje, ale tracić pieniądze żony... Pfe!

— Co moje, to i jego... — smutno szepnęła Sabina.

— Ale ty się zamęczasz, zabijasz... Zestarzałaś się, sczerniałaś... Moja Sabciu, moja kochana popatrz ty na mnie... Przecież ja tylko o rok od ciebie młodsza. A wiesz, ile mi lat rachują? Dwadzieścia pięć — sześć najwyżej. Jak Janka kocham, tak prawdę mówię!

— Wierzę. Nie pamiętam ciebie nigdy panną tak ładną, jak teraz.

— A widzisz. Ale trzeba dbać o siebie, trzeba się oszczędzać i męża ostro trzymać. Z jakiejże racyi jedna strona ma używać, jeździć, szaleć, a druga dreptać od rana do nocy, jak koń w deptaku, kłopotać się i odmawiać sobie wszystkiego.

— Taki już podział... — uśmiechnęła się smutno Sabina.

— Głupi! Szalony, niesprawiedliwy! — oburzona wołała Jadwiga. — I głupie te, co się na niego godzą! Daruj mi, moja złota, ale ja nie mogę patrzeć, jak ty marnie wyglądasz, jak się trujesz, gryziesz i dla kogo? Dla jednego takiego to...

— Nie kończ, nie kończ! — przerwała z ogniem w oczach Sabina. — Ja go kocham! To ojciec dziecka mego... Mego dziecka!...powtórzyła, łkając, — mego skarbu, mojej radości, najdroższej istoty, dla której tysiące mąk ponieść jestem gotowa, przebaczyć mu wszystko, o sobie zapomnieć! Bóg dobry, i ta mrówcza moja praca może je uchroni od nędzy, może Sewer z czasem, z latami ustatkuje się i wtedy dumna i szczęśliwa oddam mu Pistulin czysty, dobrze zagospodarowany — i odpocznę!

Przy ostatnim wyrazie błogie uczucie rozjaśniło jej rysy.

— Powiem ci w sekrecie, Jadwisiu, że choć nie czuję się zbytnio przeciążony to jednakże wyraz: „odpoczynek“ — ma dla mnie bardzo miłe brzmienie. To musi być wielka rozkosz powiedzieć sobie: zrobiłam, co zrobić miałam, i — odpocznę!