Wanda Grot-Bęczkowska

Co będzie z naszego chłopca?

ROZDZIAŁ I

— Matko, co będzie z naszego chłopca?

— Albo ja wiem? Akurat czas myśleć o tem.

— Jakto nie czas? Pleciesz, Anulko, sama nie wiesz co. Skoro go nam Bóg dał, to już od tej chwili myśleć o nim należy.

— Ale mój Jasiu, czego bo zaraz tak krzyczysz? Dziecko mi obudzisz.

Przytulone do piersi matki niemowlę spało, cmokając kiedy niekiedy usteczkami.

Wysoki, niezbyt już młody mężczyzna zbliżył się do siedzącej przed kominkiem żony i pogładził ją czule po głowie.

Pobrali się przed laty trzema. Trapili się już, że dzieci mieć nie będą, gdy oto w sam raz na „Alleluja" Bóg chłopaka im zesłał. I jakiego chłopaka!

— Panie Wojtaszewski! — krzyczała babka, pilnująca chorej — a obaczcie ino, co wam to szkaradne bocianisko wrzuciło... Wykąpałam gałganucha małego, klapsa mu przysądziłam, jak się patrzy, żeby wiedział odrazu, co go tu cackać nie będą; teraz pan zobacz, ile waży? Rozpromieniony, zmieszany niemal zaszczytem ojcowstwa, Wojtaszewski zbliżył się do dziecka. W poczciwych jego oczach świeciły łzy, ręce mu drżały, gdy ujmował w nie spowite już w poduszce dziecię.

— A co? Podrzuć no pan nim do góry. Przecież nie z cukru, ani ze szkła — wołała niecierpliwa babka. — Dwanaście funtów waży co najmniej. To nie byle co!

Z łóżka, zasłanego białą pościelą, wsuniętego nieco we framugę, ozwał się słaby głos: Jasiu, pokaż mi dziecko...

Babka skoczyła do Wojtaszewskiego.

— Daj no. pan dziecko. Trzeba matce pokazać. Któż ma prawo, jeżeli nie ona?

Łzy, jak gdyby zamówione, pojawiły się w oczach babki. W ślad za niemi poszło głośne czyszczenie nosa i głębokie westchnienie. Wojtaszewski z tego skorzystał, przytulił delikatnie do siebie dzieciątko i postąpił w stronę łóżka. Babka spostrzegła to i zabiegła mu drogę.

— Daj no pan, do mnie należy pokazać. To już taki zwyczaj.

— Zaraz oddam, zaraz — szepnął Wojtaszewski. — Niech no pani wypije tymczasem herbatę. Przygotowałem na stole tam, gdzie warsztat. Placka też kawałek się znajdzie. Anulka nie zapomniała...

Propozycya była zbyt nęcącą. Wzdragając się niby, użalając nad kosztem i subjekcyą, babka cofnęła się ku drzwiom.

Wojtaszewski wnet znalazł się przy łóżku. Z oczu biły mu takie promienie, że aż blada twarz chorej rumieńcem szczęścia się oblekła.

— Anulko — szepnął, pochylając się ku niej — jacyśmy szczęśliwi!

Stojąc teraz przed swoją Anulką, zapatrzony w uśpionego malca, zapytał:

— Powiedz że mi, Anulko, czem nasz chłopak będzie?

— Masz go! Już swoje! Przecież on jeszcze taki mały.

— Ależ z małego wyrośnie duży.

— Jeżeli go Bóg i Matka Najświętsza uchowa — dodała szybko, trwogą zabobonną zdjęta Anulka.

— To się rozumie. Jabym chciał... Wiesz co, Anulko? Chciałbym, żeby był urzędnikiem. Zawszeć co urzędnik, to urzędnik. Ludzie zaraz inaczej patrzą. Czy przy suplikacyach, czy podczas procesyj, któż, jeżeli nie urzędnik, kanonika pod ramię podtrzymuje? Toć to niemały zaszczyt. Powiem ci, ilem razy patrzył, jak ten niedołęga Barański rękawiczki nadziewa, głowa, panie dobrodzieju, do góry, wąsa postawi i do księdza szust, to aż mnie mdliło. Przecież, nie chwaląc się, i ja dwie klasy skończyłem, a że tylko z kopytem mam do czynienia, to cóż? Mam jakie uważanie, albo li do kanonika mogę podczas procesyi przystąpić? Co?

Nie odpowiedziała. Wpatrzona w swojego malca, który spał cicho, zadumała się głęboko. I ona przyszłość syna w różowych widziała barwach.

— Oddamy go do szkół, Anusiu — rzekł szewc po chwili, rozpromieniony myślami. — Do Warszawy, albo i do Pietrzkowa. Będę pracował dzień i noc, i grosza nie stracę. Ty takoż. A jak w mundurze ze srebrnemi guzikami przyjedzie, zobaczysz, czy kto pozna, że to szewckie dziecko?

— A jeżeli się rodziców zawstydzi? — szepnęła Anna.

— Głupstwoś rzekła, kochanie! Jakim go wyhodujesz, takim będziesz miała. Twoja głowa, Anulko. Z Bogiem, z szacunkiem dla rodziców, z pracą i uczciwością gdy pójdzie w świat, to się i przed złem ostoi. Nie bój się, toć to nasza krew... Wyparłabyś się ty ojca, albo i matki, chociażbyś w złocie chodziła? A jabym się wyparł?... Próżne strachy! Za naszego Antka ręczę...

Uderzył się w piersi, aż jęknęło. Anna się przestraszyła.

— Obudzisz mi dziecko!

Chłopak już oczy ze snu otworzył. Z początku skrzywił usteczka do płaczu; matka, uprzedzając, pierś mu podała z pośpiechem.

Wojtaszewski nie mógł oczu oderwać od zaróżowionego snem chłopaka.

— Charakterny chłopiec! — rzekł. — Nie dadzą mu jeść odrazu, to się zaraz do krzyku bierze. Tęgi będzie z niego podsędek, albo i inny jaki urzędnik. Zobaczysz, matka.

Nie wątpiła.

ROZDZIAŁ II

Słońce zajrzało przez wycięte w okiennicy serduszko. Z łóżka, stojącego pod ścianą, zerwał się dziesięcioletni chłopiec. Wstał po cichu, ubrał się i wybiegł. W ogródku rozejrzał się niespokojnie. Cisza była dokoła. Poranną rosę czułeś jeszcze w powietrzu. Słońce ledwie wstało.

— Pogoda! — szepnął chłopak, przyjrzawszy się niebu. — Bogu dzięki! Jakby to święty Jacek podczas deszczu wyglądał? Kramówby nie rozłożyli... Dopiero się Florka ucieszy!

Dźwięk dzwonka przeciął powietrze. Płynął od strony klasztoru, z początku słaby, potem coraz głośniejszy, aż połączył się z brzmieniem wielkiego dzwonu, które echo niosło w każdy niemal zakątek mieściny. Drzwi domku, sąsiadującego z domem szewca, otworzyły się i pomiędzy malwy i słoneczniki wsunęła się zręczna, jak wiewiórka, dziewczyna. Florka, córka organisty, prawie w tych samych latach co Antek, przewyższała go wzrostem i kształtną budową. Nie była ładną. Włosy, jak len jasne, twarde i proste, we dwa cienkie warkoczyki splecione, spadały jej na ramiona; cera, lubo biała, nosiła lekkie ślady przebytej ospy; tylko modre, prawdziwie piękne oczy połyskiwały, mieniły się i ożywiały twarz całą. Widocznie dzwon ją zbudził i wprost ze snu, różową jeszcze i ciepłą, wywabił do ogrodu. Zobaczyła chłopca i uśmiechnęła się.

— Antek, pogoda! — klasnęła w ręce.

— A pogoda. Toż będzie odpust, Floruś... Myślałem, że zaśpisz.

— Zaraz zaspałabym ci!

— Ale coś ty taka dzisiaj, Florka? Oczy ci się śmieją.

— Ba! chodź bliżej, to ci powiem. Rozsunął splątane malwy i krzaki malin i zbliżył się do płotka, który ogródki rozdzielał. Florka z minką tajemniczą sięgnęła za stanik.

— Zgadnij, co to? — spytała, pokazując mu przedmiot jakiś zdaleka.

— Czy ja wiem? Pewno medalik. Kupili ci wczoraj, jak kramarze przyjechali.

— Uhum! Zgadłeś! — Roześmiała się i zwolna rozwinęła pakiecik.

Z zielonych liści bzowych wyjrzały ku chłopcu dwie srebrne, nowiutkie monety.

— Zkądeś wzięła, Florka? — spytał zdumiony.

— Zkąd? Babula dali jedną, dziaduś drugą. Mówili, cobym sobie kupiła na odpuście różności.

Chłopak stał smutny, upokorzony. On ledwie czwartą część tego na odpust uciułał.

— I co se kupisz ? — spytał znowu z zazdrością mimowolną.

Dziewczyna zachychotała.

— Siła rzeczy — rzekła wesoło — paciorków, i obrazków świętych, i pierników maczkiem posypanych... O jej! Aby o to głowa nie boli. Wszystkiego na kramach dostanie.

— Jużci prawda — mruknął chłopiec. Gorycz ustąpiła już z jego serca, wzrokiem rozradowanym patrzył na Florkę.

— Dobrze, coś dostała — rzekł. — Jabym ci sam wszystkie kramy zakupił, żebym ino miał pieniądze, ale u nas tak jakoś ciężko... Jak przyjdzie grosz wydać, to ci mówię, tak stękają, że aż strach!

— A wiesz ty, Antoś, bez co? Oni tak dla ciebie ciułają. Bo to raz słyszałam, jak do ojca gadali: „Trzeba zbierać, trza harować, aby dla Antka na szkoły starczyło, bo on szewcem nie może być."

— Pewnikiem, że nie będę kopytem obracał — rzekł hardo chłopak.

Florka się rozśmiała.

— Oj, już się jeżysz! A cóż to kopyto co złego, co tak niem pomiatasz?...

— Złego, nie złego — burknął. — Ale co tam o tem gadać. Polecę na prymaryę.

— Czekajno, niech ci się w piętach nie pali! — zawołała Florka. — Masz jeszcze czas!

Przysunęła się do płotka.

— Antek — szepnęła, patrząc nań szafirowemi, jak modraki oczyma — i ty dałeś temu wiarę, że ja będę pierniki i paciorki kupowała? A toś ty dopiero głupi! Te pieniądze, com dostała, to na skrzypki dla ciebie... Nie bez tego, żeby i matuś ci co nie dołożyli, więc skrzypce będziesz miał.

Antek poczerwieniał, jak burak. W oczach błysnął mu taki ogień, aż Florka ze śmiechem zagadnęła:

— Cieszysz się, co? Schwycił ją za szyję.

— Florka, ty sobie nie kpisz ze mnie? — spytał drżącym głosem.

Dziewczyna pieniądze owinęła starannie i włożyła mu w rękę.

— A nie zgub — mówiła tonem macierzyńskiej powagi. — Na odpuście to i złodziejów nie brak.

— Nie bój się, nie zgubię. Ja ci tego, Florka, do śmierci nie zapomnę. Teraz będę zbierał grosz do grosza, i do skarbonki kładł. Już skarbonkę to muszą mi matka dziś kupić. Nie wiem, jak prędko zbiorę, ale zawszeć kiedyś zbiorę, to ci oddam. I paciorków ci prócz tego kupię, i pierniczków z maczkiem i z migdałami ...

— No, no — śmiała się Florka, ucieszona jego radością — żebym się ino nie objadła bardzo tych pierników...

Chłopiec na furtkę ogródka obejrzał się niespokojnie. Radby już jednej chwili biedz do kościoła.

— Na Szerokiej ulicy pewnikiem kramy porozstawiali. Może już i skrzypce są?...

Florka to spostrzegła.

— Lećże, leć! — rzekła. — A ino się targuj. Wiadomo, jak to kramarze drzeć potrafią.

Rzucił jej całusa i popędził, jak strzała.

Florka wpadła do domu. U fary nie było dziś nabożeństwa, a klasztor miał swego organistę. Więc Grudka spał jeszcze, a Grudkowa ledwie oczy ze snu przecierała.

— Gdzieżeś to chadzała? — spytała córki.

— W ogródku byłam.

— I zarosiłaś pewnikiem spódnicę... Dam ja ci!

Dziewczę skoczyło do matki.

— Wstawajcie, matuchno! Trzeba się wcześnie ogarnąć, żeby się aby do kościoła dostać. Ale święty Jacekby się pogniewał, gdybyście dziś żuru na śniadanie nagotowali. Kawę będziemy pić, prawda? Dużo cykoryi włóżcie, to zaraz smaczniejsza. Ja polecę pędem po obwarzanki. Toż to będzie uciecha!

— Chciałam sprzedać mleko — broniła się organiścina. — Zawsze przy odpuście lepiej płacą.

— Co tam! przedacie jutro. Bo to codzień świętego Jacka?

— To i prawda — odparła przekonana.

Dziewczyna furknęła do komina, roznieciła ogień, a po chwili, różową chusteczkę włożywszy na głowę, pobiegła po obwarzanki. Jakaż ona dziś szczęśliwa! Wszystko się do niej śmieje i ona do wszystkiego. Matusia narządzili jej perkalową spódniczkę białą, tarlatanową zasłonę i wstążki niebieskie. Szewc Wojtaszewski wysadził się na takie pantofelki, że aż dziw.

Florka bardzo kocha starego szewca, szewcową i Antosia. Antosia najwięcej. Razem się bawią, razem do szkółki chodzą. Ona, jak nikt lepiej, rozumie chłopaka. Chęci jego są jej chęciami. Zawsze im dobrze z sobą.

— Głupie dzieciska, moja kumo — powiada nieraz organiścina do szewcowej. — Tak to lgnie do siebie, jakby rodzone.

Szewcowa wzdychała. Szkoda, że Antek idzie do szkół! — myślała z żalem. Z Florki byłaby dobra synowa. Wiadomo, że zawsze co swoje, to swoje.

Dzieci tymczasem rosły i kochały się coraz to mocniej. A już co dzisiejszy postępek Florki, to obudził w sercu Antka taką wdzięczność, że przysiągł sobie duszę oddać za nią. Oddawna bowiem wzdychał do skrzypiec i cały w słuch się zamieniał, ilekroć smętne ich dźwięki rozległy się na chórze lub wesoło wtórowały oberkowi w karczmie. Wszystkie jego marzenia dziecięce zamknęły się w jednej myśli o tera, aby posiąść skrzypki i umieć na nich przygrywać, to wesoło, to smętnie, jak dusza rada. Florce tylko z pragnień swoich się zwierzał, i oboje biadali, że tak ciężko dopiąć swego.

Przed świętym Jackiem, kiedy to na kramach bywa skrzypek co nie miara, chodził Antek jak struty. Spodziewał się, że coś od ojca dostanie, a matka też jedynakowi trochę doda. A tu nic, jakby się uwzięli. Tylko ta poczciwa Florka pamiętała. Trzeba teraz próbować, może się jakie tanie znajdzie.

ROZDZIAŁ III

Na dzień świętego Jacka przypadał w Kalenicach wielki odpust. Mała ta osada usiadła nad brzegami wązkiej rzeki, otuliła się lasami.

Cicha i senna w zimie, od Swiąt Zielonych do Wszystkich Świętych kipiała życiem. Do klasztoru ciągnęły ciżby, kompanie nawet ze stron dalekich tu podążały. W dni świąteczne powozy nawet, zmieszane z bryczkami, zajmowały całą, do klasztoru wiodącą, ulicę. Miała ona po obu stronach szereg wybielonych domków z okiennicami malowanemi i gankami, z ogródkami ustrojonemi zalotnie w bzy, maki dubeltowe, róże i jaśminy. Tam przemieszkiwała arystokracya miasteczkowa. Więc starzy emeryci, podupadli obywatele i podstarzałe wdowy. Dobrze się tam działo ludziskom. Mieli zawsze mszę św. z orkiestrą o godzinie zrana, potem lub przedtem kawę wyśmienitą z kożuszkami, bułeczki świeżuchne i rogaliki rumiane, Co będzie z naszego chłopca?

no i wiele, wiele innych jeszcze dogodności, jakich mieszkańcom sąsiednich wsi i miasteczek brakło. Nie zajmowali się polityką, sprawy społeczne nie obchodziły ich zgoła, reszta świata mogłaby dla nich nie istnieć. Rzadko zaglądała tam książka lub gazeta, bo spokojni mieszkańcy żywili przekonanie, że drukowana bibuła jeno apetyt odbiera.

Dużo bywało swiąt, dużo odpustów w klasztorze kalenickim, ale najwspanialszy na świętego Jacka. Gdy zahuczały bębny, ryknęły trąby, to biedny człek mimowoli szeptał przejęty: „Z prochuś powstał, w proch się obrócisz."

Kościołek farny, zmurszały od starości, stał na uboczu w uliczce, skręcającej od wjazdu ku rzece. Okalały go również domki z ogródkami z jednej i drugiej strony, ale nie malowane i bez ganków. Arystokracya z ulicy Szerokiej (można ją było i Klasztorną nazywać) powiadała, że przy ulicy Farnej mieszkają „łyki". Sami przecież mieszkańcy skromnej uliczki zwali się poprostu między sobą pp. szewcami, pp. krawcami, ot zwyczajnie ludzie pracy.

Ztamtąd to właśnie wczesnym rankiem pędził w stronę klasztoru Antek. Taki ścisk wszędzie panował, że ledwie z pomiędzy fur się wydostał. A tu jeszcze i kompania nadchodziła. Przy figurze witała ich z wieży kościelnej muzyka. Poważne tony obudziły w sercach pątników wszystkie smutki, rozpacze i boleści. Śpiew pobożny zmieszał się z okrzykami i szlochaniem.

Tłum padł na klęczki, i odmówiwszy dopiero modlitwę dziękczynną, ruszył do kaplicy Matki Boskiej, gdzie runął z jękiem na posadzkę.

I Antek tam podążył, lecz nie mógł opanować swoich myśli; odmówiwszy więc codzienne i świąteczne modlitwy, przecisnął się ku cmentarzowi i wnet znalazł się w rozgwarze jarmarcznym. Wprędce odszukał Florkę i pospołu już udali się po „grające drzewo."

— Florka! — krzyknął naraz Antek, aż się ludzie obejrzeli — Florka, a widzisz je?

— Nie krzycz tak — upomniała go Florka. — Toć i tak zobaczę!

Przystąpili do kramu, gdzie leżały krzyżyki, obrazki, paciorki i inne piękne rzeczy. Skrzypce burakowego koloru uderzyły zaraz na wstępie wzrok dzieci.

— Florka — szepnął Antek — ty mów, ty targuj.

Z pewną dumą przysunęła się Florka do kramu.

— Ile pani żądacie za te skrzypce? — spytała, cedząc słowo po słowie. Pokojówka od burmistrza zawsze tak mówiła, gdy się chciała pomocnikowi organisty podobać. Florka, że to szło o skrzypce, tego samego sposobu użyła.

Właścicielka kramu, objętością ciała przewyższająca swoje sąsiadki, uśmiechnęła się uprzejmie.

— Proszę, panieneczko, proszę. Są skrzypce, a jakże. Na śliczny kolor pomalowane i bardzo pięknie grają.

Florka obejrzała się na Antka. Chłopak zbliżył się i ujął skrzypce. Oglądał, brzdąkał po strunach.

— A ile to pani żądacie? — spytał wreszcie bojaźliwym głosem.

— Ośm złotych.

— Ile ? — zapytali z trwogą.

— Ośm złotych — powtórzyła pulchna jejmość.

Spojrzeli na siebie zrozpaczeni. Przecież oni mieli tylko złotych trzy i groszy dziesięć.

Ogarnął ich wstyd. Florka odzyskała odwagę prędzej od Antka. Odebrała mu z ręki skrzypce i położyła na straganie.

— My nie takich chcieli — rzekła cicho. — Pójdź, Antek.

Ale kramarka nie myślała wypuścić ich tak łatwo.

— Więc nie takie? A jakież być mają? Mam i inne. Lepsze, gorsze, jakie kto chce.

U mnie zawsze wszystka pubelika kupuje i kużden kontenty odchodzi. A może za drogie? Dam tańsze. Zresztą, jak do zgody. Jak do zgody, piękna panienko i piękny kawalerze! To brat i siostra, prawda? Zarutko pomyślałam. Tacy podobni, jak...

— Pięść do nosa — przerwała jej sąsiadka z lewej strony, której kramik łączył się z kramem pulchnej jejmości.

— Ja do pani nie mówię — odcięła się pierwsza. — Niech każdy swego nosa pilnuje.

— A jak mu się zachce i cudzych nosów pilnować, to co? — spytała słodziutko druga.

— To tak przytnę, że się odechce! — krzyknęła na dobre już zaperzona jejmość. — Widzisz ją!

— Ją? Co to za ją? Moja pani Krubska, niechno się pani nie zapomina — zawsze słodko rzecze sąsiadka. — Proszę nie tykać, bo od tego wara! Ja sobie sprawiedliwość znajdę. Niech panienka do mnie idzie — zwróciła się do Florki z gestem zapraszającym. — U mnie też są skrzypce, a nie drę, jak ona.

— Bodaj cię choroba zadusiła! — wrzasnęła fioletowa ze złości tłuściocha.

— Niech cię Marya błogosławi — odparła tamta z łagodnym spokojem. — Po pięć groszy mendaliki, paniusieczko — zwróciła się do oglądającej towar mieszczki. — Po pięć groszy. Bardzo tanio, jak Boziuchnę kocham! Ot, widzi paniuleczka, jaka to sąsiadka. Kłóciłaby się bez cały odpust...

Nasłuchująca tłuściocha nie mogła ścierpieć i wykrzyknęła:

— A żeby cię kołtun spętał, czarownico! Na co w odpowiedzi usłyszała słodko wymówione:

— Niech cię święty Jacunio błogosławi!

— Cóżem ja winna, paniuleczko — mówiła dalej, zwracając się do kupującej — że ją Bóg takiem cielskiem ukarał, a mnie dał tyle, co potrza? Bez to ciągły kram, ciągle się czepia. Obraza Boska i tyla.

— Kłamiesz! — krzyknęła tamta. — Jeszczebym się na twoje chude gnaty nie zamieniła. Niedarmo się Wątróbską nazywasz.

— A taki przyjdzie do tego. Już widzę, jak pani Krubska kosteczki po śmietnikach zbiera...

Krubska nie zdołała zapanować nad sobą, porwała skrzypce, ów przedmiot pożądań Antosia, i byłaby niechybnie cisnęła niemi na głowę sąsiadki, gdyby nie kilkoro rąk, które jej dokonać zamiaru przeszkodziły.

— Co się to dzieje? co to jest? — wołano zewsząd. — Dajcież imoście pokój! Ludzie się zbierają, klasztor pod bokiem.

— Niech ją Marya błogosławi — zakończyła spór Wątróbska. — Proszę, niech państwo kupują. Bardzo proszę! Mam wizerunki święte, pierniczki z lukierkiem, słodziutkie, smaczniutkie, szczotki, lusterka i różności. A kupże pani piejącego kogutka maluśkiemu, bo mu oczki na wierzch wyjdą!

Dzieci wędrowały od kramu do kramu, lecz najtańsze skrzypce wszędzie kosztowały kopiejek. Antoś desperował, lecz od kupczących nie odchodził. Pięciozłotowe skrzypki, jako że były dla niego najprzystępniejsze, obracał wciąż w rękach, a miał minę taką, jakby się zbierał do płaczu.

Do kramu zbliżyło się młode państwo. Pani żywa, drobniutka, mówiła do męża:

— Kupię dzieciakom wiejskim pierników i obrazków. Dopieroż będzie uciecha!

Elegancki magazyn warszawki nie zajmował ją tyle, co nowością nęcące kramiki i stragany małomiejskie.

— Ach! i skrzypce są! — wołała, spostrzegłszy je w rękach Antosia. — Czy kupujesz, kochanku? A czy się znasz na skrzypcach, chłopysiu? — zapytała, ujmując go rączką pod brodę.

Antek z niemym wyrazem boleści podniósł na nią oczy załzawione.

— Czemu płaczesz, mały? — zagadnęła tkliwie.

Florka, której milczenie zaczynało już ciążyć, a miluchna twarz pani obudziła zaufanie, dygnęła nizko.

— To bez te skrzypce, proszę wielmożnej pani — rzekła rezolutnie.

— Aa! — szepnęła pani. — Mały chciał je kupić zapewne? Ja sobie inne wybiorę. Cóż, zgadłam?

— Juści że tak — uśmiechnęła się Florka. — Ino mu pieniędzy nie starczyło, to i płacze.

— Dużo mu braknie? — zapytała pani, mrugając figlarnie ku mężowi.

— O! dużo, aż kopiejek — odparła dziewczyna i odwróciła się. — Chodź, Antoś — rzekła — tu już nic nie wystoisz, a matuś krzyczeć będą...

Z uśmiechem szczerego wesela pani wyjęła z sakiewki pieniądze i podała chłopcu.

— Przyjmij to ode mnie, kochanku — rzekła — lubię grzeczne dzieci, a tobie z oczu patrzy, żeś poczciwe chłopię.

Antek oniemiał. Widok pieniędzy sprowadził walkę w jego duszy. Jak tu wziąć, kiedy matusia zawsze mówią, że tylko zapracowane pieniądze się bierze?

Florka prędzej pogodziła się z datkiem i ze zwykłą rzutkością szturgnęła towarzysza w łokieć.

— Cóż stoisz, jak kołek? A bierzże i pokłoń się wielmożnej pani. Oj! Antek, Antek, aż mi wstyd za ciebie. A ruszże się!

Dygnęła znów przed panią.

— Dziękujemy wielmożnej pani — rzekła. — On już i sypiać i jeść nie mógł, ino ciągle o tych skrzypcach myślał.

Pani jednak pojęła skrupuły chłopaka.

— Ode mnie możesz przyjąć... Gdy już dorośniesz i będziesz pięknie grał na skrzypcach, oddasz te pieniądze jakiemu małemu chłopcu, który, jak ty teraz, będzie pragnął posiadać skrzypce. Zgoda?

Z czarnych oczu chłopca strzelił blask radości.

— Oddam, proszę pani — wyrzekł Antek, prostując się z dumą.

Pochylił się do ręki pani i ucałował z wdzięcznością.

Wieczorem dopiero spotkali się nad rzeką. Antka ogarnęło rozmarzenie, a Florkę uroczyste oczekiwanie.

— Zacznijże już, Antek — mówiła zcicha, patrząc na leżące na murawie skrzypce.

Antek nie słyszał. Florka się zniecierpliwiła.

— Antek! — woła, ciągnąc go za rękaw. — Czyś ogłuchł, czyś zaniemiał?

Chłopak się odwrócił.

— Ale bo widzisz — mówił — boję się. Tak jakoś dziwno się robi... Niewiadomo co... Niby już mam te skrzypce, juści prawda. A taki lęk mnie bierze.

Onieśmielał wobec gorąco pożądanego narzędzia, stanowiącego nakoniec jego własność. Czyż potrafi kiedykolwiek, jak organista Zapałkiewicz, wyśpiewać tonami pieśni śliczne?

Florka śmiała się.

— Oj! głupi, głupi — rzekła drwiąco. — Boisz się, sam nie wiesz, czego. Nijakiego gadania dziś z tobą nie ma. Pójdę do Balbisi bawić się lalką.

Nie poszła jednak. Oparła jasną główkę na ramieniu Antka i patrzyła na rzekę, która cicho szemrała w dali.

ROZDZIAŁ IV

— Czy pani Wojtaszewska wysadziła już placki? Cóż, dobrze wyrosły?

— Nieosobliwie. Z Grzybińską to zawsze tak: „Świeże drożdże, świeżutkie", a tymczasowie trzymała je pewno w domu od Bóg wie kiedy.

Wojtaszewska czerwona, spocona, stała przy stole, na którym rumieniły się dopiero co wyjęte z pieca placki.

— Zobaczno, Florciu, na samym środku posypka się zapadła. A jużem jej nie żałowała, bo wiem, że Antoś lubi. Jakby na złość...

Młoda dziewczyna przysunęła się do stołu. Więc to Florka istotnie? Tak w górę śmignęła, jak topolka, i odmieniła się jakoś. Twarz po ospie wygładziła się nieco, cera, jak dawniej, przejrzyście biała, a modremi oczyma, zda się, cała dusza dziewczęcia przegląda. Nie można powiedzieć, żeby pociągała pięknością, każdy jednak lgnie do niej dla jej dobroci, dla jej łagodności.

Stojąc teraz przy stole, gibka i smukła, silnie w ramionach rozwinięta, a szczupła w pasie, w szafirowej sukni kamlotowej, w fartuszku białym i haftowanej szerokiej kryzie, wyglądała milutko. Oczy wyrażały rozradowanie, usta się śmiały. Ba! było się czego radować; toć Antoś dzisiaj przyjeżdża, Antoś, towarzysz jej lat dziecinnych, którego nie widziała oddawna.

Chłopak pracował w szkołach zawzięcie. Przechodził z klasy do klasy, nie z nagrodami wprawdzie, bo wybitnych zdolności do nauki nie posiadał, ale też bez wycierania ławek oślich. Podczas wakacyj przysposabiał uczniów do klas niższych, grosz każdy chowając skrzętnie, z myślą o upragnionym celu, uosobionym w skrzypcach.

Florka swoje dwie srebrne monety odebrała zaraz w pierwszym roku, gdy Antek na lato przyjechał; przywiózł jej nadto książkę do nabożeństwa w suto złoconej oprawie. Był to owoc jego oszczędności. Cieszyli się oboje co niemiara, po raz setny ślubując sobie przyjaźń dozgonną.

I oto teraz Antek, ukończywszy szkoły, wraca do domu. Cóż dziwnego, że Florce serce bije tak mocno, że ledwie nie wyskoczy?

— Niech pani nie narzeka — mówiła do Wojtaszewskiej, oglądając placki. — Ślicznie wyrosły. Posypka zarumieniona w sam raz. Antoś będzie kontent.

Wojtaszewska z wdzięcznością niemal spojrzała na nią i ogarnęła okiem izbę. Wybielona i czysta, wyglądała odświętnie. Nie brakło firanek muślinowych, pelargonij kwitnących, a nawet hortensyi.

Szewc Wojtaszewski przeniósł swój warsztat do kuchni, pod okno. „Trzebaż coś dla chłopca uczynić, Anulko — mówił — on już do lepszego przywykł. Dopóki nie dostanie kwatery przy urzędzie, musimy się ścisnąć."

W ciągu lat kilku, które nad głową przemknęły, stary majster zczerniał z pracy i niewywczasu. Zagrzewała go jednak nadzieja przyszłości, którą tęczowemi barwami malował. „Niechby się ino Antoś zaczepił — mawiał do żony, gdy w długie wieczory zimowe siedzieli oboje przy bladem świetle lampki, on krając skóry, ona kokardy i ozdoby różne przyszywając do pantofli, lub guziki do bucików. — Niechby się zaczepił, czy to w sądzie, czy w urzędzie gminnym... potemby już łatwiej poszło. Wiesz, Anulka, ani mi praca nie ciężka, ani to kocołowanie po nocach, gdy sobie pomyślę, czem nasz chłopiec będzie. Mówię ci, nieraz mnie tak po kościach łamie, taki mam dech krótki, bo to człek, prawdę mówiący, cięgiem nad kopytem schylony siedzi. Ale to nic! Odpoczniemy oboje!"

Coś we trzy lata po oddaniu Antka do szkół, stary odważył się na krok śmiały. Uciuławszy papierków kilkanaście, spakował węzełek i stanął przed swoją Anulką.

— Musisz się, żono, rządzić beze mnie — rzekł z powagą. — Idę do miasta i zejdzie pewno kilka niedziel, nim powrócę.

Anna spojrzała nań z przerażeniem.

— Już ino nie skrzecz mi nad uszami, żono — ciągnął, zapobiegając pytaniom i perswazyom. — Tak być musi, i tyla! Ot posłuchaj, co obmyśliłem: Grzywkiewicz, ten z Klasztornej, wiesz? uczciwie edukowany i na szewctwie zna się niebyle jakiem. Więc i do klasztoru robi, i orkiestrze robi, a zda mi się, że i sędzianki u niego bierają. Więc nie dziwota, że sobie dom wymurował z gankiem i z przystawkami, a Grzywkiewiczowa, kiedy się ubierze do kościoła, niewiadomo, czy pani jaka od powozu, alboli sędzina? A ja, człowiek nienauczny, zawdy biedę klepałem i klepię. Dlategom sobie wymiarkował, że do miasta iść trzeba i szewctwa galanteryjnego się wyuczyć. Co od chłopa kilkanaście złotówek za buty i trzewiki wziąć, to nie to, co papierki od plebana lub sędziego.

— Sędzia pono nie płaci — zauważyła nieśmiało Wojtaszewska, zgnębiona zamiarem męża. — Samam słyszała, jak Grzywkiewicz klął ich od cholery, aż uszy puchły.

— To nic nie znaczy, Anulko. Tego się nie bój! To się dla Antosia przyda.

Ucałował żonę i rozstali się. Po dwóch miesiącach wrócił. Wymizerniał, schudł, ale poweselał. Zaprzągł się, jak wół, do roboty i w końcu tygodnia żonę do siebie przywołał. Na warsztacie leżały buciki węgierskie, wyszywane, z guziczkami i dziurkami, maszynką wybijanemi, z noskami w deseń.

— Jakże, Anno? — spytał z miną zwycięzcy. — Podoba ci się?

Wojtaszewska ręce skrzyżowała.

— Bój się Boga, Jasiu — mówiła zdumiona — takie śliczności! I ty to sam zrobiłeś ?

— A któżby? — Wojtaszewski śmiał się z jej podziwu, który go jednak mile po sercu łechtał. — Grzywkiewicz pęknie teraz ze złości.

— O! pewnikiem będzie gniewu co niemiara! Pogłupieją, dalibóg!

— Terazby mi się odziać, zawinąć robotę i po panach przejść — rzekł szewc po chwili"

wzdychając, bo snadź wędrówka z towarem pod pachą sprawiała mu przykrość.

Żona pogłaskała go po zmarszczonej twarzy.

— Ja pójdę, Jasiu — słodko przemówiła. — Babie zawsze lżej; prędzej strzyma, choćby i drzwi gdzie pokazali. Ubiorę się i pójdę. Już ja potrafię, nie bój się!

Wojtaszewski się rozczulił.

— Za co mi też to Pan Bóg ciebie dał, Anuś? — szepnął.

Powędrowała majstrowa i po niejakim czasie, pomimo kopania dołków przez Grzywkiewicza, Wojtaszewski zdobył dla swego towaru kilka domów na arystokratycznej ulicy Klasztornej. To byt ich polepszyło nieco.

Trudno odgadnąć, czy w dzień przyjazdu Antka ręka Wojtaszewskiego, wygładzająca delikatną skórę na buciki, obstalowane nareszcie przez sędzinę, drżała z pośpiechu i zmęczenia, czy z pełnej niepokoju radości rodzicielskiej? I jemu serce biło spieszniej.

Zmierzchało się już na dobre, gdy Judka, pachciarz kalenicki, wtoczył się dryndulką na podwórze szewca. Po chwili Antek obejmował już z rozrzewnieniem kolana ojcowe. Matka stała na uboczu, czekając po starszeństwie kolei i prawie nieświadoma, że po twarzy łzy grube ściekają.

— Mój Judka — szepnęła do stojącego u drzwi żyda — jutro się obrachujemy. Dziś nie mam głowy, sami widzicie. Może ja tam dla waszego Chamioska buciny jakie u swojego wyproszę za to, coście mi syna bez wypadku przywieźli.

Żyd ustami cmoknął.

— U pani Wojtaszewskiej delikatne serce jest, ja to wiem. Dziś tylko kuferków od panicza zniosę, a jutro, jak Pan Bóg zdrowie da, to sobie obrachujemy. Ale co to za panicz jest! Aj waj! wszystkie się za nim oglądali i na Klasztornej, i od muzykanty.

Wytoczył się za drzwi. Szewcowej się zdawało, że urosła. Panicz, toć to jej syn, jej Antoś, i wszyscy się nań oglądali. Nic dziwnego. Chłopiec prosty, jak dębczak, wąsy mu się wysypały gęste, surdut na nim leży, jak ulał. Rodziców się jednak nie zawstydził.

Gdy powitania się skończyły, matka stół do wieczerzy nakryła.

— Głodnyś pewno po drodze, Antoś? — mówiła, wodząc za chłopcem oczyma. — Mam kawę gorącą i placek z posypką. Florka mówiła, że zdarzony...

Antek zerwał się z krzeszła.

— Wrócę zaraz, matusiu — szepnął. — Kawa tymczasem nie ucieknie.

Ucałował ręce matki i wybiegł.

Pomiędzy splątanemi krzewami malin, agrestu i róży dzikiej, które rzędem sadzone tworzyły rodzaj płotka, rozdzielającego dwa ogródki, w zmroku wieczornym mignęła Antkowi biała twarz Florki i warkocz jej jasny. Kilkoma skokami przebiegł starannie uprawione przez matkę , grzędy cebuli, sałaty i buraków i stanął przy dziewczynie, — Floruś! Floruś! — wołał Antek podawnemu, wyciągając ku niej ręce.

Zmrok wieczorny ukrył rumieniec, który twarz dziewczyny umalował. Jak się przywitali, czy po modnemu, boć przecież Antek z miasta dużego wracał, czy tak jak dawniej, mogłyby chyba opowiedzieć krzaki malin, agrestu i róży dzikiej.

Szewcowa dostrzegła tylko tyle, że Antek z ogrodu wrócił rozradowany czegoś, kawy sobie dolewał i dolewał, placek ogromny zjadł, a oczy mu wciąż błyszczały.

— Widziałeś Florkę? — spytała matka.

— A jakże! — odparł i pokraśniał.

— No i cóż? Panna się z niej zrobiła. Wszyscy mówią, że wcale niczego.

Antek mruknął:

— A ładna! I taka wysoka! Wojtaszewski kawę wypił i wąsy otarł.

— Nie zawracajno chłopcu głowy, Anulko — rzekł. — Florka dziewczyna poczciwa, to się wie. Ale co tam o tem! Antoś musi się wyspać i zaraz jutro sędziemu się pokłonić, i plebanowi, i wójtowi. Tak się należy.

Rozeszli się. Chłopcu pod dachem rodzicielskim dobrze się spało.

— Widziałaś, Anulko, jak pacierz klęczący mówił — szeptał stary szewc do żony, gdy doszło do ich uszu chrapanie Antka. — Poczciwa krew! Ani o Bogu, ani o rodzicach nie zapomniał.

ROZDZIAŁ V

— Anulko! — powiedział nazajutrz rano szewc do krzątającej się około komina żony — pójdziemy o dziesiątej na „orkiestrową". Należy się przecie Panience Najświętszej podziękować.

Poszli do kościoła, i Florka z nimi. Szewc całą mszę klęczał i bił się w piersi; szewcowa, zwyczajnie, jak matka, więcej się łzami modliła aniżeli usty. Florce z pod białej chusteczki muślinowej wyglądał buziak kraśny, jak mak polny, lubo dziewczyna nigdy takich rumieńców nie miewała; oczy pod muślin schowała i raz jeden tylko, gdy Zapałkiewicz zaczął przed podniesieniem swoje solo skrzypcowe, podniosła je i spojrzała na Antka. Widziała, jak drgnął i w słuch się cały zamienił.

Po nabożeństwie szewc fajkę zapalił i Antka do siebie zawołał. W doskonałym był humorze. Sam Zapałkiewicz syna mu winszował i rękę uścisnął, a że było to przed klasztorem, więc wszyscy ludzie ten honor widzieli. Szewc w duszy ślubował sobie, że na święta piękne buty Zapałkiewiczowi zrobi i o zapłatę się nie upomni. Aż mu wstyd teraz, że nieraz kredytować" mu nie chciał. Przyglądając się teraz z dumą rodzicielską stojącemu przed nim synowi, mówił:

— Przy pomocy Boga i dobrem zdrowiu, a takoż i kalkulacyi naszej rodzicielskiej, nauczyłeś się tego i owego, i kopytem, jak ojcu, obracać ci nie przyjdzie. Możesz czy to w urzędzie gminnym, czy u sędziego w kancelaryi pisanie dostać, a potem, jak Bóg da. Niewiadomo, co ci Stwórca Najwyższy przeznaczył, ale zawdy, kiedy komu w głowie oleju nie brak, a uczciwe serce ma, to mu droga wszędy otwarta, chociaż szewckiem dzieckiem jest. Wolno i tobie urzędnikiem być. Cóż, miarkujesz?

Antek głowę nizko opuścił.

— Oczywiście wolno — odparł.

Stary nie zauważył, jak smutno brzmiała odpowiedź Antka.

— Tak — ciągnął dalej. — Aby uczciwie, aby z Bogiem, a od ludzi zdaleka. Grzecznie, składnie oddać każdemu, co mu się należy, ale zdaleka. Tak ci radzę, bo ich znam! W oczy pocałuje, za oczyma ugryzie. Sam o sobie myśl, a pomocy ludzkiej nie szukaj. Nie mówię ci ja, żebyś ludziom źle życzył, ale... (tu ręką machnął). Że się rychło kawałka chleba dorobisz, to wiem, i nam dopomożesz, bo starzejemy i coraz nam ciężej harować, a tyś dobry syn. Abo to pisarz u sędziego mądrzejszy od ciebie? Włóżno teraz surdut. Matka da ci bieliznę czystą. Pójdziemy w odwiedziny, do plebana, a potem do sędziego i wójta. Niechybnie znajdzie się dla ciebie pisanie w kancelaryi.

Chłopiec nie ruszył się jednak i nierychło na odpowiedź się zebrał. Przywiązanie i wdzięczność dla rodziców walczyły w nim z popędem serca i rojeniami o innej przyszłości, jaką sobie chciał stworzyć. I one przemogły i dodały odwagi.

— Ojcze — rzekł pokornie, lecz stanowczo — mówiliście, że dziecko wasze dobre jest, a nie wiedzieliście, że wam zgryzotę gotuje. Zawsze i wszędzie będę wam służył i spełniał, co każecie, tylko tego... tego jednego uczynić nie mogę.

Majster osłupiał.

— Nie miarkuję, co gadasz, Antek?

— Jam się nie zdał na urzędnika, ojcze!

Ujął w ramiona osłupiałego ojca i w krześle posadził, sam zaś, uklęknąwszy przy nim, długo przemawiał z pokorą. Opowiedział, jak ukochał muzykę, jak w szkołach z głodu przymierał, byleby mieć na lekcye gry skrzypcowej, zapewniał, że jako artysta o wiele wyżej stanie i więcej posiędzie, aniżeli gdyby został kancelistą.

— Jabym już chyba nie mógł żyć bez moich skrzypiec — zakończył.

Stary majster słuchał uważnie, lecz milczał; łzy zawodu połykał, na odpowiedź zdobyć się nie mógł. Przykre dla obudwu milczenie przerwała matka, powiadając:

— Będzie jeszcze czas pogadać o tem. Ty, Antku, mógłbyś i urzędnikiem być, i na skrzypcach swoich wygrywać. To już ojciec rozrządzi, ale tymczasem ostaw go w pokoju, niech poduma.

Antek ucałował ręce rodziców i wyszedł. Czuł się zmęczonym i bardzo smutnym. W ogródku oczekiwała nań zaniepokojona Florka; dojrzawszy Antosia, zapomniała o długiej sukni i poskoczyła ku niemu przez zagony.

— No i co? — pytała gorączkowo. — Cóż ojciec?

Antek głęboko odetchnął.

— Niewiadomo — odparł. — Ciężko było.

— E, to nic! — rzekła żywo. — Najgorsze już minęło. Pomarkoczą się trochę i przestaną.

Patrzyła na Antka. Twarz jego okrywała bladość, a wzrok wymykał się po za drzewa ogrodu i nizkie chaty domowstw.

— Nie byliśmy jeszcze nad rzeką, Antoś...

panie Antoni — poprawiła się i spłonęła rumieńcem.

Na pagórku zielonym, po nad modrą rzeką, zapatrzyli się w siebie, odnawiając wspomnienia dawne. Antek mówił z zapałem o przyszłości swojej, jak to o on dotrze na szczyt sławy w krainie melodyi, jak wyśpiewa to wszystko, co czuje, choćby to miał być śpiew łabędzi.

Dziewczyna słuchała, pojąc się dźwiękiem głosu i bogactwem Antkowej wymowy. Kiedy zamilkł, oczy jej pobiegły ku cicho szemrzącej fali. Dokąd ona płynie? — myślała. — Czy doścignąwszy wspaniałego, lecz i burzliwego morza, znajdzie spokój i wstecz cofnąć się nie zapragnie? Czyż nie wolałaby jasne nurty swoje sączyć po żółtym piasku i kamykach, łagodnie szemrząc, jak teraz, aby potem, gdzieś w olszynie zielonej, zatoczyć falą szerzej i zwolna wsiąkać w ziemię swoją? Rojenia złociste Antka rozmarzyły ją, lecz nie tak dalece, aby kochające serce pozbyło się bojaźliwych przeczuć, z których sama sobie sprawy zdać nie umiała. Smutno jej było.

Za powrotem nie zastali starego majstra. Matka powiedziała, że lubo bardzo strapiony, pogodził się jednakże z myślą, że syn jego urzędować nie będzie. Ona tylko wiedziała, jak ciężko przyszło mu wyrzec się nadziei swoich.

ROZDZIAŁ VI

— Co się pan targuje? Taka piękna stancya i za ruble miesięcznie. Słyszane rzeczy? Toć to za darmo prawie. Antek ramionami ruszył.

— Ciupka taka i na poddaszu. Latem uciekać chyba od gorąca, zimą od mrozu, a myszy i karaluchy pewno za pan brat z lokatorami.

— Mój Boże! Jak też to teraz te panowie młode wydziwiają! Karaluchy, myszy... jeszcze co może? Wiadomo, że pan musi ganić, ale to, proszę pana, wcale jest brzydko.

— No, mniejsza z tem, — odparł Antek. — Może się pomieszczę w tem pudełku. Oto zadatek. Niech pani każe pajęczynę zebrać ze ścian i podłogę nieco oczyścić, bo dziś jeszcze się wprowadzę.

Trzymając się poręczy, zszedł ostrożnie ze schodów skrzypiących pod nogami; odetchnął głęboko, gdy się znalazł na ulicy.

We trzy godziny potem dorożka wiozła Antoniego i jego manatki na Tamkę, gdzie wynajął apartament na trzeciem piętrze. Urządzenie mieszkania niewiele czasu zajęło; tegoż dnia jeszcze wieczorem, przy oknie otwartem tony skrzypiec rozlały się szeroką melodyą po zacieśnionych podwórzach. „Pieśń wieczorna" Schumanna, improwizacya na temata ludowe zwabiły nawet słuchaczów. Ten i ów głowę z okna wychylił, ta i owa zamarzyła o czemś lepszem, rozkołysana melodyą.

Nazajutrz miał Antoni egzamin w Instytucie muzycznym, i serce biło mu w piersiach niespokojnie, gdy znalazł się w sali, oczekując profesorów. Oni mieli postanowić o jego losie i wydać wyrok. Szumiało mu w uszach, przed oczyma latały iskry, a tu trzeba odwagi i pewności ręki, która, jak na przekorę, drżała.

Zebrali się nareszcie. Kilka zapytań, kilkanaście taktów zagranych i — usłyszał wyrok. Trzeba było naukę zaczynać od początku. Ton był za słaby, technika mało rozwinięta, o teoryi nie miał pojęcia.

— Sześć lat pracy przed tobą, młodzieńcze, i to pracy nie byle jakiej! — rzekł profesor, ujęty skromną i smutną postacią Antka. — Potem zobaczymy.

Chłopcu pytanie drgało na ustach, wyglądało z oczu otwartych szeroko i wpatrzonych w profesora z wyrazem błagalnym.

Profesor snadź przypomniał sobie, że i on niegdyś gorączkę podobną przechodził, bo poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się życzliwie.

— Niech cię to nie zraża — rzekł. — Talent masz bez zaprzeczenia, i byle pracy dołożyć, możesz zajść wysoko. Bierz się do gamm i do etiud.

Antkowi oczy zabłysły. Gdyby nie obawa, byłby rękę profesora ucałował. Jak pijany wyszedł na ulicę. Więc on ma talent! Ten jeden wyraz rozpierał mu piersi, tamował oddech. Ma talent i może zajść wysoko! Powiedział mu to profesor artysta! On przecież mylić się nie może. W susach popędził do Łazienek. Nie potrafiłby zamknąć się teraz w swojej klatce na trzeciem piętrze; potrzeba mu szeroko, pełną piersią odetchnąć, widzieć obok siebie ludzi, słyszeć gwar, szybkim ruchem ukołysać nerwy.

Wieczorem dopiero powrócił do izdebki. Nie czuł zmęczenia, ani głodu, chociaż w ciągu dnia całego wypił jedynie szklankę mleka. Rzucił się na łóżko nierozebrany i snem kamiennym przespał do rana. Dopiero gdy słońce poranne zajrzało mu w oczy, ocknął się. Dzień ubiegły odbił się jasno w jego pamięci. „Masz talent i możesz zajść wysoko — powtarzał sobie, lecz wrażenia tych słów osłabiały znacznie inne, później wyrzeczone: „Musisz zacząć od gamm; czeka cię sześć lat pracy." Praca to fraszka! Jej się nie ulęknie, ale jakim sposobem utrzymać się w Warszawie w ciągu tych lat? Przecież starego ojca nie godzi się bez pomocy zostawić.

Znacznie na duchu osłabły ujął pudełko ze skrzypcami i podążył do Instytutu. Pierwsza lekcya stała się torturą. Oczywiście i rękę źle układał, i skrzypce źle trzymał. Przyszło niemal od abecadła zaczynać. Ale go to bynajmniej nie zrażało.

Mijały dni, tygodnie, miesiące w ciągłej pracy. Grał i grał, rankami, wieczorami, i w dzień i w nocy, aż go pewnego wieczora zagadnął sąsiad:

— Pan kochany grywa nawet nocą; sypiać nie mogę.

— Bardzo mi przykro — wyszeptał chłopak zmieszany. — Uczę się.

— Ba! dla przyjemności z pewnością niktby tak nie wygrywał. Ale kochany pan wytrwały, o! wytrwały! Dalibóg, uszy puchną!

Antek kapelusza uchylił i wymknął się co chyżej staremu, który, stąpając zwolna po schodach, mruczał wciąż pod nosem.

Znajomość była zawarta. Odtąd kłaniali się wzajem. Stary częstował młodzieńca tabaką, zatrzymywał na gawędę, a nawet odwiedził go, ażeby — jak powiadał — obejrzeć skrzypce, które mu sypiać nie dawały.

Stroniącemu od ludzi i pozbawionemu znajomości Antkowi gadatliwy staruszek przypadł do serca; przypominał mu ojca.

Stary Kawęcki, niegdyś woźny w biurze komunikacyj, pozostał sam na świecie, jak kołek w rozwalonym płocie. Żonę stracił oddawna, córka, niegdyś jego „oczko w głowie", a potem utrapienie, frunęła w świat i przepadła bez wieści. Znękany życiem, posiwiał przedwcześnie, z trochą pozostałego grosza zamieszkał facyatę na Tamce, coś przed dwudziestu czy więcej bodaj laty. Wszyscy go tutaj znali, nietylko w kamienicy i sklepach sąsiednich, lecz na całej ulicy, i wszyscy lubili. W sklepiku na dole wertował skrupulatnie „Kuryera", naprzeciwko wypijał kufel mleka, a w dystrybucyi na rogu rozprawiał o polityce i biadał, że tabaka coraz to gorsza. Do Antka przywiązał się niebawem. Człowiek coś przecież kochać musi.

Nadeszły święta Bożego Narodzenia. I brak czasu, i brak zapasu grosza nie pozwolił Antkowi wymknąć się do rodziców. Chodził więc z kąta w kąt po pokoju w dzień Wigilii, gdy wtem przyniesiono mu dwa listy. Jeden pochodził od rodziców, którzy błogosławili syna, a w drugim był tylko kawałek białego papieru i opłatek, nic więcej. Florka! przemknęło mu po głowie i jakoś raźniej się poczuł. Poszybował myślą do Kalenic. Matczysko krząta się około wieczerzy i narzeka, że strucle się nie udały, Florka przybiegła podzielić się opłatkiem, ojciec uprzątnał warsztat, zasiadł z fajką przy kominie i duma, jak inaczej wyglądałoby wszystko, gdyby Antek urzędował. Smutny siedział szarą godziną przy oknie, nie zapalając przez oszczędność światła. Samotność w dniu tym wyjątkowo mu ciążyła.

Do drzwi ktoś lekko zapukał. Siwa głowa exwoźnego ukazała się we drzwiach.

— A co to tak po ciemku sąsiad medytuje? — spytał, wchodząc po omacku i usiłując nadać głosowi ton żartobliwy. — Dalibóg, nie pasuje. Toć to dziś nigdzie światła nie żałują.

Antoni zerwał się z pośpiechem.

— Tak jakoś zeszło — próbował tłómaczyć się. — Zamyśliłem się i tyle.

— To się wie. Sąsiadowi przypomniała się pewno choinka, którą mu matczysko w Wigilię stroiła, i zupka rybna, i grzybki z kapustą, i inne przysmaki. Cóż? zgadłem?

— Może pan i zgadł — odparł Antek, lampę zapalając — lecz nie o przysmakach myślałem. Stary zasiadł wygodnie u stołu i z kieszeni jął zawiniątka wydobywać. Po kolei na rozesłanej gazecie położył bułkę chleba białego, parę śledzi wędzonych, a wreszcie flaszeczkę araku.

— Abośmy to jacy tacy, panie Antoni! — zawołał wesoło. — I nas stać na wyprawienie sobie w taką uroczystość uczty. Jam śledzia przyniósł, a pan herbaty zafundujesz. W spółce będzie weselej.

Niebawem zasiedli obaj do wieczerzy. Stary dowcipkował i Antka rozweselić pragnął. Niebardzo mu się to udawało, bo młodzian wciąż pod rodzinną strzechę myślą uciekał. I starego wreszcie zmęczyła sztuczna wesołość. Bo też wieczór wigilijny zapisał się feralnie w jego życiu. W wigilię Bożego Narodzenia umarła jego poczciwa Agnieszka, w Wigilię jedyne jego dziecię, czarnobrewa Paulisia, wyszedłszy za sprawunkami do miasta, nie powróciła więcej. Żal go dojmujący ogarnął, a jednak wyszeptał tylko słowa: „Niechaj ci Bóg przebaczy!"

— Lepiej nie ruszać wspomnień — przemówił Antek, w którym sieroctwo starca niekłamane współczucie obudzało.

— Same lazą do głowy, nie trzeba ich prosić — odparł.

Zamilkli. Kawęcki fajkę zapalił i po stancyjce przechadzać się zaczął, Antoni zaś dumał o tem, jaka też jego starość czeka? W tem stary się otrząsnął i zagadnął:

— A jakże tam z muzyką? Antoni wnet się ożywił.

— Pracuję. Alboż pan nie słyszy? Kawęcki się roześmiał.

— Prawdę rzekłszy, tom się z początku do tego grania nie mógł przyzwyczaić. Zawsze jedno w kółko, aż mnie dyabli brali. A teraz tom już przywyknął. Ot! zagrałbyś staremu kolędę: „Narodziło się w Betleem Dzieciątko."

Antek skrzypce wydostał i zasłyszaną jeszcze w dzieciństwie melodyę z uczuciem zagrał. Szły potem koleją coraz inne kolędy, i ani się spostrzegli, jak pośród ciszy nocnej zegar wydzwonił północ.

ROZDZIAŁ VII.

— Cóż, Florka? Jakże miarkujesz?

— Mówiłam, że nie chcę.

— A cóż ojciec powiedzą?

— Nie przyniewolą chyba. Każdy ojciec przecie swoje dziecko kocha i nie ciągnąłby go do zguby.

Grudkowa argumentacyę córki uznała za słuszną.

— No, to jakże będzie? Chyba sama powiesz ojcu?

— Toć powiem. Pewno się nie zlęknę. Grudkowa usiadła przy córce.

— Moja ty Florka — rzekła — czyś ty sobie aby dobrze w głowie rozłożyła? Zawsze to nie byle kto z brzega. Taki kościelny przy klasztorze u wszystkich uważanie ma. Wdowiec, juści prawda. Ale co tam to jedno dzieciątko, co po nieboszczce zostało, to jest nic! Gospodarstwo własne i chałupę ma. Dopieroby ci wszystkie zazdrościły!

— Już ja tego nie chcę. Niech tam której innej zazdroszczą.

Grudkowa westchnęła.

— Zawdy żal!... Niewiadomo, czy się drugi taki trafi. Lata ci idą. Pomiarkujno, Florka. A i z ojcem ciężko będzie. Wczoraj jeszcze mówił do mnie, żeby z weselem długo nie zwlekać.

— Już mi dajcie spokój, matuś — rzekła Florka prosząco. — Tyleście mi już o nim nagadali. Ze szczętem mi obmierzł ten dziad.

— Ale bo widzisz, Florka, ojciec...

— Ojciec z nim żyć nie będzie — mruknęła.

Stara Grudkowa siedziała zafrasowana.

— Nie martwcie się, matuś moja — szepnęła Florka. — Żebyście to dużo córek mieli, no, to jeszcze kłopot... ale ze mną jedną, choćby i nikt nie wziął, to co wielkiego? Będę wam służyć do śmierci. Lepiej wcale zamąż nie iść, aniżeli iść po przymusie...

Grudkowa westchnęła.

— A no, prawda — rzekła, głaszcząc głowę córki. — Aleć wiecznie przy nas nie będziesz, i my nie długowieczni. Boże broń śmierci, zostaniesz sama. Ni to brata, ni siostry.

— E! matuś. Co tam o takich smutnych rzeczach gadać. Niewiadomo, kto z brzegu — zaśmiała się dziewczyna. — Biedy się nie boję, bo z łaski waszej coś niecoś umiem i zarobić potrafię.

— A ezemużeś czeladnika od Grzywkiewicza nie chciała? Warsztat założy sam na siebie i dorobi się, bo uczciwy i porządny człowiek.

— Ani czeladnika, ani tego z klasztoru, ani pana, ani pogana nie chcę. Nie niewolcie mnie.

— Czyś ty ogłupiała, czy co? A toć cię palcami będą pokazywali; niechno jeszcze parę łatek upłynie, a powiedzą, żeś się nie wydała, bo cię nikt nie chciał.

— Niech mówią, co chcą — odparła rezolutnie dziewczyna.

Grudkowa głową kiwała.

— No, no! — Wtem myśl jakaś błysnęła jej w głowie. — Florka! — zawołała — a możeś ty taka harda przez tego Antka Wojtaszewskiego, co? Bój się Boga, żem ja też tego odrazu nie spenetrowała!...

Florka, ukrywając rumieniec, chciała wymknąć się z izby, lecz matka zatrzymała ją słowami:

— Siadajno przy mnie i powiedz, czy myślisz, że Antek będzie się z tobą żenił.

Dziewczyna oczy spuściła.

— Matuś, dalibyście spokój tym pytaniom — szepnęła.

Grudkowa pokiwała głową i rzekła:

— Antkowi nikt poczciwości nie ujmie, i jego rodzicom takoż, ale poczciwość poczciwością, a kochanie kochaniem. Słyszę, że Antek gdzieś w wielkiem mieście uczy się na skrzypka podobno. Zostanie organistą i ani spojrzy na ciebie. Nie widzisz to, jaki Kalinowski hardy, a z niej taka pani, że aptekarzowej nie ustąpi. Ej! Florka, głowę sobie po próżnicy zawracasz. Twój Antek, dorobiwszy się, poszuka sobie równej ...

Florka posmutniała.

— Co będzie, to będzie! Tylko was proszę, nie swatajcie mi nikogo.

Podeszła do okna i kurz z liści otrzepywała. Chciała ukryć przed matką łzy, które jej do oczu biegły. Wprędce jednak już uśmiechnięta zwróciła się do matki:

— Wiecie, matuś, pani sędzina pytała mnie wczoraj, czybym się do niej szyć nie zgodziła? Pół rubla za dzień daje, i obiad i kolacyę. Powiedziałam, że się was zapytam.

Grudkowa klasnęła w ręce.

— Co ty mówisz, Florka? Toć mogłaś zaraz i beze mnie się zgodzić. U sędziny szyć... ho! ho! Nie byle jaka się wkręci. Zapłata oczywiście dobra i uważanie... Kiedyż pójdziesz ? A idźże, idź, choćby i zaraz — powtarzała, szukając chustki, bo jej pilno było do sąsiadki szewcowej z nowiną.

— Moja kumo — opowiadała po chwili — i dziewczynie mojej okazya niebyle jaka się zdarzyła. Ot, sędzina ją do siebie szyć prosiła.

Grudkowa nie dostrzegła, że sąsiadka ma oczy od płaczu zaczerwienione, więc dziwiła się, że jej nie bada o szczegóły.

— Jakże kuma miarkujesz? — zagadnęła niecierpliwie. — Cud Boski, mówię kumie, bo akuratnie mój chce wydać dziewczynę za Drylskiego, wiecie? z klasztoru. A ona ani słuchać nie chce. Dopóki się stary nie uspokoi, dobrze, że mu Florka z oczu zejdzie.

Wojtaszewska westchnęła, inną snadź myślą zajęta.

— Bogu dziękować — odezwała się nareszcie. — Ale czemu to Florka Drylskiego nie chce ?

Grudkowa ramionami wzruszyła i teraz dopiero, spojrzawszy bacznie na szewcową, zauważyła:

— Kuma czegoś markotni? Może wasz Antoś zaniemógł?

Wojtaszewska siadła przy niej.

— Zdrów, Bogu dziękować, moja kumo, ale w tem bieda, że mu raz wraz pieniędzy trzeba. Zkąd brać, ani pomyślenia już nie mam. Stary haruje od rana do nocy, a choć głośno nie narzeka, alem ja nie ślepa. W piersiach go dusi; nieraz, mówię wam, jak się zatchnie, to mu aż oczy krwią nabiegną. Otarła oczy i westchnęła.

— A tu Antoś w tej Warszawie i stancyę opłacić musi — mówiła dalej — i tych profesorów, co na muzykantów kierują, i opranie. Nie trza wam mówić...

Grudkowa głową kiwała.

— Zawdy mówię, że te wielkie miasta nic potem. Nie lepiejże to było po woli ojcowskiej iść, w kancelaryi za stołem siedzieć i pieniądze brać? Nasz pisarz już gospodarkę założył, chałupę wystawił, a jakie krowy ma!

Wojtaszewska westchnęła.

— Stało się! Może i on mieć będzie, ale tymczasem mój stary zamęczy się, bo dalibóg nie wydołamy. Czekam ino jarmarku, żeby krowinę sprzedać.

Grudkowa ręce załamała.

— Bójcie się Boga, coście rzekli? Toć kapka mleka zawdy w domu potrzebna.

Wojtaszewska się rozpłakała.

— Toć i mnie żal. Ale staremuby do doktora potrza i mięsa kawałek zjeść. Antoś znów pisze, że palta nie ma na zimę i z koszul się wydarł.

Florka, która już od kilku chwil niewidziana stała na uboczu, teraz do Wojtaszewskiej podbiegła.

— Koszule ja Antosiowi uszyję — szepnęła, całując szewcową w rękę, poczem zwróciła się do matki: — Pożyczylibyście, matulu, pani Wojtaszewskiej kilka rubli, które na wesele moje składacie. Ani jutro, ani za rok potrzebne nie będą. Zresztą, oddam wam ze swoich, matuchno. Szycia u sędziny starczy na całą zimę, bo panna Izabela zamąż idzie po Wielkiejnocy. Sędzina już pytała, czy aby haftować umiem, a od haftu dobrze płacą. Po co pani Wojtaszewska ma krowę sprzedawać?

Szewcowa z płaczem przytuliła dziewczynę do piersi.

— Jakaś ty poczciwa, Floruś! — szepnęła. — Niech cię Bóg nagrodzi za dobre chęci, ale...

— Już niech pani nic nie mówi — śmiała się przez łzy dziewczyna. — Tak będzie, jak powiedziałam. Prawda, matuś?

Grudkowa nie umiała decydować się szybko, kiwała jeno głową i patrzyła na córkę.

— Jak tam chcesz — rzekła wreszcie. — Przecie to twoje, a dla Antosia już jabym sama niczego nie żałowała. Poczciwy dzieciuch!

Wiecie kumo, jak przyjechał z onych szkół, z miasta, to choć w surducie był i w kapeluszu, ale się starych sąsiadów nie powstydził. Dacie wiarę? I mnie, i starego w rękę całował. Staremu aż dziwno było!...

— A widzicie, matuchno! — zawołała ucieszona Florka. — To już i wszystko dobrze. Ale Siwucha już przed wrotami ryczy. Sama jej powiem, że do żyda służyć nie pójdzie.

Porwała, pomimo oporu Wojtaszewskiej, skopek, i wybiegła z izby.

— Moja kumo — mówiła szewcowa — jakie to dziecko poczciwe! Zawsze sobie myślałam i myślę, żeby ino Bóg dopomógł, a te dwoje dzieciuchów się pobrało, to jużbym umierała spokojnie.

— Miarkuję i ja, że tam coś jest między niemi — odparła Grudkowa. — Przez to ona i kawalerów odpędza. Tylo, że Florce byłoby jeszcze długo czekać, prawda, kumo? Staryby rad choćby jutro wesele jedynaczce wyprawić... Pójdę, przyniosę tę trochę papierków. Jak dać, to dać.

Uściskały się. Wojtaszewska znowu się spłakała nad dobrocią sąsiadki i z uciechy, że Antkowi jutro poszle na odzież pieniądze. Oddam im po trosze — myślała. — To z nabiału, to za prosię grosz wpadnie, jakoś sobie poradzę, a starego martwić nie będę.

Nazajutrz Florka, szczęśliwa cudzem szczęściem, zasiadła w pokoju panien sędzianek. Stosy płótna cienkiego zalegały staroświeckie, masywnie zbudowane kanapy.

— Niech panienka się stara — mówiła uprzejma panna Izabella. — Roboty u nas nie zbraknie. Kto wie, czy dwóch wesel razem nie wyprawimy?

Florce oczy zaświeciły.

— Będę się starała, proszę pani.

Jakoż w parę tygodni po objęciu nowych obowiązków, Florka stała się niezbędną w domu sędziny. I bielizna pięknie była uszyta, i staniki zręcznie dopasowane. „Muszę zarabiać dużo, dużo pieniędzy" — myślała, uśmiechając się do swoich marzeń. Wieczorami szyła koszule Antkowi.

W ten sposób zima zbiegła i wiosna, i nadeszło lato. Na wakacye spodziewano się Antka. Florka rachowała nieledwie minuty, a stary Wojtaszewski doczekać się go nie mógł.

— Ot, żeby to już dziś przyjechał — mawiał do żony. — Człowiekby zaraz poweselał. Słyszane rzeczy, Anulko! Mamy niby syna, i nie mamy. Od ilu to on już lat po za oczyma naszemi... Aż przykro pomyśleć.

ROZDZIAL VIII.

Antek zjechał wcześniej, niż przypuszczano. Zamiast na Matkę Boską Skaplerną, w kilka dni po śś. Piotrze i Pawle stanął w Kalenicach. Starzy zaledwie syna poznali. W ciągu tych lat trzech tak wyrósł, zmężniał i wyprzystojniał, że nawet stary Wojtaszewski poweselał. Pudło ze skrzypcami omijał jednak zdaleka.

Dowiedziawszy się od matki, o której godzinie Florka powraca, Antek wybrał się po nią, i kiedy dziewczę spracowane wybiegło z domu sędziego, zastąpił jej drogę niespodzianie. Nie poznała go odrazu, bo i mrok zapanował, i nie spodziewała się go ujrzeć; zmarszczyła się tedy i rozgniewana na natręta, przyśpieszyła kroku.

— Panno Florciu, to tak się wita przyjaciela? — szepnął jej nad uchem, gdy się w ustronnej uliczce znaleźli.

Stanęła, jak wryta. Głos poznała, lecz nie mogło pomieścić się jej w głowie, że jej ukochany Antoś stoi przed nią. On wziął ją za rękę i uścisnął.

— Jakiż ze mnie niezdara! — szepnął. — Takem cię przestraszył.

— Nic nie szkodzi — odparła. Nie przyznała się, że to radość tak ją obezwładniła.

Poszli razem do domu.

— Jakaś ty śliczna, Floruś — mówił zcicha, gdy w godzinę potem stali przy kominku. Florka smażyła kiełbasę z jajecznicą, bo i Grudkowie oboje przyszli w odwiedziny.

Spuściła oczy.

— Panienki warszawskie ładniejsze — odpowiedziała.

— Prawda była! — zawołał. — Anim jednej ładnej nie widział. Powiem ci w sekrecie, że wszystkie bodaj malowane...

— Bo już tam widać taka moda.

— E! — machnął ręką. — Co mi to za moda! A mizdrzą się, a krygują! Fe! Myślisz, żeby się która zlękła, gdybym jej tak, jak tobie, w oczy zajrzał? Zapewne! Jeszczeby tak spojrzała, że aż się człowiekowi gorąco robi... I uśmiechnęłaby się.

— A panu Antoniemu często się tak gorąco robiło? — żartowała Florka.

— E! niebardzo.

Śmieli się i napatrzyć na siebie nie mogli..

Raz przy wieczerzy, na której była i Florka, Wojtaszewska rzekła do Antka.

— Czy wiesz, Antoś, kto ci koszule tak pięknie uszył? Co? Juści nikt inny, tylko Florka poczciwa. Cały dzień przy robocie, a potem wieczorem, zamiast odpocząć, brała się do twoich koszul, i nieraz to już wszyscy dobrze spali, a u niej jeszcze się świeciło.

Antek podniósł oczy z nad talerza i spojrzał na zarumienioną dziewczynę. Nie rzekł nic, nie chcąc jej bardziej wstydzić, lecz gdy wyszli potem, jak zwykle do ogródka, gdzie Antek grywał wieczorami, ręka Florki znalazła się raptem w dłoni Antkowej. I teraz nic nie mówił, tylko każdy jej pokłóty palec oglądał i całował. Florka nie zdawała sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. Szczęście, duma, wstyd ogarniały ją naprzemian. Chciała wysunąć rękę, lecz Antek nie puszczał. Tego wieczora skrzypce słodko grały.

Miesiąc wakacyj, jak dzień jeden, szybko przeminął. Pewnej środy, chmurnej i dżdżystej, bryczka Judkowa stała przed domkiem szewca. Wynoszono pakunki, Wojtaszewska z oczyma zapłakanemi pakowała węzełki i garnuszki. Grudkowa z pieczoną kurą, starannie owiniętą w papier, i flaszką mleka stała przy bryczce.

Po długich wreszcie pożegnaniach wybiegł Antek wzruszony, z oczyma we łzach. Grudkowa, całując go i błogosławiąc, kurę mu w rękę wsuwała i polecała mleko niezbierane, nie takie, jak po karczmach przydrożnych. Antek szukał oczyma Florki; wiedział, że musi być gdzieś blizko. Chociaż ranek był wczesny, nie zaspałaby. Wpadł do ogródka. Stała przy płocie, smutna i blada.

— Będziesz czekała na mnie, Floruś? — spytał. — Wierzysz, że po ciebie przyjadę i z żadną inną się nie ożenię? Powiedz!...

Jak szmer liści, zlekka poruszanych wiatrem, na usta dziewczyny wypłynęło ciche słówko nadziei. W modrych oczach, ku Antkowi wzniesionych, odbiła się ufność bez granic.

ROZDZIAŁ IX

Słońce od rana dogrzewało nielitościwie. W południe trudno było na ulicy się pokazać. Zmęczony lekcyami i upałem, Antek powrócił do domu. Tam nad Wisłą, na poddaszu, wiatr zawiewał przynajmniej od rzeki. Antek rzucił się na łóżko, zostawiając drzwi otwarte. Ogarnęła go senność, czuł się wyczerpanym. Dwa lata upłynęły od wakacyj, które w domu rodziców przepędził. Pobladł od tego czasu i wychudł.

Już od roku musiał dopomagać rodzicom. Stary szewc cherlał i robota mu nie szła. Nie mógł wszystkich obstalunków przyjmować, więc powoli opuszczali go kupujący. Gryzł się nieborak i wzdychał; matka musiała wreszcie donieść synowi, żeby się na pomoc od rodziców nie oglądał.

Po długich usiłowaniach zdobył Antek kilka lekcyj na mieście, licho co prawda płatnych.

„Byle się zaczepić" — pocieszał się. Tymczasem brał jeszcze nóty do przepisywania po nocach.

— Co się z tobą dzieje? — pytał go wielokrotnie profesor. — Ton o wiele masz słabszy, ręka niepewna, a wyglądasz, jak suchotnik... Ej! czy panu Warszawka zbytnio nie smakuje? Byłoby źle! Powinieneś być zdrów i silny, bo inaczej przepadniesz. Sztuka, mimo rozkoszy, jakie daje, ma też wymagania swoje, którym sprzeniewierzać się niewolno.

Kiedy dzisiaj w półśnie nerwowym odpoczywał, do sąsiednich drzwi ktoś hałaśliwie pukać zaczął. Z początku nie poruszał się. Wiedział, że Kawęcki o tej porze jada w kuchni taniej obiad, więc ów ktoś postuka chwilę i odejdzie. Pukanie jednak nie ustawało, czem zniecierpliwiony zerwał się i głowę za drzwi wysunął.

— Nie ma nikogo! — zawołał. — Skoro zamknięte i nikt nie otwiera, to pukanie nie pomoże.

Nagle zamilkł na widok niezwykłego gościa. Przede drzwiami sąsiada stała młoda dziewczyna, wlepiając weń wielkie, zalęknione nieco oczy czarne, kiedy tymczasem pełne, czerwone usteczka krzywiły się tak boleśnie, jak gdyby wkrótce aksamitny połysk oczu spłókać miały łzy, zaledwie powstrzymywane.

— Mama mnie przysłała — zaczęła mówić, ale nie dokończyła. Pomieszana, zawstydzona, spuściła oczy.

Antek postąpił ku niej.

— Pan Kawęcki jest na obiedzie — rzekł jak najgrzeczniej. — Sądzę, że najdalej za godzinę będzie z powrotem.

Dziewczyna nic nie odpowiedziała, obejrzała się tylko wokoło. Kilkanaście kafli, snadź od reparacyi pieców pozostałych, leżało w kącie poddasza. Dojrzała je i uśmiechnęła się.

— To ja tu poczekam na dziadziusia, proszę pana — rzekła.

Na to przecież Antek pozwolić nie mógł.

— Proszą zaczekać w mojej stancyi. Pana Kawęckiego znam dobrze, wkrótce powróci.

Dziewczyna bez namysłu weszła do izdebki.

— Mama umarła tydzień temu — opowiadała ze smutkiem — i miałam zaraz wybrać się do dziadziusia, ale tak jakoś zeszło...

— Gdzież pani była przez ten tydzień? — spytał Antek nieśmiało.

Uśmiech wnet łzy zagasił.

— To cała heca, proszę pana — rzekła z filuternym, nie do naśladowania wdziękiem. — Do Kozickich... pan wiesz, kto są Koziccy? To maszynista z teatru... 'Bardzo poczciwi oboje.

Otóż brat Kozickiej wrócił akurat z wojska i tak było wesoło... Nie chcieli mnie puścić.

Antek nie zdaAvał sobie sprawy, co o niej sądzić. Wiedział już teraz, że jest córką owej Paulisi, którą stary Kawęcki opłakiwał. Przeskakując z przedmiotu na przedmiot, dziewczyna opowiadała, że matka poleciła jej odszukać dziadka i przy nim zamieszkać, i że ona nazywa się Julka.

— Mam nawet list do dziadziusia — mówiła. — Mama sama pisała jeszcze tego dnia rano, kiedy umarła.

Niebawem na schodach dało się słyszeć stękanie i tupanie. Antek chód Kawęckiego poznał, więc rzekł:

— Proszę się zatrzymać. Ja tu dziadka przyprowadzę.

Stary wracał do domu smutny i kwaśny.

— Wiesz, panie Antoni — zaczął zaraz, gdy stojącego u szczytu chłopca zobaczył. — Ani się spodziewasz. Pudełka nasze przepadły!

— Jakto? — spytał Antoni. — Nie rozumiem.

— Zaraz zrozumiesz, gdy ci powiem, że ten nasz pałac rozbierać mają. Cóż ty na to? Widzisz, jak to teraz niczego nie uszanują... Gdzie mnie przed grobem innego mieszkania szukać?...

Antek się uśmiechnął.

— Słyszałem już o tem, ależ to nic pewnego. Niech się pan uspokoi, bo niespodzianka pana czeka, i jeszcze jaka!

— No, albo co? Mówże!...

— To trzeba zobaczyć — śmiał się Antek — i dla tego do siebie proszę.

To rzekłszy, otworzył drzwi szeroko. Stary wszedł, spojrzał i osłupiał.

Na środku izdebki Antkowej stała — Paulisia. No tak. Widzi przecież dobrze, chociaż wciąż oczy przeciera. Oczy Paulisi, warkocz Paulisi... Nawet ta wstążka na szyi, z kokieteryą zawiązana w motyla... akurat Paulisia, taka, jak wtedy, gdy wyszła, aby nie wrócić więcej.

— Panie Antoni — przemówił nareszcie drżący. — Czy... czy mnie na starość rozum odbiegł, czy... czy może co niedobrego stało się ze mną?

Julcia rzuciła się ku niemu.

— Dziaduś, dziaduś! — szczebiotała, obejmując go za szyję, całując siwe wąsy i brodę. — Mój dziaduś kochany! Ja przyszłam do dziadusia, żeby mnie dziaduś do siebie wziął... Mama mi tak kazała i... i... mama umarła, i nie mam już teraz nikogo. Dziaduś musi mnie wziąć zaraz, teraz... w tej chwili...

Pojął nareszcie, ręce ku wnuczce wyciągnął i zaszlochał. Była w tym płaczu starca i boleść, i radość.

Od dnia tego życie popłynęło inaczej na poddaszu. Młoda, żywa jak iskra dziewczyna wniosła tam obcy dotąd żywioł wesołości. Po miesiącu stary zwierzył się Antkowi, że jużby żyć bez tej frygi małej nie potrafił.

— Trzeba będzie — mówił — coś dla dziecka obmyślić. Gdybyś ty, kochanku, mógł uczyć tę biedotę moją... Nie potrzebowałaby biegać do obcych. Co zaś do zapłaty, to... panie mój kochający, już ja się postaram. Dużo nie mogę, aleć i ty od starego dużobyś nie chciał... Z tabaką od dnia dzisiejszego rozbrat! Chyba raz w niedzielę i święta, po krzynce... Więcej nic! Co mi po tabace!

— Ejże, nieprawda! — odparł Antek, wzruszony ofiarą starego. — Przyzwyczajenie to przecież druga natura.

— Nie mędrkuj, bo mnie nie przekonasz. Rubla na miesiąc mogę ci dać bez uszczerbku wielkiego, a dziewczyna będzie się uczyła. Z początku krzywiła się, ale jakem jej powiedział, że nauczyciela sam wybiorę dobrego, tak zaraz coś zmiarkowała. Schowała oczy i raki spiekła. Ażem się śmiał...

Antoni doznawał nieokreślonego uczucia trwożnej obawy i niepokonanej chęci. Nie wiedział, co odpowiedzieć.

Stary badał go wzrokiem i uśmiechał się.

— No i cóż, panie Antoni? Znajdziesz tam trochę czasu dla mojej sroczki? Pomyślno, jakeś poczciw!

Chłopak zapanował wreszcie nad wzruszeniem i zwrócił się do starego.

— Muszę — odparł z prostotą. — Nie godziłoby się sąsiadowi odmawiać.

Nie zwlekając, lekcye nazajutrz rozpoczęto. Julka, jakkolwiek kuplety z operetek już śpiewać umiała i tańczyła, z książką rady sobie dać nie mogła.

Czas biegł teraz Antkowi jak na skrzydłach, praca wydawała się lżejszą. Nie zdawał sobie sprawy ze zmiany, jaka w nim powoli zachodziła, czuł tylko, że od zjawienia się Julci, a zwłaszcza od rozpoczęcia z nią lekcyj, życie stało się piękniejszem i weselszem.

— Dziadusiu, poszlibyśmy gdziekolwiek na spacer — prosiła pewnej niedzieli Julka przy obiedzie, który we troje spożywali. — Niechno dziadzio spojrzy, ile to statków płynie na Kępę. Mój Boże! ja jeszcze nigdy Kępy nie widziałam. Kiedym była mała, to mama ciągle w teatrze bawiła, albo panowie raz wraz przyjeżdżali, a wtedy mama odsyłała mnie do Kozickich, albo na podwórze bawić się... a potem odjeżdżała. Bardzo lubiłam, gdy mama wyjeżdżała, bo za powrotem przywoziła tyle cukierków, że przejeść nie mogłam...

Kawęcki poruszył się na krześle i talerz z mięsem odsunął. Antek udawał mocno zajętego jedzeniem.

Julcia szczebiotała dalej z ożywieniem: — Raz wzięła mnie Kozicka do teatru, kiedy marna tańczyła. Ażem oczy zamykała, takem się bała, żeby mama nie upadła. Powiadam dziadziusiowi, że kiedy wyleciał tam z głębi jakiś mężczyzna, także pięknie ubrany, i porwał mamę w górę, to jakem krzyknęła... Wszyscy się podobno obejrzeli na mnie, i od tego czasu już mi nie pozwoliła do teatru chodzić. Mój Boże! Jakie też to mama miała suknie prześliczne! Niewiele pamiętam, bo kiedym podrosła, to mama już wcale nie tańczyła. Coś się mamie zrobiło, i ani rusz. Z początku raz wraz lekarze biegali jeden za drugim, i panowie przyjeżdżali... potem nikt już nie zajrzał, i Kozicka te wszystkie piękne suknie i pierścionki mamine sprzedała. Raz jeden tylko przyjechał bardzo piękny pan, którego mama Olesiem nazywała. Wziął mnie na kolana i mówił, żem do mamy podobna i dał mi cukierków, a w pudełeczku z czekoladkami był papierek dwudziestopięciorublowy...

Kawęcki zerwał się nagle z krzesła i talerz strącił na podłogę.

— I wzięłaś go? — krzyknął. — Wzięłaś? Julka się oburzyła.

— E! co dziadziuś zrobił ? Taki śliczny talerz...

Zaczęła zbierać skorupy, Antek rzucił się pomagać, ale pierwej mrugnął nieznacznie na starego. Kawęcki ledwie się hamował.

— No, szklane było, stłukło się — przemówił i odszedł do okna. Po chwili dopiero zagadnął spokojniejszym już głosem:

— Więc ty naprawdę masz ochotę na Kępę, Jula? co? Juści młodemu należy się czasem jakąś rozrywkę urządzić. Nieprawdaż, panie Antoni?

— Oczywiście — odparł. — Panna Julia mało z domu wychodzi.

— Ha! to jedźmy — rzekł stary, wciąż jeszcze zakłopotany. — Przewieziemy się łódką, bo statek drożej kosztuje. Nie bez tego, żebyś na pierniki i na wodę sodową nie namówiła.

Jula śpiewała i tańczyła po stancyjce, potem rzuciła się dziadka całować.

— No, no, dosyć! — bronił się stary. —

Wąsy mi roztrzęsiesz zaraz, jak miotły, i niepięknie będę na spacerze wyglądał.

— Czy pan był na Kępie ? — spytała Jula Antka z rumieńcem na twarzy i śmiejącemi się usty.

— Byłem — odparł krótko, bo całą uwagę jego pochłaniał widok ślicznej, radością rozpromienionej twarzyczki. Lubo już oddawna odpędzał od siebie myśl o Kalenicach, mimowolnie przecież, jak niejasny wyrzut sumienia, stanęła mu w myśli Florka, blada i smutna, jak przy pożegnaniu. Cóż za porównanie! Gdzie Florce do urody Julki!

— Ale pan z nami pojedzie? — zaszczebiotała znowu, wpatrując się w niego z kokieteryą, bo zachwyt chłopca dostrzegła.

— Nie, pani. Czasu nie mam.

— A cóż pan dziś będzie robił? Niedziela przecież...

— Mam taką robotę, której święto nie przeszkadza — rzekł, rad w duszy, że o niego tak dbała.

Dziewczyna nie ustępowała.

— Proszę dziadziusia... — zaczęła. Kawęcki jął namawiać.

— Mógłbyś odpocząć, panie Antoni. Wyglądasz wcale źle. Trzeba ci będzie, Julciu, i tego kawalera w opiekę wziąć...

Zarumieniła się i spuściła oczy.

— Nie będzie chciał słuchać pewnie, dziadziu.

— Czemu nie? — rzekł Antoni, i dopiero powiedziawszy to, zawahał się.

Julcia zerknęła na niego z pod oka i uśmiechnęła się zwycięzko.

— Więc jedziemy! — zawołała i pobiegła do lusterka.

— Żegnam państwo i przyjemnej zabawy życzę — rzekł Antek, wyciągając do starego rękę.

Julka obróciła się co żywo. Wydęła różową wargę i zmarszczyła czoło.

— Także! — mruknęła z dąsem. — Śliczna będzie zabawa!...

— Ot, widzisz, rozgniewałeś naszą gosposię — żartował Kawęcki. — Zobaczysz, że ci jutro obiadu nie da.

Antoniemu serce kołatało silnie; czegożby nie oddał, byleby módz powiedzieć rozgniewanej dziewczynie, że odmawiając, skazuje siebie na męczarnię? Ale dotąd przynajmniej poczucie obowiązku górowało w nim po nad miłością własną.

Jula tymczasem już o czem innem myślała. Popłynąć na Kępę stanowiło oczywiście przyjemność niemałą, ale co tam robić, jeżeli więcej nikogo nie będzie? Niechby tak jeszcze Józia Kozicka z bratem, tym, co to z wojska wrócił, spotkała ją na Kępie, dopierożby się naśmieli, że Jula nawet w niedzielę chodzi tylko z dziadkiem. Zadąsana na Antka, stroiła jednak coraz piękniejsze minki, ale napróżno.

Zasiadł przepisywać partycyę Tankreda na skrzypce, z całym wysiłkiem przywołując rozpierzchłe myśli do porządku. Wciąż one na Kępę uciekały. Wiatr przynosił od rzeki wrzawę, odgłosy śpiewu i muzyki. Statki uwijały się po wodzie, przeładowane pasażerami.

Latarnie nad brzegiem pozapalano. Antoni przestał pisać. Otworzył okno i wychylił ociężałą głowę, spoglądając na Wisłę. Florka znowu mu na myśl przyszła, i wieczory letnie z nią spędzane nad rzeką, kiedy żaden odgłos nie przerywał ciszy chylącego się ku spoczynkowi dnia.

Tu wszystko inaczej. Na Wiśle, jak na ulicy. Wymijają się statki, mkną jak jaskółki smukłe łodzie wioślarskie. A w nim samym cóż za zmiana! Gdzież spokój o przyszłość, wiara w swój talent, gdzież nadzieje, które snuł z Florką, dodającą mu bodźca do pracy? Poczciwa Florka! Jak ona go kochała i jak dobrze było im z sobą... Przypomniał sobie miłą jej twarzyczkę i błękitne oczy, które patrzyły tak słodko, a tak odmiennie od czarnych, ognistych oczu Julii, drażniących i zagadkowych.

Ale dlaczego dotąd nie wracają? Późno już. Oby tylko przypłynęli szczęśliwie. Jula kręci się z pewnością, a przewoźnicy przy niedzieli niebardzo pewni... Zapomniał wnet o towarzyszce dzieciństwa.

Było już dobrze po dziesiątej, kiedy posłyszał ruch na schodach i hałaśliwy nieco głos Kawęckiego. Szybko zapalił świecę i wybiegł poświecić sąsiadom.

— Żałuj, żałuj! — wołał stary, a oczy niezwykle mu się śmiały. — Mieliśmy zabawy i uciechy do syta. Spytaj Julii...

Chwiał się trochę na nogach. Antoni pomógł mu wejść do izby i usadowił na krześle.

— Wiesz? Paradny miód mają za Wisłą. Pamiętam, jeszcze z nieboszczką Jagusią chodziliśmy go tam próbować. Stara firma! Paulisia była wtedy malutka... Żona ją karmiła... i z tego karmienia wyszły takie skutki, że dostała suchot i umarła.

Zaczął łzy ocierać. Jula się nadąsała.

— Dziadziuś zawsze tylko same śmierci przypomina — sarknęła.

Rzuciła kapelusz i chusteczkę na łóżko i wzięła się do zagotowania wody na herbatę.

Antoni chciał jej pomódz, lecz nie pozwoliła. Ani razu jeszcze nań nie spojrzała, odkąd wrócili. Chłopcu robiło się coraz smutniej.

— Dobrze się pani bawiła? — spytał nieśmiało.

— Jeszczeby! — mruknęła.

— I Kępa się pani podobała?

Nie zrażał się jej niechęcią, chcąc zmusić,. aby nań spojrzała.

Kawęcki się zaśmiał.

— Kępa, jak Kępa! Ale ten... ten w kaszkiecie... Jula, jak go to nazywają?

— E! dziadziuś tam zawsze... Była już na dobre rozgniewana.

Antoni nie umiałby sobie wytłómaczyć, czemu zapragnął nagle uciec od tej ślicznej i od starego, do którego powziął niechęć w jednej chwili.

— Dobranoc państwu — rzekł.

Stary, senny i zmęczony, nie zatrzymywał go.

Antoni zabrał się znowu do Tankreda. Niestety! między wierszami migały ogniste oczy Julii, warkocz jej złocisty, tak starannie dziś spleciony, i ten jakiś w kaszkiecie, który oczywiście i w te oczy śliczne patrzył przez tyle godzin i tym warkoczem się zachwycał. Zły na niego, na siebie, na świat cały, odłożył pióro i popadł w zadumę.

Powoli, rozważając wrażenia dni ostatnich, przyszedł do pewnego porozumienia z samym sobą. Czemu mianowicie dotknęła go niechęć Juli? — pytał się — czem dziewczyna ta, o której istnieniu jeszcze przed paru miesiącami nie wiedział, jest obecnie dla niego? — Co go interesować może jakiś tam w kaszkiecie, zachwycający się jej wdziękami? Ach! jak on go nienawidzi! To będzie z pewnością ów brat Kozickiej, o którym Julka wspominała wielokrotnie.

Ktoś do drzwi mieszkania nieśmiało zapukał. Antoni drgnął. Jula często pukała do niego w ten sposób, gdy potrzebowała czego, odkąd dziadek jej powiedział, że uczciwe dziewczęta nie powinny wchodzić do mieszkania kawalera.

— Proszę pana o pożyczenie zapałek — . odezwała się, gdy drzwi otworzył. — Brama i sklepiki pewno już zamknięte.

Z pośpiechem podał żądany przedmiot, rad niezmiernie, że głos jej słyszy i patrzy na nią.

— Dziękuję — rzekła słodko. — Ale niech pan długo nie pisze, bo będzie pan miał jutro oczy czerwone, jak królik. Dobrej nocy!

Wyciągnęła do niego rękę i bardzo zręcznie coś mu w dłoń wsunęła. Nim się opamiętał, już znikła; natomiast kilka karmelków miętowych ocukrowało jego palce.

Uśmiech błogi twarz Antka rozjaśnił. Dobre dziewczę — myślał z uczuciem radości. — Pamiętała więc o nim na spacerze i gniew jej był tylko przelotny. Jakaż ona śliczna z tą naiwnością dziecięcą! Jaka w niej szczerość i prostota!

Podobna do Florki z dobroci... poczciwa, jak i tamta — rzekł do siebie, owijając w papier karmelki i chowając do szuflady w stoliku. Trzeba trafu, że położył je obok zasuszonej wiązanki kwiecia, wspólnie uzbieranego z Florką na łące nadrzecznej. Gdy to spostrzegł, uczuł w sercu niepojętą przykrość.

Tej nocy nie spał wcale. Nie spał i nie pracował — rzecz dotąd niebywała. I Julka długo zasnąć nie mogła. Brat Kozickiej, bardzo gładki młodzieniec, stał jej ciągle w myśli i sen odpędzał. Nie wiedziała, co było słodsze: czy słówka miodowe, które jej wciąż do ucha szeptał, czy karmelki, któremi tak hojnie częstował? Józia zwierzyła się jej w sekrecie, że bardzo często Kaziek o niej mówi i, co ważniejsza, twierdzi (a Kaziek jest znawcą) — że Jula za lat parę, jak się nieco u dziadka wypasie i zmądrzeje, będzie piękną na całą Warszawę.

— Ach! oby niedziela nadeszła jak dzej! — myślała rozmarzona. Kaziek obiecał ją odwiedzić z Józia, a wtedy zobaczy, że i Jula ma kawalera, i takiego, który na skrzypcach się uczy i w teatrze może grać... Już nawet Józi coś niecoś szepnęła o tem na ucho i dlatego Antek karmelków od niej dostał... Niech sobie myśli, że ja go trochę lubię. Będzie w niedzielę oczyma zawracał... Kaziek to zobaczy... będzie zazdrościł!...

Sen nie przyniósł Antkowi spokoju i wypoczynku. Wstał z sińcami pod oczyma i bladością na twarzy. W konserwatoryum, grając etiudy Paganiniego, tak się mylił, że profesor sykał i ramionami wzruszał.

— Jak pan grasz? Co to jest? — wołał co chwila. — Chory jesteś?

Więc ja nietylko Florce, ale i sztuce się przeniewierzyłem — myślał z rozpaczą, wracając z lekcyj. Pogardzał sam sobą.

ROZDZIAŁ X

Ranek jesienny mżył deszczem i zimnem przejmował. Szara chmur opona opuściła się nizko na ziemię od wilgoci rozmiękłą, a w ogródku Florki ostatnie kwiatki jesienne poskładały główki, zwarzone chłodem. Florka otuliła się chustką wełnianą i do ulubionej altanki wybiegła. W nocy spać nie mogła. Duszno jej było w domu. W ogródku wspomnienia ją obiegły. Oto już trzy lata minęły, odkąd żegnała się tu z Antosiem. Dziś jeszcze brzmi jej w uszach dźwięk głosu jego, gdy wzruszony powtarzał: „Wierzysz mi, Florka, wierzysz?" Wierzyła i czekała; cień zazdrości i nieufność nie znalazły przystępu do jej serca. Gdy zeszłej zimy bieliznę dla dzieci u sędziny szyła, panna Magdzia czytała głośno bardzo piękną i smutną książkę; Florka, że przepadała za książkami, słuchała ciekawie. W powieści z początku wszystko tak szło, jak z nią i z Antosiem. Kochali się, ona czekała cierpliwie; owszem, oddalenie i tęsknota potęgowały miłość dziewczyny. On, rozstawszy się z nią, szalał i tęsknił, potem oswoił się i zapomniał. W mieście przecież kobiet pięknych nie brak.

Florka ubolewała szczerze nad losem bohaterki, lecz gdy panna Magdzia rzuciła książkę i powiedziała oburzona, że mężczyźni są nikczemni, Florka podniosła na nią łagodne oczy i szepnęła nieśmiało:

— Różni ludzie bywają, proszę panienki, są dobrzy i niedobrzy.

Nawet w myśli jej nie postało, że Antek mógłby o niej zapomnieć. Gdzie zaś!... To tak, jak gdyby ją kto posądził, że pokochałaby pisarczyka z kancelaryi, który się do niej wciąż umizga. Cierpieć go nie może!

A tymczasem czas biegł, i widocznie w stosunku z Antkiem coś się pogorszyło. Że nie przyjeżdżał, to nic. Wojtaszewski schorowany nie zarabiał prawie, i mieli już tylko to, co syn przysłał. Cóż dziwnego, że Antek pieniądze oszczędzał? Że nie wspomina w listach, jak dawniej, że radby jednej chwili poczciwą swoją Florkę za żonę wziąć, to także nic. Co będzie wspominał, kiedy jeszcze kąta własnego nie ma? Że pisał coraz rzadziej? bo czasu mu brak. Pracuje. Tylko... jakby to powiedzieć?... Florkę jakoś listy jego ziębiły. Dlaczego, sama nie zdawała sobie sprawy, lecz dobrze czuła. Co jemu się stało? — myślała wielokrotnie. Poczciwe jej serce odpędzało jednak wszelkie przypuszczenia, któreby jej ukochanemu uwłaczać mogły. Gdyby przestał kochać, napisałby przecież do niej o tem szczerze i odrazu. Wie chyba, że ustąpiłaby natychmiast. A może jest chory lub pracą nadto znękany? Oczywiście nic innego! Jakże ona może pozwolić na to, żeby się męczył i pracował sam jeden tylko?

Wiatr jesienny chłodził rozpalone nagle policzki dziewczyny i deszcz bił w oczy, jaśniejące myślą poczciwą. Już wie, co zrobi. Ma przecież sposób, by ulżyć doli Antkowej.

Wyszła z altanki rzeźwiejsza, popatrzyła z żalem na obumierające kwiaty i zerwała kilka bladych aster liliowych. Zasuszę i poszlę Antkowi — szepnęła z uśmiechem.

Wprost z ogródka poszła do Wojtaszewskich. Stary od tygodnia nie wstawał wcałe z łóżka. Astma mu dokuczała i reumatyzm. Florka, usiadłszy przy nim, próbowała go rozweselić.

— Zapałkiewicz podobno nie będzie w klasztorze — opowiadała nowinki brukowe, rada, że stary, słuchając, o bólu nieco zapomni. — Nie domaga i ciężko mu na chór się drapać. Ksiądz pleban chory bardzo... przyjechały siostry aż z pod Krakowa i brat jakiś się znalazł stryjeczny, i jeszcze ktoś z familii.

— Pieniądze czują — mruknął Wojtaszewski. — Kruki na żer...

— A tylko — rzekła Florka, uśmiechając się. — Szyłam tam przez kilka dni koszule flanelowe dla księdza plebana i nasłuchałam się niemało. Powiadam panu, aż przykro, bo to jedno drugiemu oczyby wydrapało. Chory jęczy; oni się kłócą...

— A gdzież to pani Wojtaszewska? — spytała Florka.

— Poszła do Drumskiej po zioła na strzykanie. Antoszewska powiada, że mają być pomocne. Po chwili stary uderzył się w czoło.

— Jest tam list od Antosia — rzekł tęsknym głosem. — Może znajdziesz. Anulka go do książki nabożnej zwykle kładzie. Bodaj czy na komodzie nie leży?

Florka drgnęła.

— Jest list? Czy mogę przeczytać ? — spytała, drżąc z niecierpliwości.

— Czemu nie? — odparł stary. — Sambym rad posłuchać.

Florka do komody pobiegła.

— Jest, jest! — wołała, wyciągając z książki gęsto zapisany arkusik. — A jak się Antoś rozpisał!

Usiadła i czytała. Głos jej drżał, serce biło niespokojnie. Antoni zawiadamiał rodziców, że instytut muzyczny ukończył i stara się, aby go do orkiestry teatru przyjęli. Rodzicom będzie mógł wtedy więcej pieniędzy posyłać, przyjechać jednak nie może, bo go wiążą lekcye i zajęcia, od których przyszłość jego cała zależy. „Marzę o daniu koncertu — pisał między innemi — ale na to jeszcze poczekać trzeba i pracować, dużo, dużo pracować."

List był czuły, serdeczny. Antoni błagał rodziców, aby cierpliwie polepszenia bytu czekali, ufali mu i zdrowie oszczędzali. W końcu listu dopiero był mały o Florce dopisek: pytał, czy zdrowa i obiecywał osobno do niej napisać.

Florce w miarę czytania głos słabł i drżał. Ostatnie wyrazy skonały prawie w szepcie.

Zapanowało długie milczenie. Florka siedziała cicho, stary wzdychał.

— Zawszeby mógł wpaść, rodziców zobaczyć — mruknął po chwili. — Człowiekowi do grobu niedaleko... odejdzie precz... i po prawdzie rzekłszy, nie będzie wiedział, czy się to dziecko miało, albo li nie miało... Mówiłem Anulce, gdyby urzędnikiem był, wcale rzecz inna. Mielibyśmy go na oczach, i uważanie byłoby u ludzi, i wszystko inaczej... Taka to rodziców dola! Dopóki pisklę w kolebce, to mu opieki potrzeba... potem pójdzie w świat i już mu się do rodziców nie śpieszy. Florka się obruszyła.

— Co też to pan Wojtaszewski opowiada! — rzekła. — Takiego syna, jak Antoś, szukaćby ze świecą. Cóż on to złego robi? Gdyby nie te skrzypce, które tak umiłował, to byłby w domu siedział. Darmo! Jeden ma do tego ochotę, drugi do tamtego. Czy to grzechy?

— No, no, nie broń go — mruknął szewc. — Nic przeciwnego nie mówię. Te jego skrzypce to mi już w gardle kością stoją. Tylko przy Anulce nic nie gadam. Niech myśli, żem zapomniał. Ale coby urzędnikiem był, to był!

Z piersi Florki wydobyło się westchnienie takie leciuchne, że sama o niem nie wiedziała. I ona nosiła głęboko ukryty żal do skrzypiec Antkowych. Za nic jednakże, nawet sama przed sobą, nie byłaby się do tego przyznała.

Wojtaszewska wkrótce nadeszła. Obie z Florką. urządziły choremu kąpiel z ziółek na nogi, poczem stary usnął trochę.

Korzystając z tego, siadły rozmawiać. Oczywiście o liście Antka najpierwej.

Matka odczuwała zgryzoty syna, wiedziała, że mu ciężko siebie i ich utrzymywać, martwiła się i desperowała.

— Ze starym to i mówić nie ma co —

skarżyła się Florce. — Sama widzisz. Chory, zbiedzony. Jeszczeby jemu wygody i lekarstw potrzeba. Zkądże ten dzieciak będzie brał?

Florka przytuliła usta do ręki szewcowej.

— Moja kochana pani — zaczęła odważnie — znalazłaby się rada, gdyby pani tylko chciała. Już ja dawno wiem o tem, że Antosiowi bardzo ciężko. Trzebaby mu koniecznie dopomódz.

— Ależ, moje dziecko... — przerwała Wojtaszewska, lecz Florka nie pozwoliła jej dokończyć.

— Niechno pani posłucha, moja złota pani — rzekła stanowczo. — Wiemy już obie, że mu ciężko i zanim się do teatru owego dostanie, zamęczy się nieborak.

Szewcowa westchnęła.

— Toć wiem, ale — wskazała łóżko — widzisz sama przecie... O robocie już ani myśleć. Sterało się biedaczysko, a już też i lata ma. Myślałam sobie, że za pranie się wezmę, albo co. Ale gdzie to tam! Praczek więcej niż bielizny. Czasu też wiele nie ma, jak to przy chorym.

— To się rozumie, ale ja sobie coś już obmyśliłam... i jeżeli pani dopomoże, to się uda złemu zaradzić. Młoda jestem i, Bogu dziękować, zdrowa, więc pracować mogę. Maszynę mam i roboty nie zbraknie. Niech pani napisze Antosiowi, żeby już państwu pieniędzy nie przysyłał. Poradzimy sobie.

Mizerna twarz szewcowej pokryła się rumieńcem.

— Co ty majaczysz, Florka? — szepnęła. — Tybyś na nas pracować miała? Boże mój drogi! Jeszcze co! Już i tak dola twoja na sercu mi leży! Zamąż ci się trafiało... nie chciałaś, a ja przecie wiem, dlaczego...

— Przyrzekliśmy sobie z Antosiem, matko — odparła Florka z prostotą, ale duma biła z jej twarzy. — Antoś, albo żaden! To już tak musi być! Nie przykrzy mi się czekanie... Żeby tylko jemu dobrze było, żeby się nie kłopotał.

— Poczciweś ty dziecko — szeptała Wojtaszewska, tuląc ją do siebie. — Zawsze Boga o to proszę, żebyście się pobrali jak najprędzej. Jużbym za nic innej synowej nie chciała, choćby cała ze złota była.., — To dobrze, matusiu — uśmiechnęła się Florka. — Skoro sami mówicie, żem wasza i krzynkę mnie lubicie, nic więcej nie chcę. Napiszcie zaraz dziś do Antosia, aby się o was niefrasował. Już ja wszystko biorę na siebie...

— Florka! ja nie mogę! — broniła się szewcowa. — Zapomniałaś chyba o rodzicach? Co oni powiedzą?

Uśmiechnęła się filuternie dziewczyna.

— Niby to pani nie wie!... Zresztą każdy ma prawo do tego, co zapracuje. Ojcowego nie wezmę. A czy to oni nie wiedzą, żeśmy sobie z Antosiem przyrzekli? Każda żona poczciwa mężowi pomaga. Widzi pani, czasem jest taki tydzień, że i sześć rubli zarobię, a już co cztery to najmniej. Cóżbym ja z pieniędzmi temi robiła? W domu mnie jedną mają, to i wszystko mam, co potrzeba. A zresztą przecież sama pracować nie będę. Pani będzie wykończała robotę, dziurki dzierzgała. Mało to? Musiałabym pomocnicę płacić.

Szewcowa rozradowane oczy wlepiła we Florkę.

— Moja ty kochana — rzekła, składając ręce — a toś mi ciężar zdjęła! Niechże ci Bóg zdrowie da! Prawda, dziurki trzeba dzierzgać i do koszul, i do poszewek, i do prześcieradeł i od maszyny wykończać. Robota się znajdzie, a już nie to, co na twoje ręce tylko patrzeć.

Ocierała z łez oczy uszczęśliwiona; uściskały się potem z Florką, i tego dnia jeszcze poczta list do Antka zabrała.

Gdy o zwykłej godzinie zaturkotała w uliczce biedka zielona, w siwego zaprzężona konia, dążąc do stacyi pocztowej, Florka aż na róg wybiegła. Tam w torbie spoczywał list do Antosia. Przez długą chwilę czuła, jak jej się serce boleścią ścisnęło. Zazdrościła ćwiartce papieru, którą jutro o tej porze Antoś trzymać będzie w swoich ręku i patrzeć na nią.

Albo to prawda, co ona dziś Wojtaszewskiej mówiła, że nie tęskni i czekanie jej się nie przykrzy? Ileż to łez jej popłynęło nad falami rzeki, dokąd najczęściej ze smutkiem swoim ucieka? Gorące jej serce tak się burzy nieraz z tęsknoty wielkiej i przez złość ludzką, tylko że ona mówić o tem nikomu nie lubi. Czy to raz dziewczęta z niej żartują, że ją Antek opuścił lub że nikt jej nie chce, a pisarz od wójta, ponieważ wie, że Florka patrzeć na niego bez wstrętu nie może, mało to jej Antosiem nadokuczał? W takiej mieścinie wszystko wiedzą. Nibyto ona zaręczona, niby coś, a tymczasem miesiące i lata idą i nic! Cóż dziwnego, że się śmieją? Nawet pani sędzina mówiła raz do niej bardzo przychylnie, że niedobrze, kiedy pannę na języki biorą... Gdyby chociaż przyjechał, pokazał się. Obiecywał, że skoro instytut skończy, zaraz przyjedzie. Teraz pisze, że nie może.

Westchnęła głęboko. To nic — szepnęła. — Będę czekała i wytrzymam. Wiara w Antosia i miłość dla niego wszystko przetrwa.

ROZDZIAŁ XI

— Więc nieodwołalnie postanowiłeś pan szukać karyery w teatrze?

— Tak, panie profesorze.

— No, to ci powiem, żeś przepadł dla sztuki.. Staniesz się rzemieślnikiem równie dobrym, jak szewc lub krawiec. Czas twój i zdolności pochłonie wyuczanie się oper obowiązkowe — i twoja karyera artystyczna skończona.

Antoni stłumił westchnienie. — Nie mam środków na dalsze kształcenie się — szepnął.

Profesor się oburzył.

— Eh, gadasz! gdybyś kochał muzykę tak, jak przypuszczałem, to mając głowę na karku i ręce zdrowe, nie zastawiałbyś się środkami. Każdy, kto chce, zdobyć je może. Tylu uboższych od ciebie wywalczyło sobie dobry byt i sławę. Trzeba chcieć, mój kochany. Od pewnego czasu nie poznaje cię, panie Wojtaszewski.

Antoni zmieszał się.

— Kocham muzykę, jak dawniej — wymówił — lecz mam obowiązki wobec rodziców, którym braknie już sił do pracy.

— Aa! — Wobec tego argumentu profesor zamilkł. Blada twarz Antka wydała mu się teraz, jak książka, otwartą. Popatrzał nań smutno i głową pokiwał.

— Żal mi cię, chłopcze! — rzekł serdecznie. — Ileż to talentów zmarniało w ten sposób! Istotnie, trudno ci będzie. Przypuszczałem, żeś sam jeden. Żałuję, że ci pomódz nie mogę.

Antoni przed rozmową z profesorem liczył jeszcze na coś nieprzewidzianego, spodziewał się poparcia, rady, marzył o koncercie, któryby mu umożliwił swobodne oddanie się studyom. Wprędce poznał niepodobieństwo ziszczenia zamiaru i z ciężkiem sercem wniósł podanie do dyrekcyi teatrów, aby go na członka orkiestry przyjęła. I zaczęły się dni oczekiwania i niepewności. Lekcyj miał niewiele, więc sobie skąpił, aby rodzicom starczyło.

Stary Kawęcki, patrząc na jego wysiłki, wzruszał ramionami.

— Radbym wiedział, panie Antoni, co poczniesz? Lekcyami przecież nie zarobisz tyle, abyś i rodzicom dopomógł, i o ożenku pomyślał.

— Gdzież mnie o ożenieniu myśleć?

— Prawda jest! Ale któż temu winien? Te rzempołki twoje, nic innego! — dowodził rozgniewany staruszek. — Nie lepiej to mączarzem, albo i rzeźnikiem być? Policzki mają tłuste i kieszenie wypchane. A ty co? z przeproszeniem... na gębie skóra, w kieszeni dziura. Dużo masz z tej muzyki? Chleba ci to nie da...

Rozmowy takie powtarzały się coraz częściej. Czasem przyłączyła się do nich i Julka, burcząc dziadunia, że Antoniemu morały prawi, i wtedy wzrok młodzieńca podnosił się ku jej powabnej twarzy z wdzięcznością bezmierną.

W stosunku jej do Antka niewiele się zmieniło. On pasował się i od niej stronił; ona, charakter jego poznawszy, usiłowała ująć go skromnością udaną i przymiotami, których w istocie nie posiadała. Nic jej wprawdzie nie zależało na sympatyi Antka, bo przecież żoną jegoby nie została. Ubogi był, a jej się oczy śmiały do sukień strojnych, świecideł i słodyczy. Ale nie wadziłoby tymczasem rozerwać nudy poddasza i wypróbować swojego wzroku. Antek stał się dla niej przedmiotem, na którym rozwijać mogła odziedziczone instynkta. Bawiła ją niezmiernie ta gra, z której, ufała, że wyjdzie zwycięzko. Nie wiedzieć, gdzie się tego nauczyła.

Z bratem Kozickiej nie zadawała sobie takiego trudu; poznali się na sobie odrazu. Przystojny, przesadnie wystrojony, ufryzowany, co niedziela zmieniający krawaty, wesoły i śmiały, to słodki, to gwałtowny Kaziek posiadł oczywiście pierwszeństwo w płochem sercu zepsutego dziewczęcia. Przychodził on teraz często z siostrą w odwiedziny, Kawęcki też z Julą Kozickich odwiedzał. Stary przy wnuczce odtajał, pogawędzić lubił i do ludzi serca nabrał. Wprędce przyjaźń się zawarła.

Antoni cierpieć nie mógł rozswywolonej Józi i wymuskanego eleganta i unikał spotkania z nim, co mocno gniewało Julę. Zwierzyła się już Józi, że kawalera ma i cieszyła się, jak to Kaziek z Antkiem, niby dwa koguty, patrzeć na siebie będą.

— Czemu to pan ucieka? — spytała Antoniego, który po obiedzie do wyjścia się zabierał, podczas gdy stary drzemał w kącie.

— Będzie i tak wesoło — odparł zgryźliwie.

Jula powstrzymała uśmiech.

— Zkąd pan wiesz? — szepnęła, spuszczając oczy.

— Pan Kazimierz potrafi zabawić. — Tylko nie mnie — rzekła smutnie. Antoni stracił moc panowania nad sobą, pochylił się szybko i usta do jej ręki przycisnął.

— Radbym wierzyć — szepnął i spiesznie wyszedł.

Po raz pierwszy, odkąd się znali, odważył się na coś podobnego. Słodkie spojrzenie Julii rozmarzyło go, jeszcze słodsze słówko upoiło. Jaka ona dobra, niewinna — myślał — gromiąc siebie jednocześnie, że śmiał kiedykolwiek żywić wątpliwości. Młodość bujna, brak doświadczęnia i opieki macierzyńskiej, ale nigdy zalotność i wyrachowanie! Wiary tej tak potrzebował, że. odrazu wmówił ją w siebie. Był rad niezmiernie.

Ujął skrzypce, chciał tonami wyśpiewać to, co czuł, lecz ręka mu drżała, grać nie mógł.

Uderzyło go, że coraz częściej ręka odmawia mu posłuszeństwa, zerwał się krzesła i ścisnął dłońmi skronie. To Jula jest przyczyną, że myśli jego kłębią się bezładnie, że skupić nie umie uwagi, że raz po raz ton fałszywy ze skrzypiec wybiega. Jula i zawsze Jula! Czemu ona go tak żywo obchodzi? Chciał uczucie swe dla niej złożyć na karb jej sieroctwa i przywiązania, jakie zdawna dla starego żywił, lecz sumienie odezwało się nagle protestem. To dla niej, dla niej samej serce mu bije niespokojnie, kołysane szczęściem lub goryczą. Więc on ją kocha? Czyż to być może, aby tak rychło przeniewierzył się swojej Florce poczciwej, zapomniał o danem przyrzeczeniu? Oburzył się sam na siebie..

— Wyprowadzę się ztąd — wymówił głośno — i lekcye z Julą zerwę; za silna to pokusa a trzeć w te oczy gwiaździste!

Zasiadł do pisania listu. Napisze Florce o wszystkiem otwarcie, niech przebaczy lub odepchnie — myślał, z boleścią odtwarzając sobie chwilę, gdy poczciwe dziewczę list jego czytać będzie.

W miarę czytania czoło mu się wypogadzało, w oczach płonął ogień zwycięztwa.

„Wybacz i zapomnij — pisał rozgorączkowany — a stworzymy sobie przyszłośc jasną, na szacunku i przywiązaniu wzajemnem opartą. Ty powrócisz mnie dawnym ideałom, sztuce, którą zaniedbałem."

Wtem pióro wypadło mu z ręki. Przed nim stała Jula blada, z oczyma we łzach.

— Dziadziuś, dziadziuś! — wołała drżącemi usty.

Antoni zerwał się i pochwycił ją za ręce. — Co to? co się stało? — pytał z trwogą.

— Dziadziuś zachorował... może już umarł — wyjęczała wreszcie dziewczyna i pociągnęła go za sobą.

Kawęcki istotnie zemdlał. Antoni zaczął go cucić.

— Pobiegnij pani po doktora — rzekł do Julii, która w osłupieniu stała.

Nim jednak lekarz nadszedł, stary oczy otworzył.

— Co to się ze mną dzieje? — pytał słabym głosem, oglądając się niespokojnie wokoło. — Głowa mi ciąży i w boku kole nieznośnie.

— Dziadziuś już w nocy stękał — mówiła Jula. — I śniadania dziadziuś nie jadł, i obiadu.

— Prawda — mruczał stary, drżąc całem ciałem, choć mu oczy od gorączki błyszczały.

W godzinę zjawił się doktor.

— Zapalenie płuc — rzekł na uboczu do Julii. — Czy panienka nie ma kogo z rodziny, ktoby czuwał nad chorym? Pani nie podoła...

— Ja będę czuwał — rzekł Antoni, wysuwając się naprzód. — Chory nie ma więcej nikogo z rodziny, a ja tuż obok mieszkam.

Lekarz spojrzał na niego, potem na Julkę i uśmiechnął się nieznacznie.

Było już po godzinie jedenastej, kiedy Antoni powrócił z apteki, zaopatrzony w lekarstwa i niezbędne przy chorym drobiazgi.

— No, teraz pani pójdzie spać — rzekł do Julii, ujmując poparzone kataplazmami jej ręce. — Ja tu posiedzę. W mojem mieszkaniu na sofce niech się pani prześpi. Trzeba mnie będzie jutro zastąpić przy dziadku, gdy pójdę na lekcye.

Nie sprzeciwiała się; śpiąca była i zmęczona. Spojrzała na Antoniego bardzo serdecznie i szepnęła:

— Jaki pan dobry!

Antoni znów się zapomniał. Była sierotą... znał jej przeszłość smutną, a teraz oto opiekun jej jedyny ciężką złożony niemocą. Współczucie nad jej dolę wzruszyło go. Tak się przynajmniej sam przed sobą usprawiedliwiał, tuląc do ust ręce dziewczyny i pieszcząc ją wzrokiem.

Rozstali się wreszcie. Gdy Jula sama się w pokoju Antoniego znalazła, uśmiech filuterny miała na ustach. Zdjęła ją ciekawość płocha: otworzyła szuflady w stoliku, splondrowała prawie każdy kącik. To nie może być, aby młody i ładny chłopak nie miał jakich sekretów — myślała, myszkując wszędzie. Listy Florki, razem z listami rodziców związane sznureczkiem, spoczywały obok wiązanki kwiatów zasuszonych i karmelków zawiniętych w bibułę. Poznała je i wybuchnęła śmiechem. Jakiż on głupi! — szepnęła. — Jabym była karmelki zjadła...

Podszedłszy do stołu, spostrzegła świeżo zapisany arkusik papieru. Może to jaki list miłosny? „Droga Florciu" — zaczęła czytać i nie wypuściła już listu z ręki, póki ostatniej litery nie przeczytała. Skończyła nareszcie i osłupiała. Więc on ma narzeczoną i ona, Jula, nic o tem dotąd nie wiedziała? A to ślicznie! Co jednak wywołało gniew jej największy, to zapewnienie, iż miłości swojej dla Julii zrzeka się na korzyść tamtej, tamtej, której ona nienawidzi, której, czuje, że oczyby wydrapała w jednej chwili. Jak on śmie pisać, że się od pierwszego wyprowadzi i uczyć jej nie będzie? Że ucieknie... zapomni. O! tego już zawiele!

Złożyła list i wsunęła pod papiery. W pół godziny potem już spała. Zasypiając, myślała, jaka to musi być przyjemność odebrać innej dziewczynie narzeczonego, i dziwiła się, czemu Antek stał się naraz piękniejszym i milszym od Kazika?

Choroba Kawęckiego, jakkolwiek groźna, miała przebieg prawidłowy. Po paru tygodniach nastąpiło polepszenie. Jula, jako dozorczyni, okazała się nieporównaną. Antoni patrzył na nią oczarowany, Kawęcki rozrzewniony.

— Wiesz, panie Antoni, ta dziewczyna to coś osobliwego — mówił uradowany, gdy Jula wybiegła do miasta. — Anim przypuszczał, że to takie poczciwe dziecko! Paulisia, niech w Bogu spoczywa, wcale inna była. Tamtej zawsze pstro było w głowie i do roboty okrutnie się leniła. Nieraz, bywało, tom ja sam obiady gotował, stancyę zamiatał. Zrazu tom się i o tę bał... Raz wraz do lusterka, raz wraz na dół się zamówi po to i owo, a na ulicy oczyma strzela. Tymczasem, nieprawda! Tak się wyklarowała, że aż serce się raduje. Powiem ci w sekrecie, panie Antoni, że i o tego... tego brata Kozickiej tom też w obawie był. Zawsze tam coś do siebie mieli. Jak tylko przyszedł, dziewczyna chodzi bez głowy... I to się wyklarowało, jak należy. Uważam, że teraz to nawet z nim nie rozmawia. Cóż myślisz, panie Antoni?

Gorący, lecz dla chorego niedostrzeżony rumieniec był tylko odpowiedzią.

W ciągu tych kilku tygodni, przy łożu chorego spędzonych, zdawało się Antkowi, że poznał dopiero, jakie skarby uczuć kryją się w sercu ślicznej dziewczyny. Przeświadczenie, że pod jego wpływem zmienił się lekkomyślny jej charakter, że aby jemu się podobać, stała się słodką, uległą i odrzuciła zalecanki Kazika, obaliło wszystkie skrupuły, i Antoni już nie walczył z sobą. Jaka bo też ta Jula była dla niego! Starannie niby ukrywając uczucie, zdradzała się co chwila rumieńcem, słówkiem serdecznem lub spojrzeniem. Nie postrzegł nawet, kiedy Florka, ostrzegawczy głos sumienia i rozsądku, znikła z jego pamięci.

Florka oczywiście listu owego, który Antek w porywie szlachetniejszych uczuć napisał, nie otrzymała nigdy. Czy on miał czas myśleć o tem? Zresztą wiele rzeczy się zmieniło. Antoni wie już teraz, że obiedwie go kochają... Którą poświęcić, serce rozstrzygnęło odrazu. Dla sumienia, gdyby przypadkiem ośmieliło się kiedy zbyt głośno odezwać, miał argument, według przekonania jego niezwalczony. Jula była sierotą, Kawęcki stary lada dzień do grobu może się położyć. Coby się wówczas z biednem dzieckiem stało? Boć to dziecko prawdziwe mimo swoich ośmnastu latek. Co ona wie o życiu? Kto ją czego nauczył? Cóż łatwiejszego niż przy urodzie i nieświadomości w sidła zdradzieckie popaść... Miałby ją potem na sumieniu. Z Florką zaś wcale rzecz inna. I rodziców ma, i pracować umie, i rozsądek posiada. Czyby to inna czekała tak długo cierpliwie i nie sarknęła nawet? Odwykła już od niego, bo i z charakteru niepodobna do Julii. To już tak bywa, że jedne kobiety zimne są, jak woda źródlana, drugim głowa płonie i w sercu ogień mają. Rwącą się do życia, do miłości Julię trzeba było jak najprędzej pochwycić i ujarzmić, nauczyć ją obowiązków żony i matki, do domu i pracy przywiązać...

Tak sobie perswadując, przyszedł wreszcie do wniosku, iż sumienie nie pozwala mu dziewczęcia tego rzucać na pastwę nieuczciwości ludzkiej. Dotąd jednakże nie wyznał Julii, że ją kocha. Chciał pierwej dostać ową posadę w orkiestrze, pojechać do Kalenic i z Florką. uczciwie jakoś skończyć.

Długo tak jednakże trwać nie mogło, bo i stary coś miarkował i czekał jeno chwili sposobnej, aby z Antonim się rozmówić. Julii rola skromnisi i zakochanej przykrzyć się zaczynała.

— Pójdę, dziadziusiu, do Kozickich dzisiaj — rzekła do Kawęckiego, do ostateczności przymusowym pobytem w domu znudzona.

— Po co? — spytał niechętnie stary, który po chorobie często bywał zgryźliwym. — Źle ci to w domu?

— Muszę wziąć próbki szydełkowe od Józi — odparła z dąsem. — Sklepikarka obstalowała trzydzieści łokci ząbków do kaftaników. Jeszczem nie zaczęła nawet.

— Możesz zrobić i bez próbek Józinych — rzekł. — Cóż to, rozumu na to potrzeba i wzorów? Także wymysł!

— E! co się tam dziadziuś na tem zna... Muszę iść i koniec. A jak nie, to ręce założę i niech tam która inna sklepikarce robi.

Zabrała się do prasowania różowej wstążki; stary mruczał, krzywił się. Koniec końców Jula poszła.

Po miesiącu przeszło niebytności gdy się u Kozickich znalazła, zapomniała o wszystkiem.

Trzeba trafu, że Józia z Kazikiem wybierała się właśnie do teatru na „Pierścień rodzinny".

— Żebyś ty wiedziała, jakie to śliczne! — opowiadała rozradowana Józia. — Kaziek już trzeci raz na tę sztukę leci. Poszłabyś z nami, Jula?

Juli oczy zaświeciły.

— Zapewne! Niby to ja tak mogę, jak ty — rzekła. — Tobie nikt nad głową nie skrzeczy i co chcesz, to robisz.

— To czemużeś taka głupia i pozwalasz się za nos wodzić?

— A cóż zrobię? Jakby się dziadek pogniewał, to gdzieżbym poszła?

— O jej! także kłopot!

Józia na wszystko miała radę gotową.

— Do restauracyiby cię z pocałowaniem ręki wzięli, do kawiarni... ba! do teatru nawet... Ojciec nieraz mówił, żeś głupio zrobiła, bo trzeba było odrazu zamiast do dziadka, do teatru iść. Byłby cię ojciec zaprowadził i dopomógł.

Jula westchnęła.

— Szkoda! — szepnęła. — Okropnie teatr lubię...

Józia patrzyła na nią i medytowała.

— Wiesz! — krzyknęła uradowana. — Pójdziesz z nami. Mam już sposób...

— Co ty pleciesz, Jóźka?

— Ano tak. Kazik da w łapę woźnemu, i wpuści cię. On ich tam wszystkich zna. Nie bój się!...

Jula zamyśliła się.

— A dziadek? — spytała po chwili z chmurą na czole.

— Cóż dziadek? Teatr kończy się o dziesiątej, to cię odprowadzimy.

— Bój się Boga! Cóż ty nie znasz dziadka? Dopiero byłaby awantura!

— Głupstwo! Zawołam Kazika, on na wszystko radę znajdzie...

Wykręciła się na pięcie, pocałowała Julę i poskoczyła do drzwi.

— Kazik, Kazik, chodźno tutaj! — wołała, aż ją na podwórzu słychać było.

— Czego chcesz, bąku? — spytał, ukłoniwszy się Juli i szczypiąc siostrę w policzek.

— Kaziu, Kaziku — trzepała, wieszając mu się na szyi. — Zróbno tak, żeby Julka poszła z nami na „Pierścień". Dopiero byłaby uciecha! A tak, to ani się do kogo pośmiać.

Kazikowi projekt spodobał się odrazu. Wlepił zabójcze spojrzenie w Julę, której pobladła nieco twarz jeszcze piękniejszą mu się wydała. Miała przytem minkę kociaka, który coś spsocił i lęka się kary. Istotnie, chcąc usidlić Antka, dla Kazika w ostatnich czasach odpychającą była. Bała się teraz, że jej to przypomni.

— Jeżeli panna Julia sobie życzy... — rzekł z grzecznym uśmiechem.

— Ależ nie! — broniła się Jula. — Cóżby dziadek powiedział?

— A dziadkowi co do tego? — zawołała energiczna Jóźka. — Niech tabaki pilnuje. Kiedy był młody, to z pewnością za piecem nie siedział i lubił to i owo.

— Bąk ma racyę! — rzekł tonem wyższości Kazik.

Jula była już nawpół przekonaną.

— Ale jakże powrócę? Teatr się późno kończy. Nie, nie, nie można! Hecaby się zrobiła!

— Biorę to na siebie — rzekł Kazimierz z powagą. — Wyjdziemy z teatru trochę wcześniej, wezmę dryndę i odwiozę pannę Julię do domu.

— Miałam za dwie godziny wrócić. — oponowała słabo Jula.

— To wrócisz za cztery! — zawołała Józia. — Wielka rzecz! powiemy dziadkowi, żeś się na ulicy potknęła i nogę stłukła. Trzeba było zimną wodą okładać, i dlatego nawet w dorożce cię przywieźliśmy. Jeszcze nam dziadek podziękuje. Zobaczysz!

Wszyscy się rozśmieli i Julia zupełnie już spokojna poszła do teatru.

Operetka zachwyciła ją. Cała w słuch zamieniona, patrzyła na scenę i gniewała się na Józię, gdy ją trącała, pokazując, jak lornetki zwracały się na galeryę ku ich stronie.

— Połknie cię ten siwy z pierwszego rzędu! — wołała Józia. — Zobaczysz, będzie awantura! Patrzno, jak się Kazik najeżył. Jakaś ty szczęśliwa!

Oczywiście godzina dziesiąta minęła, a Jula ani myślała przed końcem sztuki wracać do domu.

— Dajże mi spokój! — burczała na Józię, gdy jej dziadka przypominała. — Możesz powiedzieć, żem nietylko stłukła, ale złamała nogę. Choćby mi miesiąc w łóżku leżeć przyszło, to i tak się ztąd nie ruszę, póki nie skończą.

Było już po jedenastej, kiedy dorożka zatrzymała się przed domem na Tamce. Julę strach zdjął.

— Słuchaj, Jóźka, kłam tylko dobrze, bo ja się boję — szepnęła, gdy na schody wchodzili.

W mieszkaniu Kawęckiego świeciło się. Kazimierz śmiało do drzwi zastukał i wszedł pierwszy. Stary, zoczywszy go, zerwał się i skoczył ku niemu.

— Gdzie Jula? — spytał gniewnie.

— Jestem, dziadziusiu — odezwała się słabym głosem dziewczyna, prowadzona ze wszystkiemi pozorami ostrożności przez Józię. — Niech się dziadziuś nie gniewa, miałam wypadek...

Stary patrzył na nią groźnie.

— Jaki wypadek? Co to znowu nowego? O północy do domu wracasz? Śliczna rzecz!

Kazimierz opowiadać zaczął zmyśloną o stłuczonej nodze historyę, Józia tymczasem, ledwie się wstrzymując od śmiechu, sadowiła Julę na krześle i ściągała jej bucik.

Kawęcki kipiał ze złości.

— Potrzebnaś tam była? — krzyczał. — Masz ukaranie! Mówiłem, siedź w domu!

— I w domu mogłabym też nogę stłuc — tłómaczyła się pokornie Julka. — Oj! boli... Uważnie ściągaj, Józiu. O! jak boli!.!. , Dziadek zmiękł.

— Możeby po felczera, albo spirytusem okładać? Ledwom, panie dobrodzieju, nie oszalał przez tych kilka godzin. Teraz znowu masz pociechę. Poczciwy Antek uspokajał mnie, jak umiał, ale i jemu strach dobrze w oczy zaglądał. Już będzie dobra godzina, jak poleciał po ciebie.

— Go? — zawołało jednocześnie wszystko troje i pobladło.

— Ano, jakże? Dziewczyna o piątej z domu wyszła, mija godzina jedna po drugiej, noc nadchodzi, a jej nie ma. Jużeśmy Bóg wie co przypuszczali!

— Rany Boskie, szopka się nie udała! — szepnęła Józia w same ucho Julce, która oniemiała z przerażenia.

Kazimierz oglądał się na drzwi i mrugał na Józię. Radby uciec ztąd najprędzej, bo jeżeli Antoni rychło wróci, z pewnością laska starego oprze się na jego plecach.

— Niech panna Julia położy się do łóżka i nogę dobrze bandażem ściśnie — rzekł, żegnając się. — Nam czas do domu. Dobrej nocy państwu życzę i dobrego zdrowia — mówił, cofając się z Józią ku drzwiom.

Stróż właśnie bramę Antoniemu otwierał, gdy zeszli. Antoni chciał ich wyminąć, lecz Józia zastąpiła mu drogę.

— Niech nas pan nie zdradzi przed starym — rzekła. — Zmyśliliśmy bajkę o stłuczonej nodze, i już się udobruchał. U nas pewno panu powiedzieli, że Jula poszła z nami do teatru. No, tak! Ale nie trzeba zaraz o tem staremu paplać. Każda dziewczyna lubi się czasem zabawić, a wyście ją tu na śledzia już uwędzili.

Kiwnęła mu głową i pobiegła za Kazimierzem.

Antoni poszedł wprost do siebie. Juli już nie pragnął obaczyć. Rzucił się na sofkę i jak dziecko się rozpłakał.

Przeleżał do rana, nie śpiąc wcale, a gdy bramę otworzono, wybiegł wchłonąć orzeźwiające powietrze.

W kościele św. Kazimierza dzwoniono na prymaryę. Wzruszony wszedł do świątyni. Pusto było jeszcze i zewsząd cisza płynęła kojąca.

Po krótkiej modlitwie zadumał się głęboko. Co się to z nim stało? Po kilku latach niedostatku i pracy, gdy już się zbliżał do chwili, w której sztuka otworzyć mu miała drogę do zaspokojenia pragnień, zamiast pracować i walczyć, on, jak dzieciak pozbawiony woli, poddał się urokowi nadobnej dziewczyny. Miłość dla sztuki zbladła w promieniach innej miłości wraz z czystem, głębokiem przywiązaniem dla Florki, poczuciem obowiązku i honoru. Zestawiał obiedwie w myśli. Jakże ta Florka poczciwa pojmowała go i rozsądkiem wrodzonym wynagradzała brak wykształcenia; jak pracowała nad sobą, aby dla ukochanego stać się prawdziwą towarzyszką życia, umieć go zrozumieć i podźwignąć sercem w smutnej chwili! Z Julą zaś nie próbował nawet o czemś poważniejszem rozmawiać. Śmiech srebrzysty drżał jej ciągle na ustach, w oczach paliły się iskry nie zapału, lecz zalotności. Po wczorajszym jej postępku trudno już było Antoniemu łudzić się: poświęciła dla zabawy spokój dwóch jedynych istot, które miała i które, wiedziała o tem aż nadto dobrze, kochały ją gorąco. Czyżby Florka postąpiła podobnie?

Po modlitwie, która jak krzyk zrozpaczonego serca wydzierała się ku Niebu, powstał rzeźwiejszy. Dojrzało już w nim niezłomne postanowienie. Mieć siłę uciec od pokusy, to znaczy zwalczyć ją. On siłę tę będzie miał teraz i zwycięży.

ROZDZIAŁ XII

Dnia następnego wieczorem oddano Antoniemu list z poczty. Matka donosiła uszczęśliwiona, że pomocy jego potrzebować już nie będą. „Założyłyśmy z Florką szwalnię — pisała — i doskonale nam idzie." Florka dorzuciła od siebie kilka słów serdecznych, więc list tyle wynurzeń przywiązania i serdeczności zawierał, że Antoniemu weselej się na duszy zrobiło.

Wiadomość otrzymana tak dalece go ucieszyła, że nie wchodził w to, jakiemi okupiono ją ofiarami. Wystarczało mu, że zaniechawszy dawania lekcyj, poświęci się muzyce. Popatrzył z miłością na skrzypce. Grać, grać i jeszcze grać! Czuł się znowu artystą.

Stary Kawęcki do drzwi zapukał.

— Co to? zapomniałeś już o nas, panie Antoni? Ślicznie! Wczoraj czekaliśmy na ciebie do późna. Pójdźże na herbatę. Julka, chociaż na nogę utyka, figlasów tam jakichś nasmażyła. Wyobraź sobie, szczęście, że dziewczyna nogi nie złamała. Jak to, panie dobrodzieju, o wypadek nietrudno!

Antoni zacisnął wargi. Oburzała go przewrotność w tak młodej istocie.

— Pan wybaczy — rzekł zmieszany — lecz czasu tak mało. Dziś jeszcze przygotować się muszę do kwartetu, który na chórze jutro grać mamy.

Kawęcki się obruszył.

— Cóż znowu? To swoją drogą, a herbata swoją. Prędzej, później wypić ją musisz. Nie marudźno! Coby Jula powiedziała? Biedne dziecko! Tak zmizerniała, bo noga jej dokucza. Śliczny z ciebie sąsiad i przyjaciel!

Antoni stał zakłopotany.

— Może pan spocznie chwilkę — rzekł, przysuwając krzesło. — Chciałbym przy sposobności z panem pomówić.

Kawęcki ruszył wąsami z ukontentowaniem.

— Uhum! — mruknął — miarkuję. No, kiedy siadać, to siadać — dodał wesoło, sadowiąc się na krześle. — Cóż mi powiesz, panie Antoni?

— Uważa pan... — zaczął, ale mu słowa w gardle uwięzły.

— Śmiało, śmiało! — wołał stary rozweselony. — Może ci dopomódz.

— Proszę pana — rzekł Antoni już bez wahania, bo się przeląkł filuternej miny starego — otrzymałem dziś list od rodziców, który zmienia moje plany. Matka pisze, że bez pomocy mojej się obejdą, więc to mi znacznie karyerę dalszą ułatwia. Posady w orkiestrze teatralnej, choćby mi ją dawaną, już nie przyjmę. Myślę o daniu koncertu i tu, i w innych miastach, aby zebrać fundusz na wyjazd do Berlina. Dlatego, z przykrością wielką, lekcye z panną Julią przerwać muszę... Brak mi czasu... Kawęcki słuchał w osłupieniu.

— Co? co ty kochanku mówisz? bąknął nareszcie. — Dalibóg, nowa jakaś historya! Lekcye przerwać... a Jula? Cóż myślisz z Julą? Jakże to? Czysta kabała, panie dobrodzieju!

Antoni dostrzegł troskę na twarzy starego i przykro mu się zrobiło.

— Panie kochany — rzekł, ujmując jego ręce — i mnie żal, i nierad was opuszczę. Cóż zrobić? Pan wie najlepiej, jakie były pierwotne zamiary moje, jakem cierpiał, nim z koniecznością pracowania na chleb powszedni pogodzić się musiałem. Teraz, skoro mi wolno myśleć tylko o sobie, wracam do marzeń dawnych o sztuce i jej się poświęcę.

Przeczytał Kawęckiemu list matki i z uczuciem synowskiem pocałował go w ramię.

— Nie zapomnę nigdy, jakim dobrym sąsiadem i opiekunem byłeś pan dla mnie. Przywiązałem się do was serdecznie... Stary mocno się zasępił.

— I ja pokochałem cię, jak syna, panie Antoni — szepnął wreszcie. — Odkąd Jula u mnie, nie przypuszczałem, abyśmy się kiedykolwiek rozstali... Zdawało mi się... Ale co tam o tem mówić... Powiedzże mi szczerze, co właściwie zamierzasz przedsiębrać?

Antoni powoli jął rzecz całą tłómaczyć. Kawęcki słuchał uważnie, gdy atoli w planach młodzieńca o Julce ani słowa nie było, zachmurzył się, jak rzadko. Jakieś niejasne poczucie krzywdy w umyśle mu zakiełkowało.

— Mój panie Antoni — zaczął poważnie i surowo, lecz nagle błysnęła mu myśl nowa: nic innego, tylko Antek pogniewał się z Julką o Kazika. Zazdrosny jest i ztąd cała mitręga. Więc zamiast morału i wymówek, poklepał Antka po ramieniu.

— No, no! — rzekł. — Widzę, że ci się wielkich rzeczy zachciało!... Tylko że to u młodych bywa rozmaicie... Rwą się do góry, a potem ustają. Zobaczymy! Zobaczymy.! Tymczasem pójdź na herbatę, bo od tego nie odstąpię.

Trudno się było wymówić. Antoni czuł, że raptownie zrywać niepodobna. Poszli.

Jula stała właśnie w pełni światła lampy, w kaftaniczku muślinowym z falbankami, na który spadała fala rozpuszczonych włosów. Swiadomość, że Antoni nagania jej postępek, onieśmieliła ją i oblekła twarz wyrazem pokory dziecięcej i słodyczy.

Antoni drżał, podając jej rękę na powitanie, i bał się prawie patrzeć na nią. Wtem Kawęcki coś sobie przypomniał.

— Poczekajcieno! — zawołał, ruszając ku drzwiom. — Ponczyku sobie dziś wypijemy. Pójdę po arak i cytrynę. Jużem sobie długo na żaden zbytek nie pozwalał.

Nim się Antoni opamiętał, starego już nie było. Zostali sami. Juli oczy zamigotały. Ruchem kotki pieszczonej położyła dłoń na ramieniu Antka.

— Budzę pana Antoniego — szepnęła.

Drgnął. Radby o sto mil znajdować się w tej chwili od niej.

— Senny jestem istotnie — odparł, wysilając się na spokój — pracowałem przez dwie noce.

Jula pochyliła się ku niemu i zajrzała w oczy.

— Czy pan gniewa się na mnie? — spytała i musnęła go falą złocistych włosów po twarzy.

Antoni zerwał się z miejsca. Jula za rękę go ujęła.

— Muszę panu powiedzieć. Pan myśli, żem ja winna... że naumyślnie skłamałam, i gniewa się pan na mnie. A to wcale nie tak było. Józia nic nie powiedziała, że idziemy do teatru, tylko do przyjaciółki, która ma dużo próbek szydełkowych. Uwierzyłam, a potem, jakeśmy już do. teatru weszli, nie mogłam przecie uciekać... Doprawdy, pan nie powinien się gniewać, bo muzyka tak ślicznie grała, tyle pań postrojonych... a gdy śpiewać zaczęli, to już o wszystkiem zapomniałam.

Zasłoniła oczy rękoma i rozpłakała się. Tak przynajmniej sądził Antoni. W tej chwili gotówby porwać, przycisnąć do piersi płaczące dziewczę i uciec w świat.

— Czyż mógłbym gniewać się na panią? — rzekł stłumionym głosem. — Istotnie było mi bardzo przykro, lecz skoro pani nie jest winną...

Wesoła twarz Kawęckiego ukazała się we drzwiach. Antoni opadł na krzesło zmęczony.

Późno już było, gdy wrócił do siebie. — Trzeba mi uciec ztąd jak najprędzej — myślał" ściskając czoło rękoma.

ROZDZIAŁ XIII

W ogrodzie Botanicznym aleja bzowa zakwitła, jak jeden bukiet odurzającej woni. Antoni wypoczywał na ławce po pracy. Ośm miesięcy upłynęło, odkąd „pudełko" swoje na Tamce opuścił. Czas ten spędził, grając niemal dni całe i przysposabiając się do dania koncertu. Im bardziej atoli dzień upragniony się zbliżał, Antoni stawał się drażliwszym i mniej siebie pewnym. Teraz tydzień już tylko oddzielał go od dnia koncertu, przez pisma zapowiedzianego. Z sercem mocno bijącem nazwisko swoje na afiszach czytał i zdawało mu się, że śni chyba, tak go rzeczywistość trwogą napawała. A nuż grać będzie przed pustą salą? Nuż smyczek zadrży i jeden rozdźwięk zniweczy pracę jego i usiłowania? Bo przecież ręka lewa od pewnego czasu dokucza mu... Sam nie wie, czy to ból, czy nie ból, a jednak coś tam siedzi w łokciu i niepokoi... Zmęczenie pewno, nic więcej.

Po koncercie pojedzie do Kalenic i parę tygodni wypocznie. Uśmiechnął się i westchnął jednocześnie. Pomyślał o Julii i o tęsknocie, której wbrew rozsądkowi pokonać nie może.

Słońce posuwało się coraz wyżej, w ogrodzie zaległy pustki. Antoni przestał myśleć, tak mu wygodnie było. Wtem usłyszał nad sobą pamiętny głos profesora z instytutu muzycznego:

— Śliczne tło wybrałeś. Zielono, wonno, zacisznie!... Koncert, słyszę, zapowiedziałeś? Nie czytałem programmu. Cóżeś wybrał?

— „Koncert" Mendelssohna, „Pieśń Waltera" z „Meistersingerów", „Suitę" Raffa i nieuniknione „Perpetuum Mobile" Riesa.

— Wybór piękny! — odparł profesor, namyślając się. — Powinieneś dobrze grać... Nie słyszałem cię dawno, lecz o ile z kursów pamiętam, talent miałeś i ton silny, co wiele znaczy. Z serca powodzenia życzę. Jednakże...

— Co takiego? Niech pan raczy mówić otwarcie.

— Nic tak bardzo ważnego. Zarzucił bym tylko, że pora nieodpowiednia. Wiosna w pełnym rozkwicie, ludzie szukają przyjemności po za murami miasta. W teatrach premiery, w operze zagraniczna jakaś diva głowy pono i głosem i urodą zawraca. Dużo też osób zagranicę się wybiera. Trzebaby już coś bardzo okrzyczanego, żeby poszli. Lepiej było może do jesieni poczekać.

Antoni uśmiechnął się z goryczą.

— Ledwie dotąd przetrwałem — szepnął. — Musiałem jednocześnie biegać na lekcye i sam się uczyć.

— Radbym cię przygotować zawczasu do wszystkiego, co najgorsze — rzekł profesor — ale nie chcę pozbawiać cię nadziei, bo i to niedobrze. W każdym razie może ci się która z rad moich przyda. Powiedzże mi, kto ci pomaga w urządzeniu koncertu? To ważne.

— Pan Wabik obiecał zająć się sprzedażą biletów i o względy krytyki poprosić.

— Nie radzę używać jego pośrednictwa — odparł bez wahania profesor. — Czemu nie możesz sam naszym wielkościom muzycznym się pokłonić? Każdy z nich to lubi i tego wymaga. Co zaś do biletów, radziłbym ci także ubrać się we frak i osobiście zapukać do serc naszych pań, bawiących się filantropią. W żadnym innym razie nie radziłbym tego nikomu, lecz skoro idzie o zdobycie środków do kształcenia się dalszego, a talent jest niezaprzeczony, trzeba mu dopomódz. Młody jesteś, ugiąć się lżej teraz... W przyszłości ty imponować będziesz ludziom.

Antoni złożył ręce błagalnie.

— Jam do tego niezdolny, panie profesorze — rzekł szczerze. — Na salonach obracaćbym się nie umiał, bom w chałupce ubogiej wzrósł... Wykształcenia też odpowiedniego nie mam, ani ogłady.

— A jednak zrobić tak musisz, jak radzę — odparł profesor poważnie. — Żeby ci to lżej przyszło, pamiętaj, dla kogo to robisz. Sztuka wiele wymaga, jużem ci to nieraz mówił.

Rozmawiali jeszcze czas jakiś. Antoni, wzmocniony nieco na duchu, profesora pożegnał. Czas mu było na lekcyę. Gdy wrócił potem wieczorem do domu, tak czuł się osłabionym, że o niczem już nie myśląc, do łóżka się położył. Zawiele było wrażeń na organizm, pracą, bezsennością, a niekiedy i głodem wyniszczony.

W parę dni potem, we fraku pożyczonym od przyjaciela, w rękawiczkach i jasnym krawacie, z cylindrem, który więcej mu sprawiał kłopotu, aniżeli wdzięku dodawał, dzwonił u drzwi pań i panów, protegujących rozwijające się talenta i rozmaite na tle filantropijnem przedsięwzięcia.

— Pani hrabina raczy wybaczyć — mówił, to czerwony, to blady naprzemian, podając z nieśmiałością bilety okazałej damie, która z wysoka nań patrzyła. — Koncert mój...

— Aa! koncert! Istna powódź koncertów w tej porze — rzekła kwaśno i zwróciła się do córki, która z obojętnością oglądała paznogcie i za całą odpowiedź wzruszyła ramionami.

Antoni, nie wiedząc prawie, jak i kiedy, znalazł się z powrotem w przedpokoju z biletami w prawej, a cylindrem w lewej ręce.

Lokaj otwierał mu drzwi z miną więcej aniżeli lekceważącą, przyglądając się paltotowi i niezbyt zręcznym ruchom zaambarasowanego młodzieńca.

Antoni poszedł dalej. Pani bankierowa miała przed chwilą dość żywą z małżonkiem utarczkę. Skwaszona przybyciem gościa, mrużąc powieki i cedząc słówka, opowiedziała Antoniemu, ilu to już artystów w świat wprowadziła. Lecz byli to już ludzie mniej więcej znani, gdy tymczasem... monsieur Wojtaszewski... nazwisko obce dotąd...

Antoni skłonił się, zapomniawszy o cylindrze, który w salonie zostawił. Gdy wrócił po niego, usłyszał, jak piękna pani bankierowa skarżyła się pokojówce, że ją „ta hołota muzykalna" zamęcza. Iść dalej, czy nie iść? — zadawał sobie pytanie, schodząc ze schodów, bez miary upokorzony i zmęczony. Ha! jedno więcej upokorzenie, jedno mniej...

Ogarnęła go desperacka chętka wypicia do dna samego tej czary goryczy.

W przedpokoju pani X. zatrzymano go długą chwilę. Lokaj parlamentował z młodszą, młodsza z panną do towarzystwa, nim zdecydowano się wreszcie wpuścić go do salonu. Pobiegło tam za nim jednakże ciekawe oko lokaja z za portyery, który w mig obliczywszy, w jakiej cenie jest sukno na fraku przybyłego, lękał się, żeby jakiej drobnostki kosztownej do kieszeni nie schował.

Po upływie kwadransa Antoniemu coś pod nosem wionęło, zapachniało, zaszeleściło w uszach, zamigotało przed oczyma. Drobna, szpetnie brzydka kobieta w latach, o których niedyskrecyą byłoby wspominać wobec gęsto upudrowanych loczków, które siwiznę ukryć miały, i zwiędłych, różem pociągniętych policzków, stanęła przed nim.

— Mówiono mi, że pan artysta — rzekła głosem dźwięcznie modulowanym. — Siadaj pan, proszę! Bardzo lubię artystów! Pan jesteś śpiewakiem, muzykiem, czy komikiem? Chociaż dla mnie to wszystko jedno! Kocham sztukę w jakiejbądź formie. Kocham i artystów! — dodała, uśmiechając się wdzięcznie. Oglądała go przytem bystro podmalowanemi oczyma, co Antoniemu sprawiało niesmak ogromny.

„Ma stosunki rozległe i umie huczek robić..." — przypomniał sobie słowa profesora, i choć go mdliły spojrzenia i uśmiechy, postanowił wytrwać.

— Jestem wiolonistą — rzekł, gdy na chwilę umilkła. — Koncert mój...

— Jakżem szczęśliwa! Skrzypce, to mój ulubiony instrument. Wieniawski ze swoją „Legendą", Sarassate ze swojemi pieśniemi, a Bruch, a nieporównany Mendelssohn!.. A jakże, będę, będę! Czuję już smak tej uczty artystycznej! Zostaw mi kilkanaście biletów, kochany artysto... puszczę je w kurs... Należy popierać talenta... Pewna jestem, że zagrasz genialnie! Czytam to z twoich artystycznych oczu...

Wyciągnęła po bilety przeładowaną pierścionkami rękę, którą oczywiście Antoni pocałować musiał. Zjadł przy tej okazyi trochę pudru, lecz i to na ołtarzu miłości dla sztuki złożył.

— Wdzięczny jestem nieskończenie — przemówił Antoni, ośmielony jej poufałem obejściem. — Mam zamiar pojechać zagranicę i...

— I tam panu będę mogła pomódz! — zawołała dama z żywością. — Dam listy polecające... Wszystko ułatwię. Tylko wzamian za to musisz zostać moim gościem. Musisz przyjść zaraz jutro... od szóstej jestem zawsze w domu. Zrana każę fortepian nastroić. Zostawże mi bilety i kilka kart wizytowych.

Antoni w odpowiedzi bilety i kilka kart wizytowych na stoliczku złożył. Protektorka talentów schwyciła jedną skwapliwie. „Antoni Wojtaszewski" — przeczytała.

— Co to jest ? Wojta... — nie dokończyła i spojrzała na Antoniego, ręce łamiąc. — Kto też miał sumienie takiem nazwiskiem cię obdarzyć? Zamknął ci karyerę... Słowem ci ręczę! Pomyśl jeno: grasz na koncercie bosko... oklaki biją ci rzęsiste, wreszcie wołać zaczynają: Wojta... Wojta... Nie! niech się to raczej od czego chcesz, zaczyna, byle nie od Wojta. Wprost kompromitujące!

Antoni zmieszany nie wiedział, co począć z sobą.

— I pan z tem nazwiskiem chcesz koncertować? — pytała dalej nieledwie z przerażeniem. — Widzę, że wielu jeszcze rzeczy nauczyć cię muszę. Bój się Boga, tylu bohaterów po świecie chodziło i chodzi, czyż nie mogłeś sobie od nich nazwiska pożyczyć?

— Ależ, pani szanowna, w cudze piórka się stroić...

Wybuchnęła śmiechem.

— Jak mi się pan podobasz z tą swoją szczerością i nieświadomością! — zawołała. — Przyjdźno jutro, to pogadamy.

Antoni, ogłuszony, ucałował rękę protektorki i wyszedł. W głowie mu się mieszało.

Dosyć tego na dzisiaj — rzekł sobie po paru jeszcze próbach, które go bynajmniej do dalszej wędrówki nie zachęciły.

Z jakąż rozkoszą znalazł się nareszcie u siebie, odrzucił precz frak pożyczany! Padł na łóżko, niczego już nie pragnąc oprócz odpoczynku i zapomnienia.

W nocy jednak spał niedobrze. Ból lewej ręki dokuczał i co chwila go budził. Miał przytem gorączkę i dreszcze nim wstrząsały.

Rano podniósł się osłabiony, a gdy skrzypce wziął do ręki, okazało się, że grać nie może. Zdrętwiał prawie z przerażenia i pobiegł do lekarza.

Lekarz rękę obejrzał i rzucił mu dyagnozę otwarcie:

— Zapalenie okostnej... Bodaj czy nie na gruncie skrofulicznym... Czyś pan, dzieckiem będąc, nie chorował na skrofuły?

— Nie pamiętam — odparł, chwiejąc się na nogach Antoni. — Czy to długo potrwa?

— To zależy. W każdym razie — lekarz obejrzał powtórnie czerwone i nabrzękłe ciało — w każdym razie miesiąc jakiś... przy warunkach odpowiednich i kuracyi starannej.

Antoni mocniej jeszcze oparł się o poręcz fotela, przy którym stał. Pociemniało mu w oczach.

— A nie pozostanie następstw? — spytał. — Czy ręka nie straci na sile i sprężystości?

— Hm! Trudno to przewidzieć, kochany panie. Przebieg chorób takich rozmaity bywa. Jeżeli organizm pełen sił żywotnych, krew zdrowa... Ale co tam mówić teraz o tem! Pierwsza rzecz położyć się do łóżka i zachować spokój zupełny. Masz pan gorączkę i ledwie na nogach się trzymasz. Weź pan receptę i zostaw mi adres. Nie ma znów powodu martwić się... Cięższe rzeczy przechodzą... Mężczyzną pan jesteś...

Antoni jęknął.

— Artystą jestem, doktorze — rzekł z rozpaczą. — Skrzypkiem w dodatku, i ta para rąk, to przyszłość moja i starych rodziców. Koncert za kilka dni, już ogłoszony...

Zasłonił twarz rękoma; doktor patrzył nań ze współczuciem.

— Żal mi pana — rzekł. — Przyjdę jutro z kolegą chirurgiem i weźmiemy się do pana ostro. Tylko spokoju, spokoju przedewszystkiem! Czy masz pan tu rodzinę? Nie? W takim razie radzę panu udać się zaraz do szpitala. Znajdziesz tam pan i opiekę i pomoc lekarską w każdej chwili. Cóż, zgoda?

Antoni pochylił głowę.

— Dobrze — odparł krótko.

Po wyjściu od lekarza, słaniając się, za szedł do domu. Skreślił słów kilka do Wabika, prosząc, aby się z nim zobaczył, i do rodziców, że koncert odłożony. Przyczyny nie wyjawiał, aby ich nie martwić. Zgarnął potem w zawiniątko nieco bielizny i drobnostek, a skończywszy to zajęcie, stanął przed pulpitem, na którym rozłożone nóty leżały.

Miał przegrać „Suitę" zaraz po powrocie od lekarza, a teraz... Pochylił głowę, łzy obfite spadać zaczęły cicho z pałających od gorączki oczu. — Szybko prześniłem złoty sen szczęścia — szepnął z uśmiechem goryczy. Ze czcią niemal złożył w pudełku skrzypce, schował nóty i wyszedł na ulicę.

— Do szpitala Św. Ducha — rzekł dorożkarzowi.

Na placu Bankowym mignęła mu twarz znajoma. Kawęcki, rad zawsze, gdy Antka spotkał, machał rękoma i kapeluszem. Antoni obejrzał się. Juli nie było obok starego. Szła na przedzie z Józią, żywą rozmową zajęta. Nie zauważyła nawet Antoniego.

— Tem lepiej — szepnął.

Tegoż dnia jeszcze lekarz, który go do szpitala wyprawił, zjawił się przy łóżku Antoniego. Nie rad był z pacyenta, bo gorączka się wzmogła. Wyskrobanie kości spróchniałej okazało się niezbędnem. Inaczej chory mógł postradać rękę.

Antoni apatycznie przyjął tę wiadomość i wyglądał, jak człowiek, który zamknął już rachunki z życiem i nic dla siebie nie pragnie. Podczas tej bezczynności przymusowej poznał dopiero, jak ciężko pracował przedtem i jak mu ta praca, obiecująca w przyszłości spełnienie marzeń najdroższych, słodką była. Jak on się zmienił w ciągu tych paru miesięcy! Miłość dla Julii, tęsknota po niej, walka z samym sobą tu, w tym szpitalnym zakątku, rozwiały się we mgle wspomnień, zacierających się powoli. Coraz częściej myślał o tem, jakby to dobrze było, gdyby Florka pielęgnowała go w chorobie, i wzdychał.

Wojtaszewska wybrała się do Warszawy zaraz po otrzymaniu wiadomości od syna, który bardzo oględnie rodzicom o chorobie donosił.

O! jakże jej Florka zazdrościła!

— Jechać, jechać, matuś! — wołała. — Niech pani miodu weźmie Antosiowi i masła. Dropiatka moja właśnie kopą jajek się przysłużyła. Choremu z pewnością świeże jajka jeść każą.

Pakowała koszyki i ze spiżarni matczynej wybierała, co mogła, wreszcie pełną obawy, spłakaną i drżącą Wojtaszewską odwiozła sama do stacyi kolei.

— Moja pani najdroższa — szeptała, tuląc się do niej przy pożegnaniu — pilnujcież go tam i ochraniajcie. Nie żałujcie na nic. A skoro mu tylko lepiej będzie, namówcie, aby do Kalenic przyjechał. Niechby odpoczął.

Pociąg ruszył. Zmoczona łzami chustka Wojtaszewskiej powiała ku niej kilkakrotnie. Florka bezwiednie prawie skierowała kroki swoje w stronę oddalającego się pociągu, ścigając go wzrokiem zazdrości i żalu. Zanim Judka, który je do stacyi przywiózł, nakarmi i napoi konie, upłynie dobra chwila. Szła więc z bolem swoim ku lasowi, a idąc, rozmyślała. Coby też ona poczęła, gdyby jej Antosia zbrakło? Nie przeżyłaby tego chyba.

Na brzegu lasu zmęczona na pniu ściętym przysiadła. Słońce nie wypiło jeszcze rosy z pożółkłej od skwarów letnich trawy, stada bydła pasły się na ściernisku, ptactwo świergotało, przelatując jej nad głową. Nie pamięta już, odkiedy nie była w lesie. Wstaje wprawdzie równo ze słońcem, ale robota już na nią czeka, i tylko do ogródka między krzaki malin, agrestu i róży dzikiej dnia każdego choć na chwilę wybiedz musi, czy to latem, czy zimą, czy w słotę, czy w pogodę. Nie wytrzymałaby inaczej! Antoś tam był z nią, kiedy to szli owe skrzypce kupować, i gdy potem ze szkół przyjeżdżał;

wszakże tam po raz pierwszy usłyszała, że ją kocha. Jedyna tam była dla niej chwila wypoczynku.

— Ślęczysz nad tą maszyną, aż ci plecy garbieją! — mówiła stara Grudkowa — Poszłabyś oto na wesele. Marynka Klozińska tak prosiła.

— Już tylko mi o weselach, matuś, nie mówcie — śmiała się Florka. — Wcale mi zabawa nie w myśli. Kiedy mi moje maszyny turkotać zaczną, to już innej muzyki wcale nie pragnę.

Matka kiwała głową; stary Grudka córkę w obronę brał, bo ślepo uwielbiał jedynaczkę, odkąd do szuflady w komodzie wpływały papierki i srebrniaki. A gdy Grudkowa narzekała, że Florka rutkę siać będzie, stary się śmiał.

— Nie bój się — perswadował. — Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. Niechby ino chciała, kawalerów znajdzie.

Istotnie, ten i ów radby się był do niej przyżenić, bo to i edukowana była na książce, i fachowa, a przytem stateczna, uczciwa i przyjemna. Ogólnie mówiono, że zamiast z latami brzydnąć, ładnieje. Taki już gatunek urody miała.

Towarzyszki jej lat dziecinnych oddawna już powychodziły za mąż, dzieci miały, niejedna zestarzała się przedwcześnie, lecz Fłorka zawsze jednakowa, jak iskra żywa, uśmiechnięta. Jeszczeby! Pokazywać ludziom, że ją boli, iż Antoś do Kalenic nie zagląda, albo że zazdrości innymi, które kąt swój i męża mają! Co będzie, to będzie, a ona, co Bóg da, z pokorą zniesie.

Świeży powiew poranku, cisza leśna, samotność, usposobiły ją teraz do wspomnień i rozmyślań. Trwoga o Antoniego nasunęła cały szereg myśli niepokojących. Któż wie, czy nie z tego choruje, że pokochał inną, a gnębi go chęć dotrzymania Florce danego słowa? Mój Boże! Jak on jej nie zna! Dziś, w jednej chwili wyrzekłaby się ukochanego, szczęśliwa, że może coś dla niego uczynić.

Raz, jeden raz tylko, pisząc o Kawęckim, którego z opowiadań i listów Antka znała i lubiła, wspomniał o Julce. „Przybyła staremu wnuczka, a mnie uczennica. Obaj radzi z tego jesteśmy! Weselej nam i wikt mamy uczciwszy." I nic więcej. Ani wzmianki o niej od tej pory. Florka dziwiła się teraz sobie, że nie odgadła dotąd, iż to ta Jula właśnie Antosia jej zabrała.

ROZDZIAŁ XIV

— Co tam gryzmolisz, Florka? — spytał ojciec w kilkanaście dni po wyjeździe Wojtaszewskiej. — Poszłabyś oto do ogródka. Matka mówi, że stękasz nocami i pomizerniałaś bardzo. Święto przecie.

— Zaraz skończę, tatusiu — odparła. — Do Antosia piszę.

Stary mruknął coś niechętnie.

— Miarkujno, dziewczyno — rzekł po chwili — żeby cię ten twój Antoś na gadki ludzkie i pośmiewisko nie puścił. Widzi mi się, frant to jest. Nic łatwiejszego, niż takiemu chłystkowi w wielkiem mieście poczciwość stracić.

— Co też tatunio mówią? — ozwała się Florka, podnosząc żywo głowę. — Doprawdy, słuchać nie mogę! Antoś ledwie wyzdrowiał, i już na niego. Nic przecie ojcu nie zawinił, że go ojciec krzywdzi.

— No, no! Wiem ja, co mówię! Podług twojego rozumu, to dobrze jest zwodzić tyle lat dziewczynę, a podług mojego, to niegodziwość, i kwita!

Florka zerwała się od stołu. Zasłoniła oczy rękoma i rozpłakała się. Grudka ramionami wzruszył.

— No i czego beczysz? Cóżem takiego powiedział?

Florka podeszła do ojca.

— Tatuńciu! — szepnęła, spuszczając oczy w ziemię. — Chciałam już dawno pomówić z wami, i tak zeszło. Widzi tatuńcio, ja bardzo Antosia lubię, ale...

Zawahała się; stary patrzył na nią zdumiony.

— Mówno prędzej! — zawołał.

Florka pocałowała go w rękę.

— Ja już nie chcę Antka, tatuńciu — szepnęła. — Widzi tatuńcio, ja dawniej głupsza byłam i zdawało mi się, że Antosia kocham na męża, a teraz to widzę, że mi tylko bratem może być...

Wypowiedziała to drżąc, bez tchu prawie.

Grudka zrazu osłupiał. Jakże to może być? Tyle lat na niego czekała, patrzeć na siebie nie pozwoliła żadnemu, a teraz, ni ztąd, ni zowąd... No, już aby to prawda, że z kobietami, czy one wielkie panie, czy chłopki, czy mieszczanki, zawsze trudno do ładu dojść.

— Florka, słuchajno, czy ci się czasem w głowie nie pomieszało? Co ty za brednie prawisz? — przemówił nareszcie.

— To nie brednie, tatuńciu! — odrzekła z wysiłkiem. — Tylko tatuńcia proszę, żebyście ani matusi, ani nikomu nie mówili. Jak przyjdzie czas, sama powiem.

Stary mruczał, ramionami wzruszał, wyniósł się wreszcie z izby. Florka do pisania siadła. Było jej nieco lżej. Zdobyła się przecież na to, że otwarcie i głośno Antosia się wyrzekła.

Po południu do Wojtaszewskiego poszła. Od wyjazdu szewcowej opiekowała się nim i przybiegała co chwila, bo staremu nikt prócz niej dogodzić nie potrafił. Niespokojny był przytem o Anulkę swoją, o Antka, i zamęczał Florkę pytaniami. I teraz, gdy weszła, zaraz pytał:

— Cóż, listu nie ma? Chodziłaś na pocztę?

— A jakże — odparła, siląc się na spokój i wesołość. — Odnosiłam swój list i pytałam. Wieczorna poczta jeszcze nie przyszła.

— Może Judka co przywiózł?

— I Judki jeszcze nie ma. Niechno pan się uspokoi i leży.

Otuliła go kołdrą, podała kubek ciepłego mleka i przy łóżku usiadła.

— Akurat jakem tu biegła, na nieszpory dzwonili — rzekła. — Prześpiewamy godzinki; zaraz nam będzie weselej.

Otworzyła książkę, i dźwięczny, miły jej głos zlał się wkrótce z drżącym i ochrypłym śpiewem starca.

Nie słyszeli, jak po bruku nierównym toczyła się bryczka Judkowa, skrzypiąc, stękając, póki chude szkapiny przed domkiem szewca się nie zatrzymały.

Stary, jakby przeczuciem tknięty, poruszył się niespokojnie.

— Florka, zda mi się, że fórtka skrzypnęła — rzekł i siadł na łóżku. — Wyraźnie słyszałem.

Drzwi otworzyły się zlekka i w progu stanęła Wojtaszewska.

— Anulka! — krzyknął szewc, wyciągając ku niej ręce. — Anuś, Anuś! — wołał — niechże ci Bóg zapłaci, żeś przyjechała. Jużem myślał, że zamrę bez ciebie!

Florka z biciem serca czekała, aby o Antosia zapytać. Lecz cóż to jest? Złudzenie oka, czy sen na jawie? Wszak to Antoś, nie kto inny, stoi przed nią. Radość odjęła jej mowę, sparaliżowała ruchy. Antoś mówi coś do niej, lecz ona, jakkolwiek dźwięk jego głosu słyszy, nie pojmuje. Dopiero gdy ręka jej w jego dłoni się znalazła, dreszcz ją przeniknął, i oprzytomniała, zapomniawszy naraz o domysłach swoich i postanowieniu, o rozmowie z ojcem, o liście, który wyprawiła dziś do Antka.

Po powitaniu wnet się zajęła umieszczeniem go przy stole i gdy mu najgrubsze kożuszki zbierała ze śmietanki, uczuła na swej ręce delikatne dotknięcie ust Antkowych. Dziękował jej pocałunkiem tym i za opiekę nad ojcem, który opowiadał właśnie, jak Florcia dobrą była dla niego, i za troskliwość serdeczną względem siebie.

— Byłaś zawsze bardzo, bardzo poczciwą, Florciu — szepnął — ale teraz to chyba jeszcze lepszą jesteś. Czem ja ci się wywdzięczę?

Nic nie odpowiedziała, tylko spojrzała nań rozpromienionym wzrokiem. Jemu Jula na myśl. przyszła i wstyd go przejął. Rzekł więc do Florki wprost:

— Nie krzątałabyś się koło mnie, bom tego nie wart. Nie pamiętałem, jak należało, o tobie.

Spojrzała nań bystro.

— Mnie tam nic do tego — rzekła łagodnie. — Choremu pomódz trzeba.

Siedzieli tylko we dwoje przy stoliku pod oknem, bo Wojtaszewska ani na chwilę odejść od męża nie mogła.

Kiedy niekiedy szewc spoglądał na syna, a wtenczas wzrok mu się mgłą wilgotną zasłaniał.

— I mówisz, Anulko, że grać nie będzie mógł? — pytał z gorączkowem niemal zajęciem. — Moja ty kochana, widzisz, jak to Pan Bóg wszystkiem kieruje. Żal mi chłopca serdecznie, i com ja już tej chorobie jego nie nawymyślał... lecz skoro takie zrządzenie... Wiesz, Anulka? Kto wie, czy ja się z łóżka nie zwlokę i nie wyjrzę na świat Boży? Pomaleńku, lecz spróbuję.

— Chłopiec będzie teraz ojca potrzebował — mówił szewc dalej. — Trzeba z Kurzajęckim pogadać. Już ja go nakręcę. Lubi wziąć, lecz zrobi. Niechby tylko Pan Bóg zdrowia użyczył, żebym mógł wstać i chodzić.

— Nie dziwaczno się, stary — perswadowała szewcowa, gładząc siwą głowę chorego. — Już wstać! Oho! Narobiłbyś sobie bolu. O Antosiu jeszcze czas myśleć, nim całkiem wyzdrowieje.

— Czas, czas — powiadasz. — Nogi mam chore, ale głowa przecie siedzi na karku, jak siedziała, i różne myśli przypuszcza. Ja już nicpotem, nie zapracuję, on kaleka, cóż będzie?

— Pójdźno tu, Antosiu, do ojca! — zawołała, przerywając rozmowę Wojtaszewska, i mrugnęła przytem na Florkę.

Po chwili obie izbę opuściły.

— Ja nie wiem, co my teraz poczniemy, moja kochana? — desperowała, łamiąc ręce. — Antoś, co miał, to podczas choroby wydał. „Już ja na skrzypcach moich grać nie będę mówił. — Niechbym lepiej oczy zamknął... Ciężarem sobie, ani nikomu być nie chcę!" Wcale sypiać nie mógł, bo to i ból srogi cierpiał i zgryzota go jadła.

Florka słuchała, jak ogłuszona i tym przyjazdem niespodziewanym i wiadomościami; opowiadanie Wojtaszewskiej przejęło ją do głębi.

— Więc Antoś nie wraca do Warszawy? — odważyła się wreszcie zapytać, gdy szewcowa oczy z łez ocierała.

— A po cóż ma wracać? — odparła, wzruszając ramionami, matka. — Po co? do czego? Urzędu nijakiego, ani fachu tam nie ma, a te skrzypce chleba już mu nie dadzą. Doktorowie mówili, żeby ręki nie forsował. No i powiedz, co my teraz poczniemy? Jak mu tu powiedzieć, żeś to ty nam z szycia dopomagała? Wyjdzie niejedno na wierzch... Stary już się dopytywał.

Florka wnet odzyskała energię.

— Niechno pani się uspokoi i, Boże broń, Antosiowi nic nie wspomina — rzekła. — Coś się obmyśli; nie zginiemy. Sto kilkanaście rubli mam już uskładanych, a przecie każdego dnia zarabiam. Weźmiemy się jeszcze lepiej do roboty niż dotąd. Czy Antoś już ze wszystkiemi rzeczami przyjechał?

— Oczywiście. Ale, moja kochana, co on tam miał? Łóżko ten stary znajomy jego, jeszcze jak na Tamce razem mieszkali, dla wnuczki odkupił, Antoś na sofce sypiał. Resztę sprzedałam teraz handlowi, jak ich tam w Warszawie nazywają... Tylko co kwiatki, to Antoś posłał tej pannie, bo cóż było z niemi robić?

Florka drgnęła.

— Jakiej pannie? — spytała.

— Tej wnuczce Kawęckiego — odparła Wojtaszewska. — Była tam raz w szpitalu z dziadkiem, ale tak nosem kręciła i wołała, żeby odejść prędko, bo ją głowa od karbolu rozboli.

— Ładna podobno? — rzuciła Florka niedbale, chociaż oddech w piersi zaparła.

— A ładna! Powiem ci nawet, że jak rzadko.

Fłorka cicho westchnęła. Teraz już musi uciec, ukryć się gdzie w kącie i wypłakać. Bardzo ją serce boli i czuje żal jakiś do Antka, do szewcowej, a już największy do tej pięknej panny, której Antoś podarował kwiatki.

— Niech pani namówi Antosia, żeby się położył — rzekła. — Pani też odpocząć trzeba. Proszę nie myśleć o kłopotach i spać spokojnie.

Pocałowała szewcową w rękę i odeszła. Będzie mogła nareszcie swobodnie myśleć i zapłakać. Jakie to serce dziwne! — medytowała. Niewiadomo, jak mu dogodzić. Wyrzekła się przecie Antosia i napisała mu, że wychodzi za innego, a choć on listu tego nie otrzymał, bo się w drodze zminęli, ale powie mu to, skoro tylko sposobność się nadarzy. Czemuż więc taki ból srogi na wzmiankę o Juli uczuła? Nietylko ból... nienawiść prawie. Krótko to jednak trwało. Myśląc o Antonim, zapomniała o sobie. Co począć, jak mu ulżyć? Na teraz środka nie było, bo czas jedynie mógł przynieść zmianę na lepsze.

ROZDZIAŁ XV

Czas biegł szybko, chociaż nie wesoło, przeplatany powtarzającą się wciąż chorobą Antoniego, bo rana zagoić się nie chciała. Antoni tłumił w sobie tęsknotę do skrzypiec, nużył się jednostajnością małego miasteczka. On już teraz do czego innego przywykł, czego innego pożądał. Jakże często zjawiał mu się w myśli pokoik na Tamce, dźwięczał w uszach srebrny śmiech Juli, przypominał sobie gawędy z Kawęckim i pełne wrażeń życie, tak od teraźniejszego odmienne. Mimo głodu, który mu tam nieraz dokuczył, mimo wielorakich kłopotów, czuł jednak, że żył. A teraz? Wszyscy wprawdzie są dla niego dobrzy, wdzięczność dla nich w sercu chowa, ale nic go tu żywiej nie obchodziło, a nękało natomiast położenie rodziców, starego ojca schorzałego i matki wciąż zapracowanej. Domyślał się już, że Florka im pomaga, a to go dobijało.

— Ach, matko! — skarżył się nieraz — wolałbym już nie żyć! Tyle lat pracowaliście dla mnie, i teraz znowu na łaskę waszą przyszedłem.

Matka, lubo zaczerwienione od pracy oczy jej łzą zachodziły, odpowiadała:

— Co tam o tem mówić! Dziecku dać rodzicom zawsze miło, byle mieli co dać. Doktor mówił, żeby cię do kąpieli jakich posłać. Podobno pomaga, ale to gdzieś daleko i koszt duży. Florka już się dowiadywała... Poczciwe dziewczynisko!...

Antoniemu rumieniec po mizernej twarzy przepłynął. Już go gniewać zaczynało i to uwielbienie matki, i ta niczem nie dająca się zniechęcić miłość dziewczyny. Dał jej przecież do zrozumienia, że kochał inną, a dla niej ma uczucie brata i przyjaciela. Niechby to inna... Pogniewałaby się, ba! do oczuby skoczyła. A ta, nic! Zbladła tylko i stała się jeszcze lepszą dla niego. Chociaż on się oburknie i co przykrego powie, oczywiście jak człowiek, któremu naraz Bóg wszystko odebrał, ona zmilczy, jakby nie słyszała. I zawsze cicha i pogodna, zawsze uśmiechniona. Natura już widać taka kamienna, jak głaz... Nic nie uczuje, nic jej nie zaboli.

— Florka czegoś zmizerniała — rzekła raz Wojtaszewska do syna. — Szyje i szyje, często w nocy nie dośpi.

Antoni wzruszył ramionami.

— Czemuż taka chciwa na zysk? — odparł niechętnie. — Stary Grudka przecież pensyę swoją u fary bierze. Nie potrzebowałaby tak pracować.

Wojtaszewska pomyślała: że też to Antoś nie domyśli się sam... a głośno rzekła:

— Gdzie ona tam o zysku dla siebie myśli? Mało co sprawia, na zabawy nigdzie nie chodzi. Dobra jest, pracowita i oszczędna. Obca prawie dla nas, a i córka rodzona nie byłaby lepsza. Co to ona o ciebie się namartwiła, Antoś, co wypłakała!

Spojrzał chmurnie na matkę.

— Płacz, ani zmartwienie nie pomogą — mruknął.

Matka, jakby nie słyszała, ciągnęła dalej.

— I teraz oto niewiadomo, jak będzie. Ty, Antoś, nic nie masz, a dziewczyna się marnuje i latka lecą... Ludzie się też naśmiewają.

— Któż jej ludzki śmiech znosić każe? — zapytał.

Matka spojrzała nań z pod oka.

— Ej! Antoś. Bez cóż to Florka za mąż nie poszła? Sam wiesz... Co się to z niej nażartowali, co się i teraz nakpiwają... ona ani nie sarknie. Byliście przecie jak zaręczeni... Cóż dziwnego, że się ludzie wesela dopominają?

— Ludziom nic do tego.

— Cóż to? Nie znasz ludzi, czy co? Właśnie, że poczciwa, że pracowita a harda, to jej nie darują. Dobrze się biedactwo namartwi.

Antoni zmiękł.

— Cóżem ja winien, niech matka sama powie? Kalectwo mi Bóg zesłał. Z czegożbym żonę utrzymał?

— Trzeba ci się z tym Boskim dopustem pogodzić — odparła uroczyście. — Gdy nie można jedną drogą przejść, szukać drugiej należy. Ojczysko teżby rade, żebyś już coś sobie obmyślił. Do pisania lewej ręki nie potrzeba. Kurzajęcki mówił ojcu, że do kancelaryiby cię wzięli. Pan sędzia takoż. Pisarza podobno do wojska powołali. Mógłbyś się na jego miejsce wkręcić.

Antoni wsparł głowę na ręce i oczy zasłonił. On przecież wstręt czuje do pióra i atramentu, do przymusowego siedzenia w kancelaryi. Nie mógłby już powrócić do muzyki.

Rozmowa z matką wzbudziła w nim atoli drzemiące wyrzuty sumienia. Istotnie źle i z rodzicami i z Florką sobie poczyna. Oni poświęcają się dla niego, on nie ma odwagi poświęcić się dla nich. Choćby i ta Florka. Są przecież zaręczeni, pierścionek od niej nosi na palcu od lat kilku, i ludzie o tem wiedzą. Nic dziwnego, że Florka martwi się i mizernieje. Postanowił rozmówić się z ojcem i do Kurzajęckiego pójść. Trudno, darmoby się szamotał. Gdy już w kancelaryi miejsce otrzyma, ożeni się z Florką. Niech już tak będzie!

Namyślał się jeszcze kilka tygodni, uciekał z domu nad rzekę, lub dni całe w lesie spędzał. Leżąc w gąszczu leśnym, marzył o przeszłości, kiedy to biegł ze skrzypcami do instytutu, niepewny, czy go profesor pochwali, lub powracał do domu uszczęśliwiony, a u szczytu schodów czekała zwykle Jula i pytała ciekawie: „Jakże tam, panie Antoni? umiał pan lekcyę?"

Często w takich chwilach Antoni śpiewał. W gęstwinie leśnej głos rozbrzmiewał smętnie wyjątkami z koncertów, które grywał niegdyś. Niekiedy afisz, głęboko na piersiach ukryty, dobywał ostrożnie i czytał; afisz koncertu, który miał mu umożliwić wyjazd zagranicę i dalsze kształcenie się. I Jula często niestety! stawała przed nim, jak żywa. Wyobrażał sobie, że tęskni po nim, że żal czuje, iż ją porzucił, i serce mu się rwało do przeszłości, do tej sielanki krótkiej w ciasnem „pudełku" na Tamce. Dla Florki nie było miejsca w tych wspomnieniach, kołysanych ciszą leśną, lub płynących z biegiem rzeki. Cóż tam Florka! Miała swoje maszyny i tak się im cała oddała, że z po za stosów bielizny, haftów i t. p. rzeczy nawet jej widać nie było. Dawniej pojmowała go, dzieliła z nim razem myśli i zachwyty; dziś, jeżeli są razem, najczęściej milczy, a on nie wie wcale, o czem z nią rozmawiać.

Pewnej soboty wybrał się do lekarza. Tak czy owak, chce wiedzieć prawdę. Doktor przyjął go uprzejmie; znał starych Wojtaszewskich i niegdyś Antka, małe chłopię jeszcze, z niebezpiecznej skarlatyny wyleczył. Rozmawiali długo, a wynik rozmowy, aczkolwiek przewidziany przez Antoniego, pognębił go. Wyszedł od lekarza, zataczając się. Odurzonego, zgnębionego znalazła Florka w ogrodzie, gdzie już mrok gęsty kładł się na ścieżkach i stroił drzewa i krzewy w fantastyczne kształty.

Weszła do altanki i stanęła, nasłuchując. Z głębi dochodziło coś, jak powstrzymywane łkanie. Przelękła się.

— Antoś... mój Antoś! — zawołała — co tobie?

Głos jej drżał ze wzruszenia, a słodki był, jak pieszczota matczyna.

Ujęła w uścisk delikatny pochyloną głowę Antoniego i w tej chwili zapomniała o sztucznym chłodzie, o pętach, jakie miłości swojej nałożyła, aby nie być mu natrętną. Może, gdyby był szczęśliwy, gdyby sława i sztuka darzyły go uśmiechami, o jakich marzył, miłość jej nieodwzajemniona przycichłaby zwolna i czas kładłby na nią swoje ogólne piętno zniszczenia. Antoni chory, znękany, z przyszłością, która nic z marzeń dawnych ziścić nie obiecywała, budził w jej sercu ogrom przywiązania i uczuć najtkliwszych.

Antoni nie bronił się delikatnemu uściskowi dziewczyny. Może czuł, że ona z nim razem podźwignie ciężar zmarnowanego życia odważnie, ona wzmocni słabnącego w nim ducha i pokrzepi. A uczyni to cicho, nieznacznie, z pogodnym na ustach uśmiechem, nic dla siebie nie pragnąc, cała jemu oddana. Więc skołataną głowę na jej piersi złożył i mówił zwolna i łagodnie:

— Byłem dziś u lekarza. O tem, żebym kiedyś grał, marzyć nie można. Lata całe czekaćby trzeba, zanim ręce pewność i siła powróci. A czy powróci, niewiadomo. Niechby jedno drgnienie, jedna nóta fałszywa... Ze mną już skończone. Bóg dał talent i wziął, jeno miłość dla sztuki, wieczyste dla moich skrzypiec ukochanie zostawił. Ciężko mi, ciężej, niżelim przypuszczał.

W głosie łzy czuć było, ręką przycisnął serce.

— Pamiętasz, Floruś, jakeśmy to pierwszy raz poszli ze skrzypcami nad rzekę? Kolor miały buraczany i tony piskliwe, a jam przecie do piersi je tulił, jak gdyby mi były szczęściem najwyższem na ziemi. Ileż mi one później krwawego potu zjadły! Niczegom dla nich nie żałował, i gdyby im życia mego było trzeba, dałbym. Ale za to kiedym smyczkiem po strunach pociągnął, gdy mi zaśpiewały, smutkiem się skarżąc i tęsknotą, lub śmiechu gammą dźwięcząc srebrzyście, com ja wtedy czuł, com ja czuł!...

Florka z trudnością łkanie wstrzymywała. O! pojmowała go stokroć lepiej, niż przypuszczał.

Przytuliła głowę jego do piersi i zaszeptała słodko, jak matka, gdy dziecinę chorą do snu chce ukołysać.

— Nie rozpaczaj, Antosiu. Zobaczysz, Bóg dobry i siłę w ręce powróci, i grać piękniej jeszcze będziesz, niżeliś grał... Pomyślno! Tyle lat jeszcze przed tobą. Byle cierpliwości, wszystko się odmieni. Wiesz, mówiła mi pani sędzina o jakimś muzyku, który na fortepianie grał, że coś mu się też w ręce zrobiło i ani palcem po klawiszach ruszyć nie mógł. Trzy lata się kurował, do różnych doktorów jeździł, aż tu ni ztąd, ni zowąd, ból jak przyszedł, tak i poszedł.

Teraz wciąż gra i koncerty daje; zapomniał, że go niegdyś ręka bolała.

— Nie wiesz, Florciu, jak się nazywa? — spytał Antoni zaintrygowany.

— Nie pytałam. Ale, Antosiu, kto chce wyzdrowieć, musi przedewszystkiem zdrowia szanować, nie martwić się i cierpliwości mieć dużo.

Miękką dłoń przesuwała mu po włosach leciutko, on słuchał chciwie i uspokajał się. Może i nad nim Bóg się ulituje. Młody jest, czekać ma czas. Wziął rękę Florki i na czole rozpalonem położył. Pierwej jednak ucałował ją raz, drugi i trzeci, a Florce dziwna błogość wstępowała w serce.

— Floruś — zaczął znowu, ale już pewniejszym głosem — jutro do Kurzajęckiego idę... Podobno tam miejsce w kancelaryi jest. Na początek dobre i to. Powiem też Zapałkiewiczowi, żeby się o lekcye dla mnie postarał.

— Pani sędzina chce synka na skrzypcach uczyć — przerwała Florka — i u aptekarza coś słyszałam. Zaraz się jutro spytam, bo pójdę do przymiarki z suknią do aptekarzowej.

— Spytaj, moja droga — odparł zcicha. — Wiesz, zdaje mi się, że może mi to ulgę sprawi. Zawsze ze skrzypcami i z muzyką będę miał do czynienia. A w dodatku i do kieszeni przecie coś wpłynie.

Pochylił się i mimo zmroku usiłował zajrzeć w oczy Florce.

— Florciu — szepnął — święty Jacek za sześć tygodni. Ulubiony nasz odpust, pamiętasz? Obiecywałem ci zawsze, że za owe skrzypeczki malowane czerwono, któreś mi w kramach wtedy kupiła, dam ci dużo, dużo paciorków i różnych śliczności... Pamiętasz? Święty Jacek niedługo, obietnicy dotrzymać trzeba. Możebyś ty zamiast chłopca z piernika, maczkiem i lukrem ustrojonego, mnie przyjęła, co? No jakże, Floruś? Nie bałabyś się kaleki i takiego marudnego męża, co? Zgrzeszył on wprawdzie przeciw tobie, ale teraz, wierz mi, Florciu, nie mam nawet ochoty na kobiety patrzeć. Tamtą miłość pogrzebałem, ciebie kochać będę podwójnie.

Florka nie odpowiadała. Jula, której posłał kwiatki, którą snadź kochał, stała między nimi.

Antoni uśmiechnął się z goryczą.

— Mów szczerze, Floruś — rzekł. — Jam już nawykł do cierpienia i dziwić ci się nie będę. Tyś zdrowa, hoża, pracować umiesz, a ja?... Boisz się kaleki, prawda?

Florka natychmiast wyciągnęła ku niemu ręce.

— Mój Antosiu, mój złoty! — zawołała gorąco — jak ty możesz tak mówić? Zrobię, co zechcesz, i będę bardzo, bardzo szczęśliwa, że może przydam ci się na co. Bylebyś tylko nie żałował — dodała ciszej. — Tegobym nie przeżyła.

Antoni ucałował pochyloną głowę dziewczęcia.

— Nie lękaj się — rzekł uroczyście. — Z tobą jedną mogę być szczęśliwy, bo mi bardzo spokoju potrzeba, a nikt mi go nie da, tylko ty.

Trzebaby znów krzaków malinowych i róży dzikiej spytać, co tam więcej szeptano.

Wieczór już był, gdy trzymając się za ręce, do domu wrócili. On miał na twarzy wyraz ukojenia, uciszenia się wewnętrznego; od niej bił jakby blask słoneczny.

W tydzień potem „spadli po raz pierwszy z ambony", jak to opowiadał uradowany Wojtaszewski każdemu. W obu domkach zapanowała radość i rozpoczęto przygotowania weselne. Starzy Grudkowie odmłodnieli. Wojtaszewska słała dzięki Niebu, o los jedynaka spokojna. I Antoni poweselał. Uczynił zadość obowiązkowi uczciwego człowieka, widział, ile radości rodzicom sprawił, cieszyła go świeżym rumieńcem zakwitła twarz Florki i dziwił się, że nie zauważył dotąd, jak młodo i miluchno wygląda.

Kurzajęcki, pisarz rozległej gminy, przyjął Antoniego z odznaczeniem, jako bywalca, co lat tyle przemieszkał w Warszawie, gdzie nie z byle kim znać się musiał. Wprędce się porozumieli, i Antoni, jako pomocnik pisarza, zasiadł za poplamionym stołem w kancelaryi.

Tymczasem przygotowania do wesela szły żwawo. Florka szarą godziną ledwie mogła wybiedz do ogródka i porozmawiać z Antonim. A tyle miała mu zawsze do powiedzenia! Zgodzili się już oboje, że mieszkać będą u rodziców. Florka zajęła się sama urządzeniem mieszkania i wszelkie kłopoty usuwała przed Antonim, nieledwie myśli zgadując. On też zadowolony był ze wszystkiego i prawie spokojny. Zdawało mu się, że przybija do cichej przystani, gdzie zapomni o przeszłości.

Na kilka dni przed weselem przyszedł list do Antoniego z Warszawy. Florce serce zabiło trwożnie, kiedy niewinną kopertę kładła przed narzeczonym na stole, skoro na obiad przyszedł. Rozstawiała talerze, krajała chleb, nie patrząc niby, widziała jednak, że Antoni na list okiem rzuciwszy, do kieszeni spiesznie go schował.

— Od poczciwego Kawęckiego — rzekł krótko i niby z wielkim apetytem do jedzenia się zabrał.

Florka zrozumiała, że radby pewno na osobności list przeczytać, zaraz więc po obiedzie do pracowni odeszła.

Antoni usiadł w altance i rozmyślać począł: przeczytać list, czy zniszczyć? Zerwał już prawie z przeszłością, po co więc jej popioły rozgrzebywać ? Męczył się, wzdychał, nazywał siebie nikczemnikiem, w końcu przecież list otworzył. Przeczytał raz, drugi, trzeci i oczom swoim nie wierzył.

„Wychodzimy pojutrze oboje z Julą z kompanią do Kalenic — pisał stary. — Na św. Jacka będziecie nas tam mieli, kochany panie Antoni, a jam bardzo rad, że ojca twego poznam i zacnej pani Wojtaszewskiej się przypomnę. Jula aż skacze z radości i, powiem ci w sekrecie, panie Antoni, że to ona projekt ten podała. Więc gdy Bóg nam zobaczyć się pozwoli rychło i zaprowadzi do was szczęśliwie, gryzmolić więcej nie potrzebuję, bo i tak na gębę dokumentniej się wszystko rozpowie".

Post scriptum zawierało koszlawo nieco skreślone słowa Julii: „Proszę czekać na nas około figury, o której mi pan tyle razy opowiadał".

Trzebaż więc, że właśnie wtedy, gdy przed ołtarzem miłość i wierność Florce przysięgać będzie, czarne, wabiące oczy Julii zwrócą się nań może z żalem, może z rozpaczą? Nie pytał jej nigdy wyraźnie, czy go kocha, bo Florka stała na przeszkodzie, ale widział przecie, jak płoniła się ślicznie, gdy na nią patrzył, i oczyma biegła za nim, gdy odchodził. Czyż im słów było potrzeba? A jam myślał, że wszystko zapomniane, pogrzebane! — wyjąkał. — Co teraz powie Florce i jak ona to przyjmie? Jużci przykrość jej sprawią obcy goście w dzień taki uroczysty dla nich, a jeszcze Jula, Jula, którą przyszły jej mąż kochał...

Sam nie wiedział, jak jej to oznajmić; nie miał jednak czasu do namysłu, bo do kancelaryi śpieszył, więc odważnie z ławki się zerwał. Florka stała właśnie w ganku, trzepiąc z wody świeżo uprane firanki, gdy ją Antoni w głąb ogródka odwołał.

— Moja Florciu — rzekł odrazu — ot i niespodziankę list nam przyniósł... Kawęcki z kompanią warszawską na odpust przybywa. Gość ci będzie nie na rękę, co? I tak z weselem dużo masz zachodu.

Florka drgnęła nieznacznie.

— To nic — szepnęła. — Jedna osoba pracy, ani kosztów nie przyczyni. Tobie za to z pewnością przyjemnie będzie znajomego i poczciwego sąsiada z Warszawy powitać.

Antoni przytulił ją do piersi serdecznie.

— Ty tylko zawsze o mnie myślisz. I za co ty mnie tak kochasz?

Zapłoniła się i oczy spuściła.

— Czy ja wiem ? — rzekła. — Dobry jesteś, to cię kocham. Pewno dla tego.

Antka coś w sercu ukłóło.

— Nie wiem, czym dobry, Floruś, alebym rad dla ciebie najlepszym się uczynić.

Gładził jasne jej warkocze i mówił długo, jak to ogródki na wiosnę sobie ustroją, jak potem, gdy im Bóg dopomoże, domek własny postawią.

Nagle Florka spojrzała mu prosto w twarz i spytała:

— A co się z wnuczką Kawęckiego stało? Czy i ona przyjdzie z kompanią?

Teraz on drgnął z kolei.

— Przyjdzie, Florciu — rzekł odważnie i szczerze. — Kawęckiby jej samej nie zostawił. Nie rad jestem, że akurat na wesele nasze trafią.

Podniósł pochyloną i zbladła nagle jej twarz ku sobie i poczciwe, słodkie oczęta niebieskie ucałował. Doprawdy, w chwili tej milsze mu były, aniżeli te czarne, które go niegdyś kusiły.

Florka przygarnęła się do jego piersi. Pytanie jakieś drżało jej na ustach, a nie miała siły go wypowiedzieć.

— Cóż, Floruś, nie będziesz krzywa gościom ?

Uśmiechnęła się blado.

— Oczywiście — odparta — byłabym wolała, żeby się kiedyindziej wybrali, ale skoro Pan Bóg inaczej zrządził, przyjmę ich, jak przyjaciół twoich.

Pytanie, które mu zadać chciała, pozostało niewymówionem.

ROZDZIAŁ XVI

Na święty Jacek pogoda nie dopisała, słonce pokazało się wprawdzie przy wstaniu ale dziwnie ospałe i w gęste mgły spowite. Wnet potem deszcz lunął. Stara Grudkowa zegnała się, mówiąc, że upusty niebieskie się otworzyły. Kompania warszawska dotąd nie nadeszła. Spodziewano się jej wieczorem, w wigilię odpustu.

— Pewnie ich deszcz porządnie w drodze opłókał i suszą się we wsi jakiej,mówił stary szewc. — Z południa chmury gęste szły wczoraj jeszcze i zaraz pokazywałem matce, ze za borem rzęsisty deszcz lać musi. Rychtyg tamtędy droga im wypada. Nie mówiłem, Anulko, co?

— A jakże, mówiłeś, Jasiu — odparła. — Ale żeby też, jak na złość, to deszczysko obrzydliwe dzisiaj się rozpadało!

— E, głupstwo! — śmiał się Wojtaszewski. — Deszcz, czy nie deszcz, dla młodych państwa wszystko jedno. I tak się pobiorą.

— Bo widzisz, Jasiu — rzekła ciszej Wojtaszewska — mówią, że niedobrze, gdy niebo nad weselnikami płacze.

— Nie bredź jeno, Anulko. Daj nam Boże tyle tysięcy, ile ludzi w deszcz ślub bierze, a potem im całe życie słońce świeci. Prawda, Antoś?

Antoni stał przy oknie i wyglądał na ulicę, po której potoki wody płynęły.

— Nie słyszałem, co ojciec mówił — rzekł, odwracając się. — Ale też pada i pada. Ciekawość, gdzie teraz kompania jest?

— Pewnikiem od wczoraj popasają w wiosce jakiej lub miasteczku. Nie sposób, żeby na taką niepogodę szli, chociażby to nawet na odpust — zakonkludował szewc. — Może dopiero około wieczora ściągną. Ano, na kołacz weselny zawsze trafią, prawda, matko? Radbym tego Kawęckiego poznać. Uczciwa dusza musi być...

— Antoś, bój się Boga, toś ty jeszcze nie ubrany! — zawołała naraz Wojtaszewska, ogromny czepiec tiulowy zakładając na głowę. — A patrz ino na zegar. Dziewiąta za pasem... Spóźnicie się!

— Niech się matunia nie boi — odrzekł Antoni obojętnie. — Zdążymy. Kurzajęckiego jeszcze nie ma, a on przecie powóz dostawić obiecał. Niepodobna byłoby na taką flagę do kościoła pieszo iść.

Zaczął się ubierać, coś go jednak do okna ciągnęło.

O pół do dziewiątej zajechał pompatycznie Kurzajęcki. Czas był do kościoła. Wojtaszewska rozrzewniona udała się do Grudków, za nią stary szewc, żartując wesoło, roztargniony pan młody i kroczący dumnie pisarz gminy.

Błogosławieństwo rodzicielskie, łzy, życzenia następowały jedne po drugich. Płakała Wojtaszewska, płakała Grudkowa, płakały znajome i sąsiadki, chociaż żartowały z panny młodej, która wzrokiem smętnym i zalęknionym wodziła za Antonim. Tak pięknie, po pańsku wyglądał we fraku i białym krawacie. Florkę dziś więcej niż kiedykolwiek uderzyła różnica między nimi. Czyż ona odpowiednia dla niego? Ot, zwyczajna dziewczyna, edukacyi przecież nie odebrała, bo cóż to znaczy, że przez dwa lata u pani Gilskiej się uczyła? Ani urodą, ani niczem Antkowi nie dorównywa, to pewna. Myśli te błyskawicą w umyśle jej przebiegły. Zatrwożyła się. Korzystając z ogólnego zamieszania, zbliżyła się do Antoniego.

— Blada jesteś bardzo, Floruś — rzekł zaniepokojony wyrazem jej twarzyczki. — Przykro ci pewnie, że deszcz pada? Ale się nie smuć. Przy pomocy Boskiej nie będzie nam chmurno w życiu, i płakać ci nie dam.

Podniosła nań oczy smutne i pokorne.

— Antoś — szepnęła tak cicho, że ledwie dosłyszał. — Pomyśl jeno, czy żałować nie będziesz ?

— Czego mam żałować, Florciu?

— Żeś się ożenił ze mną — wykrztusiła ze łzami. — Ja myślę, że mógłbyś dostać urodną i bogatą.

Antoni się roześmiał.

— Ej! Floruś, bo się pogniewam — odparł z prostotą. — Akurat mnie o bogatych myśleć. Co zaś do urody, najpiękniejsza serca takiego, jak ty, mieć nie będzie. O tem ja wiem dobrze. A zresztą, alboż ty brzydka jesteś? Oczy masz śliczne i uśmiech miły. Nie grzeszyłabyś, Florciu, i nie kusiła mnie. Ot, gdyby nie to, że jeszcze niewolno, ucałowałbym cię z całej siły.

W pół godziny potem, u fary, sędziwy ksiądz pleban związał stułą ręce nowożeńców i na wspólne życie pobłogosławił. Florka nie wiedziała, co się z nią dzieje. Antoni odpowiadał śmiało i w tej chwili uroczystej przyrzekał Bogu i sobie, że znajdzie siłę do zwalczenia pokus wszelkich, i tej poczciwej Florce, która mu się z ufnością oddaje, szczęście zapewni.

Gdy wracali z kościoła, wyjaśniło się nieco; uszczęśliwionym oczom Florki ukazało się pasmo błękitu wpośród chmur skłębionych; westchnęła dziękczynnie.

— Widzisz, Antosiu, jaki Pan Bóg dobry! Niebo już nie płacze nad nami.

Dojeżdżali właśnie do domu, gdy od szosy kompania pątników się ukazała. Szła przodem ciżba ludu, za nią jechały płótnem okryte wozy, rozlegał się śpiew pobożny i nawoływania przewodniczącego.

Florka wyjrzała z powozu.

— To peAvno kompania warszawska, Antosiu? — zawołała. — Ależ zmokli ludziska!

Antoni poruszył się niespokojnie.

— A tak — potwierdził.

W milczeniu dojechali do domu i po śniadaniu dopiero Antoni zwrócił się do żony.

— Musisz mi, żonusiu, urlop na chwilkę dać. Trzeba tych warszawiaków poszukać. Nabożeństwo wkrótce się skończy... stary nie będzie wiedział, gdzie się obrócić.

— Ach, mój Boże! na śmierć zapomniałam ! — zawołała. — Idźże, idź i przyprowadź ich co rychlej.

Antoni wymknął się cichaczem i wprost do klasztoru podążył. Wtem w alei lipowej, gdzie mnóstwo ludzi się snuło, ktoś go z tyłu za ramię pochwycił. Odwrócił się żywo. Poczciwa twarz Kawęckiego śmiała się ku niemu radością.

— Witajże mi, witaj! — wołał, ściskając Antoniego. — A toż mi oczy ledwo z głowy nie wylazły, takiem cię uglądał. Boże święty! mieliśmy ci też to drogę, bo mieli. Wyobraźże sobie, od samej Warszawy prawie deszcz nas gnał. Żeby nie te karety, panie dobrodzieju, płótnem kryte, to już nie wiem, coby się stało, chociaż i przez płótno ciekło, ale już nie to, co z samego nieba. Kości nie czuję, takim zbity, a Julka dopiero!

Antoni obejrzał się żywo.

— Gdzież panna Julia? — spytał. Stary uśmiechnął się.

— Stroi się! — szepnął. — Ba! nie chciałaby ci przecie brzydką się pokazać. Jej to koncept, że tu jesteśmy. Odkąd wyjechałeś, nieraz mówiła: „Oby to ten klasztor kalenicki zobaczyć!" Uhum! myślałem sobie, akurat ci klasztor w głowie.

Antoni stał, jak na rozżarzonych węglach.

— Boję się tylko — czy dziewczyna nie przeziębła — mówił dalej Kawęcki. — A to panie kochany, noce takie zimne przy tym deszczu były, że nam ręce i nogi kostniały. Ale ja gadu, gadu, a o rękę twoją nie pytam. Czy się wykurowałeś nareszcie? Nie tęgo mi jakoś wyglądasz.

— O tem później pomówimy, kochany panie — odparł Antoni — Teraz radbym państwo do domu zabrać jak najprędzej. Spoczynku wam potrzeba. Pójdźmy po pannę Julię. Pewno „Pod Aniołem" zatrzymaliście się? To dla warszawskich gości urządzona oberża. Wszystkiego tam dostaniesz, prócz tego, czego żądasz.

— Zgadłeś — odparł stary.

— Tembardziej trzeba zabrać ztamtąd pannę Julię. Pokój dla państwa już u nas przygotowany.

W zajeździe „Pod Aniołem" wrzało, jak w ulu. Kręcili się ludziska, rozmawiali, śmieli się, czasem i kłótnia jakaś o miejsce bliżej kominka wybuchła, bo kompania dla wysuszenia odzieży ogień zamówiła. Antoni obejrzał się. Juli nie było.

— W alkierzu jest, w alkierzu — zawołała chuda jejmość, pokazując drzwi Kawęckiemu. — Delikatne to, przeziębło i kwęka. Po co było dziewczynę brać na taki kraj świata?

Mruczała jeszcze coś pod nosem, ale Kawęcki z Antonim, nie słuchając, weszli do alkierza. Na kanapce, pod oknem, siedziała .Jula zadąsana.

— Patrzno, kogom ci przyprowadził — wołał od proga Kawęcki. Nie taki on niecnota, jak przypuszczałaś.

Jula skrzywiła usta.

— Spodziewaliśmy się pana około figury...

— No, Jula, nie zaczynaj od wymówek — wtrącił stary. — Co tam! Może pan Antoni czasu nie miał. Nie zapomniał jednak. Spotkałem go właśnie w alei, jak wszystkim pannom w oczy zaglądał, upatrując ciebie.

Jula się roześmiała.

— A zkąd dziaduś wie, że mnie? Przecież i tu panien nie brak. Może wcale kogo innego szukał?

Antoni milczał, stropiony. Czuł; że należało mu uwiadomić starego o swojem weselu, lecz nie mógł się na to zdobyć, słowa mu w gardle więzły.

Jula oglądała go tymczasem. Jaki niepodobny do dawniejszego Antka! — myślała. — Doprawdy, ładniejszy.

Zerwała się z sofki.

— Dziadziusiu, terazbym co zjadła — zawołała nagle. — Widziałam samowar w pierwszej stancyi.

Kawęcki natychmiast znalazł się za drzwiami.

Ma nieśmiało spojrzała na Antoniego.

— Czy pan już zdrów? — spytała, nadając głosowi swemu najtkliwsze brzmienie. — Tak się bałam...

Antek przeczuł niebezpieczeństwo i zapanował nad sobą.

— Czego? — spytał z uśmiechem. — Karbolu? Jużem się z nim rozstał, dzięki Bogu.

Jula wydęła różowe wargi z grymasem.

— Niech pan nie będzie taki domyślny! — rzekła. — Istotnie, karbolu nie mogę znosić i dlatego nie mogłam długo pozostać w szpitalu. Ale — spuściła oczy — codzień prawie biegałam z Józią na ulicę Elektoralną i pytałam szwajcara.

Umilkła z taką minką, jak gdyby wygadała się niechcący.

Antoni nie wiedział, kiedy ujął jej rękę i pocałował.

— Dziękuję pani — rzekł krótko. — Że też ja tego nie przeczułem... byłoby mi lżej chorować.

Wtem Florka stanęła mu na myśli i z kolei on uczuł się zmieszanym.

Stary, na szczęście, ukazał się we drzwiach ze szklanką herbaty i bułką.

— Ledwo to zdobyłem — wołał. — A to bójka kompletna przy samowarze. Wypij, Julciu, to się rozgrzejesz. Cóż? jakże głowa? Lepiej ci?

— Byłoby lepiej, gdybyśmy już raz z tej nory się wynieśli! — zawołała żywo. — Taki krzyk, taki hałas!

Teraz już Antoni zdobył się na stanowczość.

— Więc proszę do siebie — rzekł. — Pokój jest przygotowany i...

Zawahał się, a potem szybko dodał:

— Żona moja czeka na przyjęcie miłych gości. Zapowiadała mi, abym jak najprędzej państwa przyprowadził.

Zapanowało milczenie. Jak piorun, uderzył w Kawęckiego wyraz „żona". Jula prędzej pokryła zmieszanie i swobodnie na pozór przysunęła sobie szklankę z herbatą i pić zaczęła.

— Zrobimy państwu ambaras — rzekła po chwili, usiłując mówić spokojnie, chociaż gniew w niej wrzał.

Antoni się obruszył.

— Co też pani mówi? Żona moja bardzo prosi i z pewnością niecierpliwie nas oczekuje. Sama przygotowała pokój dla państwa i cieszyła się, że państwo przed obiadem odpoczną. Mamy dziś sporo gości z okazyi wesela.

Teraz dopiero stary mowę odzyskał.

— Więc to dziś? — spytał, przyglądając się Antoniemu. — A to, panie dobrodzieju, traf szczególny.

— Tak — odparł Antoni. — O godzinie zrana braliśmy ślub. Dlatego nie mogłem powitać państwa przy figurze. Akurat wracaliśmy z kościoła, gdy kompania wchodziła.

— No, no! — rzekł stary, kręcąc głową zmartwiony, nie umiejąc pokryć zawodu i nieukontentowania. — A to niespodzianka! Cóż ty na to, Julciu?

Patrzył bystro na wnuczkę, która się roześmiała swobodnie.

— A cóż? Pan Antoni niegrzeczny, że nas na wesele nie poprosił — odparła. — Wpadliśmy przez to niespodzianie. Nawet sukni porządnej nie wzięłam, jakże pójdę?

Żartowała, ale zaraz potem skrzywiła się i rękę położyła na czołe.

— Okrutnie przeziębłam wczoraj, dziadziusiu, i głowa mnie pali — skarżyła się, nie patrząc na Antoniego, który stał dziwnie smutny i zakłopotany.

Kawęcki ją ucałował.

— No, no! nie zważaj, kochanie — rzekł. — Przejdzie ból, gdy się wyśpisz i odpoczniesz. Więc jakże? Pójdziemy żonkę pana Antoniego przywitać, czy nie? Godziłoby się... A i z panią Wojtaszewską dobrodziką znamy się przecież. Niepolitycznie byłoby uszanowania nie oddać.

— Ani przypuszczam, żebyście nam państwo krzywdę taką uczynić chcieli! — zawołał Antoni gorąco. — Panno Julio, niech pani będzie łaskawa! Z serca prosimy! Ojciec tak się cieszył, że pana Kawęckiego pozna... Pani się rozerwie nieco.

Ma milczała, lecz udobruchany nieco stary, po głębokiem westchnieniu ozwał się:

— Pójdźmy, Juluś, pójdźmy. Panu Antoniemu pilno do żony i do gości. Już i tak wiele zrobił z siebie, że w taką uroczystość przyszedł po nas. Był poczciwy i będzie, i dlatego... hm! — nie domówiwszy myśli, uścisnął Antoniego ze słowami: — Daj ci Boże szczęście i dzieciaków gromadkę. Zawsze cię kochałem, jak syna, panie Antoni.

W kwadrans potem, w czyściutkim pokoiku Ma odpoczywała na łóżku zasłanem wygodnie, a na stoliczku przed nią stały różne Aveselne przysmaki. Florka co chwila przybiegała zapytać, czy Ma nie potrzebuje czego. Stary Wojtaszewski zaś odrazu pochwycił Kawęckiego i do grona gości weselnych wciągnął. Przy kieliszku sympatya rośnie szybko, więc znalazł się wkrótce, jak pomiędzy swoimi. Flórka serdecznością dla Mi kupiła go sobie odrazu.

— Uczciwą małżonkę wybrałeś sobie, panie Antoni — mówił, wodząc za nią oczyma. — Bardzo przyjemna i grzeczna, a taki statek w niej jest, jakby już oddawna w czepku chodziła. Z całego serca ci winszuję.

Jula tymczasem, udając, że śpi, rozmyślała w samotności. Wyobrażała sobie, jaką rozkosz sprawiłby jej widok Antoniego, szarpiącego się w walce pomiędzy sercem i sumieniem. Bo że nie zapomniał o niej, czytała w jego niespokojnem spojrzeniu, odgadywała z jego trwożliwego i zakłopotanego zachowania. Obym mogła upokorzyć tę świętoszkę! — szepnęła, przypominając sobie łagodną postać panny młodej. Już ona się postara zaprawić goryczą jej pożycie małżeńskie z Antonim!

Na obiad do ogólnego stołu nie poszła. To bolała ją głowa, to w gardle coś zawadzało; chciała w ten sposób zakłopotać Florkę, zaniepokoić Antoniego i zająć sobą wszystkich. Wieczorem dopiero, namyśliwszy się dobrze, w świeżą z różowego kretonu suknię ubrana, z różami, które Florka sama dla niej w ogródku zerwała, ukazała się gościom Wojtaszewskich i Grudków. Bujna młodość i krasa biły od jej postaci, świeciły się ogromne oczy czarne, jakby im ktoś w środek rozpalonych isker rzucił, czerwieniły purpurą usta. Nikłą wobec niej wydawała się Florka, z twarzą pobladłą i smutnemi oczyma, zawsze naturalna i jednakowa. Odkąd Jula w dom ich weszła, nie opuszczało jej przygnębienie. Jula wydała się jej bardzo piękną, ach! jak piękną! Czyżby Antoś mógł, kochając niegdyś Julę, zapomnieć? Czuła gorzki żal do losu, że nie oszczędził jej boleści w tym dniu jedynym, uroczystym. Niechby chociaż dzisiaj Antoś całem sercem do niej należał! Z delikatnością usuwała się z jego oczu, aby go nie krępować. Na pozór swobodna, cierpiała męczarnie i błagała Boga, aby ten dzień jej wesela skończył się jak najrychlej.

A Jula to śmiała się, to tańczyła, rada, że ją otaczają i podziwiają, lecz nie traciła z oczu Antoniego. On już męki znosi. Zazdrość go ogarniała, gdy Jula w objęciach tancerza mknęła przez pokój zwinna i lekka, lub kiedy z wdzięcznie pochyloną główką słuchała komplimentów Kurzajęckiego. Postanowił więc zażegnać niebezpieczeństwo.

— Gdzie to moja żona tak wciąż fruwa? — spytał, zatrzymując Florkę, biegnącą do kuchni. — Grają mazura, powinniśmy go przetańczyć.

Rozpromieniona podała mu rękę; posunęli się za innymi. Florka ładnie tańczyła, a że to z Antosiem, oczy jej poweselały i na twarz wybiegł rumieniec. Antoni, gdy się z nią w tańcu okręcał, serdecznego całusa na jej ustach zostawił. Śmiechu i przymówek rozmaitych goście rozweseleni nie żałowali z tej okazyi. Florka czerwieniła się jeszcze bardziej, Antoni śmiał się, Jula zawistnym wzrokiem państwa młodych mierzyła.

Wnet potem Kurzajęcki z jednej strony Julę, z drugiej druhnę Florki trzymając, stanął przed nimi.

— Georginia, czy piwonia? — spytał napuszony, zwracając się do Antoniego.

Błyskawicznem spojrzeniem Antoni objął stojącą przed nim Julę. Ach! jakże chciałbym przetańczyć z nią mazurową figurę, na chwilę choćby trzymać ją w swojem objęciu! Już miał wymówić nazwę kwiatu, losowi pokierowanie wyborem pozostawiając, gdy naraz Florka, jakby miotające nim uczucia odgadła, delikatnie rękę swoją z pod ramienia mu wysunęła. To go zaraz otrzeźwiło.

— Wybrałem już stokrotkę — rzekł, śmiejąc się i obejmując żonę. — Niewolno mi innych kwiatów pożądać.

To rzekłszy, skłonił się pannom.

— Ślubowałem nie tańczyć dziś z nikim, oprócz z moją żoną. Wybaczcie mi to, łaskawe panie.

Druhna roześmiała się i pocałowała Florkę z uczuciem, Jula zaczerwieniła się obrażona.

— Ach! jaki pan nudny! — zawołała z grymasem.

Kurzajęcki poprowadził je dalej. — Antoś — szepnęła Florka — czemu nie chciałeś tańczyć? Ja wiem przecie...

— Nic nie wiesz, żonusiu — przerwał szybko i pociągnął ją ku kanapce. Zaczęli gawędzić, przyglądając się tańcującym, i Antoni uspokajał ją powoli.

Dniało już, gdy goście się rozeszli.

— Cóż, Jula ? — zabawiłaś się za wszystkie czasy? — żartował Kawęcki, bardzo rad z gościny i uczciwego przyjęcia. — Pewno cię już i głowa nie boli?

— Boli jeszcze bardziej niż przedtem — szepnęła.

— Poproszę pani Antoniowej, żeby cię prędko spać wysłała — rzekł i podążył za Florką, której głos w sąsiednim pokoju usłyszał.

Kiedy Jula z Antonim została sama, chwilę trwało milczenie, potem ozwało się ciche łkanie i Jula twarz rękoma zasłoniła. Antoni zerwał się i stanął przed nią.

— Co się stało? — pytał zmienionym głosem. — Czemu pani płacze? Czy ból głowy tak dokucza?

Spojrzała na niego załzawionemi oczyma.

— Pan się pyta? — odparła żałośnie. — Pan powinien wiedzieć...

I płakała znowu.

— Ja? Nie pojmuję doprawdy...

— A dlaczego pan nie chciał tańczyć ze mną? O co pan się gniewa na mnie? Tak mi przykro.

Usiadł przy niej i jak dziecko rozżalone uspokajać ją zaczął. Te łzy jednakże wykoleiły go zupełnie. Teraz miał już prawie pewność, że Jula go kocha.

Gdy w kilka minut potem Kawęcki z Florką do pokoju weszli, Antoni stał w oknie, w chmurną noc zapatrzony; a Jula leżała na kanapce nieruchoma. Że to było udanie, Florka odgadła odrazu, Antoni jednak i Kawęcki zlękli się nie na żarty.

— Niechże się pan nie obawia — rzekła do Kawęckiego Florka, odpinając stanik Juli. — To nawet nie jest zemdlenie. Czuję przecież, jak serce bije wyraźnie. Zmęczyła się drogą i tańcem, ale nic złego, dzięki Bogu, nie ma.

— W każdym razie lepiejby może zawczasu wezwać doktora — odezwał się nieśmiało Antoni, stojący na uboczu.

Florka odwróciła się właśnie po wodę świeżą, którą chorej przykładała na głowie, i spojrzała na męża.

— Nie trzeba — odparła spokojnie. — To rychło przeminie. Zabierz, Antosiu, pana Kawęckiego. Ja chorej dopilnuję. Ty połóż się i spij spokojnie — szepnęła z prośbą.

Antoni machinalnie odsunął ją od siebie.

— Dobrze, już dobrze — rzekł niecierpliwie. Florka nic nie rzekła, tylko gdy w parę godzin potem dźwięki hejnału, dolatujące z klasztornej wieży, wywabiły ją do ogródka w altance, wybuchnęła płaczem, dotąd powstrzymywanym, nad swojem znikomem szczęściem.

W parę dni potem Kąwęcki żegnał znajomych kalenickich. Jula, po przebyciu lekkiej febry, czuła się o tyle dobrze, że dłużej gościnności Florki nadużywać nie mogła. Zresztą spotkał ją zawód. Antoni przed nią uciekał. Przesiadywał w kancelaryi do wieczora, bo nawet obiady posyłała mu tam Florka.

— Mam tyle bazgraniny, że odrobić nie mogę — skarżył się i sam projekt jadania obiadów w biurze podał.

Wieczorami tak się urządził, że albo starego do maryasza brał, albo wynosił się z papierami do siebie i niby pisał. Niby, bo Florka, sprzątając, widziała, że papiery leżały nieruszone, nawet pióra i atramentu nie było.

Florka, lubo odrazu odgadła prawdę i chociaż bolała mocno, czuła wszakże głęboki dla męża szacunek i, jeżeli to być mogło, pokochała go więcej jeszcze za to właśnie, że stronił od Juli.

Przez dwa tygodnie, przy rozkapryszonej chorej spędzone, przekonała się aż nadto, że ta śliczna, lecz zła istota zabrała jej najdroższy, jedyny skarb w życiu. Jula rozbudzić potrafiła tysiące wątpliwości w umyśle młodej małżonki, dając jej poznać, że ona to była zaporą, która rozdzieliła dwa serca, zdruzgotała dwa istnienia. Jakże ciężki krzyż dźwigać mi przeznaczono! — szeptała Florka, łamiąc się z boleścią, a w chwilę potem z bladym uśmiechem krzątała się około chorej, zawsze jednakowo troskliwa, W Juli tymczasem wrzał gniew. Antoni ucieka przed nią, a tej cichej, słodkiej Florki niczem ugodzić nie może. Bądź co bądź, zwyciężyć postanowiła. Niechno tylko zabawię to dłużej!

— Mógłby mnie dziadziuś na czas jakiś tu zostawić — powiedziała mu na kilka dni przed odjazdem. — Przynajmniej przy pani Antoniowej szyćbym się nauczyła i cośby ze mnie było. A tak! Cóż ja przy dziadziusiu wysiedzę? co i jak zarobię, kiedy nic nie umiem?

Stary ze zdumienia oczy otworzył. Prawda! Jak to dziecko mądrze pomyślało! W razie, gdybym oczy zamknął, co przecież każdej chwili stać się może, nie miałaby ani kąta, ani oparcia. Strach go zdjął. Poszłaby na marne, jak matka! A on przecież nie dlatego strzegł jej i ochraniał. Zacisnął pięście, jak gdyby ducha złego, czatującego na jego pieszczoszkę, ujrzał.

Tegoż dnia, nie zwlekając, przysiadł się do Florki.

— Pani moja serdeczna, jakąż ja do paniusi mam prośbę! — zaczął, a Florce trwogą dziwną zabiło serce.

— Czego pan sobie życzy ? — spytała. — Z chęcią, jeżeli będę mogła, uczynię.

Stary jednak nie wiedział, jak się wysłowić. Florka, jakby odgadując, że o Julę chodzi, niecierpliwa, co usłyszy, skłoniła staruszka do otwartości. Zamiar wszakże jego wydał jej się tak dziwacznym, okrutnym nieledwie, że na razie osłupiała i na odpowiedź zdobyć się nie mogła. Kawęcki oczu z niej nie spuszczał. Zadziwił go wyraz trwogi w łagodnych jej oczach.

— Pani Antoniowo — szepnął, rękę Florki całując — miarkuję, że musiałem głupstwo jakieś rzec, choć Bóg mi świadkiem, innego szczęścia jużbym na świecie nie pragnął, byle jeno to wnusiątko moje u was opiekę i serce znalazło. Na utrzymanie jej przysyłałbym regularnie, cobyście żądali, i za naukębym płacił, boć przecie nie jestem człowiek dzisiejszy i rozmaite kalkulacye znam...

— Ależ to być nie może! — zawołała Florka, zapominając się, niezdolna pojąć, aby ktokolwiek na świecie wymagał od niej takiej ofiary.

Wprędce jednak zapanowała nad sobą i rzekła:

— Nie wiem, czy będę mogła... Roboty mam zawsze dużo, mieszkanie ciasne. Pannie Julii daćby trzeba pokój osobny.

Stary znów ją w rękę pocałował.

— Co też paniusia mówi? — zawołał. — To także! Kącik, maleńki kącik jaki, byle głowę miała gdzie w nocy złożyć. To najmniejsza! Do śmierci wdzięcznośćbym zachował i błogosławił was, państwo moi kocham. Toż strach o to dziecko spać mi nieraz w nocy nie daje!

Florka zamyśliła się. Kawęcki ma słuszność. I ona już poznała Julę o tyle, że wie, jak skłonną jest do złego. Cóżby się stało, gdyby stary oczy zamknął?

W sercu Florki względy osobiste zwolna ustępować zaczęły. Gdy pod jej kierunkiem Jula pracować się nauczy, może się zmieni, może wyjdzie za mąż, a obowiązki żony i matki dopełnią poprawy. Wahać się byłoby grzechem, skoro idzie o uratowanie jednej duszy zbłąkanej. Tylko jak to przykro, że właśnie ona, Florka, kosztem swojego spokoju a może i szczęścia, ma to uczynić. Dziwne zrządzenie losu! Bo czemu naprzykład nie wybrał się Kawęcki z kompanią na Zielone Świątki? Z pewnością gdyby była przed ślubem poznała Julę, nie byłaby żoną Antka została. Tłumiąc w piersi westchnienie, zwróciła się do Kawęckiego:

— Nie mogę sama decydować, proszę pana — rzekła. — Nie wiem, co mąż powie i rodzice. Pomówię o tem z nimi, a wtedy zobaczymy. Ja... ja się sprzeciwiać temu nie będę — wykrztusiła. — Nie godzi się nie czynić dobrze drugiemu, skoro można.

Stary ledwie się powstrzymał, żeby jej do nóg nie paść. Toż odejmowała mu największe zmartwienie!

— Pani Antoniowo — zaczął, łzy ocierając — od pierwszej chwili, jakem jeno na paniusię spojrzał, zaraz panu Antoniemu rzekłem: Król pozazdrościłby ci żony, a teraz to mówię: świat cały niech mu zazdrości, bo taka uczciwa i zacna niewiasta, to korona mężowi... Może Bóg Najwyższy modłów starego wysłucha, to za mnie zapłaci.

Juli, kiedy dziadek opowiedział rozmowę z panią Antoniową, oczy zamigotały. Tu jej przecież pilnować, jak dziadek, nie będą. Takie wesołe miejsce... Kurzajęcki umyślnie wczoraj tędy przechodził, a zoczywszy ją w ogródku, odpiął od tużurka różę i dla niej rzucił. Już zabawy to jej nie zbraknie. I Antoniemu za obojętność jego zapłacić potrafi.

Pobiegła do Florki, całowała ją, śpiewała, Wojtaszewskiej pomogła obrębiać chustki, starej Grudkowej ser do pierogów utarta.

Florka tymczasem siedziała przy robocie, jak struta. Panowała nad sobą, o ile mogła, by płaczem nie wybuchnąć. Udawało jej się nieźle, póki Jula z pieszczotami nie nadbiegła. Florka odczuwała w nich fałsz.

Wieczorem, gdy się już z Antonim w swoim pokoju znalazła, nie zwlekając, bo się lękała, żeby jej myśl dobra nie odbiegła, zajęta niby pilnie układaniem bielizny w komodzie, rzekła do męża:

— Kawęcki chce nam wnuczkę na rok jaki zostawić, żeby się szycia i krawiecczyzny nauczyła. Powiedziałam mu, że ciebie spytam. Ja tam nic przeciw temu nie mam...

Antoni stanął na środku pokoju, jak wryty. Projekt sam nawet nie zadziwił go tyle, co ostatnie słowa żony.

Jakto? więc ona, wiedząc chyba wszystko, zgodziłaby się? Cóż za obojętność! Więc on nie mylił się, przypuszczając, że Florka po za maszynami i płótnem świata nie widzi?

— Co też Kawęckiemu w głowie się uroiło? — rzekł po chwili. — Ani mieszkania po temu nie mamy, ani ty czasu i lat do matkoAvania pannie Julii. Nie zgodziłybyście się zresztą z pewnością.

Florka uśmiechnęła się.

— Czemu? — pyta. — Czy to ja taka niezgodna jestem?

— Nie o ciebie chodzi, Floruś — odparł, gładząc ją po twarzy. — Wiem, że tybyś ustępowała, ale Jula to wcale co innego. Niechno tylko dziadek odjedzie, zaraz pokaże, co umie... Ani ty jej nie wstrzymasz, ani ja. Rozpieszczona jest i kapryśna.

— A ja myślę przeciwnie — rzekła Florka, podnosząc jasne oczy na męża. — Jula do pracy się zabierze... zobaczy, że tu u nas inaczej się żyje... Będę jej pilnowała i strzegła, jakby siostrą moją była.

Antoni przygarnął ją do siebie i ucałował serdecznie.

— Jakaś ty poczciwa — szepnął. — Całemu światu chciałabyś dobrze świadczyć. Połóż już robotę i odpocznij. Zmizerniałaś bardzo, aż ci oczy wpadły. Jutro sam z Kawęckim się rozmówię.

Co postanowił wszakże, nie wiedziała. Niech tam już Bóg całą sprawą pokieruje! — myślała.

Nazajutrz po śniadaniu, że to była niedziela, Antoni Kawęckiego nad rzekę wyprowadził.

— Do sumy jeszcze daleko, odetchniemy świeżem powietrzem i ztamtąd już prosto do kościoła pójdziemy — rzekł, nie patrząc na Julkę, która do niego stroiła minki, korzystając, że Florka na ranną wotywę się wybrała.

Kawęcki poszedł po kapelusz i laskę, Jula została sama z Antonim. Nie namyślając się, skoczyła ku niemu.

— Wie pan — szczebiotała, niby niechcący opierając mu na ramieniu rękę i bystro w oczy patrząc — dziadziuś chce mnie tu zostawić?

Antoniemu krew uderzyła do głowy. Miał ją tuż, tuż przed sobą, a tak wymownie te śliczne oczy umiały mówić! Dotknięcie jej ręki zelektryzowało go, stał nieruchomy i zmieszany, a Juli drżały wargi od ledwie powstrzymywanego uśmiechu.

— Cóż pan na to ? — pytała natarczywie. — Jabym bardzo pragnęła tu zostać. Ale czy żona pańska się zgodzi? Pewno nie. Ona mnie nie lubi, prawda?

Antoni odzyskał mowę.

— Pani się myli, panno Julio — rzekł łagodnie. — Żona moja wczoraj jeszcze uwiadomiła mnie o projekcie dziadka pani, z całą gotowością na niego się zgadzając.

Jula klasnęła w ręce.

— Ach! jak to dobrze, jak ja się cieszę! — zawołała, potem z nieśmiałością dłoń Antoniego ujęła. — Czy i pan się cieszy? Czy pan mnie lubi jeszcze troszkę, odrobinkę, jak dawniej? — szczebiotała wesoło.

Paluszkami obejmowała dłoń, którą on delikatnie usuwał. Męczyła go ta scena.

— Bardzo mi przykro — rzekł, nie patrząc na Julę — że pani z taką łatwością godzi się dziadka opuścić. Wszak to staruszek, który opieki i tkliwego serca potrzebuje. Przywiązał się do pani tem goręcej, że prócz niej nikogo nie ma na świecie. Zresztą i wygody mu trochę potrzeba i kogoś, ktoby o nim pamiętał. Siódmy krzyżyk na plecach dźwigać, to nie żarty. Czy pani nie zastanowiła się nad tem, panno Julio?

Odwróciła się od niego zadąsana.

— Dawał sobie dziadek przedtem radę beze mnie, to i teraz da — odparła z uporem. — Niech się pan o to nie boi. Cała rzecz w tem, że pańska żona mnie nie chce.

Antoni wzruszył ramionami.

— Czym ja kiedy skłamał przed tobą, panno Julio? — spytał poważnie.

Zarumieniła się.

— Więc to pan mnie nie chce? — zawołała z udanym smutkiem, patrząc mu w oczy badawczo. — Pan? Tegom się nie spodziewała.

W pięknych, czarnych jej oczach łzy pojawiły się na rozkaz.

Wszedł Kawęcki. Antoni porwał ze stołu czapkę. Jak sobie tam Antoni z Kawęckim poradził, niewiadomo. Dość, że przy swojem uparcie stał i wytłómaczył wreszcie staremu niemożność urzeczywistnienia tego projektu. Tak go to wszystko zmęczyło, tak rozstroiło, że gdy po sumie wrócili na obiad do domu, Florka, spojrzawszy na męża, zlękła się. Wyglądał jak chory i udawał jeno, że je. Juli przy stole nie było. Narzekała na ból głowy i poszła przespać się w ogródku. Antoni serdecznie był jej za to wdzięczny. Do chwili wyjazdu nie spotkali się już nigdy sam na sam. Starannie tego unikał, mimo że zalotna dziewczyna wpatrywała się w niego oczyma wyrzutów pełnemi i prawdziwie po kobiecemu smutek i ból udawała. Dziadek jej powiedział, że teraz w Kalenicach zostać nie może, bo pan Antoni pewno się z żoną do większego miasta przeniesie. Wobec tego żalu przecie żywić niepodobna.

— Zda mi się, żem tu rodzinę znalazł — mówił stary rozrzewniony przy pożegnaniu, ściskając szewca i organistę. — Tacyście państwo dobrzy byli dla mnie i dla mojej sieroty, a już co pani Antoniowej, to nie umiem nawet za łaskę dziękować. Bywajcie mi zdrowi, a o nas nie zapominajcie. Na chrzciny się zapraszam, choćbym nawet na drugim końcu świata był. Chyba że w grobie — dodał ciszej ze łzami — to i wtedy jeszcze pamiętać będę, żem uczciwych ludzi znał.

Rozpłakał się starowina, a za nim i inni. Gdy potem na bryczkę miał już siadać, coś sobie jeszcze przypomniał i Antoniego na stronę odciągnął.

— Nie zapominajcie o mojej dziewczynie — szepnął z gorącą prośbą. — Gdybym oczy zamknął, nie dajcie jej zginąć.

Antoni ciężko westchnął. Czuł, że przyjąć na siebie obowiązek opiekowania się Julą, byłoby to sprzeniewierzyć się innemu świętemu obowiązkowi, lecz odmówić staremu nie miał siły.

— Co będę mógł, uczynię — rzekł, ściskając dłoń Kawęckiego. — Ale nam pan jeszcze, da Bóg, długo żyć będziesz. Niewiadomo, kto z brzega.

Odjechali. W obu dworkach zapanowała cisza, Florka odetchnęła swobodniej. Antoni dostał wkrótce kilka lekcyj. Sprawiały mu one rozkosz niemałą. Miał znowu ze skrzypcami do czynienia, znowu snuł nitkę nadziei, która mu w przyszłości tryumfy artystyczne obiecywała. Pozwolił się też wciągnąć w kółko kalenickich muzyków, któremu Zapałkiewicz przewodził, czasem do księży na preferansa chodził i powoli do trybu życia małomiejskiego przywykał.

W domu miał spokój pożądany. O nic się nie kłopotał, o niczem nie wiedział. Zawsze pogodna i miła twarz żony witała go u progu, gdy z biura wracał, najsmaczniejsze kąski czekały na stole, ład i skład panował w całym domu.

Stary Wojtaszewski, choć kwękał ustawicznie, trzymał się jednak mężnie i chorobie się nie poddawał. Dumny był z syna i szczęśliwy.

— Widzisz, Anulka, a taki Pan Bóg miłosierny prośb moich niegodnych wysłuchał — mawiał do żony. — Niedługo patrzeć, jak na procesyi Antoś z młodym Barańskim naszego plebana pod ramię poprowadzą. Zawsze to honor i satysfakcya niemała jest.

— Już ci się przypomniało — śmiała się Wojtaszewska. — Wstydźże się, Jasiu! Satysfakcya jest, że go oto mamy przy sobie, że poczciwy i ojców się nie wstydzi, że żonę wziął, jakiej drugiej w całych Kalenicach nie znajdzie, i chleba jemu i nam przy nim nie braknie. Albo nieprawda?

— Anulka zawsze dokumentnie rzecz wysłowi — odparł. — Ale i ja swoją racyę mam!

Od Kawęckiego raz w miesiąc poczta regularnie list przywoziła. Pisał, że tęskni, i namawiał, aby się Antoni z żoną do Warszawy przeniósł. Oczywiście miał w tem swoje wyrachowanie staruszek, bo mu opieka nad wnuczką ciążyć zaczynała. Czuł, że dziewczynie kobiecej pieczołowitości potrzeba, że on matkować jej nie potrafi, bo to nie jego rzecz. Robił, co mógł, umiejętnego atoli kierunku w wychowaniu dziewczyny brakło.

„Strasznie mi tu Julę psują — pisał raz zatrwożony widocznie, bo list cały Julą był tylko zapełniony. — Znalazła sobie przyjaciół, którzy jej góry złote w teatrze obiecują. Dziewczyna się rwie, ledwo ją utrzymać mogę. Przypomina mi się Paulisia i mówię sobie: Niedaleko pada jabłko od jabłoni".

Antoni czytał list ten ze ściśniętem sercem. Dotąd wierzył jeszcze w serce i charakter Juli, chociaż widział jej wady. Na wspomnienie teatru wstrząsnął nim dreszcz i trwogę uczuł. Przy wielkich wadach Juli, temperamencie żywym, ani wychowaniem, ani zasadami nieokiełznanym, przy skłonności do zabaw i zbytku wszelkiego, teatr był miejscem, gdzie na zgubę jedynie pójść mogła.

Florka, gdy list przeczytała, prawie się nie namyślając, rzekła do męża:

— Wiesz, Antoś, napiszmy, niech ją do nas Kawęcki przyśle. Trudno. Staremu pomódz trzeba, bo sobie rady z dziewczyną nie da, i nie dziwota! To wcale nie męzka rzecz. Ja ją tu do roboty zapędzę, dopilnuję, aby wywietrzał jej ten jakiś teatr z głowy. Szkoda, żeśmy jej zaraz wtedy po weselu nie zostawili. Jeszcze się bardziej przez ten rok rozpróżniaczyła.

Antoni się ofuknął.

— Ale co znowu? — odparł. — O tem nie ma co myśleć. Dzięki Bogu, dobrze nam tak jest i spokojnie. Po co kłopot na głowę brać?

— A jeżeli się dziewczyna zmarnuje? — spytała jeszcze Florka, patrząc mężowi w oczy i tuląc się do niego. — Co wtedy? będziesz cierpiał, bo ci wyrzuty sumienia dokuczać zaczną, żeś nic dla niej uczynić nie chciał.

Zamyślił się głęboko.

— Pomówimy o tem później — rzekł niepewnym głosem. — Ty masz racyę swoją, ja swoją. Oczywiście twoja lepsza, bo z poczciwego serca płynie. Wiesz, Florciu, ja się nieraz dziwię, że ty nigdy o sobie nie myślisz, tylko zawsze o drugich. Przecież dzieckiem nie jestem, trochę się na rzeczy znam i pojmuję, że wiedząc, iż Jula moje płoche serce odwróciła od ciebie, przyjaźni dla niej czuć nie możesz. Inna toby jej na oczy widzieć nie chciała, a ty się jeszcze o nią upominasz i ratowaćbyś ją rada. Są już widać takie szczęśliwe usposobienia, że wszystko sobie wytłómaczyć potrafią.

Florka uśmiechnęła się, a dziwnie smutny to był uśmiech, i gdyby Antoni spojrzał na nią bacznie w tej chwili, byłby z pewnością poznał, o ile mylił się w swoich spostrzeżeniach.

— Niech sobie żonka główki tem nie zaprząta — rzekł czule. — Kto wie, czy z przybyciem Juli życie płynęłoby nam tak cicho i pogodnie, jak dotąd? Miała ona nad mojem sercem władzę wielką, i mówię ci, żonusiu, żem srodze cierpiał, nim się opamiętałem. Ale mi też Bóg zwycięztwo nad niegodną uczciwego człowieka namiętnością sowicie nagrodził, bo już żaden mąż lepszej żony na świecie całym nie ma, niż ja. Jużeś mi teraz milsza nad wszystko, a gdy nam Bóg dzieci da, to i o skrzypcach zapomnę. Jabym rad najprędzej.

Westchnęła cichutko i spuściła oczy. Ach! i onaby rada! Rok blizko już z sobą żyją. Nie śmiała mówić o tem głośno z mężem, ale ją trwoga ogarniała wielka, żeby tylko Bóg miłosierny bez tej pociechy żyć im nie kazał.

Po tej rozmowie długo zasnąć nie mogła. Cóżby to było, gdyby Antoś jeszcze i tę nadzieję utracił? Czyż ona potrafiłaby wypełnić mu życie miłością swoją, która, aczkolwiek głęboka i wierna, nie da mu jednakże tych wzruszeń i rozkoszy, co miłość podzielona z Julą. I oto cierń jeden jeszcze uwiązł w sercu młodej kobiety, boleśniejszy nad inne! A tymczasem głos jakiś szeptał jej, że chcąc na błogosławieństwo Boskie zasłużyć, trzeba czynić dobrze, zapomnieć o własnych bolach i smutkach, nieść pomoc innym. Myślała, popłakiwała, nim atoli zorza poranna na wschodzie błysnęła, postanowienie sprowadzenia do Kalenic Juli i zajęcie się jej przyszłością dojrzało. Dla osobistych niechęci i obaw mało uzasadnionych, bo Antoś wczoraj jeszcze powtarzał jej, iż milszą mu jest nad wszystko, gubić dziewczyny nie może.

Zaraz po śniadaniu rozpoczęła z mężem w tym przedmiocie rozmowę. Umiała być tak wymowną, że Antoni po długich sporach i namyślę zgodzi! się wreszcie. Jula była mu teraz mniej niebezpieczną, odkąd poznał ją lepiej. Rumieńce, minki zalotne i spuszczanie oczu, odkąd ujrzał, iż stosowała je do Kurzajęckiego i innych, przestały na niego działać. Florkę też z każdym dniem więcej cenił i kochał... Ha! niechże robi, jak chce! Poczciwemu Kawęckiemu ciężar z serca zdejmą i sierotę przytulą.

W kilka dni potem napisał do Warszawy.

ROZDZIAŁ XVII

Pod palącem tchnieniem lipcowego słońca przyroda cala zdawała się drzemać. Jak okiem sięgnąć, rozesłały się łany zbóż płowych, z których gorące promienie słońca wyciągały ostatnią zieloność. Przeciążone ziarnem kłosy pochyliły się ku ziemi. Nawet wietrzyk, gwarzący rankiem i wieczorem z listkami grusz starych, gęsto siedzących po miedzach, skrył się w gęstwinie. Cisza senna dokoła. Nad rzeką tylko chłodniej nieco.

Antoni spoczywał na trawie, położywszy obok skrzypce, i patrzył na wodę, która spokojnie u stóp jego płynęła. Zmęczony był rozterką z sobą samym. Czuł żal do Florki, gniewał się na Julę, zbrzydł mu świat cały. Uciekł więc z domu, bo tam wszystko go irytuje, wszystko draźni. Choćby i ta Florka poczciwa... Krzyknie na nią — milczy. Powie nieraz słowo przykre, którego sam potem żałuje —

popatrzy ma tylko w oczy żałośnie i także milczy. Albo i ta Jula! Z dniem każdym pięknieje. Cała młodzież kalenicka szaleje za nią, a ona się cieszy, jakby miała z czego. Oczywiście nie obchodziłoby go to tak żywo, gdyby nie narzucone obowiązki opiekuna. Albo on tego chciał? Głupi pomysł od początku do końca, i kwita! Człowiek zawsze człowiekiem ułomnym będzie, gdy ma pokusę przed oczyma; więc chociaż dotąd czynem ani słowem żonie się nie sprzeniewierzył, to jednakże myślami zbyt często Julę goni. Im więcej czuje się niezadowolonym z siebie, im więcej smutek go nęka, tem goręcej muzyki pożąda i tęskni do niej. Ani posada sekretarza, ani pobyt w takiej mieścinie, jak Kalenice, ani szare, bezbarwne życie nie dla niego, bo on przecież nawskróś jest artystą i szerszych ram dla niespokojnego umysłu potrzebuje. Gdyby chociaż Bóg dziećmi ich obdarzył! Już się zbliża przecie trzecia rocznica ślubu.

Smutne oczy skierował w dal i serce mu się rwało pragnieniem, tęsknotą. Wzdychał i marzył i nie widział wcale, że wązką miedzą, wśród nieprzejrzanej fali żyta z jednej, a pszenicy z drugiej strony, zbliżała się ku niemu Florka. Koszyczek niewielki niosła w ręce i nasuwała na oczy błękitną chusteczkę, bo ją blask słoneczny oślepiał. Modre główki bławatków i różowoliliowe, kąkole wychylały się ciekawie z pomiędzy kłosów, a koniki polne skakały pod jej stopami, dzwoniąc jednostajną, swoją piosnkę, lecz ona nie widziała, ani słyszała tego. Po twarzy jej ciekły grube łzy. Nie pierwsze to były, odkąd żoną Antka została. Skryty, beznadziejny smutek nurtował powoli, ale z każdym dniem głębiej, jej duszę. Już wychodząc za Antoniego, wiedziała, że nie jest mu tak drogą, jak on jej i nie śmiała tego wymagać. Zdawało jej się, iż dość dla niej będzie służyć mu wiernie, starać się, żeby miał wszystko, jak należy, a potem, potem Pan Bóg da dzieciątko, chłopca na początek, później dziewczynkę, i wtenczas Antoś będzie zadowolony, a ona szczęśliwa. Matka Boska Kalenicka wysłuchać jej jednak nie chce. Zosia Mroczkowska w jednym dniu zamąż poszła, co i Florka, i ma już dwoje. Oczywiście i odmłodniała, i wyprzystojniała, a gdy mała Rózia tłuściutkie rączęta do matki wyciągnie i srebrnym głosikiem „mama" lub „tata" zawoła, to Florka taki ból w sercu czuje, jakby je kto żywcem z piersi wyrywał. I Antoś smutny dlatego, i wcale mu się nie dziwi. Cóż on ma za uciechę w domu? Ona siedzi i szyje, rzadko kiedy ma czas słówko do niego przemówić. I nie śmie, co prawda: Antoś taki opryskliwy. Więc i od niej wesołość uciekła. Nieświadome siebie, nieujęte w słowa uczucie niesprawiedliwości i sprzeczności życiowych zaczęło kiełkować w jej duszy, gdy tak szła wśród spokojnego, pięknego dnia letniego, z oczyma oschłemi już z łez. Antoś był blizko, widziała go leżącego nad rzeką. Nie powinien spostrzedz, że płakała.

— Musiałam cię szukać aż tutaj — rzekła, stając przed nim z twarzą pogodną i łagodnym uśmiechem. — Kurzajęcki przyszedł powiedzieć, że o godzinie ej naczelnik przyjeżdża i każdy musi być na miejscu.

Antoni mruknął coś pod nosem niechętnie.

— Za godzinę jadą z kancelaryi po różne sprawunki. Jula chce się zabrać, bo jej tam czegoś ze sklepów potrzeba — dodała Florka nieśmiało.

Antoni podniósł głowę.

— Kto jedzie z kancelaryi? — spytał.

— Pewno sam Kurzajęcki — odparła. Antoni ułożył się znów na trawie.

— Nie pojedzie Jula — rzekł krótko. — Romansów jej się zachciewa, nie sprawunków.

Florka przysiadła na trawie i milcząc, wyjęła z koszyka butelkę mleka, kotlet cielęcy i chleb z masłem.

— Przyniosłam ci tu przekąskę, Antosiu — rzekła. — Mówiłeś, że na obiad nie wrócisz. Na świeżem powietrzu apetyt lepszy.

Spojrzał na nią niechętnie.

— Czym cię o to prosił? — zawołał. — Zawsze się lubisz z czemś niepotrzebnie wyrwać! Nie będę jadł!

— Ale przecież cały dzień nie możesz obejść się bez jedzenia, Anteczku — zaczęła słodko. — Matka się martwi, że apetytu nie masz, i ja — dodała ciszej.

Uśmiechnął się ironicznie.

— Owszem, wcale na brak apetytu skarżyć się nie mogę, ale powiem ci szczerze, że mi tak wszystko w domu zbrzydło, żem najszczęśliwszy, gdy z niego ucieknę.

— Więc też dla tego tutaj ci obiad przyniosłam — rzekła cicho, tłumiąc westchnienie.

— Ba! ty zawsze chcesz być najlepszą, najmądrzejszą, chcesz pokazać mężowi, z jaką to anielską cierpliwością znosisz jego grymasy, jak mu dogadzasz i dbasz o niego! — zawołał Antoni, zrywając się. — Zabierz sobie swój obiad, ja jeść nie będę.

Milcząc, przyniesione przedmioty ułożyła napowrót w koszyku.

— Gdy się zastanowisz — rzekła spokojnie — sam przyznasz, że nie miałeś słuszności odezwać się do mnie w ten sposób. O ile pamiętam, sprzeczka wyniknęła dzisiaj pomiędzy tobą a Julą bez żadnego z mojej strony udziału, a więc...

— No, tak, tak oczywiście! Tyś zawsze nic nie winna, tylko inni za ciebie grzeszą — zaśmiał się drwiąco Antoni. — Już ja teraz niejedno rozumiem! Co prawda, to się wcale i Juli nie dziwię, że ci się często odburknie.

— Co tam o tem mówić — odparła Florka, siląc się na spokój, lubo mocno pobladła. — Ja nie narzekam, ani się nie skarżę. Do Juli się przywiązałam i skoro się podjęłam jej matkować, nie wolno mi na nic zważać, tylko swojego zobowiązania dopełnić. Każdy może sądzić, jak uważa.

Głos jej drżał i wargi, wnet| się jednak opanowała.

— Może ci choć mleko zostawić? — spytała. — Ciężko mi będzie pełną flaszkę z powrotem dźwigać.

Antoni sięgnął do koszyka, wyjął butelkę i, słowa nie mówiąc, do rzeki wrzucił. Chciał to samo i z resztą obiadu uczynić, lecz Florka zatrzymała go łagodnie.

— Szkoda marnować — rzekła. — Idąc teraz około Gwiaździńskiej, wstąpię i dzieciom oddam. Tam bieda, mięsa pewno nie widzieli dawno.

Antoni się zawstydził.

— Mogłaś odrazu mówić — burknął zły na siebie, a na nią więcej jeszcze. — Ale wam, kobietom, rozum zwykle przychodzi po niewczasie.

— To może i prawda! — rzekła Florka z dziwnym jakimś uśmiechem. — Tymczasem muszę się do domu śpieszyć. Nie zapomnij, Anteczku, że o godzinie ej masz być w kancelaryi. Przygotuję bieliznę świeżą i dobrej kawy ugotuję.

Oczy jej nie schodziły z twarzy męża, takby rada przytulić się do jego piersi, spytać, czemu markotny i gniewa się na nią. Westchnęła cichutko, sercu milczeć kazała i bardzo smutna do domu odeszła.

Antoni się odwrócił, ani spojrzał na nią. Podjął skrzypce i grać zaczął. Tęskna piosenka towarzyszyła Florce i wywoływała jeszcze obfitsze łzy, których teraz nie potrzebowała ukrywać.

I takie to było jej życie prawie już od roku. Nie skarżyła się nigdy, nawet przed sobą samą usprawiedliwiała męża i żalu, ani gniewu nie czuła, tylko smutek głęboki. Nie podejrzewała, że Antoni zwrócił się znów do Juli. Czuła wszakże coś, co stało między nimi i serca ich rozdzielało. Oczywiście nikt nie winien, tylko ona. Gdyby była tak piękną, jak Jula, umiała go zająć, przywiązać do siebie... gdyby miała dzieci!

Zajęta myślami, ani wiedziała, kiedy drogę do domu przebyła. Ruch jakiś niezwykły zwrócił jej uwagę; bryczka Judkowa na podwórzu stała. Co to jest?

Weszła szybko, aż tu stary Kawęcki dorąk jej się rzucił.

— Paniusiu złocista, serdeczna! — wołał — a witajże mi, witaj! Zatęskniłem, i ot mnie macie! Godziło się też i mojej dobrodziejce podziękowanie wynurzyć i rączuchny poczciwe ucałować. A jak dziewczyna moja się odmieniła! fiu, fiu! Taka panna stateczna i powagi jej przybyło. A chwali sobie, a kocha dobrodziejkę swoją... Bo i jakżeby inaczej?

Twarz Florki rozjaśniła się miłym uśmiechem, bo lubiła starego i rada była, że przyjechał.

— Ale pan pewno głodny z podróży? — rzekła, wchodząc do pokoju i zdejmując chusteczkę. — Czy też Jula pomyślała o tem?

Z łagodnym wyrzutem zwróciła się do Juli, która, uzbrojona w nożyce krawieckie, sukno jakieś kroiła. Dziewczyna istotnie zmieniła się bardzo. Wprawdzie Florka sporo udręczenia miała z nią w pierwszym roku pobytu, ale usiłowania jej uwieńczyły się skutkiem.

Jula wcale zręcznie szyła suknie i haftowała pięknie, a chociaż zalotności i kokieteryi dotychczas pozbyć się nie mogła, to jednakże przykład Florki, odmienne od dawniejszego otoczenie i opieka nieustanna sprawiły tyle, że dziewczyna bezwiednie lepszym wpływom uległa i budziło się w niej uczucie wstydu, gdy coś niewłaściwego popełniła. Antoniego nawet od pewnego już czasu zaczepiać przestała. Raz, że wiedziała, iż się to na nic nie przyda, bo chociaż odgadywała, że obojętną mu nie jest, przekonywała się jednocześnie, że Antoni broni się obowiązkami dla żony i targać ich dla niej nie myśli; powtóre, Kalenice to nie Warszawa!

W małej tej mieścinie uroda jej była prawie wyjątkową, rzucała się w oczy każdemu, więc chciwa hołdów dziewczyna narzekać na brak rozrywek i wielbicieli nie mogła.

Kurzajęcki najpiękniejsze kwiaty z ogródka swego znosił dla niej, a nawet cukierki angielskie od kupca. Do Florki czuła z początku prawie nienawiść. Dokuczyć jej, przed Antonim śmiesznością okryć i w cień usuwać, a siebie pierwszą w domu osobą uczynić, było jej planem, który sumiennie przeprowadzała.

Florka chyba wszystkie łzy w ciągu pierwszego roku pobytu Juli wypłakała. Bo to ani tak, ani owak z upartą dziewczyną poradzić nie mogła. Bywały chwile, jeśli zwłaszcza Antoni, nie mogąc się poznać na przewrotności Juli, stawał po jej stronie, że Florka z rozpaczą opuszczała ręce bezwładnie i zadawała sobie pytanie: azali wytrwa w dobrowolnie włożonem na siebie jarzmie? Jula wreszcie, czy to zaparciem się jej wzruszona, czy dlatego, że dobrze jej było u Florki, a może też mimowolnie szacunek dla niej powziąwszy, coraz życzliwszem zaczęła patrzeć na nią okiem. Częściej już teraz z Antonim spór jaki wiodła, niż z Florka, do której się czasem z pieszczotą nawet garnęła i nazywała — nie bez pewnego wyrachowania — mateczką.

Nic dziwnego, że stary Kawęcki, ujrzawszy wnuczkę tak zmienioną, uwijającą się w pracowni z igłą i nożycami, uprzejmą dla wszystkich i poważną, ledwie się wstrzymał, aby się do nóg Florce nie rzucić.

— Czemże ta dziewczyna na taką łaskę sobie u Boga zasłużyła, że ją oto godna i uczciwa osoba w opiekę wzięła i jakby rodzone dziecko przytuliła? — mówił stary, ocierając łzy. — O! miałem ci ja dobre przeczucie! Wie pani Antoniowa, jak Bóg w niebie, byłaby poszła na marne? Co ją ta Józia Kozicka namęczyła, co w głowie naprzewracała! Teatr i teatr, aż złość mnie dusiła! A to głupie dziecko, nic nie rozumiejąc, wierzyło i rwało się, a desperowało, że ją krótko trzymam i samej nie puszczam. W ostatku tom ją, otwarcie pani Antoniowej powiem, na klucz zamykał. Innej rady nie było!

— Bardzom kontenta, że panu kłopotu ujęłam — uśmiechnęła się dobrotliwie Florka. — Julcia już i dla mnie lepsza teraz i wcale ładnie szyje. Niedługo sama zarabiać będzie.

Stary ręce złożył.

— Widoczne błogosławieństwo Boskie nade mną, pani moja złocista! — wymówił z uczuciem. — Spokojnie już teraz człek oczy zamknie.

Gwarzyli tak sobie przy kawie oboje, gdy Antoni wszedł:

— Ho, ho! — wołał zaraz ode drzwi, ramiona wyciągając. — Kogo ja to widzę? A niechże ci Bóg da zdrowie, panie Kawęcki, za niespodziankę taką.

— Stary grzyb zapleśniał w Warszawie — rzekł Kawęcki, śmiejąc się przez łzy. — Mówię ci, panie Antoni, taka mnie do was tęsknota ciągnęła, żem na nic nie zważał — i jazda. Albo mi to tam żona, albo dzieci, albo obowiązek jaki? Nic! człowiek sam, strach nawet pomyśleć, że gdyby pan Bóg do Swojej chwały świętej powołał, nie byłoby komu oczu zamknąć.

— Oczywiście — potwierdził Antoni. — I tęsknota też do wnuczki ciągnęła.

— Zarówno jak i do was, panie Antoni. Bogiem się świadczę, że po równości was kocham, a nawet, kto wie, czy panią Antoniową nie więcej, aniżeli tę smarkatą. Dalibóg, prawda — zaklinał się stary.

Florka pocałowała go w ramię.

— Nie zasłużyłam na to, panie Kawęcki — szepnęła. — Przyjemnie mi jednak to słyszeć.

— No, no! — wmieszał się Antoni. — Dosyć tych czułości. Popsujesz ją pan pochwałami. Doskonałości na tym świecie nie ma. Dajno mi kawy, Florcia — zwrócił się do żony. — Głodny jestem.

Jula stanęła przed nim i w oczy śmiechem mu parsknęła.

— Dobrze panu tak, bardzo dobrze! — zawołała. — Zgrymasiłeś pan i od obiadu uciekłeś. Gdybym ja była pańską żoną, tobym panu ani kawy, ani nic zgoła do ust wziąć nie dała.

— Doprawdy? To szczęście dla mnie, żem sobie takiej złośnicy, jak panna Jula, nie wybrał — odparł Antoni, wcale co innego myśląc: — Oj, gdybyś ty moją żoną była, tobym cię teraz porwał w objęcia i na kraj świata z tobą uciekł, gdzieby ani nudy, ani tęsknota mi nie dokuczyły.

Otrząsnąwszy się szybko z zamyślenia, zwrócił się do Kawęckiego.

— Widzi pan, jak to opiekuna szanuje. Jużby mu i jeść nie dała. Ej! panno Julo, będzie źle! Mogę przecież praw swoich użyć.

Uśmiechnęła się rozkosznie i pokazała mu figę. Antoni chciał ją pochwycić, dziewczyna umykała w krąg stołu, a gdy ją doganiał, do drugiego pokoju wypadła. Pobiegł za nią i po kilku chwilach zmęczoną przy oknie przytrzymał.

— No, proszę teraz wykupić się z aresztu — wołał. — Inaczej nie puszczę!

Jula płomienne oczy wlepiła w Antoniego, on nie odwracał swoich, i patrzyli tak na siebie długą chwilę. Kawęcki brał się za boki ze śmiechu i pokazywał ich Florce, która ze ściśniętem sercem obserwowała męża. Dla niej nader rzadko miał on uśmiech wesoły lub żartobliwe słówko, Jula zaś zawsze czoło jego rozpogodzić umiała.

— Wykup się, wykup! — wołał tymczasem stary rozweselony. — Nieprawdaż, paniusiu? Wie paniusia, nieraz tom boki zrywał ze śmiechu, patrząc na nich, gdyśmy razem mieszkali na Tamce. Ciągle się kłócili, chyba po to, żeby się przepraszać. A ciągnęli do siebie, jedno bez drugiego wytrzymać nie mogło. Setną miałem uciechę.

Florka uczuła nagle ciężki smutek. Pod pozorem, że Antoniemu odzież świąteczną przygotować musi, wyszła z pokoju.

Późno już było, gdy Antoni z kancelaryi powrócił. Florka czuwała jeszcze. Wzburzony, rozgorączkowany stanął przed nią.

— Wiesz, Florciu — rzekł, okiem błyszczącem patrząc na żonę. — W koncercie na straż ogniową udział wezmę. Naczelnik sam proponował. Ręka mi jakoś wydobrzała, spróbuję.

Florka spuściła głowę.. — Czemużbyś nie miał spróbować? — odparła cicho. — Pewna jestem, że dobrze zagrasz. Antoni głowę podniósł do góry.

— Co się ty tam znasz na tem! — rzekł opryskliwie. — Taki głaz, jak ty, nic nie odczuje. Inna toby się cieszyła, a tobie wszystko jedno. Gdybym cię tak znał, jak teraz znam, z pewnością całej mojej przyszłości i talentubym ci nie oddał. Głupiec byłem! Byłabyś z początku może żałowała trochę, pókiby ci maszyny twoje nie zaturkotały i nowego obstalunku nie przynieśli. Taką już chłodną naturę masz!

— Może być — odparła spokojnie napozór, ale serce tak jej biło, że je ręką przycisnąć musiała.

— Więc ty, Antosiu, ożeniłeś się ze mną tylko dlatego, aby... aby mi przykrości zerwaniem nie sprawić? — spytała, dławiąc się łzami.

— Oczywiście. Kochałem cię, jak i dziś kocham, ale skrzypce moje kocham więcej niż siebie i ciebie. Powinienem był uczyć się i iść dalej.

— Zapewne — wykrztusiła. — Ale zapomniałeś, że oprócz mnie była inna, ważniejsza przeszkoda. Chorowałeś przecie...

— To i cóż? — wybuchnął ze złością. — Wiem już, wiem, co powiesz dalej. Pielęgnowałaś mnie, leczyłaś, dogadzałaś... O! tysiąc razy to słyszałem i od matki mojej, i od ojca. Graliście na tej wspaniałomyślności twojej, a mojej głupocie, jakeście sami chcieli. Jam się to złapał, bom głupi był.

— Szkoda — odparła smutno. — Gdybym była wiedziała, że się tak dla mnie poświęcasz...

— Stało się — rzekł krótko. — Uciułaliśmy trochę grosza, dzięki twojej pracowitości, czemu bynajmniej zaprzeczać nie myślę, mamy więc o co, jak to mówią, ręce zaczepić. W przyszłym tygodniu pojadę do Warszawy, przez kilka miesięcy będę grał pod kierunkiem którego z profesorów, poradzę się jeszcze lekarzy specyalistów, bom ciekaw, co o mojej ręce powiedzą, no i może mi się uda wejść na drogę, z której zszedłem.

— Czy sam pojedziesz? — spytała Florka tak cicho, że ledwo dosłyszał.

— Naturalnie. Po studyach, po koncercie wyjadę za granicę, a gdy się pozycya moja ustali, zabiorę cię do siebie. Wszak o to ci chodzi? — spytał nieco łagodniej. — Bądź pewna, że znam swoje obowiązki i nie uchybię im. Nie zapomnę nigdy, że byłaś dobrą dla mnie i kocham cię szczerze, mimo zawodu i przykrości, jakich dla mnie byłaś powodem.

Osłupiała. Czy istotnie kiedykolwiek w życiu zrobiła mu co złego? Jak automat, spojrzała na zegar i bez słowa, bez jęku, który się jej z piersi wydzierał, przeszła do drugiego pokoju i zaczęła na noc rozbierać łóżka. Ze zwykłą starannością wygładziła poduszki, ułożyła kołdry i do pacierza uklękła. Gdy w kwadrans potem wszedł Antoni, spokojna twarz żony wywołała mu na usta uśmiech ironiczny. „Pysznie nakręcona maszynka, gdy idzie o spełnienie zajęć domowych i zapewnienie najmożliwszych wygód mężowi — pomyślał. — Ale po za tem dusza śpi."

Pocałował pochyloną jej głowę i wkrótce zasnął. Florka tylko tego czekała. Dłużej panować nad sobą nie byłaby zdolna. Podniosła się cicho z klęczek i wyszła.

Księżyc świecił jasno. Ani jednej chmurki na ciemnoszafirowem niebie, a w okół taka cisza... W ogródku jeno warknął, ziewając, Obal, ale zaraz panią swoją poznawszy, umilkł i wyciągnął się na trawie. Wiśniowe drzewka i grusze dzikie stały cicho, jakby uśpione, a tak było widno, jak w biały dzień. Florka przypadła do ziemi i na trawie wilgotnej uklękła.

— Więc ja, com go kosztem szczęścia własnego ratować chciała, teraz mu ciężarem, kulą u nogi jestem? — wybuchnęła z rozpaczą. — Boże, Boże! po cóż tej chwili dożyłam!

Niebo zaróżowiło się na wschodzie, podniósł się lekki wietrzyk, zaszumiały grusze dzikie i wiśniowe drzewka, malinowe krzaki szeptały coś z różą, mgła się z łąk podniosła. Na niebo, mieniące się cudnemi barwami tęczy, wypłynęło słońce. Podnosiło się zwolna, jasne, wspaniałe i uśpionej jeszcze ziemi rzuciło snopy blasków brylantowych. Tu i owdzie ozwał się szmer. Przyroda budziła się do życia ze snu spokojnego.

I blada kobieta, stojąca teraz pod gruszą, spokój wielki miała na czole. Błękitne jej oczy patrzyły na wstające słońce i były takie błyszczące, jak gdyby te blaski brylantowe w źrenicach jej odbiły się milionami światełek.

„Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech" —

szeptała uśmiechnionemi usty, podniosła złożone dłonie i uklękła.

Księżyc zbladłe swoje oblicze wsunął nieśmiało w gromadkę chmurek puszystych, lecz promyk jego ostatni spoczął jeszcze raz na głowie klęczącej Florki. Wszak on pierwszy usłyszał wykrzyk radosny; przy jego skromnym blasku jedna istotka drobna drgnęła życiem, niosąc znękanej kobiecie bezmiar szczęścia!

„I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy" — zaszemrało znowu wśród liści starej gruszy, i zaraz potem na błękity bez chmur, ze złocistych i różowych osłon, wytoczyła się nad borem jasna kula słoneczna. Teraz już wszystko wstało. Zaśpiewały ptaki, po zielonych łąkach płynąca rzeka zalśniła złotem, szumiały na drzewach ogrodowych liście, szumiał zdala bór ciemny.

Florka poszła ku domowi. W oczach jej nie zgasły jeszcze blaski brylantowe, uśmiech z ust nie schodził. Pocichu, aby nie zbudzić męża, wsunęła się do pokoju. Spał mocno. Podeszła ku niemu, popatrzyła wzrokiem miłości niezgłębionej i pocałowała opuszczoną bezwładnie rękę. Wobec niego duma promienna, z jaką do izby wchodziła, ustąpiła miejsca słodkiej pokorze.

ROZDZIAŁ XVIII

— Florciu, proszę cię, nie odchodź. Takim niespokojny!

— Nic dziwnego — odrzekła, dłoń jego ujmując. — Obawiasz się trochę publicznego występu, Antosiu? Odwykłeś zresztą od ludzi i wielkich zebrań.

— Hm! Nie wiem doprawdy, ale jeżeli takie usposobienie towarzyszyć mi będzie dziś wieczorem na estradzie, zgubiony jestem! Trema wszystko zabije: i pracę, i talent!

Antoni mówił to gorączkowo, w nerwowem podnieceniu, zaciskając kurczowo ręce lub kładąc je na rozpalonem czole.

— Przedewszystkiem nie myśl o tem, Anteczku — mówiła, tuląc się do niego.

Ładna zaiste była, gdy się przymilała mężowi i głowę, w jasne warkocze przybraną, układała na jego piersi. Widząc niepokój męża, usiłowała wmówić w niego odwagę, której niestety! i jej brakło.

— Przegram raz jeszcze koncert Mendelssohna — rzekł, ustawiając pulpit.

Florka zasłuchana, oczarowana, patrzyła z uwielbieniem na męża.

— Antosiu! — zawołała, gdy skończył — dobry wybór zrobiłeś. Kto się nawet nie zna na muzyce, Mendelssohna zrozumie. Patrz, pełne łez mam oczy! Jak to ty grasz! Teraz się już nie boję. Doprawdy!

— Myślisz, że nie będę miał tremy? — pytał, gładząc jej włosy. — To, widzisz, najgorsza rzecz!

— Fraszka! — odparła. — Ale wiesz, Anteczku, najlepiej, żebyś nie patrzył na publiczność, jeno na mnie i na Jasia. Tak sobie przypuszczaj, że cię nikt nie słucha, prócz nas.

— Gdyby to można było... — szepnął.

"Wieczorem Wabik wpadł rozgorączkowany. Chcąc wykazać, jak był czynnym, jął opowiadać, jakie to okoliczności nieprzyjazne koncertowi dziś towarzyszą.

— Zły dzień wybrałeś, panie Antoni — wołał — zły dzień! No, trudno, stało się! Zamiast panny Goldenkrantz, trzeba było gwiazdę jaką ściągnąć. Publicznośćby poleciała, o jej!

choćby gardło miała zdarte, jak podeszew. Wiadome rzeczy. Ha! trudno!

Florka rozgniewana przerwała mu:

— Antosia pan martwi niepotrzebnie.

— No, no! oczywiście to wszystko głupstwo — poprawił się Wabik. — Grunt i podstawa rzeczy, że biletów sporo rozebrano. Ubieraj się pan i jedźmy.

Oszołomionego, bladego Antoniego wpakował do dorożki, i pojechali. Florka z Jasiem udała się wkrótce za nimi. Wyglądała mile w czarnej sukni jedwabnej z dżetami i bukiecikiem bladoróżowych róż przy staniku. Drogę z hotelu Polskiego do sal redutowych przebyła, jak w gorączce. Znalazła męża strojącego skrzypce, rozgorączkowanego, zniecierpliwionego drobiazgami, które sam wynajdował.

Tymczasem w sali światło zapalać zaczęto, przesuwać fortepian. Przy wejściu na galeryę wszczął się hałas. Chwila tryumfu lub upokorzenia zbliżała się. Antoni drżał.

Wabik biegał, jak opętany; wszędzie go było pełno. Raz po raz wpadał do pokoiku Antoniego. Florka odpędzała go, o ile mogła.

— Szkoda, żeśmy trochę klaki nie tego... — mówił zaaferowany. — Trzeba było na galeryę z pięćdziesiątek biletów gratis rozdać, niechby klaskali. Inniby potem owczym pędem za nimi tego, i już!

Antoni się oburzył.

— O! wielkie rzeczy. Czyż pan nie wie o tem, że artyści całą gębą pomagali sobie w ten sposób? Ktoby się na publiczność w takim razie spuszczał? — przekładał Wabik. — Cóż to ja nie wiem?

Dzwonek odezwał się po raz wtóry. Florka drgnęła.

— Odwagi, Antosiu — rzekła, dłoń jego ujmując. — Ja już pójdę z Jasiem zająć miejsce. Za chwilę i na ciebie czas będzie. Mój drogi, tylko się nie przejmuj! Będziesz miał powodzenie, daj ci Boże, a jeżeli nie, to i tak nie zginiemy.

Antoni ucałował pobladłą twarz żony i syna uścisnął.

— Idźcie już, idźcie — szepnął zmienionym głosem.

Widok pełnej sali wlał w strapione jej serce nieco otuchy. Z błagalnem spojrzeniem zatrzymywała oczy na tym tłumie obojętnym, który miał o szczęściu i przyszłości jej męża wyrokować.

Dzwonek ozwał się. Ukazał się na estradzie okryty bladością Antoni i na wstępie zaraz niekorzystne wywarł wrażenie. Ukłon jego był sztywny, niezgrabny; powierzchowność, jakkolwiek sympatyczna, niczem nadzwyczajnem nie uderzała. Nie poprawiał mankietów, które mu grę niby utrudniać miały, wypieszczonemi, upierścieniowanemi palcami nie odrzucał z czoła sztucznie zafryzowanych loków, nie przeszywał spojrzeniem, któreby elektryzowało miękkie serduszka dam nadobnych, a znawcom i krytykom nie mówiło wyraźnie: „Miasto X. zasypało mnie kwiatami, miasto Z. ofiarowało mi smyczek brylantowy, stolica Y. okrzyczała wielkością, mieszkańcy G. wprzęgli się do mojej karety."

W przepełnionej sali rozmawiano i śmiano się. Artysta stroił instrument i czekał. Przykrą tę chwilę wstępne takty akompaniamentu przerwały.

— Pst! — rozległo się po sali. Uciszono się nieco.

Florka z zapartym oddechem patrzyła na męża. Zaczął grać. Drżący, niepewny ton wzmacniał się stopniowo, daleko mu jednak było do siły, z jaką rozbrzmiewał zwykle przed przychylnie usposobionymi dla niego słuchaczami. Antoni nie mógł się pozbyć trwogi. Tyle obojętnych oczu skierowało się ku niemu, tyle pół drwiących uśmiechów... W dodatku spóźniający się dla szyku maruderowie posuwaniem krzeseł i szelestem zagłuszali delikatniejsze tony.

Koncert Mendelssohna przeszedł bez wrażenia. Kilkanaście rąk podniosło się do oklasku. Antoni blady, ocierając spocone czoło, jeszcze niezgrabniej się ukłonił.

O uszy znękanej Florki obijały się zdania pojedyncze, litosne wykrzykniki, nic dobrego nie wróżące... — Ton słaby, nierówny — mówił obok niej znawca jakiś widocznie, bo crescendo, allegro, con fuoco wybiegały mu z ust z nieporównaną szybkością. — Kiepski zawiązek na artystę. Smutno pomyśleć, ilu ludzi niepowołanych wdziera się w dziedzinę sztuki. — Koncertant febry dostał — śmiał się ktoś dowcipnie. — Wytrząsł tak poczciwego Mendelssohna, aż uszy bolały... — Ach! jakiż niezgrabny! — skrzywiła się dama, obok Florki siedząca. — Powierzchowność bardzo pospolita, nie wie nawet, co z rękoma robić. Jakże on się nazywa? — Rozwinęła afisz i wybuchnęła chychotem. — No, teraz się nie dziwię. — Ale ja się dziwię — mruknął mąż, wydymając wargę — dziwię się pretensyi i zarozumiałości pewnych klas.

Florka z trudnością powstrzymywała łzy. Koncertant, jakby odczuwał niekorzystne wrażenie, grał coraz niepewniej.

Część pierwsza koncertu skończyła się nareszcie. Florka pobiegła do męża. Nie mówiąc nic, podała mu kieliszek wina i małego Jasia popchnęła nieznacznie w objęcia ojca. Dziecko, do pieszczot nawykłe, przygarnęło się do niego. Wszedł profesor Ski.

— No i cóż tam? — rzekł, ściskając życzliwie dłoń Antoniego. — Mam nadzieję, że część druga zrehabilituje pierwszą. Wstydźże się, panie Antoni! Toż ten twój malec byłby z pewnością odważniejszy... I czego się lękać? Grasz dobrze, grasz bardzo dobrze! to ci mówię ja, który, wiesz przecie, pochwałami nie szafuję. Talentu ci nikt zaprzeczyć nie może. To grunt. Po za tem, kto kocha sztukę, niech ją kocha dla niej samej, a na oklaski nie poluje. No, odwagi! Spójrz na bladą twarz żony i pomyśl, jaką jej przykrość sprawiasz. Oboje wszak wiemy, jak grasz, gdy zechcesz. Co tam teraz masz w programie?

— Sarassate, mazurek Zarzyckiego, Nocturno — odparł cicho Antoni.

— Aha! No, to powinno ich rozgrzać trochę. Wiesz, gdybym był na twojem miejscu, panie Antoni, tobym im teraz tak zagrał, żeby się zawstydzili. Nieprawdaż, pani? — zwrócił się do Flory. — My oboje nie inaczejbyśmy zrobili. Pani musisz mieć energię i za siebie, i za męża. Co? zgadłem? — spytał, uśmiechając się życzliwie — No, no, nie martwcie się państwo. Mówiłem już i temu i owemu ze sprawozdawców. Będą oględnie pisali.

Uścisnął dłonie małżonków i odszedł, bo właśnie rozpoczynała się część druga koncertu śpiewem panny Goldenkrantz, której ukazanie się na estradzie wywołało przeciągłe brawa.

— Wiesz, Antosiu — rzekła Florka, gdy przebrzmiała arya „Al Perfido" Mozarta i parę innych — albo ja się nie znam, albo ta pani wcale śpiewać nie umie.

Jaś zachychotał wesoło.

— Mamusiu — szepnął, tuląc się do matki — akurat jak Finkę za uszy targam, tak samo piszczy.

Ojciec mimowoli się uśmiechnął.

Brawa atoli rozlegały się wciąż i coraz natarczywszy okrzyk: Bis! bis!

Wabik wpadł uśmiechnięty.

— Cóż? Państwo słyszą? Któż miał racyę? Jakże myślicie? Kto klaszcze? Klaka! Oni umieją popierać swoje talenta. Ona ma swoją koteryę. Ona może być pewną powodzenia, chociażby jeszcze gorzej śpiewała...

Obdarzona ogromnym koszem kwiatów panna Goldenkrantz, rozpromieniona, zbiegła z estrady. Florka nie mogła wyjść z podziwienia. Antoniego opanował szał zazdrości. Oklask byłby właśnie dla niego bodźcem, odrobina życzliwego zainteresowania dodałaby mu odwagi, a natomiast zebrał tylko uśmiechy lekceważące i zjadliwe półsłówka. Krew się w nim burzyła. Jakby nie ten sam, stanął powtórnie na estradzie.

„Tańców hiszpańskich" wysłuchano obojętnie; zbyt często przecież pojawiały się w programach. „Mazurek" Zarzyckiego, grany wcale dobrze, wywołał nieśmiałe brawo, więc Antoni, niezniechęcony jeszcze, rzewne „Les larmes" Noskowskiego rozpoczął. Tu dopiero znalazł nótę odpowiednią dla siebie. Florce oczy zamgliły się łzami. Dla niej pieśń ta, którą, smyczek Antkowy śpiewał żałośnie, brzmiała skargą zawiedzionych nadziei i rozwianych marzeń.

Pieśń konała zwolna... Artyście z galeryi rzucono róż kilka. Profesor Ski pierwszy uderzył brawo, galerya zabrzmiała okrzykiem „bis!" i klaskać poczęła zawzięcie. Krzesła poruszyły się. Z początku w pół ciche, potem coraz wyraźniejsze pst! słyszeć się dało. Niewarto było robić tyle hałasu.

Dama, siedząca obok zgnębionej Florki, spojrzała na zegarek i rzekła do męża: — Może zdążymy jeszcze na ostatni akt „Nitouche?"

Szmer kroków oddalających się i szelest jedwabi zagłuszył pierwsze takty „Legendy"

Wieniawskiego. Krzesła szybko się opróżniały. Koncertant zeszedł z estrady prawie nieprzytomny.

Wabik kwaśny, zgorzkniały, zatrzymał go we drzwiach.

— Szkoda im brylanty rzucać pod nogi... prawda? — wołał, udając przejętego współczuciem. — ¦ Nie umieją poznać się na prawdziwym talencie. Głupstwo! powetujemy niepowodzenie na drugim koncercie, Panie kochany... jutro czasu mam niewiele... Możeby teraz zaraz maleńki obrachuneczek tego... Oto wykaz biletów, rozesłanych dla prasy, dla rozmaitych figur nam potrzebnych. Hm! wcale pokaźna zebrała się tego liczba. Anim przypuszczał, aby te gratisowe bilety tyle uczyniły. Wynajęcie sali, światło, służba et caetera, no i moja praca wedle umowy. Ot! i cały dochód.

Antoni się odwrócił. Florka zarumieniła się z oburzenia.

— To niemożliwe! — szepnęła odważnie. — Pan się myli chyba. Przecież sala była pełna.

— Nie mylę się, pani dobrodziejko — odparł słodziutko Wabik. — Czy pan myślisz, żeby tu pana byli puścili, gdyby nie moje stosunki? Nie bądź pan zarozumiałym, panie Wojtaszewski.

Florka zmierzyła go wzrokiem pogardy.

— Pójdź, Anteczku — rzekła do męża.

W kilka chwil potem jechali do hotelu, zmęczeni i przygnębieni.

— Powrócimy do naszego cichego domku, Anteczku — zagadnęła. — Tam wszyscy swoi..

— Nie wiem — odpowiedział, wstrząsnąwszy się. — Dziś nic jeszcze nie wiem; głowa mię boli. Co za ciężki był dla mnie ten wieczór!

ROZDZIAŁ XIX

Krzaki malin i róży dzikiej rozkrzewiły się po raz szósty w ogrodzie Wojtaszewskich od czasu, kiedy rozczarowany Antoni powrócił po koncercie z Warszawy. Dużo się tutaj zmieniło. Zamiast przypaść bardziej ku ziemi, domek wyprostował się i wybielił, ogródek rozrósł się i ustroił w kwietniki. Ogród ten i domek o zielonych okiennicach i ganeczku oszklonym stał się prawdziwą chlubą Florki. Toż to jej dzieło. Postanowiła ognisko domowe uczynić tak miłem mężowi, aby jak najmniej tęsknił do życia artysty. I niepostrzeżenie prawie odświeżyła i wypiękniła starą siedzibę. Stary Grudka trochę na mularce się znał, więc jedno z drugiem pokombinowawszy, to przydał, to poprawił, jak należy. Ogrodu jeno nikomu tknąć się nie dała. Rankami, nim panny do szycia przyszły, krzątała się w nim żwawo, ani rydla, ani motyki się nie wstydząc. A że aptekarzowej nikt tak stanikiem dogodzić nie umiał, jak ona, więc dzięki temu posiadała nasiona i płonki z jej ogrodu, który za najpiękniejszy w miasteczku uchodził. Altankę, tak pamiętną sobie, powojami gęsto okoliła. Tam też Antoni grywał niekiedy o zmroku.

Starzy Wojtaszewscy nie mogli się nachwalić synowej.

— Bóg Antosiowi łaskę swoją okazał — mawiała szewcowa. — Niechże mi kto taką kobietę, jak Florka, pokaże. Tak się wyedukowała, po pańsku się nosi i mówi, nie przymierzając, jak aptekarzowa i sędzina. Ino w sercu zawsze jednaka. Dla męża, dla nas, a dla dzieci jaka to matka!

— Anulka jak z książki prawi — przyświadczał Wojtaszewski. — Kaftan wełniany, że to od reumatyzmu bronić ma, wyrychtowany mam zawsze, aż miło. Na niedzielę gorsy mi nawet do koszul krochmali. Anulka się zawdziuteńki spierała, że nie potrza, bo pod halsztuchem nie widać.

— Ależ, mój Jasiu...

— Niechno się Anulka nie tłómaczy, prawdę mówię, jakem Wojtaszewski. Rzadka z niej niewiasta, nie ujmując tobie, i kwita. Nie to, co inne... Jakem ci ja rad, że Kurzajęcki, bałwan z przeproszeniem, tę warszawską lalę od nas wziął. Kamień mi z serca spadł. Szewcowa wzruszyła ramionami.

— A cóż tobie sierota wadziła? Wstydźże się.

Wojtaszewski palcem po czole przejechał.

— Hm! — mruknął. — Okrutnie ci kobiety domyślne. Patrzą, patrzą, a nic nie miarkują. Małom razy widział, jak Florka przez nią płakała? Oczywiście po kątach, żeby nikt nie dojrzał. Ale nie mnie zwieść! Doprawdy, zdaje mi się, że Florkę więcej kocham aniżeli Antosia. Taka dobra jest.

— Ej! kochasz ty jeszcze więcej Janka nad nich oboje — roześmiała się Wojtaszewska.

Stary głowę dziarsko podniósł do góry.

— Ano cóż? Myślisz, że ci się zaprę? Alboż Jasiek to nie zuch? Już ja ci powiadam, że on tu sędzią zostanie, albo kanonikiem. Taka ci bestya mądra!

— Skrzypce mu się podobają — szepnęła Wojtaszewska.

Starego coś w górę podrzuciło. Zerwał się i nawet o bolących nogach zapomniał.

— Niech Anulka w złą godzinę nie wymówi! — krzyknął zaperzony. — Już mi jednego chylo, chylo co nie zmarnowały! Przekląłbym, jak Pana Boga kocham!

— Czegoż się tak zaraz gniewasz? — mitygowała Wojtaszewska. — Nic się jeszcze nie stało. Antoś będzie wiedział, jak syna pokierować.

Od tej rozmowy jednak szewc baczne oko zwracał na najstarszego wnuka, a ilekroć muzykę w ogrodzie zasłyszał, marszczył się srodze, Antoni, jako że miał już sławę koncertanta, którego, bądź co bądź, Warszawa słuchała, otrzymał posadę pierwszego skrzypka w kapeli klasztornej. Dawniej oczywiście nie byłby jej przyjął, ale obecnie rzecz wcale inna. Skurczył marzenia swoje do szczęśliwości rodzinnej, a że dzieci mieli troje, było więc na kogo pracować. Sześćset rubli rocznie prócz pensyi w kancelaryi, gdzie również awansował, zapewniły mu porządne utrzymanie. Na tak głęboką zmianę oddziałał osobliwie wyrok lekarzy warszawskich, do których udał się po koncercie. Powiedzieli mu, że schorowana ręka nigdy już nie odzyska dawnej mocy.

— Pan Bóg snadź pychę moją ukarał — mówił do żony — bom myślał, całą duszę w skrzypce włożywszy, że prześcignę nielada mistrzów i sławą się okryję.

— Nie przypominałbyś tych bolów, Antosiu — prosiła. — Masz teraz obowiązki, masz dziatwę, trzeba o nich myśleć i dla nich zdrowie szczędzić.

Uśmiechnął się smutnie.

— To właśnie uchroniło mnie od zguby, Floruś — szepnął. — Ani wiesz, jak blizki już jej byłem. Kiedy mi ta ręka dokuczała i sądziłem, że nigdy skrzypców do rąk nie wezmę, okrutnie było mi ciężko i tak mi wszystko obrzydło, że nawet do ciebie złość żywiłem i niechęć. Zdarzało się i tak, żem ciebie winną wszystkim moim zmartwieniom czynił. Byłem dla ciebie wtedy bardzo niedobrym, Florciu, nieprawdaż?

— Wcale nie — odparła niby swobodnie, lecz przypomnienie dawnych cierpień twarz jej bladością powlekło.

— Nie zmyślaj, nie! — rzekł czule. — Dzieciak nie jestem przecież, żebym wad swoich nie uznał. Wyspowiadam się tobie. Niemało mi Jula zgryzoty przyczyniła. Dziewczyna filut była i bałamutna, jak żadna, a jam wszystko za prawdę brał i mówiłem sobie, żem jej nieszczęścia winien. Skoroś ją do domu naszego wzięła, małom nie przepadł. Jużem gotów był koniec sobie uczynić, nie bacząc ni na ciebie, ni na siwe włosy rodziców... ni na duszy zagładę.

Zamilkł upokorzony. Żonie łzy pociekły z oczu.

— Dopowiem już reszty — rozpoczął po chwili. — Siedzieliśmy oboje w altance, ty z robotą, jak zwykle, ja zaś z grzesznemi myślami. Jula, w moich oczach romansując z Kurzajęckim, wściekłość we mnie wzbudzała. Ręka, jak to przed słotą, dokuczała, więc nie mogłem ukoić się muzyką. Szatan na zdobycz snadź czyhał. „Rzeka niedaleko, a na jej dnie spokój wieczny" — szeptał mi w ucho.

— Nie mów, nie mów! — odezwała się. złamanym głosem Florka. — Czemuś nie powiedział otwarcie? Byłabym sama kajdany ci zdjęła. Nietylko szczęście, lecz i życie swoje oddałabym, bylebyś ty nie cierpiał.

Teraz na Antoniego przyszła kolej rzec:

— Nie mów tak... Czyż mniemasz, że ożeniłbym się z Julą, a ciebie odstąpił? Śmierć raczejbym wybrał, aniżeli tobie taki wstyd uczynić, opuścić dla innej kobiety, ciebie, któraś jak Anioł Stróż nade mną czuwała. Możemy zapomnieć już o tem, bo przeminęło i nie wróci. I dlatego ci dopowiem, jak się to stało. Kiedy właśnie dojrzewał mój plan szalony, siedząc naprzeciw w altance, czerwieniłaś się czegoś raz po raz i twarz miałaś rozradowaną, jak rzadko; ofuknąłem cię ze złością, już nie pomnę za co, a ty, łagodna jak zwykle, nic. Dopiero po chwili podeszłaś ku mnie i szepnęłaś do ucha: „Dzieciątko nam Bóg daje". Jam się zerwał, a ty, cała we Izach, wyciągałaś do mnie ręce. Mnie wtedy odrazu wszystkie złe myśli odbiegły, i odtąd na Julę prawie patrzeć nie mogłem, do skrzypców też mniej tęskniłem. Poszedłszy nazajutrz do spowiedzi, omyłem się z grzechów, no i od tej chwili, powiedz sama, czy się nie odmieniłem ? Dużom ci uchybił, alem cię nie zdradził, więc teraz oto wybacz za przeszłość.

Zarzuciła mu ręce na szyję i zawołała: — Nie ma chyba szczęśliwszej nade mnie, Antosiu!

ZAKOŃCZENIE.

W piękny, czerwcowy dzień imienin Antoniego, Florka zastawiła podwieczorek w altance. Czereśnie ze swego ogrodu, kurczęta własnego chowu, świeże masło z własnej bojni, sery i śmietana na stole się znalazły. A jakie ciasta! Kawęcki, który teraz przy wnuczce mieszkał, głową tylko kręcił z podziwu.

— Bodaj się takie gospodynie na kamieniu rodziły! — powtarzał z przejęciem. — Dalibóg, niewiadomo, czego najpierw próbować? Mogłabyś się, Julciu, od pani Antoniowej sporządzania tych specyałów nauczyć.

— Moja żona ma kucharkę — rzekł Kurzajęcki, nadymając się i z nieporównaną szybkością najsmaczniejsze zajadając kąski.

— Nie potrzebujesz mi przypominać, kochanku — odparł Kawęcki dobrodusznie. — Dziś na kuraku ostatni ząb straciłem. A przypatrzno się, Juleczko, jak te upieczone.

Pani Julia była to już teraz osoba okazałej objętości, której .niegdyś piękna, a dziś rozlana twarz świadczyła o nieodmawianiu sobie żadnych wygód. Obejrzała flegmatycznie półmisek z kurczętami i rzekła z nieudaną serdecznością:

— Istotnie, nie wiem, jak ty to wszystko urządzasz, Florciu. Nigdzie mi tak nie smakuje, jak u ciebie. Babki i te ciasteczka z makiem toby na wystawę posłać można.

— Ciasta dużo napiekłam, to wam poślę jutro do kawy, kiedy ci tak smakuje, Julciu — mówiła Florka zarumieniona, bo spostrzegła właśnie wzrok męża, badawczo w siebie utkwiony. — Czego on tak na mnie patrzy? — pomyślała.

Oczy Antoniego lubowały się jej rumieńcami świeżemi i błyszczącemi oczyma. Przy Juli, która przecież młodszą była, Florka wyglądała bez porównania młodziej, i gdy uroda tamtej zniknęła prawie bez śladu, bo jeno oczy pięknemi pozostały, Flora zachowała wdzięk młodości i nabrała krasy. Antoni porównywał obiedwie i zdumiał się.

Jula tymczasem ściskała Florkę.

— Moja ty poczciwa, jak ty mi zawsze w porę wygodzisz — mówiła. — Akurat jutro mamy gości, bo Kostek kogoś tam z miasta na preferansa zaprosił. Takie pyszne ciasto będę miała do kawy.

— A nie mówiłem, duszeniu, żebyś się nie martwiła? — wtrącił Kurzajęcki, ale mu wnet żona przerwała z gniewem:

— Czy ja cię nigdy nie odzwyczaję? Nie jestem żadna „duszenia." Wiesz, Florciu, nieraz to pasya mnie bierze, jak on mi te rozmaite nazwy wymyślać zacznie. Dusia, duszeczka, duszenia... Niedługo zapomnę, jakie mam imię chrzestne.

— ,Ta ci przypomnę, duszeniu — rzekł Kurzajęcki, całując żonę w pulchną łapkę.

— Pamiętaj! — pogroziła mu na nosie. — A gdzież masz cukierki angielskie? Jakiś ty niezdara! Wiesz przecie, że w lecie muszę je w ustach trzymać, aby pragnienie uspokoić.

— Są, są! a jakże! — zerwał się Kurzajęcki. — W kieszeni paltota zostawiłem. Czyż jabym, dusiu, zapomniał? Wnet przyniosę.

Kawęcki trącił w łokieć Antoniego.

— Chyba on ją temi cukierkami tak upasł? — zażartował. — Ale go trzyma krótko, co? Boki zrywać, jak nim obraca!

— Tego mu było potrzeba — śmiał się Antoni. — Pod pantoflem mu najwygodniej.

W pół godziny potem Jula zaczęła się zabierać do domu.

— Posiedzielibyście jeszcze — prosiłaFlorka.

— Nie mogę! Gdybym była dzieci zabrała, to co innego. Ale wiesz przecie, że po odrze nie wychodzą.

Uściskały się. Kurzajęcki podał ramię żonie. Kawęcki pozostał i ścigał ich wzrokiem.

— Pani Antoniowo — rzekł — czy pani wie, że czasem to oczom moim nie wierzę? Jak sobie przypomnę, com ja z tą dziewczyną użył, com się nadręczył... No, ktoby się spodziewał! Taka była z początku, jak nieboszczka Paulisia, niech z Bogiem spoczywa! I mówiłem sobie: krew matczyna w niej się odzywa, a tymczasem uczciwa żona i dobra matka jest. Niechże cię Bóg we wszystkiem nagrodzi!

Małżonkowie zostali sami. Wieczór zapadał, z łąk płynęła woń skoszonego siana, zapóźniony pastuszek wygrywał na fujarce, niebo zabłysło gwiazdami.

Antoni ujął żonę w objęcia i po długiej chwili pierwszy przerwał milczenie.

— Co Janek pisał? — zapytał. — Nie miałem czasu przeczytać listu. Kiedyż ostatni egzamin ?

— Prosił, żeby przysłać po niego furmankę do stacyi — odpowiedziała Flora. — Pyta, czy może skrzypce kupić, bo ma wielką ochotę uczyć się grać. Cóż ty na to, Antosiu?

. Antoni poruszył się niespokojnie. Żywą radością oko mu zabłysło i szybko zwrócił się ku żonie.

— Więc ma istotnie ochotę do muzyki, powiadasz? Jakżem rad! Wiesz, Floruś, byłbym szczęśliw, gdyby się okazało, że chłopiec ma talent.

Florka się zdumiała.

— Jakto? — spytała. — Toś ty już o wszystkiem zapomniał? Małoś wycierpiał? Tyle goryczy, tyle rozczarowań i zawodów...

Antoni podniósł oczy w górę i zapatrzył się w niebo.

— A rozkoszy ile? a szczęścia? — wyrzekł w rozmarzeniu. — Ty tego nie pojmiesz, Floruś, bo na to trzeba być artystą, trzeba tak ukochać sztukę, jakem ja ukochał! I powiem ci, że jeżeli Janek weźmie po mnie tę iskierkę talentu i te pragnienia, którem ja pieścił, to mu pomagać będę i dziękować Bogu, że mnie tem szczęściem nagrodził.

Florka cichutko westchnęła.

— Skoro tego pragniesz — szepnęła po chwili — to napisz do Janka. Chłopak już oddawna prośbami mnie zamęczał. Nie śmiałam ci mówić, bom myślała, że ci to przykrość sprawi.

Antoni przytulił ją do siebie uszczęśliwiony.

— Dziadek się zadesperuje — rzekł żartobliwie. — Co najmniej godność sędziego Jankowi przeznaczył... a my zrobimy z niego artystę...

KONIEC.