Hanna Krzemieniecka
A GDY ODEJDZIE W PRZEPAŚĆ WIECZNĄ
romans zagrobowy
Tom pierwszy
Szerokie rozłogi łąk zalane porannymi promieniami słońca, rozelśnione i operlone rosą, dyce wilgotną Świeżością, rozbrzmiewające suchem, rytmicznem ćwierkaniem koników polnych, hulaszczo-wesołym brzękiem owadów, — wpółsenne jeszcze, jeszcze na krańchach nawpół otulone w leciuchne rąbki nocnych mgieł, zasnute gaza marzeń sennych, a budzące się raźno, uśmiechnięte do słońca i radością a pragnieniem życia roziskrzone.
Przejrzyste, rozwiewne zwoje mgieł porankowych, otulają tumanem zadumy kępy trzcin nadbrzeżnych: nad brylantowo świecącą rzeką, w cichem, rozświetlonem powietrzu płyną tęczową, migotliwą falą, wślizgują się na szczyty brzóz z oddali srebrzystą korą połyskujących, toną w jędrnej soczystej zieleni czeremchy okrytej pękami śnieżnych, woniejących rześką młodością kwiatów.
Fale świateł, barw, woni, grają rozedrgane, chaosem świeżej, ożywczej radości zatapiają świat.
Nad obszarami góruje wzbita w obłoki pieśń skowronka, dzwoni w niebiosach cichem rozmodleniem zachwytu dusz wierzących, spływa z błękitów wibracyą kornych dziękczynień, leje się jak hejnał pogodnego upojenia.
Polne powoje zwijają się w powietrzne arkady. omglone bladym muślinem kwiatów delikatnych i wiotkich jak marzenie; bujają różnobarwne zawoje grochów, iak tęcza różowych i fijołkowych skrzydeł, uwięzionych na łodygach motyli; kolczaste żmijowce podnoszą długie szyje opatrzone mnóstwem błękitnych lejkowatych pyszczków, z wysuniętemi purpurowemi żądełkami; koronkowe kiście mietliczek i rajgrasów chwieją się i drżą. A wietrzyk swywoląc przelatuje nad ziemią, śmieje się i szumi w zaroślach, otrząsa czary kwiatowe, spragnionym oddechem rosy wysącza i miękką pieszczotą ciepłych skrzydeł rozsypuje deszcz barwnych płatków.
I colą .ziemie osłania pieściwe rozmarzenie rozkoszy, jak lekkie zwoje illuzji, jak ułuda — jak pragnienie szczęścia i o szczęściu sen.
Na ścieżce sunącej wązką miedzą wśród fal zieleni, ukazują się dwie postacie: wysokiej kobiety z wysmukłą kibicią i zadumanem czołem, i pochylonego ku niej mężczyzny.
Mężczyzna jest w zaraniu wieku, jak ta wiosna. Ma śniadą, szczupłą twarz, ściągniętą niepokojem, w oczach żar duszy palonej boleścią.
Kobieta jest pięknem dojrzałem latem, gorącem południem życia, dostojnem królewską dumą i władzy pełnym spokojem.
Z jego ust wyrywają się płomienne protesty, brzmią naprzemian wybuchy skarg i uniesień, sarkazmu i żalu.
Serce jego — jak to młode życie w około — wibruje odwieczną cudowną pieśnią rozkwitu żądnej przyrody. Ona, poważna i nieprzenikniona, z cicha potęgą w oczach i zadumą na .smutnem czole, jak chmura płynąca z poszumem fatalizmu i nieszczęścia.
W duszy jego burzy się męka, co długo hamowana, tłumiona wysiłkiem rozumu i woli, zerwała wreszcie tamy milczenia i w szale dzikiej tęsknoty pędzi na oślep, znosząc wszelkie zapory.
— Jakto! co pani wyrzekła? Więc pani naprawdę doradzać może abym porzucił to, w czem dla mnie zawiera się cała treść życia! Tylko proszę!... Zaprzestań pani już mówić o mojej przyszłości i o mojej karyerze. Jam długo rozmyślał. Nie idę ślepo za pierwszem wrażeniem. Wszystko roztrząsnąłem: zastanowiłem się i wybrałem. Wrażenia te... któremi teraz żyję... nie pochwyciły mię nagle; ja ich szukałem, one były dla mnie koniecznością, nieodzownym czynnikiem mego duchowego rozwoju. Dla mnie, po za ich obrębem, absolutnie wszystko utraciło wartość. A pani łaskawie doradzać raczy bym je,porzucił... jakby to od mojej woli zależnem było!... i po co zresztą by kiedyś nie cierpieć? A kto dał pani prawo wglądać w moje cierpienia? rozporządzać się moją przyszłością? I co to zresztą panią obchodzić może! czy cierpi taki nędzny robak... Miłosierdzie pani jest szczytem ironii. Ale ja nie przypuszczam, by słowa te, któremi mnie pani zgnieść chcesz, były szczere, powiedz mi pani — Zlituj się! powiedz otwarcie: zażartowałaś sobie z lichego tworu, który wzrok podnosi ku Tobie? wszak prawda? tak?
Chce ująć jej rękę, którą kobieta gestem spokojnym usuwa.
— Chyba... że moja osoba zbyt już jest pani niemiłą — mówi młodzieniec łamiącym się, wzburzonym głosem, — moie wywieram odpychające wrażenie?.,. O! o! wtedy bądź pani spokojną! ja... ja naturalnie... natychmiast panią od siebie uwolnię! Nie będe. natrętnym! o nie! odejdę natychmiast.. Wszelako... jeśli to o mnie tyle troskliwości... cha — cha! taka czuła przezorność, by mi w przyszłości oszczędzić cierpienia — Proszę mi odpowiedzieć! proszę odpowiedzieć! nie jestem zdolny dręczyć się dłużej — milczeć pokornie i czekać — ciągle czekać — i milczeć! Pozwolisz mi tu pozostać? mówić z Tobą niekiedy... patrzeć na Ciebie! tak?
Cisnął gorączkowo jej palce. Milczała.
Weszli w gaik, na skraju którego srebrnopienne brzozy powiewały kaskadą gibkich gałęzi, połyskujących migotliwie drżącymi listkami w Powietrznem przezroczu. W szmaragdowej gęstwinie dźwięczy figlarnym śmiechem zalotne przekomarzanie się kukułki. Podłoże lasu usłane bujnym, filigranowo rzeźbionym liściem paproci 7. każdej kępy drzew płyną fale szczebiotu, świegotów, rozgwarów ptaszęcych, drgających nutą wesela, radości bytu.
— Więc każesz mi pani oddalić się? odpędzasz od siebie — dopytywał się z niepokojem. W glosie jego łkał obłęd bólu.
Podniosła nań smutne przepaściste oczy.
— Dla pana będzie tak lepiej — wyrzekła.
— Znowu dla mnie' lepiej! ach Boże! i pani tak myśli naprawdę? Lecz jeśli beznadziejna miłość jest cierpieniem — to ja chcę cierpieć! Wolę tu cierpieć patrząc na panią, niźli tam ginąć w osamotnieniu.. Czyż pani nie pojmuje, że to uczucie uszlachetnia mię, podnosi, że w jeden dzień daje mi przezywać więcej wrażeń, niż poprzednie obojętne lata cale... że każe mi odsuwać siej ze wstrętem od wszelkich mętów życia... A pani tę jasną, wysoką, cudną gwiazdę "chce zagasić — i po co? abym nie cierpiał? przez tchórzostwo? Nie! wolę wybrać ból żywy, co mnie oczyszcza, niż ów kamienny ból odrętwiałości, powrotu do szarych, płaskich, powszednich warunków bytu. Teraz ja żyję tylko myślą, kiedy panią uwidzę: — usłyszę... To mie pochłania całego! Co będzie jeśli mi tego zabraknie?
— Rozumujmy spokojnie. Pana unosi egzaltacya...
Wysokie konary dębów ogarniają ich swym cieniem i szumem. Leśne dzwonki podnoszą ciekawe kielichy przeświecające grą promieni słonecznych, rumienią się koniczyny, fijołki spoglądają poważnie rzewnemi, łez pełnemi oczyma, smukłe konwalie pochylają rozmarzone, śnieżyste czary, tchnąć wonią dumnej, nieprzystępnej niewinności, śmieją się purpurowymi usty płomienne dzikie goździki, w cienistych wądołach kryją się w melancholijnej zadumie niezapominajki, spuszczając nieutulone w żalu, modre źrenice. Z parowów, gąszczów, jarów, bije bujna, wezbrana siła, tryumfująca pieśń przyrody, hejnał rozkoszy i szczęścia.
Oczy młodzieńca przybierają wyraz cichego rozmodlenia, gdy usta silą się na trzeźwe szyderstwo.
— Otóżem spokojny — wedle łaskawego rozkazu. Niech mi pani wierzy: kombinuję zupełnie poważnie i logicznie. Co pocznę, skoro wyrzucę z siebie myśl o pani? Najpierw jest to absolutną niemożliwością, a powtóre pozostałbym pusta łupiną bez jądra.
Naraz ciemny obłok zasłania słońce i cień jego wlecze się po ziemi omraczając ją mgłą smutku.
Umilkł na chwilę i rozpoczął znów głosem cichym, dziwnie uroczystym i wzruszonym.
— Są istoty skazane na to. by kochać po wszelka wieczność. Nie, nie pusta zabawa wlecze mię do pani stóp kocham; pomimo ciebie samą, pomimo Boga...
Głos więźnie mu w gardle, lamie się i urywa. Po chwili rozpoczyna cicho, chmurno, prawic niechętnie.
— Ja przecież niczego od pani się nie spodziewam. Impertynencją z mej strony byłoby nawet o tem upewniać. Ale dla mnie niezbędnem jest patrzeć na panią, słyszeć głos pani, rozmyślać nad tem. gdzie mógłbym ją spotkać. Przez cały szereg dni pochmurnych marcowych, szamotałem się w rozmyślaniach i walkach. Całe tygodnie rozważałem w odosobnieniu, wątpiłem, rachowałem się z sobą... Teraz walka skończona. Wybrałem.
Kobieta podnosi nań wielkie, ciemne oczy.
— Żal mi pana.
Głos ma kontraltowy, melodyjny, słodki, — bardzo poważny i spokojny z wibrującą w głębi gorącą nutą.
— Nie pojmujesz pan jeszcze, że te wzruszenia to kapitał, którym raz tylko w życiu rozrządza człowiek. On też powinien być osnową przyszłości. Za jego cenę należy zdobyć szczęście... Więc nie trwoń go pan napróżno. Dobądź zań spokój duchowy rodzinnego ukojenia, zamiast — kilku chwil przelotnych.. złudzeń...
Wzrok jej przeszywa go jak stal, smutny i chłodny. Spojrzał na nią nieledwie ze wściekłością.
— Naprawdę? pani wierzy w to co mówi? kilka chwil przelotnych!' A cóż mi zabroni przedłużyć je w nieskończoność? Odległość może? Aa! czyż pani sądzi że taka przeszkoda istnieje dla mnie? Oddali się pani na koniec świata — i cóż stąd? Ja od nikogo moralnie ni leż materyalnie zależnym nie jestem. Dziedzictwa żadnego nie otrzymałem, ale mam ręce, które mi do pracy wystarczą.
Gestem porywczym i prawie brutalnym wyciągnął przed siebie obie ręce.
— Wyjedzie pani koncertować do Ameryki przypuszczam, do Australii — i cóż stąd? i pomimo to ja nie ustąpię! będę pracował z podwójną energją i... i choć raz w kilka lat... przyjadę jednak na panią spojrzeć!...
Głos mu się złamał.
— Nie, nie żart to dla mnie, to... to całe moje życie!
— I dlatego właśnie że nie żart, powtarzam: oddal się pan! A jeżeli... już do tego stopnia!... jeżeli...
Stanęła, głowę oparła o pień brzozy i kilka chwil trwała w rozmyśle.
— Jeżeli... pan tak już pogrążył się w odmęt, że wyjść zeń nie ma sił ani ochoty, — trzeba wbrew panu wtargnąć się w jego życie i niem rozrządzić. Odwrócić od niechybnej zagłady! przeciąć możność...
Wparł w nią rozgorzałe oczy.
— Boże! ja chyba oszaleję! coś pani powiedziała. coś powiedziała? Jakto! pani byłabyś zdolną... pani byś na to się odważyła! Ale nie! to niemożebne... ja chyba nie rozumiem... Przeciąć! więc odjąć mi życie, zabrać to czem żyję, czem oddycham... I wszystko to dla mego dobra? Wszak pani żartowała tylko? wszak zgadłem! Nie męcz mnie pani napróżno.
Kobieta stała blada ale stanowcza.
— Nie!
Zaciął zęby jakby bojąc się krzyczeć z bólu. Jej wzrok w roztargnieniu błądził po okolicy, z jakąś okrutną, obojętną słodyczą.
— Pan się znajduje obecnie w stanic nienormalnego podniecenia, — wyrzekła pobłażliwie, serdecznie prawie. — Temu, co zachował rozsądek i zimną krew należy postanowić. Dla pańskiej przyszłości,.
— Znowu! proszę, nie troszcz się pani o mnie! nie trudź się rozmyślaniem o mojej przyszłości. Więc by w przyszłości uniknąć jakichś urojonych nieszczęść, winienem zaraz na pieńku położyć głowę? Proszę dozwolić łaskawie: o swojej przyszłości będę stanowi! sam.
— A pyta kto tonącego czy życzy sobie zostać wyratowanymi Nie, jego wprost chwytają za włosy i wyciągają na brzeg.
— Aa! więc pani sądzi, że pierwszą myślą owego wbrew woli wyratowanego topielca, wyzwoliwszy się z rąk wspaniałomyślnego opiekuna, nie będzie dokonanie pierwotnego zamiaru, choćby w jaki inny sposób łeb sobie gruchocąc?
— Nie, nie sądzę. Człowiek, który postanowił umrzeć, w tym natężonym wysiłku woli utopił już swoje cierpienie. Wydobywają z wody przerodzonego już, przekształconego człowieka, który zerwał z przeszłością, i zdolnym jest rozpocząć życie na nowo.
— Tak? i pani sądzi że życie to będzie dla niego radością? że stokroć nie przeklnie nieproszonego wybawcy. że oderwanego od owych rdzennych pragnień, których osięgnąć nie zdołał, czeka pełnia doskonałego żywota, nie zaś bezduszna i mdła wegetacya?
— Nie! życic jest wielką wartością. Nawet ułomne i niedoskonałe lepszem jest od nicości. Świat go otoczy wirem nowych wrażeń. Otworzą się przed nim szersze horyzonty, pochłoną go inne cele.
Schwycił sio za głowę.
— Ja nie chcę innych wrażeń, a cele moje przy pani jaśniejsze... Aa! jam myślał, że pochwyciłem już tęczowy sen życia... i takem się doń przywiązał... tak żyć bez niego już nie potrafię — i nie chcę! nie moge! Co ze mną stanie się, gdy pani mię odtrąci?
Mówił nieledwie z przerażeniem, oczy jego przybrały wyraz obłędu.
— Przebolejesz pan. Dokończysz świetnie uniwersytetu, zdobędziesz naukę, sławę, znamienita praktykę...
Mówiła poważnie i spokojnie, chociaż po ustach przewijał się zagadkowy, zarazem smutny i lekceważący uśmiech.
Twarz jego przybrała wyraz cierpki i przykry.
— Rozumiem, — rzekł z uśmiechem co unosił kąty warg, obnażając duże, ostre zęby, — wywlekłaś pani na mnie cały arsenał szyderstwa. Ciążę pani jak uprzykrzony natręt, ja, — parya, Żyd! Obecność moja jest wprost dla pani wstrętna. Proste przyznać się wreszcie... o! jeśli tak, oddalę się natychmiast, przestanę raz na zawsze jej się narzucać...
Zatrzymał się z jakiemś nagłem postanowieniem.
— Chce pani tego? więc tak? tak! Proszę raz nakoniec wypowiedzieć się wyraźnie. Ja czekam.
Głos drżał mu w brzmieniach chrypliwych, łamał się męką wewnętrzną. Zrozumiała, że jeśli teraz odejdzie to nic powróci żywym, że miał to rozwiązanie na myśli.
Stanęła w zadumie, mnąc w palcach jakąś gałązkę, zdawało się iż z osypanemi liśćmi odrzuca jakieś argumenta, że waży coś i postanawia.
Patrzał na nią smutnemi, rozgorzałem i oczyma, z gorączką i niepokojem.
— Cóż? — zapytał. Słowa wydobywały mu się z trudnością z suchego gardła.
Po twarzy jej niespodzianie przemknął uśmiech.
— Nie pojmujesz pan nawet, że los twój jest godnym zazdrości. — Ja sama — doprawdy — zazdroszczę panu..
— Pani? mnie! czego?
— Bo to, co pan w tej chwili uczuwa, to prawdziwa miłość...
Podniosła nań oczy zamyślone, jakiemś tajemnem uczuciem płonące i bardzo smutne.
— Pomyśl pan jak to okropnie, gdy po za illuzya uczucia, które człowiek pragnie w sobie rozniecić, po za wszystkimi majakami wzruszeń, któremi usiłuje się upoić, czuje, ze to nie ona, wielka, promienna, boska, — lecz tylko jej widmo blade: dobrowolne miłości złudzenie. To jakby umierającemu z pragnienia rozkoszować się wyobrażeniem wody....
Patrzał w nią z żarem i męką wiernego, zbliżającego się do świętego źródła. Kobieta oparta o pień brzozy, z oczami uwieszonemi w przestrzeni, mówiła śpiewnym, miękkim kontraltem.
— Pana wzruszenia te wstrząsają do głębi, śpiewają panu cudowne, słowicze pieśni tęsknoty i zachwytu, pan czujesz, żeś dla nich na świat przyszedł, że są najistotniejszym drgnięciem jego duszy... okrzykiem jej samowiedzy... To jest sama prawda i rdzeń bytu... A inni natomiast znajdują wycięte z kartonu drzewa, malowane niebo i imitacye kwiatów — flirtu, sztuczne dekoracye udanej kłamliwej miłości. Zamiast karty z życia, z całem cierpieniem, z poezyą nieskończoności, nuda, przesyt i ckliwość. Zamiast brylantu, — garść błota i bańka mydlana.
— Skąd pani wie o tem wszystkiem? — dopytywał się topiąc w jej twarzy rozgorzałe spojrzenie.
A ona wstrząsnęła się, jak gdyby nagle ogarnięta wrażeniem chłodu, widziadłem wspomnień.
— Cenię dyamenty, — rzekła, — i dużo widziałam w życiu baniek mydlanych... Wierz mi pan, pierwsze nie mają powodu zazdrościć drugim.
— Więc pani w zasadzie uznaje, że można pragnąć cierpienia. ? nic uciekać odeń, lecz dążyć... jak ku czemuś, co duszę rozszerza? że bez tej ukochanej boleści świat szary jest. mdły i nudny, — a życie nic nie warte?
Słowa wyrywały mu się z rzężeniem z suchego gardła. Wzrok nieruchomy wlepiał automatycznie w jakiś niewidzialny punkt, który go pociągał i pochłaniał.
Pojęła, że podniecał się własnemi słowami i bezwiednie suggestyonował. W stanie, któremu obecnie podlega, popełni samobójstwo, przekonany że inaczej postąpić nie może.
Wilga w gęstwinie migoce złocistemi piórami, rzucając jakby z radosnem, filuternem wyzwaniem, swój tryumfujący triolet.
On powtarzał bezprzytomnie prawie.
— Pani mie nic wypędza? pozwala pozostać? tak? tak!
Blada, spogląda mu w twarz poważnie, prawie surowo.
— Tak! — jeśli miłość ta dla pana jest dźwignią; nie!... jeśli ma być burzą i zniszczeniem... Wstrząśnienia podobne albo przeradzają człowieka, dobywają mu z duszy utajone bogactwa, rozpalają ją ogniem jasnym i czystym: albo też pozostawiają go na resztę życia zmiażdżonym, zdruzgotanym, unicestwionym, Na silne organizmy leki działają odmiennie, niż na słabe.
Zatrząsł się cały.
— Złamany, unicestwiony, przypuśćmy? A pani jakie prawo ma w to wglądać? To sprawa moja — i do mnie tylko należy! Ja sam chcę tego i sam wybieram.
Przed nimi otworzył się zakręt, topolami wysadzona droga, na krańcu której błysnął biały dworek, otulony festonami dzikiego wina, z połyskującemi wśrod zieleni taflami szyb.
Na werendzie dość liczne towarzystwo piło kawę. Przy okrągłym stole prezydował krzepka i silna niewiasta lat czterdziestu, w około bielały jak gołębie suknie dwóch panien i wysmukla sylwetka studenta w letnim jasnym mundurze.
Panny zrywają się na widok Izy, i z żywemi gestykulacyami przesyłają jakieś wezwania, — których nie słychać. A student odgarnia niecierpliwie włosy nad wysokiem czołem i wbija oczy pochmurne i niechętne w towarzysza jej porannej wycieczki.
Ten zatrzymuje się przed nią.
— Jedno słowo szczere — ostatnie. Co pani uczyniłaby w mojem położeniu?
Iza milczała.
— Proszę powiedzieć prawdę. Bądź pani wspaniałomyślną.
— Ogólnego prawidła w tym razie być nie może... — rzekła wymijająco, sucho prawie. Lek, który wzmacnia jeden organizm, zniszczy inny. Niech każdy wybiera odpowiedni swym siłom.
— Aha! więc w zasadzie uznaje pani. że tchórzostwo i ucieczka obowiązującymi nie są... Lecz dla mnie ważną jest wiadomość, jak na mojem miejscu postąpiłaby pani?
Zbliżają się do ganku.
Twarz Izy powlekła się mgłą, zamyślonemi oczyma spogląda w przestrzeń, zapominając prawie o istnieniu towarzysza.
— Ja... ja — przypuszczam, przebiedzbym chciała wszelkie możebne skale wzruszeń, — mówi powoli, jakby do siebie, cicho.
I nagle przemocą wybucha z jej piersi.
— Tak! cierpieć! męczyć się — ale żyć!
— Witajcie! witajcie państwo!
Z werendy płyną powitania i urywki rozmowy Młoda szatynka z upięta wysoko misterną koafiurą spogląda na nich przymrużonemi oczyma, szepcze kilka słów do jasnowłosego studenta, który w odpowiedzi rzuca jej rozjątrzone spojrzenie, gniewnie miętosząc serwetę.
Maleńka szczupła osóbka, z naiwnemi habrowemi oczyma, żółto-różową twarzyczką i siecią drobnych zmarszczek pod starannie utrefioną grzywką, wyskakuje z rozpaczliwym okrzykiem:
— Izo! niedobra... co ty wyrabiasz? kawa stygnie!
— No. siadajcież państwo! — dobrotliwie i despotycznie odzywa się gospodyni. — Myślałam już, żeście zbłądzili.
— Nic nam się nie stało — śmieje się Iza — miałam ochotę na wycieczkę łodzią — i zamarudziliśmy.
— Pan Zdzisław czekał i niepokoił się — wycedziła elegancko ładna szatynka, zaciskając usta z ironią.
A jasnowłosy student spłonął jak jutrzenka i pochylił twarz nad filiżanką, w niemem zakłopotaniu.
— Z czasów dzieciństwa pozostała mi namiętność do przechadzek o świcie, — śmiała się Iza — i przypadkowo spotkaliśmy się w gustach z panem Brunonem.
— Co ta waryatka wyrabia! — wydaje panna Ludwisia westchnienie, bolesne jak jęk zranionej duszy. — Niech pani sobie wyobrazi, panno Florencyo! wczoraj jedna puściła się czółnem po Dnieprze!
— Koło Truchanowskiego ostrowu są niebezpieczne wiry — krótko i poważnie odzywa się Zdzisław, nie patrząc na nikogo.
— Jeszcze się kiedy utopi! — żaliła się panna Ludwisia. — Ja ci to zawsze przepowiadam, Izo!
Oczy Zdzisława nagle pociemniały, ogarniając z troskliwym niepokojem postać Izy.
— Siadajże pan nareszcie! — mówi do Brunona panna Florencya z anielską słodyczą, topiąc w nim rozmarzone spojrzenie, i robi mu uprzejmie miejsce obok siebie.
— Musiałeś się pan porządnie zmachać! — żartuje rubasznie gospodyni, nalewając mu szklankę kawy.
Ale Bruno pochmurny, obojętny, z zajęciem studyuję zegarek.
— Lubię dalekie piesze wycieczki, — mówi oschle — natomiast widzę, że już mi czas wracać... Panie darują, że muszę je pożegnać... Spieszę się!
Wzrok panny Florencyi strzela fosforycznym, szmaragdowym blaskiem, poczem odwraca się niechętnie i dumnie milczy.
— Mucha go jakaś ukąsiła — śmieje się jowialnie gospodyni, patrząc na migającą wśród drzew szczupłą, nerwową postać oddalającego się Brunona.
Panna Florencya wysyła za nim w pogoń błyszczące urazą spojrzenie, z koralowych ustek sycząco i ostro:
— Blagier nieznośny, nadziany frazesami! pyszałek! Żyd!
— Dusza entuzyastyczna, a umęczona bezsilnymi wzlotami do ideału, migotliwa, jak płomień szarpany wiatrem, który co chwila przekształca postać: wybucha, to przygasa — wymawia cicho w zamyśleniu Iza.
A jasnowłosy student podnosi na nią promieniejące uczuciem oczy, i jest w nich morze cichej głębi i bezdennego przywiązania.
Promienie zorzy dogasają. Noc gwiaździsta szmerem drzew sennych, mrokiem i ciszą otula biały dworek.
W pokoju Izy, panna Ludwisia zakłopotana i uroczysta, skubiąc paluszki, snuje nić zwierzeń.
— Przyznam się pani... ale tylko pani! to wielki sekret.
Iza spogląda na nią z pobłażliwym uśmiechem. Panna Ludwisia ogląda się twożnie, trzymając palec na ustach.
— Chciałabym... nie śmiem... powiem ja pani wszystko! taką mam do pani ufność, chociaż znam panią zaledwie od roku... Ale to tajemnica!
— Co się stało? — pyta Iza zaniepokojona. Panna Ludwisia płoni się coraz więcej, spuszczając niezapominajkowe oczęta.
— Posłałam mu bukiet kwiatów polnych! — wyznaje wreszcie, szepleniąc ze wzruszenia — i wierszyk... Ach! nie pisałam sama, aby nie poznał charakteru pisma... wycięłam z książki! Będzie się dziwi): skąd... Może odgadnie?
Zmięta jej, żółto-różowa twarzyczka rozpromienia się wstydliwym blaskiem.
Cichy szept panieńskich zwierzeń, figlarny i wstydliwy chychot, — wreszcie panna Ludwisia wysuwa się.
Iza staje w oknie i otwiera je. Cicha noc wionie parna i duszna od woni kwiatowych. Z granatowych głębin niebios, jak oczy wieczności, spoglądają zadumane gwiazdy.
Jakże miniaturowe, jak śmiesznie błahe wydają się jej te wyznania, które tu szemrzą jak drobne strumyki oplatające jej stopy; jak błahe uczucia młodzieńcze, wznoszące do niej spragnione kielichy, jak kwiaty świeże, co jutro zwiędną. Otoczona ich wyziewami, słucha obojętnie i patrzy z pogardą, głodna istotnej, jako smierć silnej miłości.
W pamięci jej stają dawne wyrazy, zapisane gdzieś w starym kajecie, słowa, których nie wypowiedziała nigdy, chociaż echo ich do dzisiaj w duszy chowa.
.... "gdyby on był wygnańcem, szłabym za nim przez śniegi, mrozy, zawieje, nie lękając się trudów, byle tylko nie rozłączać się z nim. by módz, gdy sił mu zabraknie, pocieszać...
... "Gdyby on był wzgardzonym, odepchniętym od świata, jabym od zwątpienia i rozpaczy głowę jego ukochaną strzegła, każdąbym boleść przetrwała, wszystkie ciosy na siebie przyjęła, aby on tylko nie poczuł się smutnym, opuszczonym i nieszczęśliwym. Dla niego nić na świecie nie byłoby mi ciężkiem, by jemu módz tylko nieść ulgę i osłodę... "
Uczucia te pierzchły, jak czara kryształowa rozprysła o kamień rzeczywistości, a czar ich jeszcze trwa... Pozostał blask wspomnień; palące pragnienie pojenia się urokiem tych wzruszeń, czystych i świeżych jak woda źródlana, pragnienie wielkich i świętych, jak świat nieobjętych uczuć. Żądza ukorzenia się i uwielbienia czegoś wielkiego, w czem koncentrowałaby się dla niej treść bytu, Głód ofiar...
Pochyla głowę w dłonie.
— I dzisiaj jeszcze może byłaby zdolną iść tak za kimś na koniec świata... iść na wygnanie i nędzę... Ale musiałby ją porwać moralną wyższością, podniosłością i prawdą przekonań. Musiałby to być Zbawiciel społeczeństwa, nowy Chrystus ludzkości...
W pamięci jej przesuwają się wspomnienia lat dziecinnych: stary park otoczony rzędem topoli, sperlony poranną rosą, szeregi obszernych pokojów w wiejskim dworze, w narożnej komnacie biblioteka zastawiona szafami starych foliałów, a na tem tle przesuwająca się wysmukła postać dziewczęca, z długimi, ziemi sięgającymi warkoczami, bezdennie cicha, z otchłannemi oczyma zagadkowego dziecka, zmieniającego się niekiedy w ognistą, burzliwą, wesołą trzpiotkę.
Bogata sierota, pod opieką krewnych cieszyła się względną swobodą. Wynajmowano dla niej guwernantki, cudzoziemki, po za tem mało się o nią troszcząc.
Pamięta ogromne przestwory pól oblanych płomienną łuną zachodu, owiane jakąś melancholią zadumy i majestatem ciszy: niezmierzone obszary, wśród których krzyż gdzieniegdzie wyciągał ramiona, a w oddali wznosiły się opuszczone kurhany; połyskliwe blaski księżyca srebrzące step ukraiński, rozśpiewany tęsknotą nieskończoności.
Nieraz, stojąc wśród pól rozległych, pod kloszem niebios rozlanych po krańce horyzontu czuła jak w okół coś staje się, odzywa wibruje... Czyste subtelne prądy, niosące w swych drgnieniach echa duszy świata.. Przestrzeń była wypełniona tchem potęgi twórczej, przestrzeń żyła!
W tych srebrnych blaskach i w tej bezbrzeżnej tęsknocie skąpana dusza dziecka, rwała się ku niebu. zlewając się, w jeden ton harmonijny z czarami otaczającej przyrody, jako jej nierozdzielny atom, wzlatywała w tonie Świetlane, czując, że żadna skaza obciążać jej nie powinna, bo inaczej na świecie, ani w zaświatach, pokoju dla siebie nie znajdzie...
Pamięta ciche rozmodlenie, które wówczas ogarniało jej duszę, płomienne wzloty czystych pragnień ofiarnego żywota, i te łzy ekstazy i zachwytu, co po jej twarzy spływały.
I te dziecinne porywy surowego ascetyzmu, po stanowienia bezgrzesznego życia, żądzę poświęceń i wyrzeczeń się, gdy wiejskim dzieciom oddawała upragnione przez siebie zabawki, winy ich przyjmowała na siebie, lub dla zaoszczędzenia im przykrości gotowa była nieustraszenie narazić się na gniew opiekunów, na drwiny ich nawet, bo ją sąd ludzki nic nie obchodził, bo ją wlekła nieprzeparta żądza ideału.
Z takich istot jak ona była wtedy, składał się orszak ciągnący za Chrystusem, pierwszych wyznawców idących z rozjaśnionem czołem na mękę.
Pamięta ciemne głębie ogrodu, w których z poszumem wiatru leciały echa roztęsknionych ukraińskich melodyi, z kwietnych puchów unosił się czar upajający i słodki, — a przed nią stał ktoś, co był dla niej wcieleniem dobra na ziemi; gdy w falach upojenia z nieba i ziemi płynących, drgały dźwięki cudownych słów.
Słów. co roztaczały przed nią jasne świty podniosłych dążeń, szerokie horyzonty pojęć, całe światy myśli i czynu, — a których ona z głową pochyloną, w religijnem skupieniu słuchała. ....
W dotychczasowem jej otoczeniu głuszy wiejskiej, na tle dobrodusznej prowincyi, gdzie gospodarze, zebrawszy się, z przejęciem rozprawiali ci nawozach, topieniu żuczków, cenach buraków i pszenicy, z piramidalnym apetytem pochłaniali nieprawdopodobne stosy tłustego jadła, a wreszcie z zamiłowaniem cięli wincika, — mignął, jak nagły błysk światła, gość ze stolicy, mózgu i serca kraju, gdzie ludzie za masy myślą i dążą.
Było to zjawisko świetne: błyszczący meteor, lecący nad wyżynami płomienną linią, by zginać gdzieś za kresem horyzontu. Natura artystycznie bogata, z okrutną żądzą "nowych dreszczów", umysł niepospolicie zdolny i bystry, trawiony ambicyą i wyniosłem przeświadczeniem o własnej wielkości, porywający aktor idei, drapujący się w togę ideałów społecznych, tem niebezpieczniejszy, że przejmując się z umiłowaniem swą rolą, niekiedy seryo sam wierzył w siebie.
Estetyczną jego wrażliwość zajęła młoda dziewczyna z oczami gazelli, w ciszy ogrodów wiejskich. Odgadł w niej naturę głęboką, gorącą, a czystą i dumną, może nawet na chwilę pokochał ją ? — o ile kochać był zdolnym... — Bądź co bądź, z niepospolitą finezyą i artyzmem odegrał przepysznie rolę bohatera, apostoła i męczennika prawdy, zainteresowany inscenizacyą, partnerką i własną pozą, udrapowany wspaniale w płaszcz wielkiego beznadziejnego uczucia, złożonego w ofierze celom wyższym.
A ona wcieliła weń swoje sny nieskończoności, swe nieujęte rojenia, tęsknotę rozległych społecznych dążeń.
Nie był już dla niej człowiekiem, ale uosobieniem podniosłej myśli, wszystkich pragnień i uczuć, co tak niejasno i nieokreślenie a potężnie rozpierały jej serce.
Dobro — to on. prawda i sprawiedliwość — to on!
Sen był upajający — przebudzenie nielitościwe.
Po pierwszych gołębio śnieżnych wzlotach uczuć co wzbiły się z jej piersi żarem skrzydlatych marzeń i blasków promiennych, — ostry cios przygnębienia, rozczarowania i bólu.
Wstrząsnął jej wiarą dziecinną, zachwiał dawne zasady, a gdy. chcąc oprzeć się o nowe podstawy, zajrzała mu w dusze, dziecięcemi głębokiemi oczami dostrzegła w niej otchłań ziejącą, — pustkę i nudę, przykrytą szychem migotliwych frazesów.
Czar prysł.
Wroński odjechał, poetyzując swe postanowienie, strojąc je w płaszcz nieugiętego bohaterstwa i silnej, niezachwianej woli. W rzeczywistości, ona w życiu jego była tylko przelotnym epizodem, jak on w jej życiu motorem, który pchnął w ruch siły drzemiące.
Została sama.
Serce jej gryzły w ukryciu dotkliwe zwątpienia. Dotychczas on dla niej był tą jasną, przewodnią kolumną, ku której wzrok podnosiła, rozjaśnień spragniony: streszczał dla niej podnioślejsze, przerastające świadomość ogółu dążenia. W chwili, gdy przejrzała, że słowa płyną mu z ust, lecz nie z serca, a kanon przez niego głoszony jego samego nic obowiązuje, — gmach idealnych wierzeń runął. Myśli jej targały się w szalonym zamęcie, napróżno usiłując wytworzyć sobie własne samoistne kryteryum, świat się napełnił chaosem, wszystkie pojęcia waliły się, wikłały, huczały, usuwały się z pod stóp, a znikąd nie miała oparcia.
Widząc tę dziewczynę milczącą, bladą, z podkrążonemi oczyma, przesuwającą się jak cień tajemniczy i zrozpaczony, nic domyślano się, iż nie zmarnowanej miłości ona żałuje, ale pojęcia dobra i prawdy, które w niej się zachwiało że boli ją strata nie człowieka — lecz ideału.
Życie w ciasnem otoczeniu pokrewnej rzeszy stawało się coraz bardziej dokuczliwe, szpilkami politowania i szyderskich napomnień najeżone. Dotychczas imponowała im powaga i pewność siebie młodej dziewczyny, byli nią obrażeni, dotknięci, ale trzymani w pewnej odległości; teraz dopiero, czując lukę w fortecy, rzucili się z pociskami ostrzeżeń, ubolewań, domysłów, z całym przygnębiającym arsenałem rad, pocieszeń i przepisów i z wezbraniem wszystko zalewającej, tryumfalnej szarzyzny życiowej, z pod władzy której Iza dotąd tak dumnie usuwała głowę.
Teraz za to wszyscy cisnęli się zwycięzko, wszyscy starali się opanować jej życie, urządzić je po swojemu. Każdy niósł jakąś dobrą radę, jakąś niezbitą prawdę, ubolewanie z utajonym, zatrutym kolcem dla opornej. Wrońskiemu wsuwano w usta insynuacje i przechwałki, o których. Bogiem a prawdą, ani mu się śniło. Wszystko to tkały z własnej przędzy, ubarwiały fantazyą, przeinaczały w przeróżnych kombinacyach, podchwytywały rade i niosły dalej, osoby nawet nie złe, wiejskim brakiem wrażeń znudzone, żądne nowin, udręczone własną pustką, ciekawe, pospolite a spragnione twórczości, — i dodać trzeba — nawet Izie przyjazne.
Był to wylew dobrych chęci, perswazyi, namów, — potop; pospolitość się mściła.
Zjawił się nowy konkurent, eks-obywatel, dziś zamieszkały w Kijowie, zajmujący się operacyami bankowemi, człowiek poważny, zamożny, stateczny, nie jakiś — uchowaj Boże! — fircyk latający po obłokach.
Nie żądał od krewnych rachunku z opieki. To jedno było dostateczną rekomendacyą: — wystarczało.
Rozporządzono jej ręką, jak rzeczą martwą. Zgodziła się obojętnie i apatycznie. — Wieś jej rodzinną sprzedano, dla opłacenia jakichś tam należności i zaległości, głównie dla zaoszczędzenia tej biednej, niepraktycznej Izie kłopotów. Kapitał doręczono nowemu legalnemu opiekunowi, który przyrzekł pomysłowymi obrotami wkrótce go potrać.
Opiekunowie spoglądali na siebie z zadowoleniem, radzi z kombinacyi. — Kapitał potrojony! — to właśnie akurat tyle, ile się jej należało. Wywiązali się więc z obowiązku uczciwie!
Pamięta, jak w bieli całą, martwą i spokojną, prowadzono ją do ołtarza z człowiekiem, równie, jak całe otoczenie jej obcym. Jej było wszystko jedno — bo chciała tylko umrzeć W sercu miała chłód i pustkę grobu.
Ptaka stworzonego by bujał w powietrznych przestworach i pieśnią napełniał obszary, zakuto w żelazną obrożę, wprzągnąwszy w kamienny pług; obowiązków.
Iza uważała siebie za umarłą, za bezpowrotnie niezdolną do uczuć i pragnień. Wszystko wokoło było mdłe, powszednie, ona sama marną i lichą, niezdolną do wytworzenia własnych probierzy pojęć, błahą i pospolitą, tylko niepospolicie udręczoną istotą. Nienawidziła siebie za dawne, nieuświadomione wzloty, których rozważanie przynosiło jej tylko gorycz i ból piekielny. Zresztą ogarniała ją niepokonana odrętwiałość i apatya. Życie nic nie było warte.
Wśród tej martwoty wewnętrznej i obumarcia, błyskały niekiedy chwile jaśniejsze. On był tym półBogiem, w którego chociaż przestała wierzyć jako w uosobienie dobra i prawdy, niemniej jednak wynosiła nad tłum. W wyobraźni jej dotąd stał na wyżynach, przykuwając niespokojną, zapytań pełną uwagę.
— Dokąd on dąży? — pytała siebie gorączkowo — co wykonywa? jakiemi drogami ludzkość chce prowadzić?
Występy jego na widowni publicznej śledziła w gazetach, które wśród sprawozdań z działalności młodego dyplomaty pomieszczały lekkie omówienia i przejrzyste aluzyi; co do jego tryumfów w salonach, umiejętnego grania na strunach serc niewieścich. Były tam kolejne wzmianki o pięknej księżnie rumuńskiej, fantastycznie bogatej amerykance, to znów o jakiejś tanecznicy z cyrku, którą z sobą obwoził po świecie.
Iza wieści te przyjmowała ze spokojnym, ironicznym, smutnym trochę uśmiechem. Nie zazdrościła mu tych łatwych zwycięztw: bala się, aby nie obniżyły jego skali moralnej. Jako mężczyzna przestał dla niej istnieć; zraniona duma kobieca nie dopuszczała nawet nawiązania dawnej znajomości. Istniał dla niej jeszcze tylko, jako duch światły, jako wybraniec myśli Bożej, o którego udoskonalenie była troskliwą, i tej jego nietykalności duchowej, wywyższenia, zdaleka zazdrośnie strzegła.
Żyła tą skoncentrowaną myślą. W domu przesuwała się cicha, milcząca, prowadziła mężowi rachunki w jego przedsiębiorstwach, była mu intelligentną wyręczycielką i pomocnicą, dla siebie pragnąc tylko martwego spokoju. Nie odpowiadała jednak w zupełności wymaganiom męża. Pan Kalasanty, z nalaną tłuszczem niezdrowym czerwoną twarzą, obrzękłemi oczyma i grubą byczą szyją, którą co chwila kręcił niecierpliwie, aby wyswobodzić z wiecznie uciskającego wykrochmalonego kołnierza, — obok smukłej, wytwornej żony wyglądający jak gąsiennica na listku róży. — w dobrych chwilach, po załatwieniu jakiegoś zyskownego interesu, np. puszczeniu w ruch zagrożonych akcyi, lubił być jowialnym i starał się być dowcipnym i żądał też, aby słuchacze należycie to ocenili. Iza uprzejmie słuchała jego żartobliwych konceptów, cierpliwie znosiła jego obecność — ale odgrodziła się odeń murom obojętności i nie dopuszczała go w swój świat duchowy.
On dla niej nie istniał.
Jedyną różdżkę oliwną małżeństwa, maleńką chorobliwą istotkę o żółtej, zwiędłej twarzyczce i przedwcześnie mądrych oczach pod zgrzybiałem dziecięcem czołem, — uniosła epidemia ospy, jak roślinę zwyrodniałą i wątłą, bez siły odporności życiowej, nie przeznaczoną do zapuszczenia w ziemie korzeni.
Ostatnia nić łącząca małżeństwo się zerwała: więzy — właściwie nigdy nie nawiązane — pękły.
Blada, bez łez i głosu, szła Iza za małą trumienką.
To był jedyny płód, jaki wydało jej życie: kwiat nikły i chorobliwy, uschły w samym zaczątku, powstały z ziarna obojętności i niechęci dwóch istot. A jednak serce jej rwało się w strzępy, gdy je traciła...
Nazajutrz po powrocie z cmentarza cicho ułożyła panieńskie swe rzeczy i milcząc oczekiwała męża z nieruchomemi, w głąb zapadniętemi, przepaścistemi oczami.
Pan Kalasanty powracał z biura, burcząc już zawczasu na przypuszczalne opóźnienie obiadu, babskie marudztwo i babskie dąsy. Jego egoistycznej, grubej natury, śmierć dziecka nie wytrąciła z równowagi. Wstydził się prawie wydania na świat tak nędznej, rachitycznej istoty. Tęgi syn o silnych muskułach i mocnych szczękach, byłby może poruszył ojcowskie serce żądzą chluby, jako przyszły wspólnik i następca firmy, — ale te mądre, cierpiące oczy w połamanem ciele dziecka, budziły w nim wprost fizyczny wstręt.
Dzisiaj był w dniu swego czarnego humoru: papiery, na których grał — spadły. Rzeczy ułożone w przedpokoju nogą złośliwie potrącił.
— Co tam za tłomok stoi? — mówił, otwierając drzwi z hałasem. — Co ci nowego strzeliło do głowy? Zmierzasz na jakieś wojaże? co to za nowa babska fantazya?
I uciął nagle. Iza wydala mu sit dziwną ze swym kamiennym, wewnątrz siebie wpatrzonym wzrokiem, jakąś oderwaną od ziemi. Czuł, że zawisło nad nim coś nieuniknionego, — Przebacz mi, — odchodzę! — mówiła z głębokim, lodowatym spokojem, wynikiem długich walk wewnętrznych, który uniemożliwiał w zaczątku zarówno wybuchy, jak prośby: — a on patrzał na nią zdziwionemi, wyłupiastemi oczyma, które bezwiednie dla niego łzą zachodziły, i szyję poprawiał w kołnierzu, który teraz zdaje się dusił mu gardło i dławił słowa. — Obok siebie szczęśliwymi być nie możemy; moglibyśmy tylko męczyć siebie wzajemnie.
Ryknął wielkim płaczem i głowę schował w dłonie.
Poczuł nagle, że coś nieodzyskanego w niej traci.. Iza w kapeluszu i płaszczu, ubrana do drogi, patrzyła nań chłodno. Serce w tej chwili miała kamienne.
Alimentów, ofiarowanych sobie jąkającym się, urywanym ze wzruszenia i żalu głosem, nie przyjęła. Zgodziła się na wypłatę procentu od posagu, w sumie, którą mąż uznał za odpowiednią. Usuwała się tak obojętnie i martwo, jak obok niego żyła. Odeszła.
— Więc niechże zginie! marna — huknął pan Kalasanty, uderzając w stół' pięścią. Twarz mu nabrzmiała sino i oczy krwią zabiegły.
Nazajutrz w mieszkaniu na Nestorowskiej, gospodarowała fertyczna młoda kobieta, w czystym białym fartuszku, szeleszczących spódnicach, z filuternie błyszczącem spojrzeniem. Krzątała się, pobrzękiwała kluczykami, nuciła, a mimochodem przygładzała w zwierciadle czarne, lśniące włosy, otaczające twarz rumianą.
Pan Kalasanty, powróciwszy z miasta, pierwszy niż od lat wielu znalazł smacznie przyrządzone flaki. zawiesisty barszcz z grzybowemi uszkami i pysznie faszerowane prosię. To też odsapnąwszy parę razy smutno i gniewnie, jakby chciał powiedzieć — "co mi tam!" — pierwszy raz jadł swobodnie, rozparłszy się łokciami na stole, grzebiąc widelcem w uchu i zębach, i puszczał grube, trywialne koncepta, które też przyjmowano nie powściągliwem milczeniem i pobłażliwą cierpliwością, ale cichym, przymilającym się chychotem i swywolnem ożywieniem całej powabnej postaci gosposi.
Po faworkach przyrządzonych przedziwnie, oblanych konfiturami i paru kieliszkami słodkiego a mocnego wiśniaku, pan Kalasanty sapnął, jak miech kowalski z irrytacyi i pracowitego trawienia, jakby na zakończenie jakiejś wewnętrznej medytacyi, machnął ręką z gniewną żałością, życząc w duchu, aby Iza doznała jak najwięcej mizeryi w losie, który sobie obrała — i z dolą swoją się pogodził.
Okaleczony ptak odzyskał wolność.
Z ruiny ideałów pozostało jej zamiłowanie do sztuki, i głos bajeczny, metaliczny, gorący, i miękki, który pragnęła zużytkować.
Oddawna już, podczas długich, samotnych przechadzek. Iza upatrzyła na krańcach miasta domek odpowiedni swym wymaganiom, rozmówiła się z gospodynią, zajmującą się odnajmywaniem pokojów i obiadów i tutaj rozkazała przenieść swój tłómoczek.
Dworek w Świętoszynie, lesistem ustroniu, dokąd po rozbiciu rodzinnej nawy schroniła się Iza, czysty, biały i schludny, oddzielony sadem i sztachetami od drogi mało uczęszczanej, porosłej nizką trawą, tłumiącą pyl w czasie przejazdu rzadkich powozów, kryl się cały w kępach bzów, topoli i kasztanów, z po za których połyskiwały wąskie okienka i wsparty na dwóch słupach ganek. Mieścił sześć pokoików z żółto pomalowaną podłogą i tanią jasną tepetą. Meble miał jesionowe, twarde, świecące od czystości, okna przystrojone w świeże firanki i kwitnące w prostych glinianych doniczkach fuksye i geranie. Od strony ogrodu okna jadalni wychodziły na werendę opiętą dzikim winogradem. Światło tu przenikało szmaragdowe, przesiane przez chwiejne liście, po podłodze uganiały się złote smugi i cienie. Dalej ciągnął się ogródek złożony częścią z dzikich drzew leśnych, częścią z owocowych krzewów, pomiędzy któremi zapobiegliwa ręka pani Salomei rozrzuciła zagony kapusty, kartofli i marchwi. Dalej, za linią topoli i płotem z chrustu, rozciągał się gaik brzozowy i szerokie zagony łąk i pastwisk, w tej porze roku błyszczących świeżą zielenią, w końcu majaczyły stoki gór nadbrzeżnych i Dniepr wąską, lśniącą linią odcinał się od horyzontu.
W około dworku brzozy rozpuściwszy długie warkocze cicho szumiały, na klombach podnosiły pachnące główki lewkonie, werbeny i gwoździki. Cicho tu było i świeżo. Jakieś poczucie spokoju i odpoczynku ogarniało człowieka, gdy wkraczał do tej zielonej oazy. Tylko duże bąki ze złotymi brzuchami huczały w powietrzu, a wśród drzew migała niekiedy sylwetka rozczochranej dziewczyny, lecącej z samowarem lub drzazgą do podpalenia w piecu.
Głos gospodyni rozlegał się też często, podniesiony i nie znoszący przeciwieństwa. Snuła się ona tu wszędzie, jak samowolna a wszechwładna pani, wydając krótkie napomnienia lub rozkazy, którym wtórowało przekomarzanie się i płaczliwy szczebiot jej rezydentki, kuzynki Ludwisi.
W każdym kącie było jej pełno.
Pani Salomea Dobruczowa, lat czterdziestu, o wesołej rumianej twarzy i jasnem spojrzeniu piwnych, despotycznych a poczciwych oczu, była kobietą bystrą, praktyczną i dzielną. Surowem wdowieństwem opłakiwała stratę wiecznie cherlającego i zgryźliwego męża, który dawniej przy każdem otwarciu okna wołał na żonę, że go chce zgubić, a przy każdej łyżce barszczu ze śmietaną narzekał, że go truje. Zdrowa, wesoła natura żony budziła w nim żal i jakby osobistą urazę, czul się nieledwie pokrzywdzonym od losu.
W naiwnym egoizmie uważa! się niejako za drogocenne, szklane naczynie, z którem należy obchodzić się ostrożnie i z wielką pieczołowitością, kruchość jego poczytując za rodzaj wyższości.
Martyryzował też swą małżonkę tysiącznemi wymaganiami, które wypełniając, nigdv nie była w stanie go zadowolić. Po kilkunastu latach pożycia, Bolesław Dobrucz zdecydował się nakoniec opuścić ten padoł płaczu, do czego się przygotowywał przez lat piętnaście, grożąc ciągle tą katastrofą swoim bliskim, przyczem nerwowo gryzł paznogcie, śledząc wywarte wrażenie zapadłemi, zgryzionemi oczyma hypokondryka zrozpaczonego dobrem zdrowiem i wesołym humorem otaczających, nie mogącomu przebaczyć światu swego kataru żołądka, podejrzewając wszystkich o najzdrożniejsze występki przeciwko moralności, której po niewczasie gorliwym był opiekunem, i ścigając nieubłaganem potępieniem najniewinniejszą radość życiowa.
Pani Salomea pozostawszy z niewielkim kapitalikiem wśród walącej się zagrody, stosu materaców, spluwaczek i kataplazmów, umiała dzielnie wziąść się do interesów. Pod jej sprężystą dłonią dworek na przedmieściu inną przybrał postać. Odmalowany, oczyszczony, wyświeżony, mile przyciągał oczy; odnajmywała teraz zbywające pokoje, utrzymywała stołowników. Dwóch synów wysyłała na naukę do gimnazyum, i ani im ani domownikom niczego nie brakło. Pracowała i "harykała się" od świtu do nocy, ale jednocześnie rozsiewała w koło siebie atmosferę wesołości, pracowitości i dobrego humoru.
Izę polubiła bardzo, traktowała ją poufale, gderząc często jak na własne dziecko. Pomiędzy temi dwoma kobietami, jedną pełną rubasznej prostoty, drugą subtelną i wytworną, wytworzyła się nić szczerej sympatyi. Pani Salomea owładnęła sytuacyą Izy, dawała jej rady i wskazówki, — a pomimo braku wykształcenia okazywała bardzo wiele taktu, przenikliwości i zdrowego rozsądku. Pomogła urządzić się, ułatwiła formalności zdobycia papierów legitymacyjnych, niezbędnych do oddzielnego zamieszkania. oraz wstąpienia do konserwatoryum: słowem dla wiotkiej istoty była tem co twarda skorupa muszli, chroniąca delikatną miazgę od zetknięcia się z rzeczywistością i brutalnego zgniecenia.
Od lat wielu w domu jej gościła mężowska kuzynka, panna Ludwisia jak ją powszechnie nazywano, maleńka szczupła osóbka z siecią zmarszczek na żółto różowej twarzy i dziecinnym wyrazem ciekawych, niebieskich, zamglonych oczu.
Po śmierci Dobrucza przyjechawszy w gościnę do wdowy, przywiązała się szczerze do pokrewnej rodziny, wzięła udział w życiu domowem i sprzeczając się często, odkładała jednak wciąż swój wyjazd i pozostawała. Była to jedna z tych istot bezbronnych, zupełnie do walki z losem nieuzbrojonych, których życie składa się ze złudzeń, jałowych nadziei i ciągłych zawodów, — które więdną nie rozkwitłszy.
Słabostką panny Ludwisi, niewinną słabostką, bo od niej niezależną, było mijanie się z prawdą. Nie było to kłamstwo rozmyślne, ale bezwiedne prawie fałszowanie rzeczywistości, z czego nawet nie zdawała sobie sprawy. Sądzić by można, że umysł jej przedstawia niejako krzywe zwierciadełko, w którem wszystkie przedmioty odbijają się spaczone i od kształtów naturalnych odmienne. Panią Salomeę mocno ta właściwość irrytowała i wybijała się z sił aby jej dowieść opaczność i bezpodstawność jej sądów. Utarczka w imię obrony odrębnie pojmowanej prawdy, zaczynała się od byle powodu.
— Gdzież to mój klucz od szafki? — pytała pani Salomea, nie mogę go znaleść.
— Naturalnie! — odpowiadała panna Ludwisia, — pani zawsze klucze gubi, kredens pozostawia otwarty, a później napada na mnie.
— Dzisiaj tylko mi się to wydarzyło. A na panią napadać, to nawet mi się nie śni.
— Już co ja wiem, to wiem. Wczoraj od adjutanta dwa cukierki dostałam, to dzisiaj mogę je pani pokazać. A do pani kredensu ja nie zaglądam. Pani sama wiecznie go zostawia otwartym, ażeby później mieć o co się przyczepiać.
— Upamiętaj-że się moja pani! dlaczego wyrzekasz że cię posądzam, kiedy sama wiesz, że tak nie jest?
A panna Ludwisia w odpowiedzi wykłada cukierki na stół.
— Oto są! oto są! masz je pani! obejrzyj, zobacz, że nie pochodzą z twego kredensu, — krzyczała z płaczem żałosnym. — Bóg widzi żem od pani żadnych cukierków nie brała!
— Odczep że się odemnie zmoro! cóż to? czy ja cokolwiek wspomniałam o cukierkach?
— Pani mię wiecznie obraża!
Głos panny Ludwisi podnosił się do najbardziej krzykliwego dyapazonu.
— To pani sama siebie obraża! bo podejrzywa wciąż siebie o różne brzydkie rzeczy! — twierdziła nieubłaganie pani Salomea. Na co panna Ludwisia chwytała się za głowę, piskliwie zawodząc, że wszyscy tu ją męczą, krzywdzą, i prześladują i z płaczem wybiegała do swego pokoju, trzaskając z hałasem drzwiami, poczem spuchnięty nosek i czerwone oczy cały dzień obwieszczały ludziom o rozmiarze doznanej krzywdy i dawały świadectwo uciśnionej niewinności.
— Och! krechtała wzburzona pani Salomea. — Już mi te stare panny kością w gardle stoją!
Poczciwą gosposię obrażone uczucie słuszności wprawiało we wściekłość.
Najciekawsze było to, że panna Ludwisia w gruncie miała poczciwe, miękkie serce, skłonne do przywiązania, że szczerze kochała kuzynkę, i że we własnem przekonaniu czuła sit: rzeczywiście pokrzywdzoną i prześladowaną istota.
Stałym, aczkolwiek wciąż odnawiającym się kontygensem lokatorów wdowy, było paru studentów zajmujących narożny pokój w oficynie z oddzielnem wejściem do ogrodu. W pokoju zbierało się często liczniejsze grono młodzieży, przy drzwiach zamkniętych szczelnie, toczyły się gorące, ożywione rozprawy, do których nikogo nie dopuszczano. Nawet służącą Awdotię dopominającą się natarczywie o szklanki pozostawione w pokoju paniczów, nie dopuszczano do wnętrza, a natrętnie protestującą, odsyłano żarliwie, — adresując do wszystkich dyabłów.
Przygodni goście znikali równie niepostrzeżenie, jak się pojawili, rozchodząc się nieznacznie, nielicznemi grupami.
Staią, natomiast mieszkanką białego dworku była panna Florencya, młoda nauczycielka przybyła z Warszawy, odnajmująca u pani Salomei jeden pokoik. Dnie miała zajęte lekcyami, wieczory pozostawały swobodne, co dozwalało jej robić oszczędności na mieszkaniu oddalonem od centrum miasta. Rano wybiegała odwiedzając liczne pensye prywatne, gdzie miewała wykłady, na obiad wracała tramwajem. Ze swej pracy utrzymywała gdzieś w głuszy wiejskiej matkę staruszkę i kilkoro młodszego rodzeństwa, którym odsyłała lwią część swego zarobku.
Dziewczyna była istotnie dobra, chociaż mocno pretensyonalna i zmanierowana. Stało się z nią to, co bywa z zakochanym w sobie artystą, który stworzywszy jedno dzieło wartościowe, w bezkrytycznem dlań uwielbieniu staje się do dalszej twórczości niezdolnym, i nadal tylko powtarza się i kompiluje. Toż i ona, wszedłszy w modlę pewnego charakteru, a zarazem wyczerpana jednym czynem rzeczywistego poświęcenia, odtąd symulowała je automatycznie, co chwila okazując poświęcenie niepotrzebne i zbyt natarczywe, i zapominając o sobie zbyt ostentacyjnie. Kokietowała dobrocią, — jak inne wdziękami. Zresztą ciekawa rzecz, czy gdyby wiedziała, że z owym powabem dobroci jej nie do twarzy, nie byłaby go zmieniła na inny, wręcz przeciwny? Chociaż ta ponętą doskonale nadawała się do jej miękkiej, biernej natury, i dla przybierania jej nie potrzebowała zadawać sobie zbyt wielkiego wysiłku. Natura obdarzyła ją niskim wzrostem przy krępej budowie, ramionami podniesionymi do góry, wśród których tonęła gruba i krótka szyja, twarzą szeroką o rysach pospolitych, uwieńczoną pysznymi włosami, ale dzięki niezliczonym staraniom wydawała się prawie ładną. Była żywym dowodem cudów, jakie z organizmem ludzkim może wytworzyć silna wola.
Nikt. patrząc na te z pozoru skromną koafiure, sztucznie podnoszącą czoło i zwężającą twarz, nie byłby odgadł ile trudów i skomplikowanych wysiłków kosztowała ona pannę Florencyę.
Za pomocą gorsetu i stosownej dyety, krępą swą kibić wycisnęła tak. że z najsmuklejszymi mogła cienkością współzawodniczyć. Biust pełny i apetyczny nosiła wysoko, szeroka twarz codziennie na noc pokrywana maścią z żółtka, białą była gładką i delikatną, a ileż misternych uczuć wyrażać umiała! oczy puszczała w przestrzeń mdlejące. to nadawała im wyraz subtelny i pieszczotliwy, główką kręciła z wdziękiem: wydawała się wciąż uosobieniem miłosnego czaru. Czasem pogrążała się w zadumę, a po chwili milczenia, podnosząc rękę do oczu, końcem palców jakby wyciskała zatajoną w kącie oka łzę. Tajemnica zawierała się w tem, że w owym kąciku tuliły się kawałki zgęszczonej materyi, szpecące stale niezapominajkowe oczy panny Florencyi, o których usuwanie niezmiernie była troskliwą.
Wymawiała przytem kilka słów przesiąkłych melancholią, świadczących niezbicie sceptycznym niedowiarkom, że dusza jej pławi się w mytach tęsknoty, które skropliły się rosą żalu.
Od najwcześniejszego rana w białym dworku wrzało życie, zewsząd donosiły się odgłosy żwawego krzątania. Pani Salomea uwijała się w fartuchu, dzwoniąc kluczami i donośnym, rozkazującym głosem, a gdziekolwiek się przemknęła, tam zaraz zjawiał się ład i porządek. Przed jej groźnem obliczem, lenistwo i opozyzycya nie śmiały tchnąć.
Kucharka Marta łagodnym, płaczliwym głosem zdawała relacyę ze swych zakupów, — z których zwykle okazywało się. że czegoś zapomniała, i daremnie łamała głowę nie mogąc doliczyć się pieniędzy. Uczciwą była i pełną dobrych chęci, ale po powrocie z targu stale okazywał się niedobór kilkunastu groszy. Dla jej biernej, apatycznej natury byłoby to wypadkiem normalnym i zwyczajnym, zakończonym tylko bezradnem ruszeniem ramion i gamą wyrzekań na wyzysk i chciwość ludzką, gdyby nie to, że bała się jak ognia swojej pani, pod wpływem czego przezwyciężała swoje niedbalstwo i wstręt do rachowania.
Czasem głosem pieściwym i miękkim podawała ostrożnie wyższą cenę przedmiotów, dla zaoszczędzenia sobie trudu pamiętania drobiazgów, które jej głowy trzymać się niechciały, rozłażąc się jak rój dokuczliwego robactwa. Ale nieodmiennie okazywało się, że pani Salomea doskonale jest poinformowaną o fluktuacyach cen rynkowych, i surowym głosem nawoływała biedną delikwentkę do porządku, — poczem ta z jękiem cichym i śmiertelnym potem na czole zgarniała znowu stado rozpierzchłych cyfr, odbywające do końca a codzienną mękę, co do wyników, których gospodyni była nieubłaganą.
Po odbyciu tej gorącej arytmetycznej łazni, Marta wyskakiwała jak z ukropu, odświeżona i orzeźwiona na dzień cały i szła zapamiętać się z zamiłowaniem w smarzeniu i siekaniu, pokrzepiając się otuchą, ie będzie mogła w przeciągu dwudziestu czterech godzin o zdawaniu wszelkich rachunków zapomnieć;.
Natomiast pokojówka, histeryczna Awdotia, latała, prała i prasowała z szybkością opętanej; jej nerwowe palce chwilę nie mogły spoczywać spokojnie. Język też próżnować nie mógł i w nieobecności pani jeśli nie kłóciła się z Martą, która jej łagodnem, bezradnem chlipaniem odpowiadała, to zawodziła chrypliwym głosem jakieś żałosne melodyi.-, od których wszystkie psy w dziedzińcu wyły. Z powodu niespokojnego charakteru i krnąbrnej niesforności nigdzie nie była lubianą, i nigdzie dłużej dwóch miesięcy przebyć nie mogła. Pani Salomita pierwsza, dostawszy do rąk tę perlę szybkości i pracy, uśmierzyła jej buntownicze porywy, jak się poskramia dzikie zwierze; w klatce, a okazując jej trochę współczucia, nawet ją do siebie przywiązała.
Około dziewiątej rano domek pustoszał. Jaś i Franek spieszyli do gimnazyum. Iza do konserwatoryum panna Florencya na pensyę. W pokojach rozlegały się tylko odgłosy szorowania podłóg, rąbania drew, siekania, czyszczenia i trzepania; donosił się wysoki' żałosny głos panny Ludwisi, drobne kroczki jej bieganiny, zjadliwe docinki Awdotii, którymi dopiekała biednej Marcie, — tamtej płaczliwa obrona, — i szyderski śmiech jej dręczycielki. Wówczas rozlegał się spokojny, rozkazujący głos pani Salomei — i niesforne żywioły w mig powracały do milczącego pośpiechu, czynności i porządku.
Gdy goście schodzili się na obiad, pokoje już lśniły od czystości, z kuchni płynęły apetyczne zapachy, zapłakana twarz Marty wychylała się z za drzwi ciekawie, a Awdotia z twarzą świeżo wymytą, rozognioną od wzruszeń, już leciała z dymiącą się wazą w objęciach.
Naprzód spieszyli ze szkoły synowie wdowy, Jaś i Franek o wesołych oczach i zdrowiem tchnących policzkach, udani w matkę, obiecujący wytrwale borykać się na twardej glebie społecznej. później nadciągali inni stołownicy, i pokój jadalny napełniał się wrzawą i gwarem.
Wszystkie te osoby znające się dobrze i spotykające codziennie, tworzyły niejako koło jednej rodziny. Rozgałęziona sieć tramwajów ułatwiała komunikacye z centrum miasta, do tego ustronia pociągającego urokiem wiejskiej ciszy. Dziennikarz miejscowej gazety, adjutant umieszczonego w pobliżu pułku i paru studentów, których w te strony ściągnęła taniość mieszkania, składali to zwykłe grono.
W jadalni panował gwar i hałas. Dziennikarz Rakowicz wiecznie zaaferowany, opowiadał o zajściach w mieście, o najnowszych wiadomościach politycznych, o swoich i cudzych literackich pomysłach i natchnieniach. Adjutant chrząkał niecierpliwie, poprawiał włosy, a oczy wlepiał natarczywie we drzwi, z których miała ukazać się waza. Nierozmownym był dopóki się nie najadł i nie mogł skryć, że kwestya obiadu najbardziej go zajmowała. Gdy wykrochmalona i rozpłomieniona Awdotia wskakiwała z dymiącym kapuścianym nektarem, chrząkał z zadowolenia, a nawet za plecami gospodyni ukrycie dawał jej jakieś znaki.
Zasadą jego, którą, rżąc końskim śmiechem w męskiem towarzystwie udowadniał, było: żeby żadną kobietą nie pogardzać, a pomiędzy wszystkiemi różnicy nie robić.
Franek ożywiony i głośny, Janek cichy i poważniejszy zdawali relacyę ze swych szkolnych wrażeń, z których wynikało niezbicie jakimi naturalnymi wrogami malców są profesorowie, czychający niezmordowanie na ich zgubę, i jak zręcznie a dzielnie zwierzyna w mundurkach unika matni.
Wszystkie wykręty, podstępy, wybiegi dla oszukania tych wrogów, przyjmowane były okrzykami szczerego uznania, uważały się nieledwie za rodzaj bohaterstwa. i malcy dumni się czuli ze zwycięstw, jak zające, którym udałoby się zmylić pościg i wywieść łowców w pole.
Bruno czarnemi, ognistemi oczyma tonął w talerzu, posępny, złośliwy, pstrykając się od czasu do czasu szyderskimi docinkami z Rakowiczem, z którym się serdecznie nie cierpieli, i rozpromieniając się jak zorza przy ukazaniu się ciemnej sukni Izy.
Ostatnia pojawiała się zwykle panna Florencya; po zdjęciu kapelusza i okrycia, długą jakąś i tajemniczą odbywała siestę przed lustrem, przy drzwiach szczelnie zamkniętych, poczem wpływała promieniejąca świeżością, skromnie spuszczając oczy, niby niechętna, niby trwożąca się ściągnąć zbyt zachwyconych spojrzeń, niby zawstydzona.
Ruchem pełnym gracyi oddawała ukłony, podnosiła oczy rozmodlonej madonny, na śniadą, szyderską twarz Brunona, drażniąc przytem jedwabnie przyciszonemi słówkami Rakowicza i sznurując usta w dyskretnym uśmiechu do adjutanta, który na nią wyłupiał pełne zachwytu źrenice.
Ale już donośny glos pani Salomei wzywał do stołu, nawołując do pośpiechu. Porządek nastawał, gwar cichł i dopiero po spożyciu pierwszego dania i zaspokojenia głodu, wybuchał znowu wesołością, żartami i śmiechem.
Najwymowniejszy z biesiadników, dziennikarz, usiłował być przedstawicielem literatury i prasy, rzecznikiem postępowych dążeń, starał się wyobrażać coś, jakby reformatora społeczeństwa. Gest miał okrągły, wymowę płynną, frazesy lały mu się z ust niepohamowanym potokiem. Nosił troche przymięty tużurek, sterczące białe kołnierzyki, które podejrzewano o pochodzenie papierowe: w natchnieniu wymowy wichrzył ręka. włosy, układając je w artystycznym nieładzie, pozował to na tryumfalnego Nitsche-anistę, to na zrozpaczonego Szpopenhaurzyste, na nad-człowieka, którego sercem bóle wszechludzkości targają.
Publicysta — poeta — nad człowiek, gardził ziemskiem mrowiem, pluł na podlą moralność burżujów, chrzcząc ją ogólnem mianem filisterstwa. Wtem klasycznem "pluciu", przeszkadzały mu trochę wrodzone aspiracye do elegancyi, ale radził sobie w ten sposób, że wymawiając brutalne frazesy, wytwornie wykrzywiał usta. zmieniając przytem dzwięki, zdaniem jego zapewne trywialnych samogłosek "a", "u" . na misternie ściągnięte i wycedzone "e".
Brzmiało to fenomenalnie wykwintnie, a przytem imponująco pogardliwie:
"Gdy tak ściągał e-usta
Aby wyrazić co czuje pierś pe-usta."
W gruncie rzeczy dobry chłopak, zadowolony z życia, zwłaszcza gdy mu spora liczba rublówek wpłynęła do kieszeni, blagier z zawodu i zamiłowania, roztapiający się w górnych frazesach, mający dość dziennikarskiego sprytu, pretensyonalny a płytki.
Dołmatow siedział sztywnie wyprostowany, opięty w ciasnym mundurze, w błyszczących szlifach, lotnych akselbantach i ze starannie przylizanymi pachnącą pomadą włosami. Niedawno dostał Ś-tą Annę na czerwonej wstążeczce i był przekonanym, że to go wywyższa na niedościgłą wysokość nad innymi gośćmi białego dworku. Był on zawsze doskonale poinformowanym o wszystkich awansach, nagrodach i orderach, które ktokolwiek dostał, lub dostać się spodziewał i mówił wyłącznie o tem, w sposób poważny i imponujący, jak nauczyciel, który po dziecinnych igraszkach swywoli, dopiero przystopuje do spraw istotnych i ważnych. Nie przypuszczał też. aby dla kogo na świecie mógł istnieć bardziej zajmujący i poważny temat.
On sam był zdecydowanym zrobić świetną karyerę w świecie: jego blade, bezrzęsne oczka srogo i bezlitośnie na towarzyszów broni patrzały. Wszystko to byli współzawodnicy do rang i orderów, których prześcignąć zamierzał.
Pomimo swej imponującej, uroczystej powagi, wielkim był ochotnikiem do miejskich ploteczek i skandalów, i jeśli wpadł na ten temat, nieruchoma twarz jego ożywiała się, oczy figlarnie błyszczały, nawet mały, krągły nosek czerwienił się mile z przyjemnego podniecenia.
Człowiek ten w kole swych dowódców, był uważanym za zdolnego, akuratnego i niestrudzonego pracownika. Mógł całe wieczory ślęczyć nad nieczytelnem pismem naczelnika, układać jego urywkowe rozkazy, w ściśle systematycznym porządku przenosząc je na papier, a wszelkie prawidła i niezliczone formalności swego urzędu znał jak na palcach. Głównym rysem jego charakteru była ambicya. W imię owej ambicyi codziennie wstawał rano, pracował w kancelaryi jak czarny wól, nie dawał się pociągnąć kartom ni trunkom. Człowiek ten chciał sobie drogę w świecie utorować i miał przyszłość przed sobą.
Gwar rósł. Szczebiotała panna Ludwisia podsuwając różne Sosy i przyprawki adyutantowi. będącemu o ich dobór niezmiernie troskliwym i cieszącemu się opinią znawcy. Rakowicz bujał na wysokościach piętrowych frazesów, którymi olśniewał biesiadników; panna Florencya odpowiadała urywanymi wykrzyknikami i przeciągłemi westchnieniami, mającymi dowieść towarzystwu, że wzniosły jej umysł zdolny współczuwać wysokim ideom i zrozumieć apostoła, który je wygłaszał. Zdzisław siedział zwykle z oczami wbitemi w talerz, puszczając mimo uszu potoki wymowy reformatora. Czasem tylko, gdy jakie zbyt przewrotnie przedstawione pojecie go zadrasnęło, budził się z obojętności i głosem jąkającym się, ale z niezbitą logiką, zbijał twierdzenia przeciwnika, dowodząc ich płytkości i chaotycznego powikłania.
Rakowicz wówczas milkł obrażony, odrzucał w ty! głowę, dozwalając tylko olimpijskim, drwiącym uśmiechom igrać na twarzy. Bruno też uśmiechał się jak Mefistotel.
Zdzisław milkł również, jakby zawstydzony i wycofywał się z utarczki z niezgrabnemi przeprosinami.
Panna Florencja usiłowała popierać Rakowicza w owych wysokich materyach, ale o ile była wymowną, w głębokich spojrzeniach i tajemniczych uśmiechach, o tyle w słowach wydawała się dziwnie ograniczoną. Nie pomagało tu nawet modulowanie głosu, pretensyonalne przeciąganie końcówek i wyszukany dobór wyrazów. Zdanie wychodziło, ni przypiąć, ni przyłatać.
Piękna panna, znużywszy się prędko gimnastycznymi łamańcami frazesów, milkła jakby obrażona i tylko ruchem łabędzich ramion i kręceniem śnieżnej szyi wyrażając opozycyę lub aprobacyę, — dalej myśl swoją kontynuowała.
Dołmatow przerywał spór, zwracając się do gospodyni z jakąś głęboką refleksyą, np. że dziś na dworze bardzo gorąco, lub, że te flaki są przesolone; co wymawiał zawsze z niewzruszoną powagą, głosem uroczystym i przejętym, jakby odkrywał światu nieznaną prawdę.
Pani Salomea lubiła jeśli kulinarne jej zabiegi były należycie ocenione. Zwracała się też często do obecnych z zapytaniem i zachętą do aprobacyi. Najwięcej w tym względzie dogadzał jej sercu adjutant, który chłonął w skupieniu i z zastanowieniem, nie skąpiąc się na wyrażenie swoich spostrzeżeń i uwag. Zdzisław jadł milcząco, powoli, ale dokumentnie; Iza niewiele, lecz z apetytem; Rakowiez szybko pożerał, chociaż nie był wolnym od pewnych gastronomicznych predylekcyi i słabostek: smakoszem był z natury, ale mu pośpiech i żywość przeszkadzały. Bruno ledwo dotyka! jedzenia; zdawało się, że jego ognista natura i płomienny temperament nie potrzebują w żywności pokrzepienia.
Zarówno też zaledwie dotykała talerza panna Florencya, jedząc mało, powoli i z wdziękiem, wymawiając się co chwila i wciąż jakby zwracając uwago na swój ptaszęcy apetyt. Wprawdzie złośliwa Awdotia utrzymywała, że ów miniaturowy apetyt rósł w nieobecności świadków pici męskiej, i że, zaglądając od niechcenia do kredensu z pozostałemi resztkami, kryjomo go zaspakajała.
Zima upłynęła monotonnie. Dworek na prziedmieściu otoczyły zaspy śniegowe, splamione kłębami uschłych liści. Ptactwo uleciało, tylko głodne wrony unosiły się nad dworkiem wieszające się na szkieletach drzew, charkały głośno, chciwie i żałośnie. Okna były otulone szczelnie warstwą waty, w której tkwiły gałązki jedliny i piętrzyły się kwiatki z kolorowej włóczki, świadcząc o pracowitości i estetycznych upodobaniach panny Ludwisi.
Wewnątrz jednak jasno było, ciepło i pogodnie. Piece aż trzeszczały od nadmiaru pochłoniętego paliwa; w oknach na tle śnieżnych koronkowych kwiatów mrozu, w obramowaniu białych muślinów firanek, zieleniły się geranie i fuksye.
Odsunięty teraz od świata, z powodu dróg w czasie zimowym niełatwych do przebycia, gości letnich biały dworek widywał rzadko, Bruno przebywał w dalekiej prowincyi pogrążony w jakichś sprawach rodzinnych.
Dziennikarz i adjutant pochłonięci wirem światowych rozrywek, ukazywali się rzadko. Rakowicz wpadat na chwilę, z jakąś fenomalną wiadomością, która zbyt go rozpierała, aby wywnętrznieniem jej sobie ulżyć; kręcił się jak fryga i wylatywał jak bomba. Dolmatow przychodził regularnie co tydzień, w niedziele i w imię znajomości spożywa] obiad darmo. Wchodziło to w zakres jego oszczędności, której był systematycznym zwolennikiem.
Panna Florencya o ile nie wychodziła na pensyę, dnie całe ziewała otulona flanelowym szlafroczkiem, patrząc żałośnie w okno, z zadąsanemi habrowemi oczętami i twarzyczką, która przestawszy wyrażać gamę misternych uczuć, nabierała natomiast coraz więcej okrągłości i pokaźnej tuszy. Uciekała tez z tej ciszy wiejskiej i często cale wieczory i noce przepędzała u znajomych w mieście.
Natomiast do pustego pokoiku w oficynie przeniósł się z tłomoczkiem swym Zdzisław.
Była to natura, prawa, prosta i szczera, a mil cząca i dumna. Ogromna siła woli, umysł ścisłe logiczny, żądny nieosłoniętej barwnemi mamidłami prawdy, gorący temperament łagodzony marzycielstwem i wielka moc życiowa.
Matkę straciwszy wcześnie, wyrósł bez miłości i pieszczot od dzieciństwa nieledwie wciągnięty do zapasów o ciężki chleb powszedni. W walkach ciągłych i przeciwnościach, charakter zahartował sit; iak stal wśród ognia, nieskazitelnie czysty, nieugięty i hardy. Wytrwały był, cierpliwy a zamknięty w sobie. Mógł głodzić siebie całymi miesiącami dla kupienia potrzebnych książek lub przesiania pomocy rodzinie, wysilając przytem swą chłopięcą dumę. aby udręczeń tysiącznych nikt nie dostrzegł. Pomimo tych trosk i nie wygód, wyrósł silny i krzepki jak młody dąb i na świeżej młodzieńczej twarzy nikt-by wyczytać nic mógł biedy co go wypiastowała, Parła go naprzód energia niezmarnowanej młodości. Milczący był przytem i napozór chłodny. Nikomu nie zwierzał się ze swych kłopotów i zawodów.
Życie nie przyzwyczaiło go do miękkich użalań.
Do Izy pociągnęło go uczucie wyjątkowej ufności. Z tą smutną milczącą kobietą, patrzącą nań dobrym, wszystko pojmującym wzrokiem, mogł być bezwzględnie otwartym i szczerym.
Dziwił się, skąd mu się biorą zwierzenia. Najbardziej utajone gorycze, zatarte wspomnienia odległej przeszłości, przed nią wykrywał. Zdawało się, że odrętwiałe struny miękkiej czułości rodzinnej, drgnęły nagle i życiem zatętniły. Przy niej było dobrze i lekko. W stosunku obustronnym panowała wzajemna ufność i prostota.
Był młodszym od niej o lat kilka i ona spoglądała nań z pobłażliwością kobiety co wiele cierpiała, na niedorosłe pachole. Jego młodzieńcza, gorąca wrażliwość, tęcze rojeń, jej — która sama tyli; niegdyś marzyła, wydawały się gruntu pozbawionem!, dziecinnemi majaczeniami.
Niesprawiedliwość niegdyś sobie wyrządzoną, hojną miarą odpłacała innym.
Przy pierwszem spotkaniu dojrzała w jego oczach coś, jakby zdziwienie, osłupienie, — spełnienie czegoś zdawna upragnionego i oczekiwanego. Wpatrzył się w nią badawczo z zachwyceniem, bardzo poważny i wzruszony pierwszem drgnięciem miłości duszy młodzieńczej i świeżej, nie walczącej jeszcze z żadnym "dawnym cieniem. Odgadła, że jest spełnionym snem tego człowieka.
Wpatrywał się w nią jak zaczarowany, — nie zbliżał sio, nie śmiałby przemówić ani słowa... Intuicyą kobiecą odgadła, że jest to ktoś, kto ją będzie najwięcej w życiu kochał.
Iza z początku mało nań zwracając uwagi, z czasem przyzwyczaiła się doń jak do istoty, bez której obejść się nie można. Było to uczucie przyjazne, bardzo szczere i proste zarazem. Nic ukrywała przed nim swojej apatyi, zniechęcenia i goryczy. Gdy inni oglądali strój przybrany, nieprzeniknioną twarz sfinksa, on jeden widział oblicze prawdziwe.
Po za posępnym, wyniosłym chłodem tej dumnej, milczącej kobiety, z królewskiem dostojeństwem noszącej czarne szaty, w głębi taiło się bezbrzeżne zniechęcenie, kamienny, odrętwiały smutek, najwyższy cel, jedyną nadzieje i przystań dostrzegający w niebycie.
Ciężka rzeczywistość odsłaniała przed nią swe kolce.
Pan Kalasanty, oswobodziwszy z więzów małżeńskich żonę, zatrzymał jednak w niewoli jej majątek, o którym bijąc się w piersi, przysięgał, że jest unieruchomiony w zyskownem przedsiębiorstwie. Dla wydobycia pozwolenia na zamieszkanie oddzielne, Iza musiała zgodzić się na niziutki procencik, który jej pobłażliwie ofiarował. "Ha! trudno! człowiek potrzebuje żyć" — z opornej żony choć tyle mieć korzyści, aby obracać jej funduszami...
Pogodzony z losem za pośrednictwem wygodnej gosposi, pan Kalasanty przybierał togę wspaniałomyślnego sędziego, który mogąc zmusić krnąbrną winowajczynie do szanowania praw boskich i ludzkich, ściągnąć" ją z powrotem do opuszczonego domowego ogniska, pozwala jednak łaskawie jej żyć. Widywali się niekiedy w sprawach majątkowych, podglądani przez dziurkę od klucza przez czarnooką Klarę, która bojąc się powrotu żony serdecznie jej niecierpiala, i wówczas on okazywał się tak polnym rozjątrzonego dostojeństwa, pokrzywdzonym i obrażonym, że po odejściu łzy długo musiała go pocieszać balsamem złorzeczeń i potwarzy ciskanych na niewdzięcznicę, zanim zdołała go utulić i wzburzone nerwy doprowadzić do równowagi.
Klarcia lubiła kosztowną biżuteryę: miała w tem prawdziwe zamiłowanie, i z rozkapryszonymi minkami figlarnej koteczki, szepleniąc pieszczotliwie, dopominała się o coraz nową broszę, bransoletę, lub kolce do swojej kollekcyi. Posiadała nienasyconą chciwość handlarek miłosnych, charakteryzującą te istot)-. Drapieżność jej rosła, "przedsiębiorstwo zyskowne" wciąż więcej zagrożone, dozwalało na wypłatę coraz mniejszych procentów Izie. która po ograniczeniu do minimum wydatków, musiała pracą na życie zarabiać.
Nikt w otoczeniu dumnej kobiety nie znal tych komplikacyi. Zdzisław tylko, współczuciem wiedziony, zrozumiał je i o nic nie pytając dopomógł w wyszukaniu firm, co jej powierzyły zdobnictwo malarskie wachlarzów, pudełek, waz kwiatowych i innych przedmiotów. W każdym kłopocie znajdowała go obok siebie jakoś tak naturalnie prosto, że od pierwszego słowa wszystko pojmował, był w pogotowiu przeciw jej troskom, a porozumienie się z kimś na odległym krańcu miasta, zaspy śniegowe, noc niedospana, wcale mu nie ciążyły.
Przy niej dobrze mu było i lekko. Nieraz, gdy na dworze deszcz hulał i wyła wichura, wiatry leciały ze świstem rwąc w strzępy białe opary mgieł rozpostarte po krańce widnokręgu, i zziębłe nagie gadzie w okno łopotały — w pokoju Izy płonęła mleczna lampa i jasny ogień trzaskał na kominku.
Iza wróciwszy zziębnięta z miasta, owinięta w szal ciepły spoczywała na fotelu, patrząc nieruchomemi oczami w ogień, Zdzisław, siedząc na niskim stołeczku prawie u jej stóp, podnosił na nią jasne, szczere oczy, i snuł nić odległych wspomnień z okresu dzieciństwa i późniejszej, trudnej walki o byt.
— I tak, musiałem czasowo opuścić wykłady w szkole — ciągnął opowieść — by pierwej na naukę i chleb zarobić. Zwykle popołudniowe godziny musiałem pracować dla innych, dla własnej nauki miałem tylko noce... Aż nadszedł czas, gdym musiał na dłuższy przeciąg szkoły rzucić, by seryo o egzystencyi pomyśleć. Byłem wówczas w czwartej klasie, posada otwierała się. świetna, na wsi, mogłem nic na siebie nie wydawać. Na tej korepetycyi, tom zebrał osiemdziesiąt rubli. Dwa lata wpisu! Ale ojciec właśnie stracił miejsce, oddałem mu.
Zawahał się zmieszany.
— Ale sani nie wiem, po co ja to opowiadam, — dodał zawstydzony. — Nikomu nigdy nic nie wyjawiam, ale z panią... Zdaje mi się, że pani i tak w duszy mej czyta...
Iza wyciągnęła doń rękę w ciepłym uścisku.
— Odpłacam panu wzajemną ufnością panie Zdzisławie — rzekła. — Wiem, że ci można bezwzględnie zaufać i oprzeć się bez obawy zawodu.
Oczy studenta błysnęły cichą radością.
A ona miała wówczas ochotę usta przycisnąć do jego czoła, szyję otoczyć ramieniem, w pocieszę za całą niedolę dzieciństwa, za całą gorycz nędz przecierpianych. Kochała go w tej chwili, jak dobrą czystą istotę której prawa, kryształowo jasna dusza ani jednym fałszywym tonem nie razi.
On zatopiony w swoich wspomnieniach, zwierzał się dalej.
— Nigdy jeszcze przed panią nie potrącałem dziejów mego serca...
— Dziejów serca? — uśmiechnęła się Iza — więc one u pana istnieją!'
— O tak! zresztą... może to niezupełnie... Kiedyś, zdawało mi się, że kocham jedną.. Świetnego, barwnego motyla.. Pani zna może? Panna Felicya.
— Słyszałam.
— Ale prędko przeniknąłem jej istotną wartość... Ja bo, widzi pani, nie mógłbym długo trwać w zaślepieniu... Łudzi przeglądam jasno, nie jakimi wydawać się pragną, lub za kogo sami siebie biorą, lecz czem są w istocie. Bo pani wie, że człowiek łudząc innych. często sam siebie oszuka, i w końcu kłamie z dobra wiarą. Ot! naprzykład: Rakowicz. Toż i panna Felicya, zwodząc wszystkich nikogo nie oszukiwała świadomie, bo sama nie wiedziała czego chce. To był taki błędny ognik skaczący na moczarach... Zginął przez nią jeden zacny człowiek.. Doktór Horlicz. Pani słyszała?
— Tak. Gdzież ona teraz?
— Wyjechała z mężem do Petersburga. Hula tam, mówią, i kupami ludzi bałamuci. Takie nic nie czują...
Oparł twarz na ręku patrząc na nią wiernemi, oddania pełnemi oczami.
— A pani? ja nic nie wiem o pani! — szepnął.
— Mówiłam panu przecież, Zna pani dzieje mojej młodości, małżeństwa.
— Nie! nie to.. nie o fakty mi idzie! ale co pani myśli? co czuje?
Pochylał się i jakby przepraszając za śmiałość, kraj. sukni jej nieznacznie całował.
A Iza z oczami utkwionemi w blaski płomienia, mówiła głosem bezdźwięcznym i martwym, jakby do siebie.
— Co czuje teraz? Nic, nieskończoną apatyę, boski stan bezpoźądań i bezpragnień. Stopniowe zatracenie uczuć chęci i myśli, zatracenie siebie samej, wszystkich swych sił duchowych: zapamiętanie się zupełne. Śmierć bezsilnych marzeń i męczących nadziei, ii nawet brak sił do ich pragnienia, a nawet brak sił do ich odczucia, gdyby kiedyś, w dalszem życiu na ziemi, mogły się urzeczywistnić.
Brwi jej zsunęły się, nadając twarzy wyraz tragicznego bólu. Zdzisław wpatrywał się w nią ze współczuciem.
— I nic już? nic pani od życia nie pragnie?
— Skamienieć! — próbowała się uśmiechnąć. — To stan bardzo wygodny i mity, do którego wielu dąży z wysiłkiem, a wielu innych jak Tantal pożąda. Ja już go zaczynam osiągać.
Cisza była. Ogień trzaskał na kominie i zziębłe gałęzie łopotały w okno...
— Tak, skamieniałość! sen bez przebudzenia i bez marzeń, — mówiła, wyciągając ramiona, jakby ku zawieszonej w przestrzeni wizyi. To taki błogi spokój i cisza!
— Cisza martwa... — szepnął Zdzisław.
— Martwa! — powtórzyła. — Cóż może być nad to pożądańszego?
Znów pogrążyła się w zadumę wpatrzona w płomień. Nagle zwróciła się ku niemu ruchem gwałtownym.
— Chyba burza i rozbicie okrętu! — rzekła, jakby odpowiadając samej sobie.
Wstrząsnęła płową, aż długie, ciężkie warkocze, zerwawszy się z więzów śpilek, ciemną strupa popłynęły ku ziemi. Z oczu strzeliły błyskawice.
Statua kamienna na chwile ożyła.
I znów siedzieli milcząc, zasłuchani we własne myśli, bez słów.
Pomiędzy nimi wibrowała cisza wyłoniona z chaosu duszy, wiał czar wzajemnej obecności, tęsknota porywając się w zaświaty, osnuwała ich nieprzepartą potęgą, w której serca otwierały się do najtajniejszych głębin, jak czary mistycznych kwiatów, ziejąc niby woń rozwiewną i słodką, urok łączności. Jak uroczysta nawa kościoła otaczała ich ta zaklęta potęga ciszy, gdy umysł nie sili się na kaskady słów błyskotliwych, rakiety dowcipów, migotliwe fajerwerki spostrzeżeń, nie snuje logicznych wywodów i wniosków, ale wgłębiając się w świat wewnętrzny, przenika, pojmuje i wyczuwa.
Wtedy w osłonie milczenia i tajemnicy wschodzi i rośnie coś niepożycie trwałego, żywego...
Kwiat cięty w wazonie odrazu wabi blaskiem, lecz ziarno, aby dać kiełek, potrzebuje głębi podziemnej i ciszy.
Zima miała się ku końcowi. Po ulicach płynęły teraz kaskady szarej i mętnej wody, w których śmiały się figlarnie i igrały promyki słońca. W powietrzu pachło świeżością, błękit nieba omyty z chmur uśmiechał się czystym, pogodnym szafirem. W zagłębieniach, rowach przydrożnych i zacienionych miejscach lśniły jeszcze tafle lodu, ale tuż obok, na wzgórkach oblanych słońcem, wyglądały ciekawie cieniutkie, zielone piórka traw. Nawet wrony nie otaczały teraz dworku posępną, zgłodniałą gromadą, ale z wesołym wrzaskiem, wzbijały się w powietrze, czarnymi kręgi opasując dzwonnicę, która na czystem tle niebios jaśniała wysmukla i lekka.
Nadciągały święta wielkanocne, z całym orszakiem przygotowań gospodarskich i kuchennych, które obyczaj prowincyonalne' wynosi nieledwie do poziomu kul tu tradycyjnego, nadając świętu odrodzenia, — cechę forsownych popisów kulinarnych. W patryarchalnym dworku święta obchodzono bardzo uroczyście, t. j. w przeciągu całego poprzedniego tygodnia kuchnia zostaią przekształconą na warsztat dla wypiekania mażurków, placków i bab, na arenę niestrudzonych walk. ambitnych rywalizacyi i zapasów niewieścich. W owe pieczywo kobiety wnosiły całe poszanowanie dla tradycyi, pieczołowitość staranną, troskliwość nieledwie macierzyńską ptaka doglądającego wylęgu pisklęcia. W nieckach tych rosła ich chluba, ich duma, nieledwie cześć ich własnej istoty. Powodzenie napełniało je przeświadczeniem własnej wartości, nieudanie się przygnębiało i upokarzało.
Pani Salomea uwijała się szybko i dzielnie, sypiąc zamaszyście do ciasta różne ingredyencye i nie bardzo się kłopocąc o miarę i wagę.
Awdotia latała jak opętana odgryzając się i przekomarzając, gotowa stanąć wszystkim do pomocy i do kłótni. Marta rozczulała się zawczasu nad dolą bab nieudanych, ale wypełniała nabożnie wszystkie wskazówki, i jęcząc cicho miesiła ciasto gorliwie. Panna Florencya z anielskim uśmiechem poświęcenia, w aureoli cnót domowych, wyzierającą z oczu przejętych i natchnionych, z niezrównaną gracyą i samozaparciem się dopomagała, rozsypując cukier, lejąc w drożdże wrzące mleko, mieszając pakiety, lub używając jednego w miejsce drugiego. Panna Ludwisia opasana bialutkim fartuszkiem, skrupulatnie ważyła, mierzyła, wzdychała, z zaognionemi powiekami nad oczyma, których blask febryczny świadczył o nerwowem podnieceniu. Przyglądała się robocie niedowierzająco, podejrzliwie i krytycznie, pełna zawsze drobiazgowych przepisów i reminiscencyi z dawnych szczęśliwych czasów własnego gospodarstwa.
— U mnie baby wychodziły — ot takie! — mówiła stopniowo coraz to wyżej rękę podnosząc, śledząc przytem zawistnem okiem produkcye pani Salomei. — Ale też ja nie szczędziłam zabiegów ani trudów. Cukier musi być koniecznie przez jedwabny muślin przesiany...
— Widać kochana pani nie miała nic lepszego do roboty! — odpowiadała słodko pani Salomei, wysiłkiem woli utrzymując się w granicach uprzejmości, ale wewnętrznie kipiąc i wrząc cala, w duchu odsyłając natrętną mistrzynię do wszystkich dyabłów.
Chłopcy, korzystając z rekreacyi przedświątecznych, również uwijali się w kuchni. Melancholijny Jaś pozbywał się uczoności i powagi, oczy błyszczały mu szczęściem, a twarzyczkę pokrywał rumieniec, gdyż z przejęciem dokonywał powierzone mu formy do placków. Franek gorliwie uciera! mazurki, rozprawiając jak szpak, docinając i chychocąc, a ukradkiem ściągając rodzynki i migdały.
Pomimo drobiazgowej staranności baby panny Ludwisi chronicznie niedomagały: miały zapadłe boki, zakalcowate łono, kwaśne były i ciężkie. Równie też misterne płody cierpliwych paluszków panny Florencyi pomimo eleganckiego wyglądu, cierpiały stale na bardzo dotkliwe defekta, gdy proste ciasto pani Salomei bez wielkich zachodów wychodziło jędrnie i zdrowo. Ono też szło na pierwszy ząb i znikało w ciągu paru dni, gdy kunsztowne arcydzieła panien długo jeszcze stały jako ozdoba stołu, i dopiero w końcu tygodnia Jaś wzdychając posępnie, a Franek sarkastycznie dogadując, ostatecznie się z niemi załatwiali.
W tej atmosferze ciszy, pogody i wesołości, Iza zaczęła powoli odżywać. Na smagłych policzkach pojawiły się rumieńce, kibić nabrała giętkości, oczy zapłoniły zdrowym blaskiem, usta zabarwiły się purpurą. "A chociaż w olbrzymich ciemnych włosach błysnęło kilka srebrnych nici, była tak młodą, świeża, i pociągającą, że nieraz pani Salomea przerywając składanie bielizny lub liczenie talerzy, zapatrzyła się na nią ze zdziwieniem. Nie poznawała zgnębionej, suchej i sztywnej kobiety z zapadłymi policzkami, która tu weszła przed rokiem, w tej rozkosznie rozkwitającej istocie. Po powrocie z konserwatoryum. nie przesiadywała teraz godzinami ze wzrokiem nieruchomym i ustami zaciśniętemi bólem, ale poruszała się szybko, krokiem elastycznym i żywym, dopomagała pani Salomei w tysiącznych gospodarskich zatrudnieniach, okazując przytem trafne oryentowanie się wśród nawału drobiazgowych szczegółów, dużo doskonałych pomysłów i kombinacyi. Często przytem rozlegał się jej głos metaliczny i piersiowy, czasem nawet wybiegał śmiech dźwięczny jak piosenka.
Panna Florencya ze swą osią talią, bladą cerą i powłóczystemi oczyma, patrzyła na nią coraz częściej, zaciskając usta i krygując kibić. Jej eleganckie poruszenia pełne wyszukanego wdzięku i gracyi i ciągłe kręcenie główką, zdradzały teraz niechęć i urażoną dumę. Była przepojona obrazą: zdawałoby się, że dzika ukrainka rozkwitem swoim wyrządza jej dotkliwą, osobistą zniewagę.
Gdy wśród obiadowych rozmów, Iza nie siedziała smutna i zamyślona jak dawniej, ale zrzuciwszy skorupę zobojętnienia brała w nich żywy udział, wówczas panna Florencya milkła i tylko obrażonem kręceniem główki i zaciśniętemi ustami wykazywała, jak bardzo czuje się dotkniętą wtargnięciem w jej prawo, ciągłego zajmowania sobą wszystkich. Z miną ironiczną i niesłusznie skrzywdzoną przypatrywała się Izie.
— Cóż w niej jest? — myślała — taki niewystylizowany uśmiech, takie... takie jakieś proste... szczere słowa, ani śladu finezyi, wdzięku... szyku!
I sama przysłaniała oczy powiekami, znów je podnosiła z naiwnym, zdumionym wyrazem, ściągała usta w tajemnic pełnym uśmiechu, migała błyszczącemi źrenicami, to kryła je za rzęs firanka ze skromnem zawstydzeniem.
Cała jej twarz mieniła się, wyrażając to poetyczną zadumę, to płochą figlarność lub słodkie rozmarzenie. gdy Iza patrzała zawsze tak spokojnie i prosto.
Panna Florencya pogardzała tą naturalnością, bez żadnych subtelnych podstępów, sztucznych wybiegów i minek misternie przybieranych; w gruncie jednak ta niezmienna prostota żenowała ją i niepokoiła, nawet trochę imponowała.
— "Ma minę królowej, której cały świat nie obchodzi, bo się odeń czuje wyższą ". — A w słowach jej było tyle prawdy, że Iza nie starała się nikomu przypodobać i była tylko sobą.
A jednak z prostoty tej biło pełne źródło poezyi, z tych szczerych oczu, skorych do uśmiechu ust i rozumnego, wysokiego czoła.
Rakowicz od powrotu wiosny znów częsty gość białego dworku od pewnego czasu zaczął jej uważnie się przypatrywać. Kłaniał się jej teraz szarmancko przy powitaniu, suwając z wielką elegancyą nogami, stroszył swoje kołnierzyki, starał się nadać ciemnym wąsikom układ jak najpowabniejsza. W rozprawach olśniewał wymową, wyobrażenia miał coraz więcej nieokreślone, niebosiężne i pessymistyczne, na mrowie filisterskie i na ich sprawy "pluł" teraz ze zdwojoną energią, do niej zwracając się o potwierdzenie, czego dawniej nigdy nie czynił.
Znalazł przytem, że nuty są zbyt ciężkie, a Iza nie dość silną dla przenoszenia ich na pulpit, w czem ofiarował swoje stałe usługi, i gwoli pełnienia tej wzruszająco chrześcijańskiej cnoty, coraz częściej przekraczał progi jej saloniku. Zainteresował się sprawą jej zamierzonego występu na estradzie, ofiarując łaskawie protekcyę, sypał zarazem masę rad i uwag z zakresu muzyki, której był dokładnym znawcą, jak zresztą wszystkiego.
Patrzył przy tem na nią zabójczo i deklamował cytaty swoich i cudzych poezyi.
Adjutant też zalecanie się do łzy postawił sobie jako obowiązek regulaminu i uroczyście odsiadywał swoje godziny, milcząc, chrząkając, pociągając wyfiksatuorawane wąsy, i odzywając się od czasu do czasu z jakiemś głębokiem spostrzeżeniem.
Ataki te mocno irrytowały Rakowicza, który imponująco starał się zaznaczyć przed intruzem wyłączność praw swych.
— Proszę to śpiewać! tamto zaniechać! to dobre dla szarej masy, dla tłumu — mówił wydymając pogardliwie wargi i posyłając lekceważące spojrzenie w stronę Dolmatowa, który słuchając rozmowy, siedział wyprostowany, czupurny, rżąc od czasu do czasu bezmyślnym śmiechem.
Wysiłki jednak tych uczestników w steeple-chasse szły na marne. Iza zdawała się ich nie dostrzegać. Obdarzała wszystkich jednakową obojętnością; zbyt była w swój cel zapatrzoną, aby ją mógł ten marny flirt interesować. Z życzliwością odnosiła się do "sinych kołnierzyków" Brunona i Zdzisława, którzy wydzielali się wśrod innych swą indywidualnością: jeden migocący entuzyazmem, błyskotliwy jak fajerwerk, drugi cichy, małomówny a głęboki. Zdzisław był jej szczególnie sympatycznym, i ceniąc artystyczną naturę, Brunona, tego lubiła nieledwie: jak brata. Entuzyastyczne frazesy Brunona odbijały się od niej jak od tafli lodowej; od milczącego Zdzisława płynął jakby powiew wiosenny duszy szczerej, jasnej i czystej; prąd magnetyczny, co ją przenikał. A może dusza rasy zespalała się łatwiej z podobną sobie?
On ciągle był przy niej i patrzył na nią swemi wiernymi, oddania się pełnemi oczami. Ona go pochłaniała i przepełniała. To nad nią nie istniało dla niego nic. Było to bezgraniczne uczucie młodzieńcze, jakie raz tylko w życiu nawiedza wyjątkowo czystych lud/i. Nie pragnął nic. Wystarczało mu patrzeć na nią, serce upajać jej rysami, wzrokiem pochłaniać to dumne czoło, smutne usta i zadumane oczy, w których zawierała się dla niego cała zagadka życia; wieczory spędzać w jej saloniku, gdzie lampa rzucała blade światła i fantastyczne cienie na smukłą postać owiniętą szalem, patrzącą w przestrzeń zamyślonemi. jakby w głąb siebie wpatrzonemi oczami. Niekiedy ożywiała się; wówczas rozkrywała fortepian, z piersi jej wylewała się kaskada wibrujących, spienionych namiętnością tonów.
Słuchał jej milcząco, drząc w zazdrosnem wzruszeniu. Nie lubił jej talentu. On odrywał od niego tę kobietę, oddawał ją jakby na własność tłumowi. Każdy dźwięk przeszywający mu piersi byt własnością intruza, który go pochwyciwszy, czul się wprawie zapłacić zań komplimentem. Z niechęcią myślał o niedalekiej chwili, gdy miała wystąpić na estradzie.
Zamknięty w sobie, nie wydający niczem nazewnątrz kryształowych uczuć, które się w nim burzyły, na pozór byt zwyczajnym dobrym chłopcem z radością wypełniającym jej polecenia, zazdrosnym o wyłączność drobnych względów, którymi go darzyła.
Obok tych cichych codziennych poświęceń, Iza przechodziła spokojnie, nie zważając na nie, nie" dostrzegając nic, nie domyślając się ich prawie. Za niesprawiedliwość niegdyś sobie wyrządzoną, ona teraz hojną miarą innym odpłacała.
W tej gromadce ludzi nie związanej z sobą węzłami pokrewieństwa, dzięki długiemu zżyciu się panowała doskonała harmonia. Jak w kręgu powiększającego szkła lornety, zacieśnionym do wąskiego lecz dokładnego pola widzenia, każdy obserwował cechy umysłu i charakteru osób składających towarzystwo, oglądając je niejako przez szkło powiększające. A chociaż od czasu do czasu dogryzali sobie wzajemnie i kąsali się zawzięcie, było w tych walkach i sporach jakieś zacięcie dobroduszne i nie pozbawione humoru, jak gdyby słono-pieprzny smak utarczki stanowił nieodzowną przyprawę zupy, czemś nieszkodliwie podniecającem apetyt i trawienie, rozgrzewającem werwę, pośredniem miedzy ostrą przekąską a kieliszkiem mocnego wina. Bez owego deseru piekących słówek i kostycznych przycinkow, wszystkim biesiadnikom czegośby brakło.
Dysputę rozpoczynał zwykle Rakowicz. Zadarłszy pretensyonalnie głowę i patrząc z góry na obecnych mężczyzn, pytał:
— Zgadnijcie panowie, co za kolosalne zjawisko wwierciło się dzisiaj w tajnię mej psychiki? przejmując epizodycznym dreszczem!
— Może pies pana napadł? — dziecinnym, naiwnym śmieszkiem wrywa się panna Ludwisia.
Panna Florencja wyniosłem podniesieniem ramion wyraża oburzenie na tak poziomo postawioną kwestye.
— Co też ja mówię! — oryentuje się zawstydzona panna Ludwisia. — Gdzieżby też pana mógł pies... Pan taki wykwitny!
— Tylko najsubtelniejsze impresye mogły wzruszyć pana Zenona — objaśnia pobłażliwie towarzystwo panna Florencya.
— Pies? czy był wściekły? — wcina się w rozmowę adjutant.
— Ale cóż znowu! zaręczam iż pan Rakowicz nic wspólnego z tak ordynarnym zwierzęciem nie ma! — ujmuje się przycinając usteczka panna Florencya, i wzrokiem karci zapłonioną Ludwisię.
— Uciekł? u nas po obozie włóczy się tych huncwotów co niemiara. Ujadają bestye, ze moje uszanowanie! — Ale ja na nich sposób wynalazł: bierze się rozszczepiona deska. — Z głośnym śmiechem wyjaśnia jakąś manipulacyę zaciekawionej pannie Ludwisi.
— No! więc cóż pan ujrzał takiego ciekawego? — dopytuje się gospodyni.
Rakowicz pretensyonalnym wzrokiem patentowanego geniusza obwodzi towarzystwo.
— Człowieka, który uznał nicość bytu... który kopnął nogą świat i wszystkie jego podle urządzenia... który plunął na społeczeństwo filistrów... No jednem słowem...
Surowy wzrok toczy po obecnych, jakby wyzywając do odgadnięcia pytania, poczem oznajmia tryumfująco:
— Samobójcę!
Panna Florencya podnosi oczy ku niebu, i delikatnie wstrząsa ramionami, na znak podziwu i jednocześnie leciuchnego wstrętu.
— Biedak! musiał dużo wycierpieć nieszczęśliwiec! — wzdycha ze szczerą litością pani Salomea.
— I zgadnijcie tez państwo, co go do tego fenomenalnego kroku skłoniło?
— Ba! gdyby to była kobieta, sądziłabym, że nierozerwalność związków małżeńskich, — domyśla się Dobruczowa. — — Gdyby dziewczyna, — to uwiedzenie. A że mężczyzna — dodaje z pobłażliwą pogardą — to pewno jakaś nieuleczalna choroba...
— Boże! jakież to straszne! — strwożonym głosikiem piszczy panna Ludwisia. — Odebrać sobie życie! jabym się nigdy nie odważyła... Chociaż pojmuje, że można tę straszną, tę okropną rzecz zrobić...
Twarzyczka jej ciemnieje.
— ... Pod wpływem kłótni... Kiedy rodzina bardzo dokucza, lub też ukochany zdradzi!
Lękliwym, niespokojnym wzrokiem spoziera w stronę adjutanta, który z powagą ogryza nóżkę kurczęcia.
Rzęsy panny Florencyi trzepocą, jak strwożone, zachwytu i lęku pełne motyle.
— Och!" co leż znów mówi panna Ludwisia! straszne? ależ przeciwnie! to bajkowe! to wzniosłe... Kościół zapełniony kwiatami, światłem, ludzie się tłoczą, i obok plącze kobieta w czerni, dla której... Ileż poezyi! ja sama... chciałabym...
— Pani Florencya zapomina, że trupa samobójcy do kościoła nie wnoszą... sceptycznie zauważył trzeźwy Zdzisław.
— Efekt stracony! — podszepnął złośliwie Franek.
— Dlaczego uważa pan. że samobójca na życie plunął? — pyta spokojnie Iza.
— Dlatego że odeń uciekł! — odpowiada Rakowicz.
— Więc pan uznaje, że samobójstwo jest negacyą pragnienia życia? — odzywa sio sardonicznie Bruno, z szatańsko utajonem znaczeniem.
— Naturalnie, iż uznaję! — dawał się wziąć na kawał Rakowicz, i tonem doskonalej pewności i wysokiego przekonania o sobie dodawał:
— Człowiek, co plunął na ten podły świat i jego urządzenia, co dał w ten sposób dowód, iż nic dba o rozkosze życia i że niemi pogardza, człowiek taki, niezależny od losu. jest rzeczywiście wyższym gatunkiem zwierzęcia, prawdziwym typem -homo sapiens.
— Wnikam w myśl pańską... Cóż to jest śmierć? — koniec niedorzecznego, często nieznośnego bytowania. A ponieważ dla nas obu hamletowskie pytanie: co czeka za grobem? — nie istnieje, bośmy je dawno rozstrzygnęli negatywnie; — tedy powinniśmy, logicznie rzeczy biorąc, dawno już łby sobie poukręcać, a i ludzkości całej, przy pewnej konsekwencyi pojęć, w zbiorowem samobójstwie należałoby szukać ratunku. Istnieje tu jednak pewna przeciwna rozumowi. — nie przeczę — a jednak prawic nieprzezwyciężona przeszkoda: ot taki ciemny, niewytłómaczony instynkt samozachowawczy, lęk może bólu fizycznego, obawa zagłady. — Najpowszedniejsze rozkosze życia, pod grozą utraty, nabierają spotęgowanej ceny. Pomyśl pan tylko, co znaczy np. wyrzec się powietrza, słońca, — mówi Bruno z szatańską złośliwością wyprowadzając w pole przeciwnika.
— To właśnie! O! te usta zsiniałe, wyciągnięte, które już powietrza schwycić nie mogą... Te oczy zaszłe bielmem, co nic już nie widzą... ciało stoczone robactwem... Smierć jest ohydnem zjawiskiem w oceanie bytu! — brzmiał sąd Rakowicza tak imponujący, że panna Klorencya przechodziła na jego stronę, delikatnie modulując głosik i sznurując usta.
— Wszystkie ustawy zarówno religijne jak świeckie, potępiają samobójstwo — i dlatego unikać go należy!
Bruno spojrzał na nią zabójczo. Odpowiedziała mu wzrokiem tkliwej ofiary.
— Pociągnąć-by do odpowiedzialności takiego zuchwalca, co idzie przeciw prawu! — odzywa się adjutant, który zawsze trafia jak kulą w płot.
— Nie, ja chcę wiedzieć czy zgadza się pan, że dla przemożenia tych wszystkich okropieństw, które pan tak niezwykle barwnie, wymownie opisuje, potrzeba silnego impulsu: nieznośnego, niepokonanego cierpienia duchowego, — ciągnie, zwracając się do Rakowicza jak kot zaczajony, nieubłagany Bruno.
— Zbolały duch człowieka, szarpany wirami życia, w ciszy huraganu nicości znajduje ukojenie, — wyniosłym gestem odrzucając włosy z czoła, odpowiada Rakowicz.
— W ciszy — co zgrzyta i wyje! — słowiczym głosikiem wtóruje panna Florencya.
— Sam sobie winien, głupi. Trzeba mu było pilnować się przepisów. Nie, tylko umiarkowanie i akuratność! — pomagał po swojemu adyutant.
— Więc zgadza się pan, że istnieje pewien antagonizm pomiędzv cierpieniem, a instynktem samozachowawczym? Ze zarówno jak w katuszy fizycznej człowiek obojętnieje na dolegliwości duchowe, tak samo też potężna, pochłaniająca tortura moralna znieczula ból fizyczny, którym się w owej chwili pogardza, wprost nie zwraca nań uwagi... Przypuszczam nawet, że w chwili nadmiernego natężenia takiej męczarni duchowej, ból fizyczny przynosi wprost pożądaną interwencyę, jako cos odciąga uwagę, niejako ulgę... I że to właśnie poniekąd samobójstwo ułatwia? — badał Bruno.
— Zgadzam się najzupełniej. Właściwie, to pan zgadza się ze mną! pod warstwą falistego chaosu wnika pan nakoniec w ukrytą myśl moją!...
Bruno wybucha głośnym śmiechem.
— Więc znaczy, że instynkt samozachowawczy ustępuje wobec silnego cierpienia duchowego. A wie pan, kiedy człowiek cierpi tak strasznie, tak pożerająco iż woli raczej ból zagłady? Oto kiedy całą mocą, całą potęgą uczucia pragnie czegoś, pożąda nieziszczalnego szczęścia.
Rakowicz zaczyna się gniewać.
— Jakto! pozwól pan... Jeśli ja utrzymuję, że człowiek szamotany otchłannym wirem ducha, może odebrać sobie życie, to znaczy...
— To znaczy, iż pragnął rozkoszy życia — nie zaś pluł na nie! — mówił Bruno.
— Za pozwoleniem! pan usiłujesz wibracyom mego intellektu nadawać? obrót groteskowy! Pan kołowrotem rozumowań obezwładniasz polot mych skrzydeł — przerywał prawie krzycząc Rakowicz.
— Przyjąwszy przesłankę, musimy tez zgodzić się na logicznie wyprowadzony z niej wniosek, — podsuwał jadowicie Bruno.
— He! chciałbyś pan, widzę, niejako mnie obalić! ale ja się... tego... trzymam dość mocno... Zresztą, już czuję się znużonym tem zmorowem dreptaniem po tajniach własnego ducha... Skończmy już raz z tem!
— Więc samobójstwo jest najenergiczniejszcm wypowiedzeniem się woli życia, stwierdzeniem chęci życia, nie zaś jego przeczeniem, — brzmiał szyderczy, entuzyastyczny głos Brunona. Samobójca pragnie życia, odrzuca tylko cierpienie!
— To paraliż woli. Ucieczka przed zagadnieniami życia, dobrowolne złożenie broni na placu boju, — zwolna, zająkliwie, odzywał się Zdzisław.
Bruno zwracał w jego stronę rozgorzałe, rozjątrzone spojrzenie.
— Jakto! wiec gdy człowiek spragniony szczęścia, co przed nim jak miraż umyka, przekonany o niedosięgalności owego mirażu, strawiony bezpłodną męką, ma odwagę i siły zmódz lęk zagłady ciała, instynkt samozachowawczy, i targnie się na swe życie, kolega nazywasz to paraliżem woli?
— Naturalnie! — odpowiadał miękko, spokojnie Zdzisław, tylko twarz jego rumieniła się to bladła, a jasne oczy nieugiętośclą błyskały. — Życie jest ciężkiem zadaniem nałożonem przez naturę, którego zakres rozciąga się po za granice osobistego szczęścia jednostki. To może ekspiacya, lub próba, jak chce religia; w każdym razie kółko ogniwa społecznego: — obowiązek. A ucieczka zeń dobrowolna to niewykonanie zadania, często ciężkiego, niemniej jednak niezbędnego: — tchórzostwo.
— Dlaczego niezbędnego? — pytał Bruno.
— Bo każdy atom w przyrodzie ma swój cel, najmniejsze kółko w trybie społecznym swoje znaczenie i zastosowanie. Odrzucić go nic można bez szkody dla całości. Należy własne pragnienia podporządkować dobru całości, popędy erotyczne opanować wolą rozumną, świadomą szerszych celów.
Dołmatow. który dłuższy czas siedział z pochylona głową, milcząc wbrew swemu zwyczajowi, — obruszył się żywo.
— Ot tak, to rozumiem! — zawołał, — Zdzisław Antonowicz ma racyę! Człowiek powinien mieć rozum i wolę, i dążyć tam gdzie chce. A przy silnej woli wszystkie przeszkody przełamać można. Czy myślicie państwo, że ja naprzykład, w karyerze mojej nie doznałem przeszkodź niechętnych, zawistnych, miażdżących prawie przeszkód! A jednak przełamałem wszystko! i dzisiaj — tu z dumą palcem w pierś się stuknął — na mojem stanowisku... stoję twardo, idę naprzód, i zajdę jeszcze daleko... Przeszkody żadne mię nie powstrzymają, a jakie zdarzą się — to zdepcę! powodzenie zawsze jest w mocy człowieka.
Rakowicz wydął pogardliwie usta.
— Mój panie! nie mówimy tu o przeciętnych zwierzętach, wedle zwykłych norm przyrody o strawę walczących, lecz o ludziach, którzy nie tylko o własną korzyść lub karyerę dbają...
Panna Horencya spuściła rzęsy i rzekła falcetem:
— Ja zawsze myslę tylko o innych!
Po chwili dodała głosem cichym i drżącym:
— Nigdy o sobie...
— Spytaj jej, czy i te loczki zawija tak misternie nie dla siebie? — szepnął złośliwie Bruno.
— Naturalnie że z myślą o innych! To tylko potwierdzenie jej teoryi, — odparł Zdzisław.
— Myślę, że natura, stwarzając istotę wkłada na nią obowiązek właściwego rozwoju indywidualności, t. j, szczęścia — cicho, w zamyśleniu odezwała się Iza, jakby odpowiadając sobie na własne pytanie. — Przyroda to niewyczerpana skarbnica uciech: zgodność z jej prawami jest błogością, każde zaczerpnięcie oddechu — rozkoszą. Jeśli zaś czyja organizacya fizyczna lub duchowa, wykoślawiona tak ułomnie, że brak jej zdolności do wyczuwania radości bytu, — najlepiej uczyni jeśli swe kalekie istnienie ze świat i usunie. Staje się to nawet poniekąd obowiązkiem, jak oczyszczenie drzewa z wilków, lub nadłamanych i uschłych gałęzi. Społeczeństwu oszczędzą się całe zastępy zatruwających je duchowych kalek, suma szczęścia ludzkości tylko zyska na tem.
Bruno nagle zamilkł, wpatrując się w twarz jej gorejącemi źrenicami. A Zdzisław pochylił głowę i chmurnie się zamyślał, jakby wgłąb siebie wnikając. Na czoło jego wypłynęła powoli pionowa, nerwowo drgająca zmarszczka.
Ale już pani Salomea odwracała atak:Życie jest darem i własnoscią Boga, — wymawiała z wielką stanowczością w glosie, nie dopuszczającą przeczenia. — A tymczasem — wsuwajmy od stołu!
Wiosna tryumfalnym pochodzie. Po rzeźwych rankach następowały upalne dni, dyszące oddechem pałacem jak ogień. Dla młodzieży rozpoczynała się piekielna praca ostatecznych egzaminów. Zdzisław silniejszą wolą obdarzony umiał na wodzy trzymać swe chęci, unikać towarzystwa, dnie całe spędzając nad książką.
Bruno dręczył się jak potępieniec, smagła twarz jego bladła i czerniała. Oczy Izy prześladowały go na kartach książki, pociągały go i obezprzytomniały jak przepaść Suchemi ustami prawie nie tykał obiadu, odzywając się niewielu zgryźliwemi słowy:
Był-to jeden z tych ludzi pełnych zdolności i zapału, o charakterze zdolnym do najszczytniejszych poświęceń, jak do najpotworniejszych zbrodni, których najwięcej marnuje się i ginie.
Są takie dusze złożone z gwałtownych przeciwieństw, których uczucia wznoszą się wciąż to opadają, przebiegając od najwyższych do najniższych szczeblów: zdolne do najheroiczniejszych ofiar i najwscieklejszych szaleństw, parte wciąż żądzą głodną ideału.
Żydem byt i z mlekiem już wyssał nienawiść do krajowców, nienawiść plemienia uciskanego, co broni się kąsając, a w nienawiści widzi główną podstawę oporu, źródło skąd czerpie siły w walce o byt. Sycił się tą nienawiścią, pałając pożogą buntu, zemsty i gniewu.
Nienawiść te do obcych, pogardę dla własnego plemienia jadł jak chleb, nią rósł i żywił się, palony wciąż poczuciem własnej wyższości nad tymi, którzy go niedbale i obojętnie odtrącali, gnębiony żałością dla brudnych mas żydowstwa, których ciemnota budziła w nim wstręt, a nędza szarpała mu serce. Każde ich upokorzenie, niesprawiedliwość im wyrządzona, uderzały weń, jak cios wymierzony mu w piersi.
Niekiedy wmieszawszy się w ich ciżbę, zrażony atmosferą swarów, chciwości i wyzysku, porywał się z tuj błotnej ognistej gehenny cierpień i pożądliwości i pełen obrzydzenia, dumy, uciekać chciał z brudnego legowiska, otrząsając ślady pochodzenia ze stóp swych. To znów niedola plemienna uderzała weń obuchem, serce mu krwawiło się tymi wrzodami, które w ich ciele tkwiły. Solidaryzował się wówczas z tymi, którymi przed chwilą pogardzał, płakał, gotów był za nich dać się umęczyć, lub iść samemu zabijać i niszczyć jak burza, jego ognista dusza wzlatywała ku wyżynom sztuki i wiedzy, a u nóg mu ciężyły okowy wyjątkowych przepisów i ograniczeń. Krzywdząc go, rzucano mu jednocześnie na barki lekceważenie i pogardę; w towarzystwie jak w społeczeństwie był paryasem.
W takich warunkach nie dziw, że w miejsce spokojnej mocy twórczej, rozwijała się w nim siła niszczycielska, rozkładowa: pycha szalona, ambicya na nic niepomna, żądza karyery, bogactwa władzy, by kiedyś garścią złota cisnąć w twarz tym, od których doznawał zniewagi.
Jako w normalnym osobniku idea miłości jest zasadniczym tonem — tak w nim żyła religia nienawiści. Wszystko co dobre, wielkie, pożądane, zawierało się dlań w nienawiści, w żądzy wybicia się z tłumu i panowania, w rozpanoszeniu swojego "ja", chociażby kosztem cierpień tysiąców, w łaknięciu rozkoszy deptania nogami hardych karków, które niegdyś z lekceważeniem odeń się odwracały. Dla nasycenia owej nienawiści chciał być sławnym, bogatym, ona była mu dźwignią i motorem jego istnienia.
Czuł w sobie niezwykle zdolności i siły: gdybyż pozyskać tylko równe krajowcom warunki rozwoju! potrafi ich opanować, jak mądry, podstępny lis stado niedołężnych baranów.
W owych ambitnych dążeniach stała mu na przeszkodzie sztuka.
Zbyt był artystą, aby wytrwale, przebiegle ku celom dążyć. Gdy wracał z koncertu z gorączkowymi wypiekami na śniadych policzkach i ogniem w oczach, nie myślał o zabiegach karjery; tonął wówczas w falach pieśni, rwał się w przestworza. Dla muzyki zapominał prawie o swoim dogmacie.
Do tego przyłączała się niekiedy dziwna niemoc. On, który tak dumnie pogardzał ciżbą prześladowców, ogarniał się w płaszcz nadmiernej pychy, przeciwstawiając ją domniemanym pociskom zniewagi, który wywyższenie się po nad nich postawił sobie jako wyznanie wiary i cel bytu, — w głębi jestestwa czul się miękkim i słabym. Kiedy najwięcej wytężał siły. aby zadziwić innych nauką, intelligencyą, wiedzą, gdy starał się wykazać bezwzględność woli, energii i hartu, — w najgłębszej tajni duchowej czuł wewnętrzną potrzebę ukorzenia się przed kimś, lepszym i wyższym od siebie. Łkało w nim palące pragnienie pojenia się słodyczą miękkich słów kojących, ufnego wsparcia się na łagodnem ramieniu, poddania się władzy kogoś, przed kim harda dusza ukorzyć się i uwielbiać by mogła. Kiedy wymawiał chłodne, szyderskie frazesy, gryzł trzeźwą, piekącą ironią, jednocześnie ssała go niewymowna tęsknota, za owem ucieleśnieniem marzeń. W nocy łkał sercem za owem widziadłem, które mu miękką rękę na czole położy, ogarnie go umiłowaniem, rozterkę myśli i bunt serca uciszy. Rano zaś wstawał zły na swe błędne rojenia i śmiechem szyderczym starał się zagłuszyć echo, które tak cicho i słodko w sercu mu wołało.
Pomimo porywów zmysłowych, gorącej wyobraźni, iście południowej lubieżności, w życiu był wstrzemięźliwym. Naśmiewał się z kobiet, może dlatego że pragnął zbyt wiele, że w piersi śpiewało mu coś nieurzeczywistnialnego. Nieraz błąkając się po ulicach Kijowa, wzrok zatrzymywał na mknącej przed nim zgrabnej postaci niewieściej, pytając myśli swej: — "czy to ta?" — Idąc zdaleka, przyglądał się bacznie ciekawem, niedowierzającem spojrzeniem, — wyrokując wreszcie "Nie!"
Raz gdy pośpiesznie dążył do uniwersyteckiej auli, z głową pełną melodyi wczoraj słyszanych i wrażeń, zajaśniały nagle przed nim oczy kobiety, oczy ukrywające jakąś dziwną zagadkę, palące, władne magiczną potęgą, obojętne a tajemnicze.
Doznał dziwnego wstrząśnienia: nareszcie znalazł!
Odtąd stał się mieszkańcem białego dworku w Świętoszynie i gorliwym stołownikiem pani Salomei.
Zdzisław zoczył wkraczającego do domu intruza, w którym instynktem odgadł rywala.
Pomiędzy tymi dwoma ludami, jednym spokojnym jak cicha toń wodna, prostym i szczerym, drugim pełnym nieokiełznanych porywów, — rozgorzała zazdrość, podejrzliwa, gorąca, straszna. Każdy z nich nic śmiejąc dotknąć pragnieniem ubóstwianej kobiety, posądzał o to drugiego, z gorączką, niepokojem, z wybuchami tajonej zawiści, z męką. Obecność jego podżegała drugiego do wściekłości. Zdawało się, że to nie urok miłości działa, ale nurtuje zabójczy szał nienawiści, że w niej znajdują wzajemną podnietę i bodziec.
Walka rozpoczęta na chłodno, rozżegała się szalonem zarzewiem, zawziętość rosła.
Prześcigali się wzajemnie w drobnych usługach. łzie dość było wynurzyć życzenie, aby natychmiast zostało spełnionem, żądany przedmiot wyszukany, wynaleziony, przedstawiony z gotowością i fanatyzmem wiernych.
Czyhali na chwilę przy niej spędzoną, na każdą godzinę spaceru, na wieczór w blaskach lampy błękitnego saloniku. Zdzisław strzegł swych przywilejów dawności, z wyrazem zazdrosnego właściciela. Czuł się jej prawym obrońcą, powiernikiem, stróżem jej własności, przez nią samą obranym; na przechadzce podając jej ramię, lub piastując okrycie czul się jakby w posiadaniu cząstki jej samej.
— Który z panów zechce mi dopomódz? — pytała czasem Iza.
Zdzisław drgnął i występował naprzód. Tamten stał na uboczu zgnębiony, pokrzywdzony i palony zazdrością.
Dla niej, teraz istniała tylko sztuka.
Talent jej rósł i potężniał. Coś dziwnego drgało w falach tych tonów, które wyrzucała z piersi, kłębiły się żale tlała boleść, rozwierała się i marzyła nieskończoność. Czasem wybuchał żar namiętności tłumionej, gaszonej, która zrywa się nagle jak burza i życia żąda. Profesorowie miejscowi dziwili się porywom tego dziwnego, niesfornego talentu, i kiwali głowami.
— To do niczego niepodobne! mówili, ona wnosi do sztuki jakieś nowe, anarchistyczne elementy, — to niema żadnego systemu.
Wymieniali szeregi różnych znakomitości, które zalecały odmienną interpretacyę. radzili trzymać się ustalonych prawideł, wzorów, modelować się na naśladownictwie i — fioryturować fioryturować.
Niektórzy dodawali.
— Ona zajść może daleko.
Jej fizyczny rozkwit stłumiony cierpieniem młodocianego zawodu, później przygnębieniem bezmiłosnego zamężcia, teraz dopiero nadchodził w całej pełni, przeistaczając cala jej istotę.
Oczy jej nabierały dyamentowych blasków, kibić wężowej gibkości. Stawała się piękną, pięknością zarazem pociągającą i straszną. Biła z niej dziwna potęga: magiczny czar spotęgowanej kobiecości, dar przenikania ludzi i władzy nad ich duszami. Pieśnią swą brała serca ludzkie w litościwe dłonie i koiła ich troski, lub pociągała nad otchłanie, wznosiła je w niebieskie nadobłoczne sfery, lub porywała namiętnością i odpychała z ironią i okrucieństwem szatana. Nie używała jeszcze tej potęgi ale już jej była świadomą.
Zarazem wzmagał się urok jaki na ludzi rzucała. Spokojna, chłodna z gorejącemi żarem, jakby wewnątrz siebie patrzącemi oczami, była uosobieniem jakiegoś tragicznego czaru, którzy bezwiednie ludzkie ćmy pociągał w płomirnie.
Zdawała się wznosić po nad hołdami, nie zwracając na nie uwagi, tylko niekiedy uśmiech tryumfu błyskawicą przebiegał jej rysy, nadając im wyraz szatańskiego sarkazmu. Tygrysica w niej się budziła.
W krótce jednak twarz jej przyoblekała się bladością a czoło surowym spokojem: — Cóż ją zachwyty tych pigmejów obchodzić mogły?
Rakowicz wysilał się na misterne komplimenta i pisywał na jej cześć wiersze w których mianował ją gwiazdą i ideałem swojego życia, żądając pociechy miłosierdzia "jak zbrodzień odpuszczenia za grzechy"...
Wiersze te deklamował z emfazą, zwracając się ku wszytkim damom, wzrokiem zaś przeszywając Izę, — przyczem twarz panny Florencyi ciemniała złowieszczo, a oczy jej zieleniały.
— Co oni w niej widzą takiego nadzwyczajnego? — pytała siebie — co w niej szczególnie zwraca uwagę?
I oczom swym nadawała melancholijną powłoczystość: podnosiła je z wyrazem cierpiącej madonny, to opuszczała w zagadkowem rozmarzeniu, usta układała uśmiechem anielskiej słodyczy, to przycinała je wyrazem sarkastycznym i drażniącym.
Cala ta finezja i gracya miała tylko tę słabą stronę iż była sztuczną i osłaniała sobą... pustkę: pamiętała wciąż o upozowaniu swej postaci, układzie figury i pracowała bezustanku gorliwie. — gdy Iza nie przybierała żadnej pozy, nie myślała o tem jak wygląda, bez w jej spokoju tkwiła cicha głębia, której czarowi poddawano się bezwiednie.
Dołmatow. który dotąd pożera! ją filuternemi oczy. ma, starając się kokietować rozmową, uśmiechem i grubym dowcipem, teraz stracił przy niej wszelką swobodę, ruch i głos. W obecności Izy siedział jak zahypnotyzowany, ogłupiały, z oczami nieruchomo w nią wlepionemu w sercu eleganckiego oficera, wyuczonego kłaniać się, mówić i myśleć wedle niewzruszonych prawideł, zapalało się coś dziwnego.
Zjawisko niezmiernie ciekawe, gdy w konwencyonalnej piersi takiego pustego światowca rozetlą się utajone zaczątki uczuć, których istnienia sarn w sobie nie podejrzewał.
Gipsowa figura ożywa na chwilę tchnieniem cudzej duszy, rozpłomienia się jej refleksem. czując że dzieje się z nią coś niezwykłego, wydaje się jej iż czuje, i rozumie, i uświadamia siebie, tak długo dopóki tuż obok stoi i działa na nią magnetyzer. W tych wibracyach niedostępnych dotąd, znajduje urok osobliwy i drży o ich trwałość. — Więc całym wysiłkiem bezwładnej materyi trwoży się stracić tych mgnień pożyczanego blasku, z utratą których zapadnie bezpowrotnie w swą odrętwiałą nicość, — i lęka się — drży.
Doświadczenie ciekawe i warte sprawdzenia.
Iza w tych ludziach budziła odgłosy duszy, każąc na chwilę żyć podnioślejszem, wewnętrznem, choćby zapożyczonem życiem. Pieśnią hypnotyzowała ich serca by je oskrzydlić i usubtelnić; wlewając w nie własne promienie i żary, dać im złudzenie życia.
Budziła w nich nieznane przeciągłe, subtelne wibracye, zmieniając je w kunsztowne muzyczne narzędzie, harfę, na której strunach powiew nadziemskiej ekstazy wydzwaniał cudne zaświatowe melodye.
Znała magiczną potęgę swej pieśni, ale zarazem znikomość jej wpływu. Używała go, ale weń nie wierzyła.
Z odejściem magnetyzera — posąg pogrąża się w martwotę: gdy słońce osunie się — gasną zarazem blaski i barwy; po usunięciu palców artysty — struny milczą.
Zdarza się niekiedy jednak, że ktoś 7. swej własnej duszy ton wydobędzie, własną jasnością, nie zaś odbitym blaskiem się rozpłomieni. nie będzie barwnym, chociażby połyskliwym refleksem cudzego blasku, nie instrumentem muzycznym — lecz twórcą.
Może się stać, że ozwie się nagle cicha, skromna pieśń zrodzona z łez własnej duszy, gdzie brzmiały przed chwilą szumne, wspaniałe waryacye na zadany temat,- sztucznie błyskotliwe plagiaty.
Może się roztlić maleńkie światełko z własnej zaczerpnięte głębi, wśród snopów złudnych, zapożyczonych blasków.
Wśród tej powodzi skombinowanych, sztucznie wydobytych tonów, może drgnąć w jednem ludzkiem sercu struna żywa.
Wśród tych hołdów miłosnej ekstazy, Iza przechodziła zimna, urągliwa i obojętna, zasuggestyonowana subtelnym czarem swej młodocianej miłości.
Prysła już wiara w szczerość bohaterstwa i uczuć, zachwiała się jej cześć dla apostoła, ale pozostało nietkniętem uznanie dla rozległych jego dążeń, urok jego niedościgłej, umysłowej potęgi.
Ci wszyscy nic zadawalali jej, niedosięgali tego wysokiego ideału, jaki w wyobraźni nosiła.
Są kobiety, które aby pokochać, muszą postawić ukochanego wyżej nad świat cały i same ukorzyć się się przed jego wielkością. Niekiedy ogarnięte tem niepohamowanem pragnieniem, fałszują przed sobą wartość wybranego człowieka, łudzą się dobrowolnie, usiłując wierzyć rozpaczliwie a ślepo, wiarą swą wywierają nawet suggestyę na otoczenie.
Dlatego po wsze czasy, kobiety były najgorliwszemi wyznawczyniami i krzewicielkami idei, która je zahypnotyzowała swą wielkością i których nosiciela umiłowany.
W prawdziwej kobiecie żyją instynkta poddańczości: darzy królewską litością tych, co do niej rozmiłowany wzrok podnoszą, ale kocha wówczas tylko, gdy sama może czcić i uwielbiać.
Otoczona taką entuzjastyczną miłością, Iza myślała jedynie o tamtym, pierwszym, porównywała go z innymi. W nim byłaby taka pełnia i taka doskonałość jej pragnień!
Puklerzem osłaniającym kobietę jest nietylko czystość instynktów, ale wysoka miara wymagań jej podniosłości miłosnej, która jest też jakby fatalistyczną potrzebą czystości duchowej.
Pragnienie zespolenia się wyłącznego i całkowitego, zlania się z duszą istoty ukochanej.
Duszą tak subtelnie wrażliwą i sharmonizowaną. że najtajniejsze impulsy serca w nią przepływają, znajdując swój wyraz i uzupełnienie; tak rozległą i jasną. że odbija w sobie cały. lśniący tęczami poezyi, obraz świata, w zarysach najodpowiejszych naszej jaźni.
Duszą w której koncentruje się dla nas cały wewnętrzny i zewnętrzny świat...
Jej miara była dla tych wszystkich niezniszczalną.
Mężczyzna oskrzydla kobiety wyobraźnią tak długo — póki kocha; ona — aby go mogła ukochać.
Dlatego może kobieta nie tyle stara się o nabycie cnót pozytywnych, jak o wzniecenie w mężczyźnie miłości, która jak słońce światłością swą, najuboższy krajobraz opromieni i blaskami osypie.
A kiedy słońce zagaśnie, przestrzeń pozostaje martwa i pusta...
On opromienić może najpospolitszą istotę, wieńcząc ją aureolą cnót urojonych, tak długo, dopóki miłość trwa. Spodloną nawet ostatecznie, w której moralną wartość nie wierzy, kocha jeszcze i przystraja fantazyą, dopóki pożąda jej zmysłami.
Kobieta zaś kocha dopóty, dopóki czcić i uwielbiać może, albo przynajmniej łudzić siebie, iż uwielbienie jeszcze trwa. Upadłego kochanka żałuje, wierzy w jego nieskalaną moralną czystość, wierzy pomimo oczywistych dowodów, pomimo wszystko. Częstokroć w namiętnem pragnieniu usprawiedliwienia docierając do takich zasadniczych głębin, w których w najbardziej skalanym człowieku tli jeszcze iskierka boskości.
Jest to poniekąd rozpaczliwa obrona własnej miłości. obrona instynktowa, namiętna, ślepa, przed światem całym, przed sobą samą.
Z utratą szacunku, kobieta kochać przestaje.
U niego uwielbienie jest skutkiem uczuć gorętszych, u niej przyczyną.
Może dlatego, iż ona szuka w mężczyźnie iskry ducha, on — jej wcielenia.
Deszcz padał ulewny, skośnemi strugami jak siecią strun srebrnych przerzynając powietrze. Wiatr szamocąc drzewa uginał je do ziemi i wówczas z czubów ich tryskały obfite fontanny.
Iza wracała z konserwatoryum. Zdroje wody płynęły po ścieżkach leśnych, wiatr miotał jej suknią i szarpał kapelusz. Olbrzymie krucze włosy zerwawszy się ze szpilek, mokrym płaszczem okryły jej postać.
Wśrod drzew mignęła postać studenta. W pobliżu przystanku tramwajowego stał Bruno z parasolem.
— Służę pani — rzekł.
I z pewną chełpliwością i dumą dodał:
— Czekałem...
Wśród syczeń deszczu zabrzmiał kontrałtowy głos Izy, dźwięczący wyrzutem.
— Po co pan naraża swe wątłe płuca? mnie nic się nie stanie... O! widzi pan! z ochotą głowę na deszcz wystawiani! Ja lubię burzę.
— Ja lubię też.
Wątła i smukła jego postać gięta się, oczy mimowoli mrużyły, przecząc tym zapewnieniom.
— Ale, pan teraz zbyt zajęty. Egzamina idą. Jak można tyle czasu marnować?
— Ach! egzamina! niech sobie mole książkowe o nich myślą... ja zawsze znajdę dość czasu na przygotowanie.
Deszcz zwolna ustawał. Chwilami jeszcze, jakby wstrząśnięty nagłym dreszczom sypnął garścią bryzgów, ale na wschodzie niebo zaczęło rozjaśniać się perłowym blaskiem, choć zachód jeszcze ciemniał złowieszczo i wyłaniał smugi obłoków, które jakby machając skrzydłami, szybko pędziły na kraj horyzontu.
Bruno potoczył oczyma wkoło i rzekł:
— Mnie cała przyroda śpiewa....
Chwilę jakby nasłuchiwał wewnętrznych głosów.
— Dziwne zjawisko! wszystkie wrażenia świata zewnętrznego, uderzają mózg mój jak melodya. Las — pasmo gór — zachód słońca i t. p. wrażenia czysto wzrokowe, igrają na mych nerwach jak muzyka. Czasem zdaje mi się, że pływam w morzu harmonii.
— Dlaczego wybrałeś pan drogę naukową, skoro jedynie odpowiednią pańskim uzdolnieniom jest sfera artyzmu?
Zaśmiał się posępnie.
— O! Czyż tak małoważnymi drobiazgami jak wrodzony pociąg, można się kierować przy wyborze karyery.
— Będzie z pana lichy medyk, a mógłby wyjść dzielny artysta.
— Muzyce będę oddawał wszystkie wolne chwile, cala moc duchową... najlepszą część mojego życia.
— A pańscy chorzy?
Zaśmiał się powtórnie z gorzkiem szyderstwem.
— O! dla tych wystarczy armia flaszeczek z miksturą i pigułkami. Czyż warto zaprzątać myśli nędznem zwierzęciem ludzkiem? oddawać mu zapał, przyśpieszone bicie serca? To stado nędznych i drapieżnych głupców!
Rysy jego zaostrzyły się, uwydatniając plemienne cechy w jakiemś krwiożerczem natchnieniu. Kobieta patrzyła nań badawczo.
— Wysuwa się naprzód ten, — mówił — co ma silniejszą wolę i bezwzględniejsze pięści.
Czerwone wargi odgięły mu się, ukazując dwa rzędy błyszczących zębów.
— Chcę zdobyć przyszłość — i zdobędę ją! Ludzie będą mi się kłaniali i ulegali. Ha! z jakąż rozkoszą będę ich miażdżył?
— Za co?
— Za to, że mię zbyt długo opiewali, gnębili, żem zbyt ścieśniony wyjątkowemi prawami, odsuwany, pogardzony. Będę się mścił!
— Wejdź pan lepiej do społeczeństwa, jako jego integralna cząstka, żyj jego dążeniami, zlej z jego tempem.
— Po co? będą mną gardzić, kopać! Przyjmą moje usługi, lecz nie wybaczą mi mego pochodzenia. Żądać będą szczerych uczuć dla kraju i z nich się natrząsać, przypominając przy każdej sposobności, żem Parya — Żyd. Nie darują mi tego. co jest cechą wrodzoną, od woli niezależną: garbatego nosa. włosów kędzierzawych. W najmarniejszem pisemku humorystycznem. gdy zabraknie konceptu, okaże się zawsze przedmiot gotowy: — Żyd. I najlichszy pismak klei banalne, szablonowe dowcipy, znajdując zawsze publiczność do śmiechu gotową. Oni nietylko gnębią nas i prześladują, oni się z nas jeszcze naigrawają. Tu iuź znęcanie się posunięte do wyrafinowania: wołu. konia, zabija się i skórę zdziera, żyda nadto się jeszcze wyśmiewa, a często z udręczeń jego cieszy. I nie odczuwają okrucieństwa, palenia tak duszy całego narodu żywym płomieniem. Przeciw nam wszystko wolno. My — Żydzi.
Wiec, czy mam iść służyć ich sprawom? stać z nimi w jednym szeregu, aby mi żydostwo moje wytykali? Nie! mogę im tylko wzgardą za poniżenie zapłacić, uderzyć w nich szyderstwem, lekceważeniem, dumą. Wówczas dopiero dopatrzą we mnie cech arrogancyi żydowskiej i skonstatowawszy, że żyd jest zawsze żydem — uspokoją się. i przejdą nad tem do porządku dziennego. Tryb świata nie uległ zmianie — All — right.
Angielskie wyrazy wymawiał poprawnie, przesadnie dobitnie, z pewnem zadowoleniem i pychą.
— Cywilizacya zaciera znamiona rasy. Ludzi odmiennego pochodzenia jednoczy wspólność kultury.
— Dlaczego? dlaczego z żydostwem mojem ja mam się taić? dlaczego sam sobie mam poczytywać je za zniewagę? Dlaczego rzucają mi w oczy moje cechy plemienne, jak gdyby naród prześladowany przez wieków tyle, nie był zmuszonym ich w sobie wyrobić, by trwać. 1 to najbardziej rzucają mi w oczy, gdy się najbardziej do nich, obmierzłych, zastosować pragnę. Nie! jam wyklęty! wyrzutek społeczeństwa paryą — Żyd.
Uderzył się w głowę z jakąś dziką rozpaczą wściekłości.
— Odtąd, ja w odrębności tej będę szukał chluby, — mówił opanowawszy się. Tak! ja przetrwałem wieki ucisku i udręczenia, niewoli — i trwam! i trwać będę. Tak! ja Żyd.
Drżał cały.
Spłonął: marzenie się ziszczało.
Miękka, łagodna ręka spoczywa na jego ramieniu, wielkie oczy, pełne współczucia, poważnie w twarz mu patrzyły.
— Czy rzeczywiście przystosować się do społeczeństwa pan pragnąłeś? czy też pozornie tylko? w gruncie go nienawidząc.
— Tak! tak! ja nienawidzę ich! za wszystkie męczarnie, które przez długie wieki, ja i mój naród od nich doznawaliśmy! Ja nienawidzę ich — bo sami zaszczepili w nas upodlenie, z którego się natrząsają, bo ile razy szedłem ku nim z dobrem uczuciem, spotkali mię drwinami i niedowierzaniem. Bo oni właśnie zataili moją i mego plemienia duszę!
— Oni nienawiść tę pańską odgadują — cóż dziwnego, że pozorom zbliżenia niedowierzają? Odczuwają prawdę.
— Nie! prawda mogłaby być inna, gdyby chęć zbliżenia naszego inaczej, szczerzej przyjęli...
— Żąda pan by z ufnością przyjmować poryw często udany... Jądrem waszego życia jest nienawiść.
— Wy nie pojmujecie — że my musimy nienawidzieć! że nienawiść to nasza krew serdeczna, że kto się jej wyrzeka, — to jakby ojca rodzonego, plemienia własnego, wszystkich jego krzywd i bolów się zaparł, od całej niedoli narodu odstąpił, wyparł się go dla wygód osobistych. Taki na wieki niech będzie przeklęty! przeklęły i podły! tchórz... Bo nie wolno swoich porzucać, dopóki we wzgardzie są, krzywdzie, poniżeniu, i przystępować do obozu prześladowców. To jakby matka, której dziecko osmagano, splugawiono i wyśmiano, — zamiast mścić jego krzywdy, złączyła się z gnębicielami. Nie wolno jej przebaczać męki bezbronnego dziecka, nie wolno!
Dyszał ciężko, drząc cały. Policzki zabarwiły się purpurą.
— Niech będzie przeklęty każdy co o krzywdach swego narodu zapomni! Ciemiężony musi nienawidzieć! ażeby kiedyś zwyciężył! niech dniem i nocą rozmyśla nad tem, ile sił zostało zmarnowanych, ile zdolności zatraconych, ile żywotów złamanych, spaczonych, przez przepisy — kajdany, ukute tak przemyślnie że ani iść naprzód ani rozwijać się nic wolno, i tylko pełzać można. Niech w sercu ma całą gorycz poniżenia i niedoli, wszyskie łzy gryzące narodu, a jeśli przebaczy — niech będzie we własnem sumieniu na wieki potępiony!
— Zwycięży w końcu ten, kto duchem będzie silniejszy, — rzekła Iza — I jeśli cierpienia wasze wyotrzą wam umysł, to nie żalcie się na nie, bo one to właśnie pielęgnują waszą odrębność. Straszną jest tylko niemoc wewnętrzna.
Szli dalej, oboje milczący, w zamyśleniu.
— Pani... pani jedna tylko! — rozpoczął Bruno — odtrąca mię, lecz mną nie pogardza, wierzę w to! czuję! pani jedna widzi we mnie człowieka — nie Żyda! Po twarzy pani przemknął uśmiech... pobłażliwy, przelotny, niedbały taki... rozumiem doskonale! pani lituje się nademną, a zarazem lekceważy, taką wyniosłą dobrotliwą litością... Gdybym mógł cokolwiek w pani nienawidzić, nienawidziłbym jej dobroci, tej subtelnie pogardliwej dobroci nienawidziłbym jak piekło! Wiem jednak, że ta pogarda nic stosuje się do rasy, jak bezwzględna i nieubłagana klątwa, lecz jedynie do mojej indywidualności... dlatego choć nienawidzę jej, ale: ją pani przebaczani.
Deszcz znowu syczeć zaczął i wiatr podlatywać z gwizdem. Namiętny i szczery wybuch żywiołowego buntu syna ukrzywdzonego narodu już minął, — lecz śledząc wywarte wrażenie na twarzy towarzyszki, trwał w podnieceniu, chęci utrzymania się na raz zdobytem, wysokiem stanowisku.
— Pani otoczona tylu hołdami, iż przywykła je lekceważyć... Niech pani jednak pojmie, że ja nie jestem człowiekiem podobnym do innych! otóż i czuje odmiennie, nie tak, jak wszyscy. Ja... ja dla pani byłbym zdolny...
Zatrzymał się, szukając w wyobraźni jakiegoś porównania odtwarzającego ogrom porywu jego uczuć.
Znalazł — potworność! i potem chłodnym oblewając się przed wywołanym obrazem, wyrzekł:
— Ja byłbym zdolny zabić! zabić... własną matkę! Jakaś chełpliwość zadźwięczała w ostatnich słowach. Efekt był dźwięczny i silny.
Iza słuchała go zdjęta zgrozą.
— Ostatnie słowa, są tylko reminiscencyą teatralną, — rzekła twardo, — błyszczący, pusty i jaskrawy frazes!
Bruno gryzł wargi z chłodną wściekłością.
— Myli się pan. Pan jest daleko lepszym, niż ów sceniczny bohater, na wzór którego chcesz kształtować swą postać. To, coś pan w tej chwili wyrzekł, jest nietylko potwornem, lecz nadto jest wewnętrznie fałszywem. Pan jest daleko lepszym od własnego pro duktu spaczonej wyobraźni. W głębi żałujesz biedną staruszkę, która stare oczy wytęża w przyszłość, by ujrzeć sławę i powodzenie syna. Z myślą, by dożyć tej chwili, dźwiga życie; jest to jej jedyna nadzieja! jak jedyną pociechą sięgać wspomnieniem w dzieciństwo jedynaka, czuć znów maleńkie rączki na swej szyi i tulić do piersi najdroższą główkę. A teraz słaba i opuszczona, z utęsknieniem wygląda jego przyjazdu, listu, znaku życia; spracowane jej oczy zwracają się wciąż w stronę drzwi, i drży na każdy szelest: to on! ten syn! co jest jej całą treścią życia, nadzieją i chlubą, którego ona jedna w świecie kocha.
Bruno z przymkniętemi oczyma oddychał ciężko i drżał cały.
— Tak tak... — szeptał — kocha mię bezgranicznie! nadewszystkol i ja ją tez...
— Ciekawe — szepnęła Iza — śledzić genezę moralnych zjawisk, jak potężne żywiołowe wybuchy, splatają się z banalnymi efektami naśladownictwa i jak w tym boju jaskrawych naleciałości, z nieśmiało wyłaniającymi się przebłyskami intuicyi, zwycięstwo odnosi prawda.
Szli szybko, milcząc oboje. W oddali, za srebrną siecią deszczu zamigotały sztachety dworku.
— Nadaj pan głos i siłę idealnym pierwiastkom swej natury, nie strojąc ich szychem, ani też topiąc w korycie używania — cicho odezwała się Iza. — Od tej najgłębszej treści duchowej, zależy przyszłość pana. Może cię ona jeszcze otoczyć czcią i poważaniem wśród prześladowców nawet zjednać ci cześć Jeśli masz w duszy ów bodziec wewnętrzny, pchający w górę, excelsior, wyższość prawdy ducha, która cię nad przeciwników wyniesie. Nią tylko, nie zaś jej udawaniem, zwyciężyć można świat.
Zielone święta umaiły rozkwiecona, i rozśpiewaną ziemię. W nocy już rozlegał się wokół stuk siekier: to okoliczni mieszkańcy cięli las, by gwoli zwyczajowi ozdobić progi domostw, nie zadając sobie trudu zasadzenia drzewka w tej błogosławionej, urodzajnej ziemi.
W białym dworku wrzało radosne ożywienie, po ścianach wiły się festony z zieleni, podłoga tonęła w (pękach świeżo skoszonego tataraku, roznoszącego woń łąk i wodnych przestrzeni, w wazonach i czarach pachniały wiezie kwiatów. Panny w powiewnych lekkich sukniach, z różami we włosach, fruwały jak różnobarwne motyle.
Jadalnia huczała od gwaru. Aptekarz z prowincyi, tytułowany przez grzeczność panem konsyliarzem, z pulchną rumianą twarzą, otoczona czarnemi jak smoła bokobrodami i nad podziw czarną kępką włosów, sterczącą bunczucznie nad wysokiem, sięgającem ciemienia, różowo przeświecającem czołem.
Drugi gość zwany panem radcą, piastujący wysoki urząd w prowincyonalnem miasteczku, wyrocznia swojej parafii, odzywał się z godnością, poruszał z godnością, w każdym kroku znamionując wysoką powagę, niezwykle wysokie o sobie mniemanie, i dostojną pogard.; dla zwykłych śmiertelników. Wąskie jego usta otwierały się rzadko, wypuszczając głównie namaszczenia pełne "ja... ja. "
Nawet kiedy milczał, otaczała go aureola autorytetu i niedościgłej wyższości. Niegdyś "gdy był farysem-, puścił w świat kilka miernot niezdarnych, filozoficznego zakroju i ciężkiego zeszycia, których wysilali sit: i wysiłków ludzkość niedoceniła. To go dostatecznie przekonało o swojej szczytowej niedostępności dla tłumów, poczem trawiony ambicya, przeświadczeniem o własnej wartości i zranioną pychą, odjął światu klejnot należycie nieoszacowany, zagrzebał się na prowincyi, mszcząc się na małych i słabych zależnych od siebie, i gorzkiem czyniąc im życie.
Pani Salomea rozradowana dowodem pamięci, jednocześnie trochę zafrasowana, krzątała się gorliwie koło zastawy stołu, po cichu wydając ostatnie polecenia służącym.
Goście rozmawiając rozmieszczali się przy stole, gdy panna Florencya dotąd bezczynna, z gracyą podpłynęła ku gospodyni.
— Ja z największą chęcią zajmę się wszystkiem... wyręczę panią... Ja tak lubię myśleć o drugich!
Aptekarz utopił w niej pełne zachwytu spojrzenie. Ofiara spóźniona nie została wprawdzie przyjętą przez panią Salomee, natomiast pan Sylwester zerwawszy się, szurgając nogami z wielką uprzejmością robił jej obok siebie miejsce, które ona przyjęła niedbale wachlując się, ze spuszczonemi skromnie oczami.
Iednak pomimo nieprzyjęcia propozycyi, nie przestawała dopomagać gospodyni, troskliwym wzrokiem śledząc zawartość półmisków i uchylając je od siebie ostentacyjnie, czem ogólną uwagę na siebie ściągała.
"Konsyliarz " dbały o talerz sąsiadeczki, z grubym śmiechem nabierał nań kąski, ale ona gestem anioła podawała go osobom dalej siedzącym, poczem pochylając się ku pani Salomei, spojrzeniami i migami rozjaśniała jej swoją ofiarę, która nawet zupełnie potrzebną nie była.
Za te dyplomatyczne manewry pani Salomea szorstko dziękowała, a niejednokrotnie wzruszeniem ramion wyrażała swoje uczucia.
Jej prostą, szczerą naturę, raziło to zbyt wyrafinowanie narzucające się poświęcenie. Ona sama jeśli musiała sobie czego odmówić z powodu niespodzianego zwiększenia się gości, czyniła to bardzo nieznacznie, bez zwrócenia czyjejkolwiekbądź uwagi.
Natomiast ciekawie zwrócone oczy "pana Konsyliarza", rzucały na pannę Florencyę coraz bardziej zachwycone spojrzenie.
— Dziewczyna zdaje się obca, — mówiły one, — a jak ją ambaras gospodyni obchodzi! jak stara się mu zapobiedz!
I słodkie, miodowe słówka puszczał w ataku do niej, która skromnie spuszczała oczy, zaciskała usta, rozczulając się nieledwie sama nad swojem postępowaniem.
Adjutant wyprostowany i czupurny, zajmował jak zwykle miejsce obok panny Ludwisi. Wiedział z doświadczenia, ze w ten sposób płyną doń najlepsze kąski, wybierane troskliwie przez gorliwą opiekunkę. Ten był zawsze trzeźwym realistą i nie łudząc się pozorami, dbał o treść.
Centrem i gwiazdą dzisiejszego zebrania byt Radca. Korzystał ze sposobności pojawienia się w nieznanem gronie, aby go olśnić swą niedościgłą intelligencyą i stanowiskiem.
Rakowicz zbity trochę z tropu, tem zwycieskiem wkroczeniem w jego osobiste przywileje olśniewania wszystkich obecnych, przygryzał wąsy onieśmielony przed nowym autorytetem, poczem usiłując odzyskać przewagę potrząsał lwią grzywą, i krzykliwie wywodził na sukurs szeregi wielkich imion, chcąc z ich pomocą zwalczyć współzawodnika.
Ale zwycięstwo nie okazało się łatwem: Radca z piedestału bożyszcza prowincyonalnego, bardzo protekcyjnie spoglądał na uczonych, którzy może całych butów nie mieli, i co najwyżej łaskawie ich tolerował. On — gdyby chciał, — zmieniłby cały system nauk, utrwalił inne metody etc.
W jego imponującej i namaszczonej przemowie słychać było tylko:" Ja... ja mógłbym im wykazać... ja potrafiłbym lepiej... ja mógłbym inaczej... ja... JA!
— Przeniesienie swych pojęć ze sfer)' ideału w życie, jest właśnie probierzem ich prawdziwości — wtrąciła Iza. — Pomiędzy "mógłbym" a "mogę istnieje taka różnica jak pomiędzy rojeniem a rzeczywistością: cała przepaść. I kto nie zdołał jej zapełnić inicyatywa, natchnieniem, pracą, tego za owe bezsilne szamotanie się można tylko żałować.
Radca przyzwyczajony do aprobacyjnego milczenia zdziwił się troche i chwilę słuchał w milczeniu, zacisnąwszy pogardliwie usta.
Gdy owe olympijskie usta otworzył, okazało się że świat i ludzie sprzysięgli się, aby mu owo przebycie przepaści uniedostępnić "Obowiązki powołania... wysokie stanowisko społeczne... brak czasu!"
Iza uśmiechnęła się sarkastycznie trochę i smutno, topiąc w nim oczy ożywiono, a Lak przenikliwe, jakby go przenikała do głębi.
— Starczy przecież panu czasu do odbycia codziennej drzemki po obiedzie, i pulki wincika wieczorem? — widzi pan — zgadłam! Nie brak czasu! przyczyna jest inna: wprost brak istotnego pociągu do pracy literackiej, brak nieodzownej potrzeby twórczości.
Radca pierwszy raz w życiu był zdetonowany i krwawo obrażony. Godzono świętokradzko w jego niedościgłą wyższość!
Nie wiedział czy się ma uśmiechnąć z ironią, pogardzić milcząco, lub rozgniewać! W końcu rozdrażniona pycha przemogła, wybuchając potokiem słów.
— A wie pani jak mogły się złożyć okoliczności życiowe człowieka, którego pani mianować raczy filarem społeczeństwa? — mówił zapalczywie, szczerze, bez zwykłej imponującej powściągliwości, uderzając się z zaciętością ręką w piersi.
Polały się pełne goryczy wyjaśnienia. Rodzinni' przeszkody... poziomość otoczenia... brak pomocniczej ręki i ducha.
Załypał powiekami z istotnem wzruszeniem.
— Puste wymówki! nic nieuzasadniają — proszę wybaczyć mi szczerość. Czyj talent kiedykolwiek wydźwignęła rodzina? Otoczenie proteguje tylko i wynosi bezdarne miernoty, popierwsze dlatego, że dla ogółu są więcej zrozumiałe, powtóre, iż łatwiej nadają się nagiąć do ogólnie przyjętych pojęć, — że nie prowadzą ogółu, lecz za nim podążają. Jest to żagiel pędzący kędy dmucha wiatr opinii, — i dlatego posuwa się szybko. Ale by płynąć przeciw prądowi, na to trzeba mieć silę samoistną. Kto ma tę moc rzeczywistą, ten bez pomocy zdoła posuwać się sam.
— Dopóki łódź nie utknie na rafy przeszkód wznoszonych przez wdzięczne społeczeństwo — sarknął Bruno.
— Któraś przystała mi wczoraj bukiet kwiatów, — odezwał się nagle Dołmatow — same polne chwasty i wierszyki! pewnie jaka panna zakochana.
Twarz Ludwisi spłonęła krwistym rumieńcem. Na chwilę zabrakło jej tchu.
— Cóż pan uczynił z tym trofeem? — spytała gospodyni.
— Cóż miałem robić z takim śmieciem? Oddałem memu koniowi!
I ze śmiechem tryumfującym, prostując swą zgrabną postać, — doda! niedbale:
— Zakochanych panien jest dużo... Radca tymczasem boleśnie tarł czoło.
— A jeśli ów człowiek wyższy nad ogół — wszak o takim mówimy? płynąc samotnie, boleśnie odczuwa swoje osamotnienie? jeśli brak w pobliżu ręki przyjaznej, coby go poparła, dźwignęła go w chwilach niemocy, usunęła przykrości?...
— O! chcieć rachować na to w życiu, to samo co w loteryi polegać na główną wygrane. — odrzekła Iza, — perspektywa ponętna lecz prawie nieziszczalna.
Tymczasem pan Sylwester, nachylony do różowego uszka panny Florencyi, szeptał jej słodkie słówka. Wśród wrzawy ogólnej słów słychać nic było, tylko szmer ożywiony i przymilonv. jak gwar pszczół dążących z miodem do ula.
Panna Florencya niby niechętnie przyjmowała jego zaloty, ale zarazem chwiała uroczo główką, protestowała pieszczotliwym głosikiem i rzucała łzawe powłóczyste spojrzenia, które w żyłach starego lowelasa krew rozpalały.
Pan Sylwester patrzał na nią, jak na uosobienie niewieściego wdzięku, jak kot na łakocie. Jego grubą zmysłową naturę, drażnił ten biust wysoko gorsetem podniesiony, ta minka potulnego, uprzejmego anioła, ciągle kręcącego główką, iż się nie zgadza.
— A jeśli owe tęczowe rojenia rozbiły się w zetknięciu z kamienną rzeczywistością? Jeśli w życiu brakło najsilniejszego impulsu: miłości rozumnej, dostojnej kobiety? więc co? pytam: co? — domagał się natarczywie radca.
Aptekarz zasłuchany również, chwilę wyczekiwał, jakby nasłuchując czegoś, poczem zręcznym klapsem rozbił na twarzy tłustą muchę.
Panna Florencya skorzystała z przerwy, by własny talerz z kawałkiem kurczęcia podsunąć pani Salomei, która go jej z rozjątrzonym błyskiem spojrzenia zwróciła.
Panna Florencya nieprzyjętą ofiarę odebrała napowrót z załzawionemi nieledwie oczyma, z cichem, wzniosłem cierpieniem niezrozumianej wielkiej duszy.
— Jeśli owe poetyczne wzloty wypływają z treści duszy, nie zaś z jej chwilowego nastroju, to życie nie burzy ich i nie rozwiewa ale utrwala, w nieokreślone kontury wlewając barwy, wyraz i treść — mówiła Iza. — Dopiero po owej ogniowej próbie życia, tęczowe marzenia zmieniają się w kamienną rzeczywistość.
— U mnie by! towarzysz, który bardzo poetycznie grat na bałałajce, — wmięszał się do rozmowy adjutant. — Każdą piosenki; potrafił wybrząkać, — ciekawe? co?
Powiódł pytającym wzrokiem po zgromadzeniu, poczem zakonkludował:
— Prawdziwie zdolnych łudzi mato.
— Głupców znacznie więcej, syknął Zdzisław. Dotmatow się obraził.
— Jak to pan rozumiesz? — zapytał ostro.
— Tak, jak i pan. Potwierdzam tylko.
Objaśnienie wydało mu się dostatecznem, jednakże sapiąc gniewnie powrócił do swego kurczęcia z sałatą.
— Żyć w obłoku! — brzmiał w drugim końcu stołu entuzyastyczny głos Brunona, — upajać? się poezyą, zdaleka od wszystkiego, co tarza się, ryczy, czołga i wyje.
— Kochając przyrodę, — pytała Iza, — dlaczego z niej ludzi wyłączać? czyż człowiek też nie jest bezwiednem odbiciem praw przyrody, w którem igrają żywiołowe popędy, odruchowo działają refleksy, mającem tę tylko wyższość wśród poddańczych tworów przyrody, że szarpie się pragnieniem wydobycia z chaosu żywiołów świadomości i woli. i porywami ku nieskończoności.
Awdotia rozogniona pośpiechem zmieniała talerze, których kilka podsunęła jej delikatnie panna Florencya.
— Dla mnie największą przyjemnością jest niesienie pomocy ludziom, — szczebiotała panna Florencya, uśmiechając się uroczo i końcem paluszków miażdżąc w kącie oka uporczywą łzę.
— A więc, przyznaje pan? że o zmęczeniu w takim razie mowy nawet być nie może... Ja tak staram się wszystkim dogodzić.
Pan Sylwester zachwycony powodzeniem, z głośnym klaskiem rozbijał muchy, uwijające się wkoło jego połyskujących i rumianych policzków.
— Chcąc żyć poezyą, musisz pan rozbrat wziąść z rzeczywistością — śmiał się krzykliwie Rakowicz.
— Dlaczegoż pan poezyę od rzeczywistości odrywa? — pytała Iza. — Czemże ona jest, jeśli nie odczuciem duszy rzeczy' rdzenia jej indywidualności? wyłonieniem na jaw tego pierwiastku i odtworzeniem całej jego piękności, przy zachowaniu rysów właściwych? Jeśli oderwać ją od życia, pozostanie tylko nikle, rozwiewne widmo, nużące swą bezprzedmiotową, rozlewno-mglistą jednostajnością. Wielcy poeci wydobywali ją z najzwyklejszych napozór postaci i stosunków, bo właśnie tę rzeczywistość głębiej odczuli, bo za powszednią formą, dotarli do bijącego tętna żywej prawdy, — i wyrazili to, co massy odczuwały niejasno, nie umiejąc wątku swych wrażeń pochwycić.
— Pozwalam sobie na pokorną uwagę. — wznosił się ostrym szyderstwem głos Brunona, — czyż nie poeci właśnie sarkali po wszystkie czasy na złość i przewrotność natury ludzkiej? na jej ostry zgrzyt w koncercie przyrody?
— Pozwalam sobie mniemać, że tak sądzili przeważnie ci, co olśnieni pozorami życia, nie dotarli do jego głębin, — mówiła Iza. — Nie dostrzegli, jak słabym w gruncie i politowania godnem stworzeniem jest człowiek; twór, w którym tkwią jednak iście pierwiastki Boże.
— Są indywidua, w których pierwiastki owe doszczętnie zatarte i chyba głęboko zakopane, — odezwał się Zdzisław.
— Zapewne. A jednak spojrzyjcie na te marne, nędzne istoty, w chwili, gdy jakaś gwałtowna boleść pierś im otworzy — mówiła Iza — przekonacie się wówczas, że one chociaż zatarte, utajone, im samym bezwiedne — jednak istnieją. I jeśli poeci. — owi wysłańcy ducha, poszukiwacze w naturze jego pyłków, do głębin tych nie dotarli, to dlatego, że brak im było mocy ze skały tej ogień wykrzesać.. Zresztą jedynym mistrzem co to potrafi — jest cierpienie.
Zdzisław milczał z pochyloną głową. Twarz Brunona wznosiła się szydercza i zadumana. Rakowicz odrzucał włosy z czoła i śmiał się demonicznie, imponująco i pogardliwie. Panna Ludwisia pocieszała adjutanta, który niechętny i zadąsany, pozwalał jednak jej się obsługiwać, jak łaskawy sułtan.
— Nie wymawiam tego nikomu — och nie! — mówiła panna Florencya ze wzniesionemi w górę oczami, nakształt cierpiącej madonny, — przecież nikt chyba nie wątpi i powszechnie wiadomo, że ja żyję tylko myślą o innych... stale zapominając o sobie!
A z pod melancholijnie opuszczonych powiek obserwowała swego wielbiciela.
"Pan konsyliarzu szczerze współczujący, jednocześnie przecież trochę znudzony, potakiwał jej żałosnem podnoszeniem ramion, aprobacyjnem kiwaniem głowy i pobożnemi westchnieniami, niemniej jednak zabierał się już do odwrotu.
— Cóż? pora do domu! Jedziemy! — wołał do towarzysza podróży i uderzając go potężną dłonią po ramieniu.
Ale ten siedział zacietrzewiony, pierwszy raz w życiu wątpiący o swej niedościgłej wyższości, i tak w sobie pogrążony, że wezwania nie widział, ani też nie słyszał.
Równina rozległa, zalana jasnością, na widnokręgu zamknięta ciemnym pasmem lasu. Złoty łan płynie i szumi kłosami. Słońce chyli do snu purpurową głowę, strzelając złotemi smugami, zabarwiając szkarłatem widnokrąg. Lekkie obłoczki zarumienione i złote, rozpościerają przezroczyste skrzydła, na niebie pobladłem od dziennego znoju. Na ziemię spływa cisza i ukojenie.
W powietrzu powiewnem i lekkiem, przepojonem jasnością różowych odblasków, rozbrzmiewają odgłosy niwy, dzwonienie skowronka, ćwierkanie szmaragdowych koników polnych, wesołe nawoływanie przepiórki. Płowe kłosy pochylają się ku sobie z lekkim chrzęstem, wśród nich gdzieniegdzie błyska jaskrawa, zuchwała czerwień maków, i gorący fiolet polnych ostróżek.
Na krańcach widnokręgu szarawe złoto zbóż łączy się z sinawą dymką skłonów nieba; z ogniska znikającej tarczy słonecznej rozlewa się połyskliwe, roztopione złoto.
Wśród pól, ną miedzy, pomiędzy dwiema ścianami bujnych kłosów, rysuje sio wysoka, smukła postać kobiety, ozłocona blaskami zachodu. Słomkowy kapelusz zdjąwszy zawiesiła na ręku, ciemne włosy wiatr rozwiewa.
Na zakręcie ścieżki, gdzie płowa Ściana rozstępuje się powiewając z chrzęstem, ukazuje się smagła głowa Brunona zmieszana i zapłoniona.
— Niespodziane spotkanie! — objaśnia zafrasowany. — Oddawna miałem ochotę użyć przechadzki w pole...
Przeszedłszy kilka kroków obok kobiety, zwraca się nagle pod wpływem niespodziewanego postanowienia do odwrotu.
— Może uprzykrzam się pani swą obecnością? jestem natrętny? czy tak?
Cień niezadowolenia na twarzy łzy, zmienia się uśmiechem.
— Pańska obecność przeszkadza mi mniej niż czyjakolwiek — mówi szczerze. — Na tem tle, nie jest pan przynajmniej dyssonansem.
— Przecież ja teraz tylko oczekiwaniem żyję... — zaczął ciszej, głosem zmienionym, — myślę: spotkam panią przy stole, na przechadzce i tem żyję! Kobieta milczała.
— Obrażam panią? — szepnął drżący — czy tak? Stała zamyślona, spoglądając w cichą bezdenną przestrzeń i zalany ogniami skłon nieba.
— Nie — rzekła — w sercu pana niema nic, coby mię obrazić mogło, słowa zatem obrażać nie mogą Do gniewnych źrenic Brunona nabiegły iskry szyderstwa i buntu.
Kobiety tej nie wzruszyło jego wyznanie, ale łaskawie ulitowała się nad nierozumnem pacholęciem skaczącem w przepaść.
— Rozumiem! do korony cnót pani przyłącza się miłosierdzie, rzekł drgającemi wargami, ciskając wzrokiem błyskawice wściekłości. — Sądzi pani, że pięknie jest litować się nad ubogimi duchem, powściągać się od deptania nudnych natrętów: pani jest dobra!
Ostatni wyraz syczy ironią i prawie nienawiścią.
Iza utopiona w jakiejś odległej, absorbującej myśli, spójrzała nań nierozbudzona jeszcze, — i nagle się rozśmiała.
— Dobra jestem? o nie! porzuć pan ten ton... przypomina mi się wieczór żywych obrazów, z których jeden miał przedstawiać anioła. Co za walka wybuchła między uczestniczkami! pełna docinków, rozjątrzeń, ukryta lecz zjadliwa... Każda z nich chciała na estradzie wyobrażać owego anioła z białemi skrzydłami, i wieńcem poświęcenia na cichem czole... Skończyło się na tem, że biedny reżyser, zewsząd rozszarpywany, zamiast jednego anioła, musiał trzech publiczności przedstawić.
Zwróciła ożywioną głowę, z drgającym w kącikach ust figlarnym uśmiechem, ku zasępionemu mężczyźnie, starającemu się pozornym spokojem osłonić złośliwie — niechętny kurcz twarzy.
— Rola anioła zbyt jest powabną do odgrywania na scenie... i w życiu... Cóż dziwnego że tyle apetytów rozbudza? Mnie jednak ona nie nęci.
Bruno spoglądał na nią niechętnem, rozjątrzonem spojrzeniem. Zbyt jeszcze dolegała mu porażka.
— Aha! — przeciągnął sarkastycznie — rozumiem... panią banalność odstrasza!
Rozśmiała się pysznie i obojętnie.
— I nie to nawet... pan nie wyobraża sobie jak to płasko obawiać się banalności, ukrywać ją, jeśli ona w danej pobudce istnieje... Nie! nie dlatego wymawiani się od przypisywanej mi dobroci.
Migocąca wesołością twarz jej powlekła się skupieniem, jakby usiłowała przed sobą samą z czegoś zdać sprawę.
— Widzi pan, — zaczęła powoli — wyraz ton zbyt pustym jest i nieokreślonym. Mnie... ludzi żal... zapewne! lecz czyż to oznacza dobroć? Ja panu wyjaśnię co to jest...
Umilkła nagle i spoważniała, zatopiona w odległe echa wspomnień. Brwi miała zsunięte, w oczach migały groźne połyski.
— Wyobraź pan sobie człowieka co stanął nad brzegiem przepaści,... na progu samobójstwa lub obłąkania — mówiła głosem zmienionym, surowym, w którym drgały tłumione, namiętne dźwięki. — W tej chwili., cierpiał tak strasznie... że wówczas przenikał tajniki duszy zbrodniarzy... Wyobraź go sobie później wśród zwykłych okoliczności, pospolitych stosunków, ludzi powszednich. Czy on ich może potępić? Nie! tylko żałować, rozumieć i przebaczać.
Uśmiechnęła się drżącemi jeszcze usty.
— Nienawidzieć ludzi, może tylko ten, co ich nie przenika.
Patrzył na nią zdziwiony, prawie wylękły. Nieznany dotąd świat rozkrywał się przed nim; ona też zdawała mu się inną; w niej też odkrywał światy nieznane.
Odetchnął głęboko, chcąc coś powiedzieć, — i wahał się.
— Zastanawiałem się nad tem nieraz — wyrzekł cicho, — skąd pani wic tyle' Pani wie to, czego nikt nie zna, pojmuje to, czego nikt nie odgadł... I nie rozumiem... dojść nie mogę... skąd?
Po jej powleczonej zamyśleniem twarzy przebiegł cień smutnego uśmiechu.
— Powiem to panu — rzekła z prostotą. — Ja, w swem ślimaczem, zeskorupiałem na zewnątrz życiu, przebywałam tak straszne wstrząśnienia, że najtajniejsza treść duszy, zagrzebana w rumowisku powszednich objawów bytu. przedarła się przez tę skorupę. Wniknęłam w głąb jej, mej duszy przedwiecznej, i w niej znalazłam rozwiązanie... Ja, w swem zamęściu skuta w ciasnych ramach, nie zadawalających najbardziej rdzennych wymagań, jak skazaniec zaparty w dożywotniem więzieniu, nie miałam innego oparcia i mistrza, jak cierpienie, cierpienie i jeszcze raz cierpienie.
Od krańców niebios płyną nad niwą wspaniale obłoki białe, ogniem obrzeżone, rozpostarłszy olbrzymie, poszarpane skrzydła. Polna grusza drży i przelewa w jasności skąpane liście. W słońcu złoci się chmura drobnych muszek.
— Że po przebyciu tych wstrząśnień mogłam odżyć — to zagadka niespożytych sił mego organizmu. Raczej z martwych — powstałam... W czasie owego pogrążenia w ciszę podziemną, zrozumiałam wiele... Objawienia, którym pan się tak dziwi, tam mają źródło.
Tarcza słoneczna dogasając, oświetla krwawo jej postać z rysami znieruchomionymi w marmurowym spokoju, jakby skamieniałą w posąg.
— Wyniosłam stamtąd wielkie zrozumienie ludzkiego cierpienia i wielką miłość dla ludzi... Ja wiele kocham, dlatego że wiele pojmuję; pana leż kochani...
Na zmieszaną twarz chłopca trysnęła łuna. Chciał coś odrzec.
— Nie! nie mieszaj się pan; nie protestuj — dumnie ciągnęła Iza — po cóż te banale; kłamstwa? pan wie przecież, o jakiej miłości ja mówię.
Usta jej ściągnęły się surowym spokojem. Utkwiła w nim wzrok pełen przejmującą mocy.
— Ja widzę na wskroś pańską duszę... jej cudnie pięknie; wzloty... i zniechęcenia... Wszystko, ku czemu mógłbyś się unieść — a czego zapewne nigdy nie dościgniesz; pojmuję to, co w panu jest szlachetnego, wzniosłego, co jak ptak bije się wśród murów więziennych, — i nigdy zapewne na świat nie wyjrzy...
Chłopiec odetchnął głęboko wzruszony. Usta jego kilkakrotnie poruszyły się bez głosu.
— Co nigdyby bez pani na świat nie wyjrzało... Przycisnął bezprzytomnie do ust jej ręce.
— Jestem takim — dopóki pani przy mnie. Zdolny jestem do wszelkich ofiar.. O! nic odtrącaj mie od siebie! nie odpychaj! będę posłusznym uczniem i niewolnikiem, będę narzędziem w ręku pani!
W oczach jego błysnęły łzy.
— Pozwól mi kochać! całą piersią, całą duszą kochać! z rąk pani nie odejdę wykoszlawionym, ale żywym, podźwigniętym człowiekiem. Wyniosę nietkniętą część ideału, wiarę w dobro i prawdę na świecie. Cóż wobec tego znaczy cierpienie? Czyż nie w niem tai się życie duchowe?
Wlepiał w nią oczy z powstrzymywanym oddechem, z tęsknotą, niepokojem, żarem i męką.
— Jakiegoż zawodu mogę się obawiać? nic mi pani nie obiecuje, a zatem nie dosięgnie mię boleść rozczarowania. A tymczasem widzę panią słucham, mogę przed nią rozkrywać swą duszę, i w każdym atomie czuję, że żyje.
Ogniste; barwy rozlane na zachodzie ciemniały i bladły. Purpurowe jezioro przelewało się w fiolet krwią, zbryzgany, topniejąc zwolna w mętne, sinawe barwy.
Bruno spogląda) na towarzyszkę promieniejącemi cichą radością oczyma.
— Ja z takim zachwytem słucham głosu pani! spoglądam na każde jej poruszenie... pani dla mnie uosabia coś boleśnie doskonałego, coś boskiego nieledwie...
Iza z uśmiechem wstrząsnęła głową.
— Nie mów pan tak. Zaślepiasz się: to nie to!
Czarne jej oczy zawieszone w przestrzeni paliły się jak zagadki, marzyły i szydziły.
— Wprost.. ja jestem człowiekiem zdolnym rozszerzyć twą duszę... wstrząsnąć ją wzruszeniami, których nigdy, przedtem ni później nie dozna. Owe zaczątki dobra w panu zaryte, mogę dopomódz wydobyć! na jaw... wskazać ci inną sferę duchową, za którąś bezwiednie tęsknił, tonąc w mętach życia.
W oczach jej podniesionych ku górze, skupionych w wewnętrznem skoncentrowaniu, mignął jak strzała błysk filuterny:
— To właśnie pan czuje, i to tylko pana do mnie pociąga... W tem tkwią pierwiastki natury wyłącznie duchowej... Ja uczę pana pojmować siebie samego.
We wzroku, którym obejmował jej postać, gasły jakieś gorące blaski, zapalając się natomiast ciekawością.
— Pan przedewszystkiem pożąda ideału, czegoś... nieokreślonego bliższymi wyrazami, co drzemie w twej piersi tęsknotą, to wyrywa się szyderstwem i bólem.
Podniósł na nią zdziwione oczy i opuścił je zaraz ku ziemi.
— Duchowy indywidualizm pana, dla prawidłowego rozwoju, potrzebuje właśnie Skrystalizowania owych lotnych, mglistych, nieujętych rojeń; trzeba im nadać określoną osnowę, formę, wyraz, jasność i głąb. Wówczas staną się bodźcem dźwigającym cię w góre, wskażą ci cel, ku któremu się wzniesiesz.
— Ja nie mam żadnych szerszych celów, — odrzucił cicho, z pochyloną głową. — Karyera osobista: — nie wspominam dziś o niej pani... Wystarcza mi poezya. Widzę ją w całej naturze, odczuwam piękno w każdym atomie przyrody. Gdybym miał talent twórczy, możebym zaklął te wizye poetyckie w konkretną formę. Niestety, znam zakres swych sił. Mógłbym być tylko wykonawcą: twórczości brak mi.
Mierzyła go zamyślonym wzrokiem w milczeniu.
— Zapewne, wielką jest rozkoszą, módz tak przejawić swą treść duchową, utrwalić ją w rysach widomych, w najsubtelniejszych odcieniach — rzekła. — Lecz zakląć w żywą formę te rojenia, można nie tylko dziełami sztuki.
— Jak więc? — zdziwił się Bruno.
— Można je wcielić w czyn — rzekła Iza. I rzeczywistość można uczynić piękną, jeśli się wydobędzie jej zasadniczy pierwiastek, ukrytą w nawale powszednich naleciałości myśl Bożą. Można z całego życia swego wykuć piękny, szlachetny posąg, poezyę z kamieni bytu wykrzesać... Wówczas będziesz kochał piękno w naturze ludzkiej, będziesz usiłował wydobyć je z z wnętrz głębokich, światu a nawet samym sobie nieznanym. Będziesz współczuwał ziarnom, które się rozwięły, i tym które zmarniały w zarodku, albo zwiędły bezowocnie w bezpłodnych wysiłkach, Wówczas z mirażów mglistych, rojeń rozwiewnych, zejdziesz do poezyi rzeczywistego życia.
Bruno słuchał z zakrytą rękami twarzą.
W pokoju panieńskim panna Ludwisia w kaftaniku rannym, z papilotami pozwijanymi w papierki, które wieńcem ciernistym otaczały jej głowę, krzątała się pośpiesznie, ozdabiając gorliwie nowa suknię koronkowemi falbankami i różowemi wstążkami. Owijała się teraz koło komody, przeglądając i przetrząsając tualetowe pudełeczka panny Florencyi, spoczywającej jeszcze na łożu z kreolskiem rozleniwieniem.
— Gdzieś mi się właśnie naparstek zapodział! a taki potrzebny... wezmę tymczasem u pani... Wszak pani tu chowa? Nici... igły... śpinki... ah! otóż jest — mówiła ciekawa osóbka, szperając pomiędzy pudełeczkami pudru i innych tajemniczych ingredyencyi spoczywających w głębi szuflady.
Panna Florencya zawsze wyralinowanie wytworna w mowie, w chwili głębszych wzruszeń a nieobecności świadków płci męskiej, dobywająca iednak tonów trywialnych, nagle traciła cierpliwość.
— Nie ryj się tam pani! — mówiła niezadowolonym tonikiem, unosząc się niespokojnie na łokciu.
Panna Ludwisia, która już spenetrowała tualetowe tajniki, wyskakiwała za drzwi z wykrzykiem oburzenia posądzonej niewinności:
— Ja się nie ryję!
I wyfruwała szczęśliwa, unosząc z sobą rozwiązanie tajemnicy, dlaczego na ostatnim balu ramiona panny Klorencyi były tak puszyste i białe, a oczy w ciemniejszej niż zwykle, niby aksamitnej oprawie, tak powłóczysto i z jedwabistym połyskiem na świat patrzały.
I zaraz za drzwiami rozległy się jej szczebiotliwe okrzyki:
— Chryste Panie! co za powóz! cztery konie i liberya! Jakiś gość zajeżdża!
Panna Florencya zerwała się i wionąc białą koszulką ku oknu leciała, uchyliła rożek firanki, poczem wobec ważności wypadków publicznych, zapominając o osobistych urazach, rozpoczęła z panną Ludwisią żywą dyskusyę:
— Ktoby to mógł być?
— Patrz — no, moja pani! jaki wspaniały mężczyzna!
— Ten płaszcz to chyba z zagranicy sprowadzony! jaki nowy krój peleryny! trzeba objaśnić wzór panu Zenonowi.
— O! spinka brylantowa... widzisz moja pani, jak brylant w kołnierzu błyszczy?
Pan Kalasanty tymczasem wysiadał z powozu, wyświeżony, spocony, obficie ubrylantowany.
Szlakiem jego tęgiej postaci pociągnęły melancholijne oczy panien, ogarnęły powóz i konie, a potem jak spłoszone gołąbki z jakąś niewysłowioną na los skargą, żałośnie zatopiły się w sobie.
— Ach! — ujmując żal swój w nieokreśloną formę, westchnęła panna Ludwisia, — nie każdej Bóg szczęście zsyła...
Patrzyły, przytuliwszy do okna ciekawe główki, jak pan Kalasanty szerokimi gestami objaśniał wykrochmalonej i zarumienionej Awdotii, z kim pragnie się widzieć, na co ona ze wstydliwie spuszczonemi oczęty, chrapliwym głosem coś w odpowiedzi trajkotała, zapraszając do zaczekania w salonie.
Pan Kalasanty wspaniałym ruchem przestąpił progi dworku, wkraczając do przedpokoju, usłużna Awdotia zwinnie zerwała mu z ramion płaszcz wiedeński, poczem ponownie wszczęły się pertraktacye, zakończone jowialnym wybuchem śmiechu przybysza i nagłym piskiem Awdotii, która uśmiechnięta i bardzo zarumieniona z przedpokoju wyskoczyła.
— Bardzo wesoły pan! — cisnęła łaskawie okruchy pannom, które rzuciły się do niej z zapytaniami. — Pyta o panią Żmijewską.
I popędziła dalej jak wiatr, szumiąc krochmalną spódnicą i trzeszcząc gradem słów donośnych jak burza, obwieszczała urbi et orbi, cel przybycia łaskawego pana.
Panna Florencya rzuciła Ludwisi spojrzenie pełne cichej, posępnej boleści i rozczarowania. Jednak nie tracąc otuchy i męstwa i korzystając z nieobecności przyjaciółki, która wybiegła z Awdotią dla wybadania szczegółów interwiewu, poczęła się śpiesznie ubierać. Drżącą wzruszeniem rączką sięgała do pudełeczek, tak nielitościwie przez pannę Ludwisię skontrolowanych, paluszkami uwijającymi się zręcznie jak uskrzydlone motyle, a po każdem przelotnem muśnięciu, wdzięki jej odżywały jak płatki róży zwilżonej rosą, płeć stawała się przezroczystszą i gładszą, żyłki na skroni alabastrowej rozczulająco błękitniały, a oczy połyskliwiej na świat spoglądały...
Zaciska teraz gorsetem kibić, więzi sznurówkami niektóre zbytnie wklęsłości i wypukłości, doprowadzając je do wspólnego mianownika... teraz z ostrymi noskami pantofelki... mgły muślinów i szelesty jedwiabiów... Już jest gotową.
Obraca się przed lustrem uważnie, jak wódz przed bitwą mierzący bojowe szyki. Jeszcze tylko minka rozmodlonej Madonny! jeszcze żałosny uśmieszek... tajemnicze, zamglone spojrzenie... Już!
Posyła teraz odbiciu swemu w zwierciadle wzruszony, uznania pełen uśmiech, probuje czarującego gracyą ukłonu, i wychodzi chwiejąc kibicią, w szumach jedwabiów, w obłokach konwaliowej woni i melancholijnych spojrzeń... Taka piękna i smutna taka!
Przez szparę we dzwiach widać chylącą się w poważnym ukłonie, majestatyczną postać pana Kalasantego, opiętą w obcisłym surducie, w którym zaledwie mieści się opasły brzuch... słychać przyciszone, aksamitne słówka panny Florencyi, która z anielską słodyczą i pobłażliwością stara się skrócić gościowi chwile czekania.
Panna Ludwisia w króciutkiej czerwonej halce i nierozplecionych papilotach, stanąwszy przy szparze, oczy i uszy syci tym widokiem!
Awdotia tymczasem, wyskoczywszy na ochotnika, przy drodze czatowała. Upłynęła dobra godzina, zanim za sztachetami ogrodu, na ścieżce gubiącej się wśród pól, ukazała się Iza.
W porankowem, jasnością wezbranem powietrzu, widniała jasna batystowa jej suknia i obok biały mundur studenta.
Szli obok siebie spokojnie, obojętnie, rozmawiając o rzeczach powszednich. Była to najzwyklejsza przechadzka ludzi nie dążących do wzajemnego przypodobania się, pogardzających flirtem. Ani jedno słowo lekkomyślnej zalecanki nie plamiło ich wary: zbyt byli poważni i zbyt szczerzy oboje.
W rozświetlonych lalach powietrza, płynęły w oddali ich sylwetki. Nad nimi jaśniały bezdenne błękity i dal rozciągała się bezbrzeżna, zasnutą liliową dymką na krańcach horyzontu. W koło płynęły lale zbóż, pstrzyły się różowe kąkole i habry otwierały szafirowe, rozmarzone źrenice. 7. wyżyn promiennych lało się radością pogodną skowronkowe dzwonienie, w. śród traw huczał ciężki lot bąka. W odgłosy pól wplatał się wesołym a poważnym dźwiękiem świeży, młodzieńczy głos Zdzisława, wibrujący nieśmiałem uczuciem. Otacza ich dal bezbrzeżna, zaduma tajemnicza, tęsknota nieskończona i całe niebo w nich i nad nimi.
7. poufną prostotą oparta rękę na jego ramieniu, — i dziwnie jej było przy tem ramieniu: jakoś tak cicho i błogo. Tęsknota co wciąż targała buntem jej duszę rwąc się w zaświaty, zasnęła cicho ze stulonemi skrzydłami. Magiczny czar spotęgowanej kobiecości, co rozpraszając się nieujęty, wiał od niej w przestrzenie: napotkał drugi prąd magnetyczny przeciw — dążący, zlewając się z nim w jedno radosne tchnienie, utulony szczęściem, ukojony, wzmożony, słodyczą i spokojem obejmując ją cała.
Na płowem tle zbóż złociły się i w jeden ton zlewały płowe jego włosy; pochylił się rwąc jakiś kwiat do jej wiązanki, i oczy ich spotkały się z sobą... promieniu; i wzruszone... I jakaś słodycz rozkoszna ich przenika, jakieś przeczucie, jakiś zachwyt do bólu i szału...
Przed bramą, na spotkanie ich wybiegła Awdotia.
— Jakiś pan przyjechał pysznym powozem, wspaniały pan! łaskawy i hojny taki! pyta o panią, — meldowała donośnym, trzeszczącym głosem.
Z opuszczonemi rękami, kwiatem marzeń w sercu nagle z listków opadłym, weszła Iza do salonu. Naprzeciw niej podniósł się pełen godności pan Kalasanty, owinięty w togę majestatu, obrażony skrzywdzony i rozżalony, proponując jej powrót do domu.
— Dość już tej nauki w konserwatoryum! Czasy ciężkie, dochody coraz zmniejszone, nie pozwalają na fantastyczne zachcianki żony. Ulegał długo jej kaprysowi, ale wszelka ludzka cierpliwość ma swoje granice... W razie nieposłuszeństwa grozi cofnięciem wypłacanych dotąd procentów.
— Kapitał przecież pochodzi ze sprzedaży Jaworowa — to mój — mogę zeń użytkować — protestuje Iza.
Pan Kalasanty z godnością rozłożył grube ręce. ustrojone w drogocenne pierścienie pożyczone od Klarci.
— Mocno żałuję, ale to niewykonalne. Nie masz prawa!
— Przecież to moja własność!
— Nie masz prawa nią rozporządzać. Kobieta zamężna własności osobistej nic ma.
Patrzał na nią wzrokiem błyszczącym złośliwym tryumfem.
Iza zamilkła. Zrozumiała iż jest bezsilną.
— Przyznajesz: — byłem dla ciebie najlepszym! przez szpary patrzałem na twe wieczne fantazye. Dałem ci czas do opamiętania. Ale wszystko ma swoje granice! powracaj!
Iza stała oparta o stół; spokojny ironiczny uśmiech ślizgał się po jej wargach.
— Przypuszczam że już przesyły twe urojenia? Dom czeka na gospodynię! — zasapał gniewnie.
Nie odpowiadała.
— Jaka z ciebie gospodyni? jaka żona? Muszę przytem zwrócić twoją uwagę że dopóki nosisz moje; nazwisko, powinnaś szanować cześć mego imienia. Co znaczą te z młodzikami przechadzki sam — na — sam?
— Ja pananie kontroluje — rzekła Iza.
— Mnie? mnie! to co innego! ja mam prawo! jestem przecież mężczyzną. Zresztą unikam wszelkich skandalów! postępowanie moje jest nienaganne.
— A Klarcia? — o co zresztą nie myślę czynić panu żadnych wyrzutów.
— To co innego! to moja gospodyni! musi być gospodyni w domu, który żona własnowolnie opuściła. I bez żadnej racyi! Bo sama przyznać musisz, że byłem dla ciebie mężem wzorowym.
— Byłeś... takim jak być mogłeś... ja też.
— Przepraszam! ty krępowałaś mię na każdym kroku swymi dąsami.
— Dlatego właśnie by nie krępować cię, dom twój opuściłam.
— Muszę więc poczynić kroki prawne, aby ściągnąć niesforną małżonkę do opustoszałego gniazda, — zapowiedział groźnie.
Zgnębiwszy ją ostatecznie, ostentacyjnie zabierał się do wyjścia, — i ociągał się, chrząkał, zacierał ręce: jeszcze miał coś do powiedzenia.
Zrobił kilka efektownych, stanowczych kroków w stront; drzwi, — i odwrócił się.
— Zresztą... mógłbym się zgodzić na rozwód — rzekł uroczyście. Nie chcę krępować ciebie.
Zatrzymał się, odsapnął, i dokończył groźnie;
— Ni siebie!
— Więc zgadzasz się?
— Sam nawet ci go przeprowadzę. Ale w zamian podpiszesz mi to...
Podsunął jej skwapliwie jakiś dokument, Iza spojrzała nań wzrokiem pytającym.
— Zostawisz nadal pod mą opieką sumę pochodzącą że sprzedaży Jaworowa, jak i administracyę różnych tam jeszcze ugorów, wyrębów i nieużytków, które dotąd za tobą się liczą... Zaoszczędzi to nam sporo ambarasu, — przekładał zachęcająco, — ureguluje zgodnie pozycyę... Wszystko jedno, procesem nie wskórasz nic! Intercyzy nie miałaś. Prawo jest za mną.
Stanęły jej w myśli długie, nieskończone procesy, odsunięcie artystycznej karyery na czas nieograniczony, całe morze powszednich, nużących trosk i zabiegów — i akt podpisała.
Pan Kalasanty obejrzał czytelność podpisu, przyłożył bibułkę, złożył starannie papier i schował go do kieszeni; poczem oswobodzony z trosk, swobodny, lekki, tryumfujący, począł się żegnać.
— Muszę już wracać! Klarcia czeka...
Poczem ulegając jakiemuś popędowi ufności, dorzucił ciszej, z żalem:
— Ona mię... maltretuje.
Chwili: chwiał głową we wzruszeniu.
— Poznała się z jakimś porucznikiem — wynurzał się poufnie, — który ją... wabi... od obowiązków domowych odciąga... To łotr! to Belzebub! — odsapnął z gniewem.
I nic zadając sobie trudu tajenia się, częścią z nonszalancyi, częścią z przyzwyczajenia, — kombinował głośno:
— Obiecam jej rubiny, których tak była spragnioną... może się jakoś ułagodzi... Z tą jeszcze można do ładu dojść.
I w formie ostatniego pocisku upornej żonie — rzucił z pychą:
— Oby jeszcze wszystkie takie były! Spojrzał niespokojnie na zegarek.
— Do widzenia!
Wolna! wolna!
Wyciągnęła szyję jak dziki rumak stepowy, nozdrza rozdęły się chwytając powietrze.
Wolna jest teraz! jest wyzwoloną! Rajem ze strzępami majątku zrzuciła z siebie wszelkie jarzmo, pozbyła się ostatnich więzów. Życie jeszcze rozściela się przed nią!
O zmroku gwiazdy mgliły się na niebie, w niebieskim saloniku płomienną kaskadą płynęły dźwięki pieśni. Tony jej wzbierały burzliwym potokiem siły, porywem ognistej radości, nadziei, żądzy życia. — to żaliły się, łkały boleścią i płakały.
Jakiś zaklęty, dziwny świat, wywołany marą wspomnień wstawał jak żywy, czarem owiany, blaskami lśniący, jej dawny świat umarły — wskrzeszony teraz.
Gdyby miała ciało z dźwięków a duszę z płomieni, — leciałaby ku niemu! W tę przeszłość niezapomnianą; leciałaby na skrzydłach! ku wizyom cudownym, szczytnym, w których była taka moc, taka harmonia i pełnia istnienia!
W te świty rozlegle. jasne, w te horyzonty nieprzejrzane, wzleciałaby... i od tej duszy tak pięknej, szczerej, tak kryształowo czystej, w której przegląda się jak w zwierciadlanej tafli, nie dostrzegając w niej nic, prócz swego własnego odbicia..
Przy fortepianie na niskim taburecie siedział Zdzisław, pochylony naprzód, z głową ukrytą w dłoniach. Słuchał w milczeniu mowy jej duszy. Cierpiał. Istota ukochana a tak dziwna, pozostawiała go u stóp swych, wymykając się w nieujęte przestrzenie, wzlatywała po nad nim; czuł, że jej nie dosięże.
— Oto jest tu, obok niego — ale nie z nim! Serce mu ściska się przeczuciem strasznego bólu. On nie dosięga jej duchowych wyżyn: korzy się przed niemi — ale ich nie pojmuje... Odczuwa... dusza jego jej nie wystarcza...
Więc wyrwałby swą duszę z ciała! zostawiłby tu, na ziemi, podarte strzępy doczesności, by ją dogonić! dosięgnąć! i zlać się z nią na wieki...
Patrzył na twarz jej rozjaśnioną jakąś bezbrzeżną tęsknotą, ekstazą rozmodlenia, jakby skąpaną w blaskach nieskończoności, po której toczyły się zwolna, wielkie, ciche łzy.
Podniósł na nią rozmiłowane, niespokojne oczy — chciał o coś zapytać — nie śmiał. Wargi poruszyły mu się bez dźwięku, spuścił głowę. Walczył ze sobą.
Nagle ujął jej rękę — i usta gorące do niej przycisnął, które przywarły do jej dłoni, — przyrosły — i tak trwały.
— Kocham... kocham... — szeptał zdławionym głosem, tuląc rozpalone czoło w jej dłoniach, które magnetycznie doń lgnęły...
A ona przestała śpiewać i długo siedziała z brwią zsuniętą w zadumie pogrążona, jakby myślą ogarniała całą treść życia, przeszłość i przyszłość.
Wreszcie wysunęła rękę z jego dłoni i rzekła cicho, uroczyście.
— Szczęścia dać nie mogę. Odejdź na zawsze.
Ogród ciszy i falach rosy, wiatr uginał ciemni; gałęzie, po niebie przewalały się kłęby chmur.
W mroku, na werendzie bielała suknia Izy pogrążonej w ponurem zamyśleniu.
Dał się słyszeć szelest rozchylanych gałęzi, przed nią stal Zdzisław.
— Pani tu sama? — wyrzekł nieśmiało, aby zagaić rozmowę.
— Tak! — uśmiechnęła się kobieta. — Sama, jak zawsze.
Serce drgnęło mu żalem.
— I tak nieodwołalnie sama? już na zawsze? — pytał podając się naprzód. — Każesz mi odjechać?
Spojrzała nań badawczo. W błękitnych blaskach księżyca twarz jego wyglądała strasznie blada, wzruszona, ze świecącemi oczyma.
Chwilę milczała w zadumie.
— Nie rozkazuję. Doradzam panu.
— Nie rozkaz? — dzięki i za to.
Glos jego dźwięknął szyderstwem, zadrżał rzewnością, żalem.
Podniosła nań oczy zamyślone, jakiemś tajemnem uczuciem owiane i bardzo smutne.
— Oddaj pan swą miłość komuś innemu, komuś co za nią zapłaci ci szczęściem. Ona powinna rozkoszą być a nie męczarnią.
Wziął jej rękę i przycisnął do swego czoła.
— Czy nie rozumie pani, że w uczuciu tem moja siła, energia, spokojne obrachowanie się z życiem, skwitowanie ze wszystkich jego radości?
Utkwiła weń oczy pełne płomiennego smutku, z których przezierała jakaś tajemnica nieskończoności.
Zdzisław próbował osunąć się do jej kolan.
— Oddal się odemnie — rzekła.
Liście winogradu chwiały się w podmuchu. Po niebie leciały zwoje mgieł, roniąc chłodne krople łez, smugi księżycowego światła, przedarłszy się z dżdżystych welonów, drżały na klombach bzów i muskały ciemne włosy kobiety.
Jasna jej postać bielała w mroku jak posąg o cudnie wyrzeźbionych liniach, oczy iskrzyły się ironią i zachodziły mgłą.
— Pan nie znasz głębi mojej istoty i przeraził byś się gdybyś tam spojrzał. We mnie tkwi zgroza tragiczna: obok pragnienia miłości, niemoc miłości. Jeśli prawdą jest, że każdy dźwiga na sobie wyrok przeznaczenia, brak ten zapewne jest moim losem. Gdybyś pan wiedział, jaki ja mam szalony głód uczucia, jak mi ten czynnik jest nieodbicie, nieodzownie do życia potrzebnym, wprost niezbędnym. Dla innych on jest akcesoryą bytu; dla mnie, samą jego treścią. Ja pragnąc go idę przez życie, i szaleję i tęsknię, iż mieć go nie mogę. Ale coż wy mi w iego miejsce dajecie? Parodyę miłości, jakieś uczucie rozmierzone na miesiące, może na lat pan. Ja pragnę czego innego. Dla mnie cała nieśmiertelność jest w miłości; — ona nie powinna mieć końca. Pomyśleć, że za lat kilka stanąwszy przedemną pomyślisz obojętnie: tę kobietę niegdyś kochałem".
A cóż innego dać mi pan możesz w tych warunkach? po za mojem zamężciem i innymi względami, pomiędzy nami stoi taka, naturą samą wzniesiona zapora, jak nieodpowiedniość wieku. Jesteśmy istotami różnej miary. Po co więc spajać źródła nierównomiernym prądem dążące, które za chwilę znów się rozdzielą? Nie, nie chce tego, nic nie chcę lepiej. Zbyt jestem szlachetną i czystą, by przyjąć to, co świat mi podaje: czystą, już nie w pojęciach, które ustępują, ale w instynktach, które się nie zgadzają. Ja. niegdyś żona, matka, jestem w głębi duszy szesnastoletnią rozmarzoną dziewczyną, żądną szalenie ideału miłości czystej jak Iza, trwającej życie cale.
Białe mgły słały się jak zwoje gazy po gałęziach krzewów, drobny deszczyk mżył, siejąc cieniuchne, rozpryśnięte krople na włosach kobiety, jak zimne łzy.
— Ja patrzę w wasze serca i widzę was jaśniej niżeli wy siebie. Cóż wy mi dajecie? świeże kwiaty uniesień, które jutro zwiędną, zwiędną wówczas, gdy już się do nich Przywiąże i staną mi się do życia niezbędne — a ja, jak jestem tak pozostanę samotną. A na usprawiedliwienie powiecie mi: 'Samaś winna! jak mogłaś wierzyć? powinnaś była mieć rozum za dwoje, — i będziecie mieli słuszność. Ja nie przyjmuję waszych ucznić dlatego że mi nie wystarczają, że czuję chłód w piersi w obec waszych efemerycznych uniesień.
Zdzisław słuchał z zakrytą rękami twarzą.
— Czy pani nie przychodzi na myśl, że wszystkie te wątpienia oblegają ją tylko dlatego, że mie nie kocha? że nie uważa mie za godnego siebie... pogardza! Bo czemże ja jestem? wyrobnik nauki dla karyery! co mogę dać pani? tylko duszę własną... A ta jej nie wystarcza.. Ja... ja nie jestem wart pani... nie dorównywam jej umysłem... Tylko miłość moja jest niezmierzoną!
Potarł rękoma szyję, w której jak gdyby więzły słowa, i powstał szybko, uśmiechając się nieprzytomnie, jakby natrząsając się z siebie. Zabiera! się do odejścia.
Patrzyła nań otchłannemi oczyma w milczeniu. I piersi studenta wydarł się jęk.
— Odtrąca mie pani, nie pytając co stanie się ze mną. Odejdę, — i cóż ze mnie zostanie? skorupa człowieka! rozgoryczona, udręczona istota, upadająca pod ciężarem obowiązków, których nie ma sił dźwigać.
— Mylisz się pan! przecierpisz, przebolejesz i znów pogodzisz się z życiem.
Zakrył twarz rękoma, — Mylę się?... może.... może siły nawet się znajdą, woli nie zbraknie... ale ot co! szczęścia już mi nie znaleźć!
Cisza w powietrzu taka, że słychać jak w nocnej ciemności trzepocąc, na ziemię osuwają się liście.
— Więc najwyższem dążeniem pańskiem jest troska o własne szczęście?
Przeciągnął szybko rękę po oczach, wstydząc się swego wzruszenia, wzburzony i gniewny. Przezywał teraz śmiertelną mękę, poczucia niewystarczalności własnej duszy dla tej, którą ukochał. Schwycił się za włosy.
— Pani jest moim szatanem! Piekło nie dręczy tak!
— Panie Zdzisławie! — próbowała go uspokoić łagodnie.
— Całe życie przepędziłbym u twych stóp... po śmierci od ciebie nie odstąpię! Ale nie masz prawa należeć do innego! Do mnie! do mnie tylko jednego!
— Panie Zdzisławie.
— Nic nie chcę od pani. Sama wiesz o tem dobrze. Ale cię nie oddam nikomu! Łamał jej ręce.
— Nie oddam pani... nie oddam!.. nie oddam!.. A! zdaje mi się, że panią zabiję!
Rzucił jej rękę i uciekł.
Jasny dzień lipcowy lał blaski upalne paląc rzeżogą. W świętoszyńskim dworku, w jadalni ocienionej festonami dzikiego wina, w szmaragdowem półświetle, pani Saloniea zaaferowana czyni przegląd inwentarza. Co pewien czas spadała jak sęp bezlitosny na kuchenną arenę, i urządzała rewię generalną kieliszków, szklanek, talerzy, na której zwykle konstatowała brak kilku delikwentów, poszukiwała ich gorliwie, a winowajców ścigała gromami oburzenia.
Służące boją się jak ognia tych przeglądów. Od rana czując grozę w powietrzu, Awdotia wyleciała by oddać do reperacyi imbryk, któremu niedawno ucho urwała, w kuchni Marta chlipie cicho nad rozbitym rondelkiem: obecnie na egzaminie gospodarstwa panny Ludwisi.
Przed otwartym kredensem stoi majestatycznie groźna pani Salomea, rachując przenikliwem spojrzeniem rzędy naczyń, wprawnym ruchem ręki bystro je formując w regularne szeregi. Muszą stać w ścisłym, raz na zawsze określonym porządku, uszykowane jak żołnierze do boju. Pod tym względem jest nieubłaganą.
Obok stoi panna Ludwisia, kwaśno i buntowniczo dzisiaj usposobiona, z twarzą obwiązaną chusteczką od bólu zębów i cierpkim humorkiem w zanadrzu.
— Gdzie jest kryształowa karafka? bada pani Salomea.
Skorupy jej od kilku dni już spoczywają w krzaku berberysowym, dokąd je panna Ludwisia cichaczem pod fartuszkiem wyniosła: niemniej przeto odpowiada niezmieszana.
— Karafka miała dziobek utrącony.
— Była jeszcze zupełnie zdatna do użytku! — broni zawzięcie pani Salomea.
— Sama jednak widziałam jak dziobek utrącił pan Zenon, — wzrusza obojętnie ramionami panna Ludwisia.
— Wiec gdzie się podziała? — atakuje rozdrażniona gospodyni.
Ale panna Ludwisia posiada tę zadziwiającą właściwość, że nigdy w niczem winną nie jest. Zawsze okazuje się, że winien jest ktoś inny.
— Czego pani mnie indaguje? za co się pani do mnie czepia? Mówie przecież, że przed tygodniem jeszcze dziobek utłukł pan Zenon. Zresztą nie widziałam już jej od miesiąca.
Niestety! kłamstwo jest słabostką panny Ludwisi, jej ulubionym orężem i tarczą, którą nieśmiała, gnębiona przez ludzi istota broni się od pocisków. Doszła w tym kierunku do takiej perfekcyi, że nieraz używa jej z płaczem i z tak entuzyastycznym zapałem, iż w końcu sama siebie przekonywa że prawdę mówi.
Pani Salomea wlepia w nią rozdrażnione spojrzenie.
Po cóż pani powiada, że przed tygodniem widziała ją z utrąconym dzióbkiem?
— Aha! sama pani przecież przyznaje, że już była stłuczoną, — tryumfuje skromnie panna Ludwisia.
Gniew pani Salomei wzmaga się.
— Nie pytam o stłuczony dziobek lecz o karafkę. Co się z nią stało?
— Przed chwilą sama pani twierdziła, że stłukł ją pan Zenon.
Rozjątrzenie poczciwej gospodyni sięga granic wściekłości. Gniewa ją już nic brak karafki ale zamieszanie pojęć panny Ludwisi, i z sił się wybija, chcąc jej w rozumowaniu fałsz udowodnić, — i w tem okazuje nieprzezorność prawdziwie lekkomyślną, bo któż kiedy uporność kłamliwej niewiasty przekonał?
Panna Ludwisia na swoje usprawiedliwienie wynajduje tysiące świadectw, zastrzeżeń, wymówek, nie odnoszących się do rzeczy, ale za to w ilości nieprzebranych.
Przytacza cytaty z ewangelii, twierdzenia ojców kościoła, fakty z obserwacyi zwierząt, legendy historyczne, opinie i domysły sąsiadek. A wszystko wzięte razem ma nieodbicie dowodzić niewinności panny Ludwisi i niesłuszności złośliwych posądzeń.
— Tak samo kiedy na św. Jadwigę niesłuszną potwarz rzucono i winowajca musiał pod ławą odszczekac, — mówi drżącym od wzruszenia, wibrującym głosem.
Słowa leją się jak deszcz mżący bez przerwy, nieprzeparte argumenty trzeszczą jak krople gradu bijące o szyby, nużąco, zawzięcie, nieustannie; w powodzi ich ginie sens, ginie treść nawet. Słychać tylko szumiącą ulewę płaczliwych zażaleń i jęczących protestów. Pani Salomea chwyta się za głowę zrozpaczona i pokonana.
— Tak samo kiedy kura głupia udusi kurczątko... — płakała dalej, już tryumfująco panna Ludwisia, czując że uzyskała nad przeciwniczką przewagę.
Pani Salomea bez tchu, rozpaczliwymi gestami rąk, daje jej znaki że ma już dosyć; już nigdy w życiu nie będzie pytała o tę karafkę! Niech tylko skończy.
Nagle, jak bomba, wpada Franek, z radosnym okrzykiem podrzucając piłkę.
— Hop-hop! co za piłka! pyszna piłka! pan Zdzisław dał! twarda jak stal! można każdemu pysznie zęby wybić! to ci uciecha! Chodź ty gamajdo, Jasiu! idziesz?
— Nie pójdę! — odezwał się z kąta jadalni cichy, monotonny glos Jasia.
Franek z oburzenia wywrócił kozła i stanął na rękach, nogami w górę, jak żywa statua zdumienia.
— Wielka mi trajda grać w piłkę! Bo i po co ty gzisz się? mama liczy talerze? Ludwisia skwierczy. panna Florencya brwi sobie maluje? Bo i po co żyć. w jakim celu? wszystko jedno robaki nas zjedzą...
Pani Salomea stroskana nowym frasunkiem, odstępuje od kredensu.
— Franku! potłuczesz się! Janku! grzech tak mówić. Bóg nam udzielił życia, abyśmy go czcili i wielbili, a po śmierci dostąpili Królestwa niebieskiego.
Janek słuchał matki z ironiczną miną pełną smutnej wyższości.
— To są wszystko ładne bajki. Ale gdzie na to dowody? Ja chce dowodów.
— Pani Izo! — wola stroskana matka przezedrzwi, — moja droga pani! niechno pani wyjdzie! i przekona Jasia że nieśmiertelność istnieje.
Nagle drzwi otwierają się i poprzedzony hałaśliwym anonsem wiercącej się jak fryga Awdotii, wchodzi adjutant Jest dziś szczególniej zwycięski i wyświeźony, wąsy ma wysoko i cienko podkręcone, a szabla i ostrogi jakoś uroczyście i tryumfująco dźwięczą.
Panna Ludwisia z krzykiem, zakrywając twarz obwiązaną chusteczką, z pokoju uciekła.
Dołmatow skłonił się z osobliwą godnością.
Przy obiedzie chrząkał wyraziście i milczał tryumfująco, jakby wyczekując sposobnej chwili, by wszystkich niespodzianą a ważną wiadomością zadziwić, Głowę tylko podnosił majestatycznie, wypinał pierś, a pod dumnie nastroszonym wąsem mknęły mu jakieś dziwnie imponujące, zwycięskie i pogardliwe uśmieszki. Czuć było, że w łonie swym dźwiga tajemnicę, która go w niepojętym stopniu nad mieszkańcami białego dworku wywyższy.
Nakoniec po zupie z pierożkami i pieczeni z marchewką. okowy jego milczenia pękły.
Odetchnął uroczyście, obwiódł wzrokiem zgromadzonych i wyskoczył z wieścią, iż został zaliczonym do korpusu żandarmów, z podwyższonym; okładem żałowania i nadzieją specyalnych nagród i awansów. Ogromnie zadowolony tem odznaczeniem, śledził tryumfująco wrażenie jakie wywarł.
W sali zapanowało lodowate milczenie.
Dołmatow tak był przejęty swem dostojeństwem, że przypuszczając iż obecni nie rozumieją całego ogromu nowych zaszczytów, powtórzył wiadomość, dodając z przyciskiem, że za gorliwość w służbie, czeka go osobne podziękowanie.
— Odtąd musicie państwo zabiegać o moja protekcyę! — żartował dowcipny porucznik. — Wszystkich was mam w swej władzy.
Ale Zdzisław milczał ponuro, nie zdając się dbać o łaskę naczelnika, nawet Rakowicz wykrzywił usta szyderskim niesmakiem, a pani Salomea ofuknęła Awdotie, podającą powtórnie kompot nowemu dygnitarzowi, że czas już przynieść kawę.
Zdziwiony i skrzywdzony Dołmatow spoglądał dokoła, niepewny swoich sukcesów i ulotnemi spojrzeniami migał ku damom. Czuć było, że zna swą cenę i pozwala im się uwielbiać i pożądać, nie dlatego by myślał o żeniaczce, — tak daleko pomysły jego nie sięgały, — ale ma tera? zapewnione stanowisko, porządne utrzymanie, a co rano okręcając się przed lustrem, konstatuje że jest ładnym chłopcem. Więc czegóż mogą chcieć więcej?
Wśród ciszy ogólnej zaznacza przywileje i korzyści swego stanowiska społecznego.
— Bo gdybym teraz chciał obarczyć się kobietą, naprzykład ożenić się, — tu, spojrzenie figlarne w stronę dam, — to moja karyera... moje środki... jednem słowem moge pozwolić sobie na tę fantazyę! — kończy ze śmiechem, podobnym do rżenia.
A panna Florcncya wyprostowała dumnie kibić i rzekła falcetem:
— Ja nigdy nie dbam o siebie... zawsze o drugich... Wstańmy już od stołu panno Ludwiko!
Po rozejściu się wszystkich, ktoś niespokojnie zastukał do pokoju Izy. Weszła panna Ludwisia podniecona i ożywiona, z gorączkowymi na twarzy wypiekami.
— Słyszała pani? — mówił, że nic mu teraz do ożenienia na przeszkodzie nie stoi... — wydała króciutki, nerwowy, urywany śmiech.
— Zresztą wszyscy słyszeli!
— Wspaniałą podstawę obrał sobie na założenie gniazda. Z ludzkich łez!
Panna Ludwisiu opuściła się w krzesło i wbrew swemu zwyczajowi długo milczała posępnie.
— Co prawda. Niespodziewałam się nigdy żeby on... aż tak... — odezwała się cicho, jakby z żalem i wstydem.
— Panno Ludwiko, niechaj pani go od siebie odsunie! należy pod jakim pretekstem wymówić mu gościnę.
Twarzyczka jej drgać zaczęła kurczowo, poczem wybuchła płaczem.
— Ja miałabym przestać go widywać? chce pani mojej zguby!
Nowe potoki łez.
— Panno Ludwiko! on nie wart przywiązania pani! i co do jego uczuć do siebie, pani się łudzi.
Panna Ludwisia nagle łkać przestała: spojrzała na Izę z niechęcią i obraza.
— Więc pani przypuszcza, że mnie już wcale kochać nie można? — spytała sucho, prostując się.
— Można, kto pozna złote serce pani. Ale on na to zbyt brutalny i tępy, on pewno chce tylko panią wyzyskać.
— E! pani zawsze do niego zbyt uprzedzona... Łatwo tak mówić pani, co sama nic nie czuje... kto kocha, ten wszystko przebacza!
Siedziała wyprostowana i obrażona, mocując sio; z sobą. Piersi jej wstrząsało urywane łkanie.
Iza otoczyła silnem, opiekuńczem ramieniem jej postać szczuplutką i wątłą.
— Więc przypuśćmy nawet, że ja mylę się co do jego wartości osobistej i uczuć, to jakie stąd wyniki? Przecież pani nie pragnie związku małżeńskiego z obcoplemieńcem? proszę pomyśleć o konsekwencyach.
Potoczyła się gorąca przemowa. Panna Ludwisia słuchała z twarzyczką oblaną krwawym rumieńcem.
— Nie! nie! — mówiła zaciskając drobne piąstki i podnosząc je do spłakanych oczu; — nie wyjdę! na duszę rodziców, o tem nie myślę! ale — kończyła rozpaczliwie — kochać przecież ja mogę! to mnie jedną tylko obchodzi.
— To panią zamęcza!
— Cóż ja na to poradzę! Jeszcze nikt, nigdy, nikomu, miłości nie wyperswadował...
Dołmatow tymczasem pogrążony w głębokich i radosnych rozmyślaniach, chodził samotnie po ścieżkach ogrodowych, uśmiechając się do różnych kombinacyi, prostował się z pychą i dumnie pierś wypinał, zrywał w zadumaniu niedojrzałe owoce i łaskawie je jadł. Obok wykrzykując radośnie, harcowat z piłką Franek.
Usiłował teraz zbombardować gniazdo wron umieszczone na wysokiej topoli.
— Ho-hop! — wołał celując gorliwie i wyskakując — po coście tu do nas wleźli, intruzy? paf! jeszcze jednego prusaka lunę w pysk!
Wrony odpowiadały mu gniewnie, rozjątrzonem krakaniem.
W tej chwili z narożnego pokoju w oficynie wyszła grupka studentów, kierując się ku bocznej furtce, później jeszcze dwóch, z obwiązanymi w papier pakietami.
A Dolmatow westchnął, sięgnął jeszcze po jedną gruszkę i zapytał:
— Czy oni tak często zbierają się?
Promienie słoneczne stały na zwilżonej trawie szmaragdowe blaski, i zapalały złociste iskierki w kroplach dżdżu zwisających u końców nabrzmiałych sokami, zwilżonych gałęzi. W zielonych, rosistych gąszczach rozbrzmiewają radosne świergoty i szczebiotania. W powietrzu unoszą się upajające, rozmarzone wonie akacyi, rzeźwy, świeży aromat skoszonego siana, przy ziemi mdleją ciężkie, słodkie zapachy opadających róż.
W oknie roztwartem. wśród festonów winogradu, bieleje suknia Izy. Ze smukłą kibicią podaną na przód, zadumanym wzrokiem zwróconym w głąb, wygląda jak tajemnicza kapłanka jakiegoś nieznanego bóstwa.
Niewysłowiona tęsknota obejmuje jej serce, omdlewając temi kwietnemi woniami, przenika je błogo, przejmująco i boleśnie...
Dziwny, rzewnością utajoną senny, urok ją oplata, zarazem jakaś pustka... brak...
Akord harmonii rozbrzmiewających w naturze, łamie się w jej sercu dyssonansem, jakby jakaś struna subtelnie wibrująca do wtóru, pękła.
Czuje na twarzy wzrok Zdzisława tchnący bezbrzeżnem. kornem umiłowaniem, na rękach usta przytulone gorąco, w duszy ma pełno jego słów.
Pojmuje doskonale: — on nie dla niej! A jednak czar jego miłości oplata ją tajemniczą przędzą, nieledwie ujarzmia. Zdaje się jej iż oparła stopę na pierwszym szczeblu drabiny, która ich liczy tysiące, — ale ma tyle samowiedzy że dalej nic pójdzie.
Odsunęła go. — a jednak jest jej tak niezbędny i bliski! tak wyraźnie, z odległości nawet, obecność jego żywo bijącemi tętnami odczuwa. Odsunęła go — a pomimo to, on jest przy niej.
Ta ufna, rzewna przyjaźń zlewająca ich dusze, odchodząc w bezpowrotną przeszłość odwraca za sobą głowę, rzuca smutne spojrzenia — i z żalu plącze. Trudno się od niej oderwać, bo coś się z własnej duszy zatraca..
Drzwi otwarły się cicho — wszedł Brunon.
Ostatniemi czasy widywała go mało. W chłopcu zagrała ambicya, rzucił się do zaniedbywanych studyów, pochłaniał je całemi nocami, wynagradzając czas stracony. Chciał zyskać odznaczenie, zdobyć jej uznanie, szacunek. Był niepohamowanym w tem pragnieniu jak w każdem innem; pracował nieledwie z frenezyą.
Był jakiś przejęty, cichszy niż zwykle, promieniejący i uroczysty.
— Jestem już wolny! Egzamin ukończyłem pomyślnie, — rzekł miękko, bez zwykłej chełpliwości, — przyznano mi złoty medal.
Ugiął kolano.
— Dzięki pani za to! serdeczne dzięki — mówił skłaniając przed nią głowę z poddańczą uległością, ze czcią, zachwytem i pokorą.
Przyjmowała hołd ten w zamyśleniu, nie przecząc, ze spokojem i szlachetną prostotą. Pojmowała, że w ustach tego człowieka słowa te nie były czczym, pustym dźwiękiem, ze protest byłby zarówno udanym jak płaskim, że mogła być potęgą, zarówno dźwigającą jak burzącą jego życie, że siłę jego w rzeczywistości stanowiła ona.
— Rada jestem z pana, — wyrzekła poważnie i spokojnie, i z serdecznością dłoń jego uścisnęła.
Wieczorem wilgoć rozpościerała się mgłą białą, zamglony sierp księżyca przeglądał z chmurnych welonów, w powietrzu drżały wonie akacyj, i sypały się cicho płatki białych róż.
Iza siedziała na werandzie, przy niej, z twarzą ukrytą w dłoniach — Brunon.
— Jeszcze tych chwil kilka... ostatnich... przy pani! życie mię wzywa...
Zwoje obłoków opalowo mgliły się w blaskach miesiąca, lub owijały go w przezroczyste całuny. Świat się rozsrebrzał, to zachodził w mrok.
— Wpływ pani na mnie. to ów promień co rozświetla noc, — odezwał się cicho, — usunie się — i pozostaną ciemności...
Cisza, liście bez szelestu spadają na ziemię.
— Niech pani spojrzy! jaki fantastyczny krajobraz: widmowy pałac, krużganki! — a skoro dzień się rozwidni, ukaże się w ich miejscu plot złamany i uschła gałęź...
W tej mgle tęsknoty dochodzą jej tylko oderwane wyrazy, — i w niej konają.
— Żyję — dopóki kocham, — dodał ciszej, w zamyśleniu. — Z utratą tej miłości zapadnę się w nicość... W nicość fizyczną... czy duchową?
Słowa jego ślizgają się po niej jak zimne te blaski miesiąca. Nie odczuwa ich! nie przenikają jej...
Jemu zaś w duszy, w promieniach tej nocy miesięcznej, jako na strunach harfy srebrnej, dźwięczy pieśń.
Mówi jak godzinami całemi chodził nad Dnieprem, rozmyślając nad słowami jej. nad źródłem, z którego wypłynęły... A teraz mu zdaje się, ze coś ma w sobie z niej na własność, że bliższy jej od tych co ją otaczają i którzy przy niej pozostaną.
— Ja cierpię... cóż stąd? ja żyję! W" tem mgnieniu całe moje życie... Teraz żywo odczuwam poezyę natury, uświadamiam, przenikam się nią. Cała moja dusza drży z upojenia.....
Pochylił się z pokorą do jej stóp.
— Kocham panią! za to żeś mnie pokochać nie zdolna! żem lego skarbu nie godzien! żeś odemnie nieskończenie wyższa! Wdzięczny ci jestem za to, — że istniejesz. Że jako gwiazdę niepokalaną i czystą, uniosę z sobą pani wspomnienie. Szczęśliwy, że mogę przypaść do pani stóp.
Usta przycisnął do kraju jej sukni.
Nazajutrz zaaferowany Rakowicz przyniósł alarmujące wieści.
Na południu Rossyi, w Bessarabii, rodzinnych stronach Brunona wybuchła epidemia tyfusu, która dziesiątkami pochłaniała ofiary. Poszukiwano lekarzy, aby ich pchnąć w to ognisko zarazy.
Bruno rozmawiał, rozpytując o szczegóły z pozornym spokojem i swobodą.
Spojrzała nań. Miał twarz spaloną wzruszeniem, skoncentrowany w jakiemś surowem, wewnętrznem skupieniu, poważną i przejętą.
Wkrótce polem oświadczył pani Salomei, że za dni kilka uwalnia swój pokój; na zapytanie dokąd zamierza się udać, dawał wymijające odpowiedzi, lub milczał. Oczy jego śledziły za Izą, i wówczas miały wyraz promienny i rzewny.
— Co znaczą te tajemnicze miny? — pytat Rakowicz. — Jakieś spiski!"
— Zdala wiec odemnie! Strzeż się pan, żebym i pana do nich nie wciągnął! — odcinał się zgryźliwie, z ostrem szyderstwem Brunon.
Dzień wyjazdu zbliżał się. Bruno dnie całe spędzał po za domem na przygotowaniach, wywiadach, informacyach u władz. W godzinach wspólnego posiłku niekiedy pojawiała się jego postać nerwową twarz schudzona, oczy zapadłe, i rysy w których przebijała się męka wewnętrzna.
Ostatniego wieczoru zegnał się z domownikami, zamieniając ostatnie zgryźliwe pociski z Rakowiczem, i zapewniając pannę Florencyę, że co tydzień przypomni się jej pocztówką z widoczkiem.
Do Izy nie zbliżał się. Stał opodal patrząc na nią smutnemi, rozgorzałemi oczami. Było w nich nieme błaganie, żal, boleść i tęsknota, ale nie mówił nic.
Gdy wszyscy rozeszli się, dworek ucichł i tylko z kuchni donosił się gwar służących i brzęczenie talerzy. — Bruno wszedł do niebieskiego saloniku Izy, która wciśnięta w róg kanapy, z bladą twarzą widniejącą w mroku, patrzyła nań w milczeniu plamami bezdennych oczu.
Ukląkł przed nią.
— Jadę do Bessarabii — rzekł.
Po scenie w ogrodzie. Zdzisław nie zbliżał się do niej. nie mówił, unikając wytrwale spotkania. Niemniej przy każdem przelotnem widzeniu czuła na sobie ciążący wzrok jego, pełen gnębiących, niemych wyrzutów. Wzrok ten ją drażnił i podniecał do bumu. Nużyło ią to zaklęte, goryczy i skarg pełne milczenie, ten wzrok uparty... Budziły się jakieś żywiołowe, złe siły, okrutne pierwiastki natury kobiecej, żądze miłosnego znęcania się...
Niedostępna wzlotom erotycznym Brunona, zachowując dlań łagodne i kojące współczucie, wbrew woli poddawała się miłości Zdzisława, co prądem elektrycznym targała jej zmysły, których napięcie wywołuje zwykle żądzę okrucieństwa. Kobieta dobra i ufna w przyjaźni, może być ślepo-bezlitosną w podnieceniu miłosnem, tem trudniejszem do okiełznania, im więcej nietknięte i bogate podkłady porusza. Są granice, po za którymi pragnienie rozkoszy zmienia się w żądzę zadania bólu, zrywa się chęć udusić w miłosnym uścisku, w szale pocałunków gryść do krwi. Owe żywiołowe popędy hamowane cywilizacyą, drzemią utajone w stanie szczątkowym, budząc się niekiedy w nagłem targnięciu szalem krwi, wzniecając jednocześnie coś jakby wewnętrzne upokorzenie, niechęć i żal do istoty, co wywołała je z mroków.
Tylko uczucie serdeczne łagodzi ten poryw krwiożerczy, który rozjaśnia się wówczas, przeobrażając w miłość. Wówczas zmysły cichną.
Ogień przetrawia pyły węglowe co dymią i kopcą, — i plonie jasny a czysty. Proces ten przebiega zwykle w podziemiach duchowych i fizyologicznych, nie dosięgając progu świadomości.
A wtenczas właśnie wybucha najostrzej, gdy ogarniając zmysły nie zdoła jednocześnie pochłonąć duszy. (idy obok na piedestale niedościgłej wyższości stoją wspomnienia, gdy kobiece instynkty poddańczej bałwochwalczości rozpaczliwie czepiają się dawnego bóstwa, bo jest tak długo we własnem mniemaniu dostojną, dopóki jest owym chwilom najwyższego duchowego wzniesienia wierną: wierną chociażby w męce. zwątpieniu, ale nie zatraconym dla siebie samej szacunku. Odstępstwo od tego religijnego kultu spycha ją z wyżyn duchowych w morze pospolitości. Więc w pył strącając dawne bóstwo, mści się za jego zniewagę a własne przeniewierstwo.
Paliło ją przytem dręczące zagadnienie, odnośnej wyższości Brunona: w pamięci ciężyły jak wyrzut jego ciemne oczy, wznoszące się ku niej z zachwytem, niepokojem i żarem modlitewnym. — Nieobecny mścił się.
W rozterce wewnętrznej i niezadowoleniu z siebie, pałała niechęcią, lekceważąc wzniecone i doznawane uczucia, i dręczyła Zdzisława z rozkoszą.
Gotów był na mękę i krzyż dla niej, — ona wbijała weń szpilki drobnych przykrości; gotów był nieść ofiary, — kazała mu znosić upokorzenia; gotów był do wszelkich trudów i poświęceń, — ona wrzucała mu w piersi kłęby gniewnych szamotań, gady zawiści, roje robactwa, nędznych, drobnostkowych jątrzeń. Rad byłby pracować dla niej, życie za nią oddać, — ona niedbale ignorując to wszystko, darzyła go lekceważeniem. — Tak samo jak mnie. — szydziła przed sobą, — pokocha Każdą inną kobietę, aby miała tylko szczere, prawdziwe oczy, i pąsowe usta...
Wartość jego obniżała bezwiednie, obniżała przed sobą rozmyślnie, rozżegała w nim złe namiętności i bawiła się nim.
A czyniła to dlatego, że nie był jej zupełnie obojętnym, ale jej nie wystarczał; że pociągając ku sobie nie zdołał opanować.
A może w owem bezlitosnem znęcaniu się tkwił żal, za nietkniętością zdruzgotanego kryształowego pałacu własnych marzeń? może ciemne siły podszeptywały jej, ze mężczyzna wciągiem nerwowem podnieceniu, nawpół nienawidząc goręcej kocha.
Nie rozumowała; porywała ją moc żywiołowa. W chłodnem uczuciu przyjaźni prowadząc ku celom wzniosłym i czystym, w porywie gorętszym poddawała się sama potędze okrutnej i ślepej. Nie rządziła, lecz ulegała.
W obecności jego zapamiętale i ostentacyjnie kokietowała innych, pozornie nie zwracając nań żadnej uwagi, gdy on pełen godności, z męką wewnętrzną, milcząco się usuwał.
Dnie teraz całe spędzał po za domem, spóźniając się rozmyślnie na godziny wspólnego posiłku i spożywając samotnie w swej izdebce zimny, pozostawiony mu obiad.
Dzisiaj miał odbyć; się wieczór studencki, na którym patronowała pani Dobruczowa. Nad wieczorem dworek zapełnił sio gwarem, zamętem i chaosem, jaki towarzyszy zwykle strojeniu się pań na bal.
U wejścia już Zdzisław natknął się na Franka, wymykającego sio chyłkiem z damskiej ubieralni trzymając jakiś tajemniczy przedmiot, za którym pędziła czerwona z gniewu, rostrojona i roztargana panna Florencya.
— Zyg! zyg! marchewka — rzodkiewka! — wołał Franek potrząsając w powietrzu trofeem.
Ona zaś wołała patetycznie.
— Niedobry chłopcze! smarkaczu! niegodziwcze! chcesz mojej śmierci.
Zdzisław przychodząc jej z pomocą schwycił za ramię uciekającego Franka, w którego ręce ukazał się różowy atlasowy gorset.
— Nie puszczę go, dopóki nie przymierzę! — objaśniał niewinnie Franek, a w oczach mu migały złośliwe iskierki. — Niech się pani nie dziwi, że mię to interesuje; wszystko na świecie radbym poznać! A pan Rakowicz twierdzi, że kobieta jest najciekawszem stworzeniem na świecie... Dlaczego więc nosi poduszeczkę na boku? dlaczego na jednym tylko? Ja muszę to zbadać!
Zdzisław pociągnął delikwenta za ucho, odbierając mu zdobycz, którą rumieniąc się doręczył pannie Florencyi, a ta z oczyma pełnemi łez gniewnych z pokoju uciekła.
— Po co ją dręczysz? — rzekł Zdzisław do malca. — Niedobry z ciebie chłopiec!
— Ech! bach! nie lubię jej... taka napozór świętoszka a w głowie ma pełno wróbli!
— Co? wróbli? panna Florencya?
— Pewno że nie ja! Glos tak wyciąga że aż nudno, a oczy tak wykręca, że aż mnie dyabli biorą! taką miałbym ochotę....
— Franku! co za myśli zdrożne., nigdybym nie przypuszczał! jakże możesz!..
— Aha! właśnie... dać jej porządnego kuksańca! takbym dał... takbym dał... Gdyby to tylko można było! oh!
Westchnął żałośnie.
— Ale to nic! już ja postaram się... Ja jej nie taką jeszcze sztukę urządzę!..
Wyrwa) się z dłoni zaniepokojonego Zdzisława i jak ognik niebezpieczny a szkodliwy czmychnął w głąb domu. Z wewnątrz tymczasem zbliżała się wrzawa, nad którą górował przenikliwy, żałosny głosik panny Ludwisi, dzwoniąc wysokiemi nutami.
— Wszystko napróżno! sto razy im powiedz! tysiąc razy im nakazuj! milion razy powtarzaj to samo! ale czy im co w głowie! Niech pani sama im rozkaże, niech pani ich wyłaje, niech pani zmusi żeby mię szanowali!..
Ciągnąc za nią w eskorcie, Marta podnosiła do góry ramiona chlipiąc na świadectwo swej niewinności, Awdotia zaś huczała jak burza.
— O co tam idzie! — próbowała dopytać się pani Salomea.
— Halki mojej białej z koronkami mi nie uprali! wszystko uprali, a o niej zapomnieli! W ręce im sama dawałam, wtykałam, a nie uprali! umyślnie mi to na złość zrobili... Ale to tak zawsze w tym domu! wszyscy mie poniewierają i dokuczają! pastwią się nad bezbronną...
— Panna sama zamknęła spódnicę w szafie, — z chrypliwym wrzaskiem broniła się Awdotia — a później zapomniała dostać zagadawszy się z adjutantem.
Tego tryumfu nad sercem "zdradnika" nie mogła Awdotia pannie Ludwisi darować.
— Nie prawda! oddałam wam do rąk! prosiłam przytem — "na! masz! masz!" Teraz jeszcze się wypiera... Och moja głowa! moja biedna głowa...
Panna Ludwisia użalała się trzymając, oburącz rozbolała główkę.
Marta płakała, Awdotia jak nawałnica sypała grzmotem objaśnień. Pani Salomea z miną śledczego otwierała szatę: — koronkowa delikwentka, splamiona i zmięta wisiała w kącie na kołku. — prawda wychodziła na jaw.
Panna Ludwisia znikła dyskretnie za drzwiami. Awdotia wydawała szyderski pomruk tryumfu, bryzgała gradem skarg, wyrzutów, z których okazywało się. że panna Ludwisia nie wie sama o co się czepiać, że głównym jej celem jest, aby ją, potulną Awdotię ze świata zgładzić, i że najlepszą śmietankę chowa dla adjutanta.
Ale tu z ukrycia wyskoczyła nagle panna Ludwisia, sprawiając przeciwniczce niespodzianą dywersye.
— Niech pani się dowie czy pasztet z zająca został odniesiony do lodowni? pani im to mówiła, ja im sto razy powtarzałam! ale czy to im można w czem wierzyć? czy na nich można się spuścić? postawili go w kuchni na półce, jutro będzie w nos bił — a pani powie, że to moja wina!
Pani Salomea urządziła krótkie doraźne śledztwo: pasztet okazywał się ustawionym w lodowni. Panna Ludwisia ulotniła się w mgnieniu oka, utyskując już na coś innego.
Sala balowa przystrojona gałęźmi. świerkowemi wyglądała wspaniale. W rogu wznosiła się estrada z desek pokrytych dywanem, na którą dostęp był trochę utrudniony, wymagający od artystów-amatorów pewnych ekwilibrystycznych uzdolnień, podskoków, ale ktoby tam zważał na takie drobnostki?
Publiczność złożona z młodzieży żądnej zabawy wrzała radością, hucznemi oklaskami i śmiechem. Rakowicz z kokardą gospodarza uwijał się przy wejściu, niespokojnie wypytując się o panie z dworku. W programie ozdobnemi literami zapowiedziany był jego wiersz, wypowiedziany przez autora, który dla zupełnego efektu przy wygłoszeniu wymagał obecności Izy.
Uczynił się szmer. Pani Dobruczowa wchodziła z pannami. Panna Florencya w białych powiewnych muślinach, z niewinnie turkusowemi oczyma i szarfami, Ludwisia w różowych fularach, ze śladami przebytych cierpień na zaognionej twarzy. Rakowicz szarmancko witał panie i niespokojnie oglądał się za Izą.
A! jest nareszcie! ze swą wysoką, smukłą postacią, królewską urodą, przy której gasły i w cień się usuwały wszystkie inne.
Podał jej ostentacyjnie bukiet róż i ująwszy pod rękę panią Salomee usadowi! je w pierwszym rzędzie.
Artyści zmieniali się. przyszła wreszcie kolej na Rakowicza. Ze skromnością pełną gracy i dostał się na estradę, przymrużył oczy i głosem umierającym w brzmieniu, jednak dość silnie natężonym, aby być słvszanvm w najdalszych rzędach — zaintonował:
"Niech ci powiedzą te róże, to kwiecie,
Żeś mi najdroższa nad wszystko na świecie
Przy tobie me sny, me marzenia..."
Wiersz opiewał miłosną tęsknotę i męki na jakie naraził autora. Rakowicz wygłaszając go był nietylko wspaniałym deklamatorem. ale wcieliwszy się w przedstawiane uczucia i sytuacyę, mimiką odzwierciedlał wstrząsające go wzruszenia. Rękę przykładał do piersi, głowę przechylał melancholijnie na bok, to ją z rozpaczą w tył odrzuca!, — słowem był przepyszny!
To też gdy doszedł do zakończenia:
"Niech mi twe serce będzie sędzią, wyrokiem, Zabij mnie! lub odepchnij swym demona wzrokiem!"
Rozległy się huczne oklaski. Rakowicz z miną skromnego tryumfatora kłaniał się we wszystkie strony, odrzucając malowniczo włosy z czoła i posyłając Izie zabójczo-zwycięskie spojrzenia rozkochanego lwa.
W gruncie rzeczy nie wiele go obchodziła! Trochę zmysłowych porywów, jakie niegdyś w nim się odzywały, dawno wygasły, stłumione obojętną powagą Izy, ale uważał to poniekąd za kwestyę szyku, okazywać się ostentacyjnie zajętym najefektowniejszą kobietą w towarzystwie.
— Ot już rozkochany! że nie daj Boże... — zwróciła się do panny Florencyi sąsiadka z lewej strony, pani Domicela, litwinka z szeroką twarzą i poczciwym uśmiechem. — Bo i nic dziwnego! taka piękna kobieta. Znałam ją dawniej.
Panna Florencya nie przeczyła, tylko jej oczy rozszerzyły się i zzieleniały a twarz straciła zwykły wyraz czarującej słodyczy i na chwilę stawała się skamieniałą, chociaż jej gipsowa nieruchomość przebiegały lekkie drżenia.
Adjutant stał wsparty o drzwi w najpiękniejszej pozie, wystawiając na pokaz swą zgrabną figurę, i szczycąc się obcisłemi pantalonami, rozmawia! z kolegą, którego lekceważył za powolne posuwanie się w służbie, skromnym, cichym Saburynem, z marzycielską twarzą i blademi oczyma; krytycznie przyglądał się owacyom, zazdrośnie śledząc powodzenie Rakowicza.
— Pamięta pan? — zaczepił przechodzącego ze śmiechem — Żmijewską, jaka była sucha, czarna tyka przed rokiem? Jeszcze raz schudnie, i co z niej bedzie wtenczas? — Baba!
Saburyn uśmiechnął się dyskretnie. — Widzi mi się, że przez was przemawia obrażona ambicya...
Dołmatow rozśmiał się z urazą.
— Dawnom już o tej tyce zapomniał. Co mi po takiej zluce? Dawno ja już ją pojął i obrzydził sobie: żadnej z niej korzyści człowiek nie będzie miał! Inną mam na widoku: czarnobrewka tam jedna, niczego sobie, sprytna bestyjka, Klarcia się nazywa. Ja ją lubię, bo ona twarde ciało i bystre zastanowienie ma. nie jakaś tam miamla, jak to często się zdarza. Jest tam przy niej jeden starikaszka, — ale już my go przewiedziemy?
Uśmiechnął się tryumfująco i z chlubą pierś wypiął.
— Nie jestem byle Ważnem sentymentalnym. Ja znam życie!
Niemniej zoczywszy Izę zbliżył się ku niej z posuwistym ukłonem i przymilonym uśmiechem, ofiarując usługi przy wyszukaniu krzeseł, pomoc i łaskawą protekcyę.
Iza w szacie barwy zbóż dojrzałych, z ciemnym rumieńcem wykwitłym na śniadej twarzy o idealnej' czystości linii, z brylantowym blaskiem w oczach, ładna dziś była, kusząca i szatańsko złośliwa.
Czuła na sobie pożądliwe spojrzenia męskie — i jakaś radość bytu rozpierała jej piersi, okrutna żądza tryumfów. Usta jej uśmiechały się; szatańsko-powabnym uśmiechem, w oczach migotały figlarne ogniki, to tryskały snopy radosnych promieni: zwykle smutna i zamyślona, dzisiaj jak zdradliwa rusałka zwodząc, wabiła ku sobie.
Czuła ciągle wiszący na sobie wzrok Zdzisława. Wzrok ten podniecał ją i drażnił, niema kontrola burzyła: ostatecznie to wyłączne uczucie wlokące się za nią jak cień, opasując ją zazdrością, pragnące niejako pochłonąć ją i odgrodzić od reszty świata, zaczynało ją nudzić. Natomiast pomysłowe manewry Rakowicza doprowadzały do szalu wesołości.
Krzesło jej wkrótce zostało oblężone przez młodzież; obok niej łącząc cienką, szczebiotliwą nutkę dochóru ożywionych głosów, cichutko śmiała się panna Ludwisia, podnosząc niebieskie uszczęśliwione oczęta.
Dolmatow też przyłączył się do chóru, usiłując głośniejszym nad innych śmiechem i pewną prelekcyjną wyniosłością, zaznaczyć wyższość swego stanowiska nad innymi wielbicielami Izy! Ale koncepty jego były tak obojętnie traktowane przez kobietę, a chęć pewnego zaakcentowania praw pierwszeństwa dawniejszego kandydata do jej względów, nad resztą przygodnych znajomych, spotkał się z jej tak szydząco-lodowatem zdumieniem, że obrażony w swej godności zamilkł zupełnie. Chwilę jeszcze spoglądał na nią z niechętnym wyrzutem, poczem ostentacyjnie podążył za Ludwisią w stronę bufetu, a tam zatapiając się w koniaku i doskonałych gruszkach, któremi go raczyła, rzeczywiste i istotne znalazł pocieszenie.
Saburyn powiódłszy za nim zamyślonym wzrokiem, zbliży! się do spoconego i zzjajanego, z zapałem w oczach a komendą kotylionową na ustach Rakowicza, i uprowadził go nieznacznie na stronę.
— Po co wy się jego nie wystrzegacie? — mówił cicho wskazując wzrokiem dawnego towarzysza broni, — przecież to człowiek... ambitny...
Rozpoczynały się tańce. Część towarzystwa poważniejszego rozjeżdżali się do domów. Pani Domicela serdecznie wycałowawszy policzki Dobrticzowej i nagadawszy się z nią do syta o dawnych, lepszych, panieńskich czasach, zbierała się też do odwrotu. Ale panna Klorencya dręczona ciekawością, pod pozorem obejrzenia efektu różnokolorowych lampionów, ciągnęła ją na poufne zwierzenia do ogrodu, chcąc się dowiedzieć o rywalce zajmujących szczegółów.
Biedna ofiara, której oczy kleiły się do snu, wymawiała się protestując żałośnie.
— Takbym już rada do śjebie, do swego męża i dźjeci powrócić! — utyskiwała.
Ale panna Fiorencya w uprzejmości swej była gorliwa i nieubłagana.
Dobruczowa śmiejąc się pogroziła jej palcem.
— Ależ broń Boże! — broniła się łagodnie obrażona, uśmiechnięta panna Florencya, — przecież pani wie. że mi nigdy o siebie nie idzie... Zawsze gotowa jestem poświecić się dla innych! nie lubię tylko myśleć o sobie...
Uwiódłszy do ogrodu ociągającą się panią Domicelę, dopadła ustronnej ławki, poczem usiadła, spazmatycznie ściskając jej dłonie.
— I cóż? moja złota! moja najdroższa pani! niechajże mi pani powie co o niej... Znała ją pani?
— Aha! — to o tej? — zdziwiła się pani Domicela — a jakżeż! znałam... Krewni jej wieś sprzedali, ją zaś wydali za mąż. Dumna taka była, nieprzystępna jak królowa. Nie odzywała się prawie i nie śmiała się nigdy.
— I mąż jej żyje? pani powiada...
— Jakżeż! żyje... żyje... daj mu Boże jak najdłużej!
Panna Florencya otarła łezkę z kącika oka.
— Sam? opuszczony!
— Sam. To jest niezupełnie sam... Ma przy sobie gospodynię... nawet bardzo przystojną!
— Gdzie on teraz się obraca? gdzie?
— I u, w Kijowie. Człowiek porządny, ustusunkowany, zamożny i z szykiem!
— Ach! więc to może... ten sam, co ma tak piękne konie... — domyśliła się panna Florencya, czując nową falę goryczy napływającą do serca, i przez zaciśnięte ząbki w rozżaleniu wycedziła:
— Niepojęte...
A jakżeż ? — ciągnęła pani Domicela, — nie potrzebuje w niczem przecież sobie odmawiać", to i pocóż? Panna Florencya chrząknęła.
— Był skandal przy zerwaniu? — pytała słodziuchnym głosikiem — a oczy jej pozieleniały...
— I-i — nie! najspokojniej w świecie wyjechała.
— Jakto! jakto. bez powodu? bez żadnego skandalu? — dopytywała się z zawodem bolesnego rozczarowania.
— Ha! powód to może tam jaki i był, skandalu, to nie! Ot! po śmierci dziecka, najspokojniej zabrała się z. rzeczami — taj odjechała — ziewnęła pani Domicela. Ale możebyśmy już do sali wróciły.
Ale panna Florencya konwulsyjnie przycisnęła jej ramię.
— Cicho! tam "o niej" coś mówią, cicho...
Z klombu, w którym błyskały ogniki papierosów, rozbujała się teraz fala ożywionych głosów.
— Wiecie? — doniosło się jakimś ostrym, przenikliwym, niedbałym głosem. — ona ma jakieś dziwne oczy!
Piękne — określi! głos drugi.
— Idyota! cóż to jest piękność? wielkość, oprawa, kształt, to powszednie, to mdłe... Nie w tem rzecz... Ona ma wprost straszne! wszystko wiedzące oczy.
— Tak, tak, — posypało się z kilku ust. — Kalikst dobrze określa, to właśnie, "oczy straszne".
Kalikst zadowolony z uznania otoczył się kłębami dymu.
— Zdaje się że one człowieka przenikają na wylot, żadna myśl przed niemi się nie utai. Wiecie? ja pojmuję jakąś religijną obawę, jaką takie oczy wzbudzić mogą. One wprost nie są ze świata tego. Przez nie przegląda jakaś sfinksowa zagadka: jakaś utajona siła. Sądziłbyś że ta kobieta wie coś, czego nikt w świecie nie odgadł, że przeniknęła jakąś odwieczną tajemnicę bytu...
— W dawnych wiekach spalonoby ją na stosie. To jest wpół-czarownica, wpół-wróżka.
— Ech! słuchaj Kalikst! może czar jej jest jakiejś złej potęgi wyrazem, ale to wiem, że pociąga nieprzeparcie.
— Nie mnie. Nie lubię tego typu, — zarzucił jakiś cienki dyszkant. — Ja boję się jej.
— Ba! ale im się więcej boisz, tem mocniej cię pociąga!
Rozległ się chór śmiechu.
— Ja się nie boję, — tonem niedbałej wyższości wtrącił Kalikst, — ale przyznaję się że mnie interesuje... Jakie myśli nurtują to czoło wszechwiedzące a nieprzeniknione? co za tajemnica iskrzy się w głębi tych źrenic? W niej tai się jakaś mistyczna siła, natchnienie albo przekleństwo mężczyzny.
— Ej! chodźmy stąd! — szepnęła zniechęcona panna Florencya. Nic tu ciekawego się nie dowiemy.
Tymczasem w balowej sali, Rakowicz zapomniawszy o swem fatalnem uczuciu dla Izy, wiódł tańce z jakąś młodziuchną gąską, z naiwnie zdziwionymi habrowemi oczętami, parą niezgrabnie wiszących i ustawicznie zawadzających właścicielce rączek i głośnymi wybuchami porywającego śmiechu, który dźwięczał donośnie i świeżo jak srebrna kaskada.
— Pani kochana teraz powinna być rada! — szepnęła poczciwa pani Domicela gdy leciuchna biała sukienka przefrunęta obok nich jak motyl, unoszony w objęciach rozpromienionego Rakowicza, który w wirze walca muskając jedwabnym wąsikiem pulchny, omszony jasnymi kędziorkami karczek tancerki, o czemś wesołem da uszka jej szeptał.
— Dziewczyna młoda, z porządnej obywatelskiej rodziny, a pobożnie wychowana! z posagiem! partya w sam raz!
Ale panna Florencya zamiast ucieszyć się z tej zmiany frontu, z powstrzymywanem wzburzeniem w glosie, chociaż bardzo dystyngowanie wymierzonymi ruchami, zwracając się do interlokutorki, zaczęła jej przekładać tak gorliwie, jakby to od niej zależał wybor żony dla Rakowicza, nieodpowiedniość i niestosowność podobnej kombinacyi.
Kręcąc główką i zaciskając usta półsłówkami dawała do zrozumienia, jaka to pospolita dusza ta Genia, jaka brutalna, leniwa, i złośnica. Zna ją przecież od dawna z pensyi i zauważyła bardzo... bardzo wiele... W ogóle o nikim źle mówić nie chce, — nie! nie! moja droga pani, proszę mię nie wyciągać na słówka... więcej nie powiem nic, nic! nic! Jestem z natury dyskretna a przytem nikomu szkodzić nie chcę!..
Przytem z melancholijną słodyczą wznosiła swoje piękne oczy, z oburzeniem migając powiekami.
Łagodna i pobłażliwa dla całego świateł, panna Florencya, okazywała się dziwnie surową i wymagającą względem dziewcząt, których metryka nie dorównywała datom jej metryki. Wówczas stawała się nieubłaganą; pojęcia jej, o ile nie sformułowane jasno, o tyle były niedościgle, wysokie i wzniosłe, i niedostępnem było zwykłej śmiertelniczce im sprostać.
Iza tymczasem w bocznym saloniku, powabnie przegięta na szezlongu, puszczała wodze fantazyi, co ją dziś unosiła jak koń rozhukany.
Z ust jej strzelały race dowcipu, zapuszczała ostry skalpel w serca, wywlekając z nich subtelne włókienka spostrzeżeń, na skrzydłach marzeń wzlatywała w zaświaty, — to jak łudząca rusałka igrała figlarnymi, migotliwymi blaskami, zwodziła, marzyła i szydziła.
Ofiarą jej był teraz melancholijny Saburyn, któremu w przelocie rzuciła słów kilka, który podążył za nią, — i z sieci już się wyrwać nie mógł.
Siedział teraz zahypnotyzowany, oczarowany, nie mogąc od niej oczu oderwać.
— Obiecała mi pani dokończyć bajki o rusałce — szeptał.
— Tak! więc w koło huczą odmęty, księżyc srebrzy jej gibkie ramiona — ona śpiewa. Z miałkiego brzegu ścigają ją chciwością rozpalone, albo lękliwe źrenice, wyciągają się pożądliwe ręce do śnieżnego jej ciała, pląsającego po falach. Rusałka rzuca w przestwory, kaskady drwiącego śmiechu jak kaskady pereł i tęskni... Tęskni za tym, co ją pokochała nad śmierć silniejszą miłością. — A tymczasem kusi i pociąga w otchłanie... Niektórzy ostrożną nogą lękliwie dna próbują, tym ona w twarz bryzga pianą urągania, chwyta za włosy i wlecze na brzeg suchy, piaszczysty — rzeczywistości, pomiędzy cnotliwe rumianki... gdzie wiecznie potem swojej topieli żałują... Rusałka dalej igra po falach, i z dolegliwą, rozdzierającą tęsknotą wygląda... czeka.
— Kogo wygląda rusałka? kogo?
— Tego — co ją zdobędzie! co umiłowaniem śmierć przezwycięży — aby ją opanować!
— Więc może w rusałce zbudzić się serce ludzkie? — pytał pochylając się ku niej z gorączką, niepokojem i żarem. — Więc można zdobyć ją za cenę życia?
Dlaczego mi pani o tem opowiada? niechaj mi pani powie, dlaczego?
Patrzała nań zagadkowem!, powłóczystemi oczyma, w głębi których iskrzyły się uśmiechy i lśniła tęsknota.
— Dlaczego? — powtórzyła -mój Boże! nie zwracaj się pan nigdy do kobiet z tem pytaniem! Dlaczego wir chwyta w Swoje odmęty? czemu wiatr wieje na rozłogach, porywa i pędzi gromady liści? dlaczego fale rwą sio niepohamowanym pędem do brzegu — a za chwilę uciekają z chychotem, aby poźniej znowu powrócić? Dlaczego puls życia wzmaga się — to słabnie? Dlaczego wszystko, co w ziemię nie wrosło, parte jest naprzód nienasyconą tęsknotą, uciekającą od realnego bytu — głodną nieziszczalnego ideału? Dlaczego wszystko tak piękne w tęczach wyobraźni, po ściągnięciu do rzeczywistości, — tak marne! Może to piękno, które istnieje na ziemi nie odpowiada wymaganiom ducha? może on z innych światów pochodzi. ? — i dlatego nigdy tu swych pożądań nasycić nie zdolny...
— Pani! Pozwól... umie pani wymawiać słowa, od których coś dziwnego w piersi się robi... w których zapamiętać się można... Czy rusałka, wciągnąwszy w odmęty, za cenę życia daje swą miłość?.. czy daje?
— Ona tęskni — rzekła patrząc nań oczami, które śmiały się żartobliwie i płonęły jak dyamenty, — czeka ofiary i w miłość nie wierzy!
— Słowo jeszcze... jedno tylko słowo zagadki... Więc za cenę życia... za cenę życia... wolno?
Pochylał się ku niej. Zdawało się, iż ogarnął go szal, by ją pochwycić w ramiona, do tych ust świeżych, rozkosznych, purpurowych, przycisnąć spragnione usta swoje. Zdobyć lub stracić odrazu.
W niej obudziła się tygrysia żądza zadawania męczarni, rozkoszowania się obłędnymi płomieniami, które wzniecała. Tak! rzucić w kogoś ogniste zarzewie... szarpać i palić!
— Wolno niektórym... marzyć! — rzekła.
Nie chciała dozwolić na wybuch; drażliwość kobieca buntowała się w niej. a zresztą... zabawa raz na zawsze byłaby straconą!
— "Cóż? niechaj się męczy — rozumowała — niech tonie... Dla niego to przyjemne... i dla mnie też!"
Tymczasem trzymała go na wodzy błyszczącym hypnotycznie wzrokiem, i z głową przegiętą w tył zdawała się tonąć w rozmarzeniu, rozważać coś. Twarz jej zwolna zasnuwała się mgłą i oczy stawały się surowe.
Saburyn pochylił się z dyszącą piersią.
— Więc wolno mi... marzyć? — pytał. Uderzyła go szydzącym wzrokiem.
— Panu, wolno marzyć o awansie i o ekspedycyach karnych! — wyrzekła twardo. — A teraz odejdź pan, — dodała rozkazująco, patrząc na nawpół oszalałego — dowódca może cię potrzebować!
Wyszła do sali balowej. Rakowicz natychmiast podskoczył i zajął obok niej miejsce, gorliwie owiewając wachlarzem twarz jej i ramiona. Zdzisław milcząco stał we drzwiach nie spuszczając z niej oczu. Twarz mu okrywał wyraz obrazy, rozjątrzenia, gniewu. Mocował się z sobą. by się opanować, by nie dopuścić się jakiegoś szalonego wybuchu. Chwilami fala bezprzytomności zalewała mu czoło.
Iza widziała to, nie patrząc w jego stronę, i naturalnie, bawiła się tem doskonale. Może w usposobieniu szalonem jakie ją opanowało, środek ten uważała za rodzaj heroicznego lekarstwa.
Rakowicz nie zdoławszy tak nagle przeobrazić się, wznosząc się na wyżyny nadczłowieka, wyjątkowo nic i nikogo nie udawał. Był naturalny, wesoły, zabawny, rzucał dowcipne spostrzeżenia, podnosił ciekawe kwestje społeczne.
Iza znudzona nawałem natarczywych, dramatycznych i natrętnych uczuć, odpoczywała w tej powszedniej atmosferze wesołej pogawędki. Rozmawiała z nim swobodnie, śmiała się.
Pary wirowały. Białe, niebieskie i różowe, powiewne muśliny unosiły się w rozgrzanem powietrzu, odurzające roniąc zapachy. Mimo, przemknęła zawrotnym ruchem postać panny Florencyi, która fruwała trochę ciężko i podskakując, przechodząc obok Rakowicza ostentacyjnie odwróciła głowę, ramiona jej wstrząsnął dreszcz nerwowy. O kilka kroków dalej, Genia zalewała się srebrzystym chychotem. czasem z minką zadąsanego dziecka składając usteczka.
Iza wstała, prosząc Rakowicza o odprowadzenie jej do najbliższego powozu. Ten wesoły, banalny chłopiec, nie zamęczający jej tragizmem i nie urządzający jej scen zazdrości, wydawał się jej najdogodniejszą opieką.
Zdzisław wyszukał jej okrycie, wyprowadził na ganek, sztywnie się skłonił i długo patrzył za nimi. Widziała że zazdrość go pożera. Oparła rękę na ramieniu Rakowicza, który je wygiął z gracją i zaokrąglił, i szła zwrócona ku niemu, rozmawiając z wielkiem ożywieniem, dopóki tylko Zdzisław mogł ją dostrzedz. Poczem, pod pretekstem unoszenia sukni, wysunęła rękę z pod ramienia towarzysza i nie zwracała nań więcej uwagi.
Chwilowe ożywienie opadło jak musujący szampan. Trzeszczący glos Rakowicza raził ją i drażnił. Pod pozorem zapytania o zdrowie chorej koleżanki z konserwatoryum, zaszła do bramy jednego z poblizkich domów, wyjawiając zamiar pozostania tu dłużej i prosząc uprzejmie by sobie nie przerywał zabawy, — i tym sposobem go się pozbyła.
W granatowych głębiach niebios, wśród zwojów mgieł jak gaza przejrzystych, tliły zadumane gwiazdy, — ich srebrne blaski dzianie ją trzeźwiły i orzeźwiały. Oddychając czystem, chłodnem powietrzem nocy, z rozkoszą zrzucała z siebie atmosferę sali balowej, czuła potrzebę pozbycia się balowych wrażeń, i wstyd za ich doznawanie.
Z uliczki podmiejskiej, oświetlonej żółtym blaskiem naftowych latarni, doszła w boczną ścieżkę, biegnącą w pole. Tym piątem zżętego ścierniska, a później zagajnikiem, można też było dojść do dworku Dobruczowej. Droga wprawdzie była dłuższa, ale samotna.
Wiatr powiał od pól dalekich, niosąc skoszonych ziół wonie.
Poczuła się lepszą i czystszą, zawstydzoną dzisiejszem podnieceniem i jakąś pogardliwą litością ku samej sobie przejętą.
Na zakręcie zarysował się nagle cień, szybko na przełaj dążący i stanął przy drzewie, na drodze po której dążyła. Promień miesięczny ślizgnął się po nim — Zdzisław.
Czekał na nią. Przeszła obok, nie zwracając nań uwagi, zatopiona w sobie, obojętna. Postąpi) za nią gorączkowo.
— Niespodziane spotkanie! — wymówił z błyskającym fosforycznie wzrokiem, i urwał, hamując się.
— Nie będę kłamał — wybuchnął gwałtownie — czatowałem na panią. Ostrzegam! to się źle skończyć może!., i dla pani i dla mnie.
— Oh! i dla mnie tez? — wymówiła, śmiejąc się.
— Niech pani nie żartuje! — rzucił ponuro przez zaciśnięte zęby.
Spojrzał na nią z nienawiścią, i szedł obok milcząc, hamując słowa, które tłoczyły mu się z piersi.
— Wszystkie Ie dni myślałem o pani, — zaczął cicho, — myślałem ciągle. Wstyd wyznać: płakałem nawet... O! ile mi pani męki przyniosła! ciesz się! mówię to tylko dlatego, iż wiem ze to jej sprawi przyjemność... Myślałem o tym,., o tym... dziennikarzu-akrobacie cyrkowym, o tym literacie-błaźnie, a także o tamtym, o żydzie, co do którego niech się pani nie łudzi... On ma w gruncie rzeczy dużo chłodnego, trzeźwego rozsądku. Wszystkie jego entuzyastyczne porywy są jakby zewnętrznym pokostem, po za którym ukrywa się władza kalkulująca... przez tkaninę duchową jednostki, przebija podkład duszy plemienia. Błagać cię chciałem abyś pamiętała o godności kobiecej...
— Och! czyż aż tak źle pan o mnie sądził? — żachnęła się z przestrachem ha.
Zatrzymał się, patrząc na nią z ponurą czułością, pochwycił jej ręce cisnąc do ust.
— Przebacz! przebacz!
Lecz w tej chwili puścił jej ręce z jakimś gniewem.
— Chciałem nawet zabić panią, — dodał ciszej, wzburzony, — pieściłem się myślą, jak wrażę jej nóż w serce! w samo serce!
I nagle siły go opuściły; szedł przygnębiony, ze zwieszoną głową, smutny, jakby przybity do ziemi.
W powietrzu wiały ciepłe fale nocy wrześniowej, z za chmur przegląda złociste oczy gwiazd.
Droga zbiegała w dół po nierównościach. Chciał jak zwykle podać jej rękę.
Oczy Izy przybrały wyraz surowy. Zmieszał się, jakiś dziwny uśmiech wystąpił na ściągnięte bólem usta.
— Pani mi cały świat zakrywa. — zaczął cicho. — Nie umiem tego wyrazić, ale to jakby wszystkie siły moje w jedno były sprzęgnięte, wszystkie zdolności zatracone w tem jednem tylko, i dopóki... Po za panią nie istnieje dla mnie nic! Wszystko inne utraciło znaczenie... Cala moc mię odbiegła, zdolność czynu zaginęła... Ach! wyrwać się z tego obłędu!
Wyprostował się z energią, usiłując jakby coś od siebie odepchnąć.
Iza z pod wpółprzymkniętych powiek patrzyła nań obojętnie: — nie zerwie on mocą nakazu tych magnetycznych prądów! one go opasują i więżą, przenikając w każdej kropli krwi, one w nim tkwią.
W dali pnie brzóz bielały w pomroce i kaskady zwieszonych gałęzi cicho szumiały. Oboje milczeli. Czuł że go do niej wiążą jakieś moce, że nie ma sił zerwać magnetycznego czaru co go oplata.
— Nawet gdy jestem z daleka, myśli moje wciąż przy pani krążą, przenikam ją. Jest to rodzaj jasnowidztwa: widzę — nie patrząc. Teraz znów ten Saburyn... lecz z tym radzę ostrożnie!.. Nie żartować! bo on też. ma serce... A może to właśnie dla pani ponęta? patrzeć jak owad na szpilce się dręczy... Oh! gardzę sobą! gardzę! i nie mogę się wyrwać... Dawnobym już sobie Jeb roztrzaskał! I gdyby nie wiara że wszystko w naturze jest celowem... że każde ogniwo łańcucha ma swoje znaczenie i wartość...
Milczała, po ustach jej przewijał się uśmiech urągliwy lekceważenia jego zamysłów. Pohamował zwierzenia; coś w nim i w okół niego się waliło.
— Niech mi pani dopomoże wyleczyć się, — wymówił zaciśniętemi usty.
— Podaje panu najlepszy środek: — prawdę! — wyrzekła znużona.
Nie pociągała go. Była tak szczerą w swojem rozgoryczeniu i odczuwanej przykrości. Ona się nim nic bawiła, nie drażniła go lub kokietowała: ona wprost go tylko nie chciała.
Zaciął zęby. Spada! na twardy, kamienisty grunt rzeczywistości, tłukł się i ranił. Poczuł, że dałby wiele za jej chęć igrania z nim, za możność lekceważenia jej. wyrzucania kokieteryi; byleby tylko nie to szczere, współczujące znużenie.
— Cóż ja mam począć? — pytał z twarzą ściągniętą cierpieniem. — Niech mi pani doradzi: co mam z sobą zrobić?
Czul w sercu jakby wyszarpywane rozpalonymi kleszczami uczucie wrosłe w rdzeń bytu: wszystko, czem dotąd żył. Zaś 'w duszy artystki złośliwy chochlik niedbale przedrwiwał.
— "Wszystkie akcenty jego miłości znam już... i nudzą mnie... Nic mi już nowego nie da... Inni przynajmniej pociągają mię nowością".
I szczera zwykle kobieta zdobyła się na konwencyonalny frazes.
— Zapomnij pan o mnie jako o kobiecie, a przenieś na mnie część uczuć jakiebyś miał dla zmarłej matki.
Czuła zarazem całą okrutną sztuczność tej pociechy, cały jej fałsz pobożny — a nie zdolna była sięgnąć do własnej głębi, aby wydobyć z niej jakieś słowa prawdziwe.
On rękę przesuwał po oczach, płakał. Targa! nim pęd bezsilny ptaka rwącego się w obłoki a skrzydeł pozbawionego. Zalewała go fala bezprzytomnego bólu. Szalejąc w męce miotał się z bezsilną rozpaczą.
— Nie mogę żyć! nie mogę! w mogile lepiej!
Iza tymczasem wróciwszy do domu, naprędce przyodziana w lekki szlafroczek, leżała wygodnie wyciągnięta na łożu, przypominając sobie ile ostatniemi czasy wyznań słyszała; porównywała objawy wzruszeń, sposób ich wyrażenia, i własnej wyobraźni rozkołysanie.
— Co za wspaniale akcenty tętniły w głosie Brunona! a temu porucznikowi jak dziwnie twarz się ściągnęła i kąty ust boleśnie drgały... A ja?
Rękę na własnym pulsie położyła, nasłuchując. Tak! nic w niej niema, oprócz ciekawej obojętności i wesołego lekceważenia.
— Więc aż tyle mam władzy? — pytała siebie spoglądając w ręczne lusterko.
Zwierciadło odbijało twarz o rysach subtelnie wyrzeźbionych, o zadumanych oczach Sfinksa, spoglądających surowo, niby z wyrzutem wyłonionym z jakiejś otchłannej głębi.
Oczy te dziwne, mają swa własna wymowę: jakieś odblaski transcedentalnej wiedzy, zdobytej całym szeregiem poprzednich bytowań jej duszy. Wiedza ta nie przedziera się do własnej jej świadomości, nie przekracza progu zmysłowego poznania, chyba w przerażających chwilach moralnych wstrząśnień: lecz groźna, tajemnicza i wszechwiedząca przegląda z jej źrenic.
Przymknęła oczy i leżała nieruchomo.
Z rozgrzanej atmosfery sali balowej, rozpalonej oddechem ludzkich żądz, — wynurzona z pamięci, — płynie ku niej teraz gorąca fala wyrazów miłosnych, oplata ją całą... zatapia... Poddaje się upajającej słodyczy wspomnień: słów odurzających, szeptów rozszalałych, spojrzeń nieprzytomnych lub błagających o litość, — a usta jej rozchylają się okrutnym uśmiechem tryumfu. Budzi się w niej tygrysica łaknąca ofiar, spragniona widoku męczarni i estetycznego piękna cierpienia: trzęsących się ust, rozpalonych oczu, drgających bólem twarzy. Trzyma na dłoni drgające, skrwawione serca, — i w nie się wpatruje. Piękne są w męce! i tak zajmujące! i tak odmienne w różnorodnych wyrazach bólu! Tryska z nich iskra duszy, przez nią rozpłomieniona; jest jakby kapłanką, składającą na ołtarzu Ducha, żywe, ludzkie ofiary...
Przeciągając teraz leniwie jak pantera, swe gibkie, smukłe członki, — myślała:
— Z jakąż rozkoszą, dręczyć was będę, karły! — daremnemi pożądaniami...
Porwała się z posłania i wyciągnąwszy szpilki z włosów, które opłynęły bujną, miękką, ciemną falą, jej posągowo kształtną postać, i wyrzeźbione z marmuru ramiona, szydersko uśmiechnięta, lekceważąca i bezlitosna, — stanęła przed wielkiem, ściennem zwierciadłem.
Wstrząsnęła się lękiem.
Z kryształowej tafli patrzyły na nią oczy straszne, oczy otchłanne, wszechwiedzące, przedwieczne... Nieśmiertelne jej "ja", niezniszczalne, zmieniające w nieskończonościach szatę intellektów i ciał, zjednoczone z Potęgą Twórczą świata, — w nią patrzyło. Iskra Boża zamknięta w niej jak w więzieniu cielesnem, rozdzielona z nią progiem świadomości zmysłowej, nawołująca tylko krzykiem sumienia i echem przeczuć. W nieświadomości utajona, lecz czuwająca i żywa, dusza przedwieczna: — co wszystko wie, przewiduje i dąży; — atom nieskończonej, wspólnej Duszy Świata, co wszystkie twory przenikając, w człowieku dąży do przejawienia się świadomego, emanacya Boskiej potęgi. Stała przed własnym swym Sędzią.
Dźwigała w sobie jakąś wielką, groźną tajemnicę, dla samej siebie niedostępną, której przejawy w chwilach wyjątkowych wstrząsnień, podniesienia duchowego, — jak oślepiające błyski chwytała!
To dusza jej przedwieczna, niezadowolona z postępków ziemskiej powłoki, skarży się, żali i grozi.
— "Za poniewierkę miłości, w następnem bytowaniu źyć będziesz w wiecznej za nią tęsknicy, spragniona i samotna!"...
Coś jest w niej! po za jej świadomością, co jej urąga i potępia!
Odstąpiła od lustra i twarz utopiła w poduszce. Olbrzymie włosy opłynęły ją całą ciemnemi falami, spływając aż na podłogę.. Biczowała siebie surowością.
— Ten jeden... Zdzisław tylko... Wszyscy inni, to żart, lub płomień przelotny... Wszakżem sumiennie ze Zdzisławem postąpiła? wszak odpowiedziałam mu to, co odpowiedzieć należało?
O tak! najżarliwsza kumoszka słowom jej nic do przyganienia by nie znalazła. Zarówno postępowanie jej względem niego, jak słowa, odziane były zawsze w szatę surowej moralności, na pozór niewinne — bo w treści...
W piersi jej podniósł się wyrzut krwawy.
— Ona go przecież strasznie skrzywdziła! Wzięła odeń największe dobro jakie człowiek mieć może, jedyne dobro; pozwoliła je sobie oddać i zmarnowała je.
Z przepisem wciąż wzniosłej cnoty na ustach, postępowała względem niego haniebnie, — nie według ludzkich prawideł, lecz tej przenikającej głębi co wszystko wie, pojmuje i sądzi. A teraz żałuje go, — lecz czuje jednocześnie węże chłodu ślizgające się w jej piersi. Inną dlań być nie zdoła.
Około północy dało się słyszeć skrzypienie furtki ogrodowej, pospieszne kroki, urywana rozmowa, — i panna Florencya wpadła do pokoju szeleszcząc jedwabiem.
Wyglądała jak meduza: włosy rozwiały się otaczając twarz wilgotnymi skrętami, kawałek sukni wisiał rozerwany, oczy błyskały rozjątrzeniem.
— Cóż? dawno pani wróciła do domu? przyjemną miała przechadzkę? pytała drgającym głosem.
— Przyjemną... zresztą nie uważałam,.. Głowa mie boli.
— Tak wzruszająco razem państwo opuścili zebranie... Zapomniał o swoich obowiązkach gospodarza balu, zapomniał o wszystkiem... by gruchać przy pani bez przeszkody, jak rozkochany gołąb. Och! ten człowiek! — mówiła z furyą.
Te słodkie oczęta umiały błyskać i miotać iskry irrytacyi. Glos trochę przychrypł.
— A niedawno temu... niedawno jeszcze... mnie mówił...
Głos uwiązł w gardle, złamany wściekłością i żalem. Zamilkła, zakrywając oczy powiekami; tchu jej brakowało.
— O co pani właściwie idzie?
— Och! doprawdy? pani się nie domyśla? wyszła pani wsparta na jego ramieniu!
Szyjka jej wzdęła się jak u węża chcącego się rzucić.
— Cóż? czy prędko wyjdą zapowiedzie? Ach prawda! pani małżonek cieszy się najlepszem zdrowiem! Może zaprosi go pani na wesele?
Zaśmiała się spazmatycznie.
Czarne oczy Izy utkwiły w niej spokojnie.
— Proszę się uspokoić. Proszę mi wierzyć, że pan Rakowicz wcale zajęty mną nie jest. Udaje tylko, ot tak, przez pustotę, dla efektu, dla pięknej pozy. Zresztą sam w swoje sentymenty nie wierzy, czując dobrze, że jedyną osobą prawdziwie dlań odpowiednią, — jest pani.
Florencya wybuchnęła łkaniem.
— Ja wiem, ie to mi się tylko tak wydaje — szlochała. — Ja jestem zła, niegodziwa... Czuję, że pani o wiele mię przewyższa... Pani jest aniołem!
I zaraz w tej dziwnej istocie zbudził się refleks żalu za dobrowolne poniżenie. Spójrzała na Izę pokornie jeszcze, ale już jadowicie.łza uśmiechała się smutnie.
— Aniołem z instynktami pantery... jak my wszystkie... Ale uspokój się pani i powiedz wszystko co ci dolega. Może coś zaradzimy.
Posadziła ją łagodnie obok siebie, rzeczywiście wzruszona jej stanem.
— Tyle dowodów... tyle dowodów! najczulszego uczucia... wietrznik! a tak mu wierzyłam... zapominając o niedawnych urazach, łkała na jej ramieniu panna Fiorencya.
Gdy w godzinę później oddalała się, miała w czerwonych zapłakanych oczach błysk radości, tryumfu i nadziei. Iza znużona, trochę znudzona, uśmiechając się pobłażliwie, gładziła z macierzyńską troskliwością jej piękne włosy.
W chwilę po jej odejściu wsunęła się rozfryzowana główka panny Ludwisi.
— Czy można? czekałam aby ona odeszła. Chciałam tylko z panią jedną pomówić...
Usiadła. Twarzyczkę miała bladą i spłakane oczy czerwone.
— Tak mię coś ciągnęło do pani... tak ciągnęło! pani mi tylko jedna współczuje...
Usta jej ściągnęły się grymasem żałosnym.
Walczyła z ochotą do płaczu, nakoniec głową przypadła do kolan Izy.
— On mie nie kocha! niewdzięcznik! — szlochała.
A Iza, całując jej biedne stroskane czoło, szepta Ia łagodne, uspakajające wyrazy i słuchała tajemniczych wyznań.
Szary dzień kłonił się ku zachodowi, mętny, pochmurny. Drobny deszcz mżył nieustannie, wiatr podlatywał ze świstem, szarpiąc gałęzie, a liście z szumem sypały się wirując w powietrzu.
Iza wysiadłszy z tramwaju skierowała się boczną ścieżką tonącą wśród sadów, licznymi zakrętami wiodącą do dworku. Pachło jesienią, w dole szeleściał kobierzec rdzawych liści, podnosił się opar wilgotnej ziemi. Gdzieniegdzie przeglądały małe jeziorka deszczowej wody, mętne jak zapłakane oczy.
Naprzeciw dążyła panna Florencya smutna i zdenerwowana, bez zwykłych misternych minek. Biedaczka miała oczy podkrążone bezsennością, od tygodnia nie jadła prawie i nie spała, czyniąc to bez dawnej ostentacyi. Niepokój ją pożerał.
Po balu studenckim. Rakowicz spotkany przez nią ostrymi wyrzutami, rozdrażniony a poniekąd znudzony, usunął się zupełnie. Przepędził dni parę na wsi, u rodziców Geni, przyjmowany tam dość chłodno, i odtąd imponował towarzystwu porównaniami Świętoszyńskiego dworku, z dostatniem urządzeniem staroszlacheckiej sadyby.
Trzeba go było ściągać napowrót do białego dworku, ocalić od krnąbrnej, kapryśnej Geni! Trzeba współdziałania Izy!
Odtąd walczyły w niej dwie siły: chęć przypodobania się wpływowej nieprzyjaciółce. z obawą, że zabiegi pozostaną bezskutecznymi. Stąd w przymilających się ustach migotały czasem żmijowe uśmieszki, a z pieszczotliwych oczu tryskały ostre, rozjątrzone . spojrzenia.
Pani kochana nie zapomniała wezwać bilecikiem pana Zenona, aby zaszedł w sprawie koncertu? Nikt nie potrafi tego urządzić tak umiejętnie i chętnie jak on. Zwłaszcza dla pani!
Ramiona jej wstrząsnął dreszcz nerwowy. Ścisnęła Izie rękę z wylaniem — i w tej chwili cofnęła ją jak pod wpływem ukłucia. Iza poważnym, miękkim głosem zapewniła, że Rakowicz jutro ma przyjść.
Z tem źdźbłem nadziei wsiadała teraz do tramwaju, zgnębiona, podniecona, zgorączkowana i nieszczęśliwa. Nie przybierała teraz żadnych póz.
Na drodze prowadzącej do lasu stał Zdzisław. Powziął on widocznie zamiar rozmowy stanowczej, bo zbliżał się posępny, z zaciśniętemi usty, a zrównawszy się z nią, szedł obok milcząc. Iza próbowała rozpocząć rozmowę obojętnej treści, na którą zaledwie odpowiadał.
— Mam wezwanie na posadę bibliotekarza w N. — obwieścił ponuro, a słowa jakby więzły mu w gardle, — i znowu milczał.
— Ach! jakżeż to pomyślnie! — odrzekła.
Zaczęła mu z ożywieniem przekładać korzystną zmianę warunków którym podlegnie, możność systematycznej prac)' w ciszy wiejskiej, obfitość materyałów do studyowania, zamiast dorywczych lekcyi, które go wyczerpują.
Mętny promyk słońca prześlizgnął się przez chmury, i zadrżał na murawie, a w tej powodzi blado-złocistych blasków świat się rozwidnił melancholijnym, pożegnalnym czarem i leśne dzwonki chwiały delikatnie przezroczystymi, liliowymi kielichami. Purpurowe słońce skryło się za widnokrąg; po przeciwległej stronie niebios rozlało się jezioro sinawego fioletu, w którego toniach ciśnięta więź krwisto-różowych róż, pływała migocąc złotemi nićmi.
On. wytężonym wysiłkiem woli, starał się zachować spokój.
— To... to... lepiej będzie jeśli wyjadę! — mówił drżąc cały.
Spoważniała nagle, z tonu wesołej szczebiotliwości przechodząc do surowego, uroczystego nieledwie.
— Tak będzie rzeczywiście najlepiej, — wyrzekła dobitnie i jasno; — a on zadrżał cały jak pod niespodzianem uderzeniem.
— Nic przecież nie mogę panu ofiarować prócz cierpienia — mówiła. — Życzę panu dobrze: oddal się pan!
Zbliżyli się do ganku. Różowe zorze dopalały się na horyzoncie.
Ciemno było w oknach. Pani Salomea wyjechała z synami; z końca ogrodu donosił gwar służących przy kopaniu kartofli i dziko-żałosny śpiew Awdotii:
"Może smutny, niekochany, W każdą stronę biedz."
Może tęskny, zapomniany, W każdym grobie ledz... "
Iza stanęła przed gankiem. Te chrapliwie zawodzące jęki, jakąś złowrogą grozą napełniały powietrze. Zdzisław ujął jej rękę i ucałował długo... bezprzytomnie, cisnąc je z rozpacza do piersi, przeszywanej żądłami bólu; potem oddalił się prawie biegnąc.
Weszła do domku — i znowu powróciła, patrząc w ślad za uciekającym człowiekiem. Przejmowała ją jakaś trwoga. Wyszła na ganek i wtuliwszy się w liście winogradu stała niepewna... zaniepokojona...
Rozległy się szybkie, kroki. Na schody wbiegł Zdzisław nie widząc jej, położył głowę na ramę okna i zaczął łkać, tkaniem suchem, gwałtownem, które rozrywało mu piersi. Całe ciało wstrząsało się i uginało. Było to konwulsyjne miotanie się młodej istoty, która żyć pragnie, — a druzgocze się pod ciężarem nad siły.
Zrobiło się jej żal bardzo. Zbliżyła się cicho i oparła rękę na jego ramieniu.
— Panie Zdzisławie! — przemówiła — uspokój się pan! pan się nie da złamać, wszak prawdaż pan wytrwa!
Mówiła to. co mówić jej w tej chwili należało i wypadało, czując zarazem całą banalność, całą okrutną hypokryzye, zawartą w słodyczy tej pociechy.
W tej chwili można tylko było szyję tego człowieka otoczyć ramionami, przylgnąć ustami do jego czoła: pokochać lub udać miłość. Innej pociechy być nie mogło.
Wstrząsnął się w bezłzawem łkaniu, schwycił się za głowę i jakiś przeciągły jęk darł mu się z piersi.
— Wejdźmy do domu! — rzekła, głos jej brzmiał życzliwie i chłodno; była zupełnie spokojną. Jakaś moc chłodna a wzdragająca się przed obłudą, owładnęła nią pomimo woli prawie, parła jej postępowaniem, powstrzymywała rękę, którą chciała litośnie położyć na jego czole. Udawać nie mogła.
— Chodźmy! — powtórzyła stanowczo i poszła naprzód. Wyjaśni mu swe pobudki, doda otuchy; ale wspóczuciem kierować się nie będzie.
Poszedł za nią posłuszny, bezwolny i złamany. Otoczyła ich wnet atmosfera powszednia, całe mnóstwo domowych drobiazgów. Około kuchni robotnice dźwigały i ustawiały kosze kartofli, donosił się histeryczny śmiech Awdotii, jej chrapliwe wymyślania i swary, któremi chciała sobie ulżyć i powetować chwilową nieobecność pani Salomei.
Iza kazała zapalić lampę w salonie, usiadła w otwartem na rozcież oknie — i milczała. Chciałaby przemówić ciepłemi, przyjaznemi słowy, dłonie położyć na tej biednej rozrywającej się od bólu głowie, — i nie mogła! Coś chłodnego pełzało w jej sercu. Była ujarzmiona siłą od własnej woli mocniejszą.
Siedziała niewzruszona, twarda, pogrążona w sobie: dziwiąc się, że w obec jego męki, nawet współczucia odszukać w swej piersi nie może.
On usiadł opodal. Opanował już siebie, głowę w tył odchyloną przycisnął do ściany; rozmyślał. W mroku świeciło białe czoło.
Zapytała o okolicę, która ma zostać miejscem jego pobytu, o domniemane sąsiedztwo, usiłując sprowadzić rozmowę na tory zwyczajne i lekkie. Odpowiedział w kilku wyrazach, zarazem rękę podniósł do gardła z wyrazem cierpienia: zrozumiała, że doznaje ściśnięcia krtani. Dusił się...
I znowu milczeli oboje.
Ją unosiła wesoła obojętność, uciemiężona ponurym nastrojem i rada zrzucić to jarzmo przymusu.
— Porzuć pan te smutne myśli. — zwróciła się do Zdzisława. — Może byśmy też porozmawiali o czemś weselszem?
Powstał. Wargi jego kilkakrotnie poruszyły się nie mogąc wydobyć dźwięku. Nakoniec w chłodne palce ujął jej rękę.
— Żegnam! — wymówił zdławionym głosem. Spojrzała mu w oczy poważnie.
— Czy na zawsze, panie?
Przyciskał do ust jej ręce, na twarzy mu widniała męka. Milczał.
Odsunęła się.
— Ja nic nie przyrzekam i nie zatrzymuję pana! — zadawała cięcia dobitnie i jasno.
Odstąpiła ku oknu. On bez pamięci wyskoczył do przedpokoju, otworzył drzwi i puścił się uciekać. Milczała, nie zatrzymując go gestem, ani słowem.
Pod oknem przebiegł nieprzytomnie Zdzisław i popędził dalej. Chciała mu krzyknąć: -do widzenia!" i wstrzymała się. Życzenie dobrej nocy byłoby również chyba szyderstwem.
— Odejdź!
To słowo daje zawsze świetne rezultaty: najgłębsze tony z serc wydobywa. Kobieta cnotliwa wykonywała swój obowiązek, — a jednocześnie artystka rozkoszowała się wywoływanem wrażeniem.
Sądząc jej postępowanie. najsurowsze światowe kumoszki, gdyby były zdolne nie przekręcać faktów ozdabiając je domysłami, i ku większemu zadowoleniu świata nurzając łup swój w błocie, (co zresztą zdaje się być niemożebnem): — przyznaćby musiały, iż postępowała uczciwie. Przy pierwszem wynurzeniu uczuć wygnała go od siebie, nie dawała mu żadnych nadziei, nie pociągała ku sobie, nie obiecywała uśmiechem ani spojrzeniem — nic. A jeśli... patrząc na jego mękę; doznawała tygrysiej rozkoszy i okrutnego wzmożenia sił żywotnych, to ostatecznie... byłoż to od niej zależnem?
W czynach swych kierowała się zawsze surowym obowiązkiem, za uczucia odpowiedzialną nie jest... A jeśli on teraz szarpie swe serce i z bólu szaleje, to cóż ją to obchodzi? Niema przecież sobie do wyrzucenia nic.
Ostatecznie, odegnała go ze względu na niego samego. Dla niej mógł być nawet potrzebnym... dla wypełnienia poleceń i wygodnego ustawiania podnóżka.
W gruncie rzeczy nie życzyła mu nic złego: a jeśli porywy dzikiej zazdrości kobietę podniecają, ożywiają i bawią... to, czy to jej wina?
Przecież przy każdym wybuchu tkliwości, wściekłości lub żalu, powtarzała mu — aż do znudzenia — aby byt rozsądnym. A że Sama nie wierzyła w słów tych skuteczność: to dlatego, że znając serca ludzkie, wiedziała, że cukierkami rad dobrych boleści nie osładza... W każdym razie spełniała swój obowiązek!
On męczył się, cierpiał; ona tych tonów słuchała z zajęciem, — i konchę rozbiwszy oglądała perły bólu, podziwiając ich cudny połysk i wartość.
To było artystycznie piękne! cenne jak wytwór ideału sztuki, a jednocześnie takie prawdziwe! słuchając najkrwawszych wybuchów rozpaczy, — doznawała wspaniałej pychy twórcy, który z prymitywnych narzędzi potrafi dobywać tak cudne tony.
Gardziła kokieteryą, flirtem banalnym i płaskim, a jednak świadomie używała swego czaru i w wir swej potęgi wciągała świadomie. Z surową, poważną twarzą słuchała namiętnych wyznań; litościwa usty, z sercem przenikanem okrutnemi drgnieniami rozkoszy, patrzyła na ruchy marjonetek, których sznurki spoczywały w jej ręku. Odpychała wprawdzie słowami: a jednak gra ją zajmowała... I im trudniejszy opór był do pokonania, im konwulsywniejsze ruchy wykonywała marjonetka, im więcej sprężyny łamały się i zgrzytały: z tem większem przyglądała się zainteresowaniem, dumna czystością swą, a tygrysio-drapieżna.
Gdy cel byt osiągnięty, gdy nowych tonów i wrażeń gra już nie dostarczała, znużona monotonią rzucała zabawkę, z poczuciem czczości, pustki i nudy.
Cóż szkodzi? że była dla serc tych wampirem, który falą ich krwi żywotnej w sobie radość bytu rozniecał? że z żaru ich mąk miłosnych brała ogień i blaski, które rozpalała w swych źrenicach że napoiwszy trucizną serca. — gdy wiły się w bólach kurczowych, ze współczuciem Nerona wsłuchiwała się w głosy rozpaczy? że drgnienia agonii potęgowały w niej przeświadczenie kobiecej potęgi? że patrząc na ich udręczenie, — bawiła się doskonale!
Była taką jak inne, jak wszystkie: co bezmiłosne pociągają żywiołową siłą, zwycięskie tak długo, dopóki same nie ulegną tej fatalnej mocy. Aż je pochwyci w swe skręty, owije nieprzepartymi splotami wąż astralny, skrępuje w więzach magicznych i rzuci pokorne, gotowe do ofiar, błagalne i ciche, pod tryumfującą stopę mężczyzny — najczęściej silnego obojętnością.
I dramat pełni się dalej, i wciąż się powtarza, wciągając w zasadzkę niewolne skazane ofiary, niewinne jak wilk co jagnię pożera.
I nigdy pełnić się nie przestanie! po krańce świata wypełniać się będzie, dopóki w naturze ludzkiej Ormuzd nie zwycięży Arymana.
* * *
Jest coś dziwnie hypnotyzującego w nastroju pytania, który udziela się odpowiedzi.
Pytający, przejęty silnem podnieceniem, suggestionuje stronę przeciwną, ogarnia ją prądem od siebie płynącym, wywiera wpływ fluidem swej woli. przemaga jej wahania, zniewalając do uległości. Częstokroć kobieta przyjmuje wmawiany w siebie chłód i obojętność, poddaje się temu nastrojowi, — prawie cierpiąc nad tem, że go zmienić nie może.
Forma pytania nieraz zawiera w sobie gotową odpowiedź: tamten zapytał: — "pozwolisz pozostać?" — Odrzekła: "pozostań"; ten groził "odejdę!", — odpowiedziała: — "odejdź!" Była w tej chwili jakby zahypnotyzowaną ich stanem, który zarazem jej się udzielał.
Dlatego może miłość im większem wyraża się cierpieniem, tem mniej ma szans powodzenia, rozniecenia radosnych, rozkosznych uczuć. Jest męką, objawia się męką, i mękę wywołuje, to jest jej odblask, — znużenie.
Bezobłoczne, niezgłębione szafiry niebios otoczyły dziś ziemię cichą zadumą; pogodne słońce połyskliwem złotem zalewało przestwory, złote liście wirowały w rozświetlonem powietrzu. Iza w jasnej sukni siedziała w altanie, niespokojnie spoglądając na drzwi prowadzące do pokoju Zdzisława; targał nią nieokreślony lęk. Obok niej przysiadła Ludwisia cichsza niż zwykle i zamyślona, z zaczerwienionemi powiekami. Nagle twarzyczka jej drgać poczęła i głowę przytuliła do ramienia Izy.
— Tyle poświęceń z mej strony — szlochała zapamiętale — tyle starań... nie zdradź mię tylko przed panią Salomea: mój kapitalik, co mi pozostał po rodzicach, całe tysiąc rubli, jemu oddałam... i wszystko napróżno! dręczy mie i wyśmiewa... Za co on mną tak poniewiera? za co!
Po chwili uspokoiła się i oderwała od ramienia Izy spłakaną głowę.
— Wiesz? — szepnęła z promieniejącemi cicho oczyma. — Zamówiłam mu śmietankę u baby wiejskiej, codzień własnoręcznie gotuję i przez nią odsyłam... Nie domyśla się nawet, że to odemnie...
Potem szepnęła ze szczęśliwym wyrazem twarzy:
— Ma przynajmniej gruby kożuszek do kawy... taki jak lubi...
I zaśmiała się płacząc jednocześnie.
— Głupia ja jestem! pani Izo — prawda?
— Panno Ludwisiu, on nie wart łez pani.
— Ach Boże mój, przecież ja sama to czuję, czuję!... tylko nie moge zapanować nad sobą, o Boże mój! nie mogę!
Zamyśliła się. końce ust boleśnie się opuściły, jej zwiędła drobna twarzyczka przybrała wyraz tragiczny.
Nagle obok nich pojawiła się panna Florencya.
Była zdziwiona, wystraszona trochę, jakby coś miała na sumieniu.
— A pokój narożny pusty! — objawiła. — Pan Zdzisław wyjechał nad ranem. Zdecydował się pono przyjąć ofiarowaną posadę.
I dodała poufnie ze spuszczonemi oczyma.
— Tak nagle! biedny chłopiec! widać walczył z sobą i na pożegnanie sił mu zabrakło...
Miała minkę potulną, skromną i zawstydzoną, chociaż na twarzy swywoliły figlarne, zwycięskie uśmieszki.
— Ale cóżem ja winna? powiedz sama, droga moja — tłomaczyła się z przejęciem i skruchą — nie mogę przecież serca jednocześnie dwom ofiarować! Miłość młodzika nigdy nie przynosi mu szczęścia.
Iza słuchała spokojnie, napozór obojętna: dziwna rzecz, doznawała wrażenia jak gdyby słońce nagle zagasło.
Panna Florencya ze spuszczonemi oczyma skubiąc po dziewczęcemu róg fartuszka zwierzała się dalej:
— Wiesz? już wtenczas, gdy namówił Franka do wykradzenia mi gorsetu, zaczęłam domyślać się czegoś... Serce moje przeczuwało... Chciał mieć jakąś pamiątkę! może ten gorset, który mię obejmował... on pragnął...
Dysząc od ekstazy urwała, rzeczywiście zmieszana, z minką zarazem skromną i tryumfującą.
W godzinie zwykłej nadciągnęli goście, potoczyła się gwarna, wesoła rozmowa. Iza przyjmowała w niej udział, wymawiając puste, banalne słowa, pochłonięta jedyną myślą. W gruncie miała ochotę łkać i płakać.
— Więc tak, już nieodwołalnie... na zawsze skończone!
Ceni jego hardą stanowczość i dumę, pojmuje, że dla pozbawionego wszelkiej życiowej opory, stanowi ona dźwignię jedyną w ciężkich przejściach. Szanuje w nim tę siłę, te moc postanowienia nie żebrzącego o zwłokę i łaskę ale... czuje w sercu tak dziwny zamęt...
Gdyby przed nimi istniała wspólna przyszłość, za rok, dwa. trzy — pojmuje, że rozstać się można z ufnością i spokojem: ale przed nimi... przed nią... już niema nic!
Było jej w tej chwili tak, jak gdyby przeszła obok wielkiego szczęścia, które się więcej nigdy już nie pojawi, — i minęła je nie wyciągnąwszy poń ręki. Iskra młodości i nadziei nagle zagasła.
Słyszała jak przez mgłę jak rozpromieniona, z błyszczącym wzrokiem panna Florencya, witała Rakowicza, ogromnie dziś dystyngowanego, eleganckiego i powściągliwego, i jak wśród głośnych wybuchów śmiechu mówił Dołmatow, usta wypychając chlebem z masłem.
— Ten Saburyn doszczętnie zwaryował. Niedawno zbuntowały się chłopy: nie chcą podatków płacić! Bestye źrą chleb z otrębów jakich by porządny koń nie chciał tknąć. Nu! naczalstwo wysyła uspokajać: trzeba iść. On zatrząsł się, powiedział "nie pójdę!" i podał się do dymisyi. — Ależ naczalstwo każe! — powiadam. A on mi na to: "Co mi tam naczalstwo! ja sam mam duszę". Zupełnie głupi człowiek!
Rakowicz tymczasem z przekąsem przyglądał się drewnianym słupom werendy, po których wiły się festony winogradu. Panna Ludwisia siedziała w milczeniu, z czerwonemi powiekami i włosami trochę w nieładzie, panna Florancya, patrząc rozgorzałem! oczyma na zbiega, coś widocznie w myśli układała.
Dołmatow żując mozolnie, z głębokim rozmysłem kalkulował:
— Jednym kandydatem do rangi sztabs-kapitana mniej! Chociaż ten nie zawadzał... U nas z takiej mąki chleba nie pieką.
Tymczasem panna Florencya przyobleczona w powłóczyste spojrzenia i melancholijne minki od czasu do czasu sentymentalnie wzdychała, a wspominając o gruntu pozbawionych młodzieńczych uczuciach, popychających do czynów szalonych, — zapewniała, że ona nic a nic temu winną nie jest.
Rakowicz nurtowany porównaniem parafiańskiego dworku z rezydencya nowej damy swojego serca, chcący przytem wykazać swą przynależność do wyższych sfer towarzystwa, rzuciwszy lekceważąco ręką w stronę drewnianych słupów werandy oplecionych winem, niedbale zawyrokował:
— O ileżby tu ładniej wyglądała marmurowa kolumnada!
Dolmatow zatopiony w rozpamiętywaniu kombinował z powagą i godnością, których nabrał od chwili nowego dostojeństwa:
— Nie lubię łudzi bez zastanowienia! — "Ja własną dusze i własne rozumienie mam". — Narwaniec! — I co mu z tego przyjdzie? U nas tak: naczalstwo każe ci mieć taki sąd o rzeczach? — masz! — A każe ci zmienić? — to go zmienisz! — Wszystko wedle ukazu! A tak i karyera gotowa, i łba myśleniem nie utrudzisz, i cześć a znaczenie u ludzi masz! Główne zaś to, żeś we własnem sumieniu spokojny, żeś obowiązek spełnił jak należy!
Mówił ze spokojną pewnością i odcieniem wyższości. Wszyscy milczeli spoglądając po sobie. Nie oponował nikt.
Izę, która chciała coś odrzec, Dobruczowa pociągnęła za rękaw, patrząc błagalnie. Wstała więc i odeszła, pociągając z sobą Florencyę. Panna Ludwisia słuchała z mocnymi wypiekami na twarzy; głowę miała spuszczoną, a w zawstydzonych oczach łzy.
— A ten niezdara majaczy o własnej duszy! — z łaskawem urąganiem ciągnął Dolmatow, — o jakichś tam własnych ideach... "A na co ci to? " pytam jak nauczyciel szkolnika, chcąc go opamiętać, bo mie już ta pustota rzetelnie rozgniewała. — To zmieszał się tak, że aż języka w gębie zapomniał, — ręką machnął tylko i nic nie rzekł... Bo i pewnie! co tu było gadać? Wszystko to pustiaki dobre dla młokosów, nie dla ludzi dojrzałych co znają życie! A tego, wartoby maleńko pouczyć: trzeba donieść komu należy. Zupełnie szalony człowiek!
Dobruczową siedziała nachmurzona. Rakowicz wykrzywił usta pogardliwie i zwrócił się ostentacyjnie w stronę, gdzie go interpelowała panna Florencya. Dolmatow w chwili największego wylewu krasnomówstwa spostrzegł iż jest sam, obok zapłonionej, ze Izami w oczach panny Ludwisi.
A pani Salomea, po gruntownem namyśle, zagadnęła:
— Moja Marta psuje się coś... coraz gorzej obiady przyrządza! A do tego drożyzna straszna... Już nie wiem sama co robić? chyba stołowników rozpuścić. — albo ceny im podnieść!
Dołmatow spojrzał na nią ze złością.
— To się przeniosę do restauracyi "Pod gołębiem!! — rzucił wyniośle. — Tam cen nie podnoszą, chód kuchnia lepsza.
— A no — i pewnie! i pewnie! Gdzie mi z nimi się mierzyć? Dla zwykłych ludzi, to dom mój ujdzie jeszcze, — ale nie dla jakichś tam dygnitarzy!
Dolmatow wypiął pierś oddechem pychy.
W przeciwległym końcu werandy, Iza w zamęcie słyszy jak przez mgłę łzawy głosik panny Florencyi mówiącej coś o ofiarności uczucia... o poświęceniu... Dolatują ją słowa przytłumione wzruszeniem: "Kiedy kobieta naprawdę kocha... "
Rakowicz w odpowiedzi, wspaniałym gestem macha pogardliwie ręką.
— Eech! — odzywa się niedbale, — wówczas dopiero jest naprawdę nudną!
Wykrzywił szyderskim grymasem rumiane policzki i śmiał się lekceważąco i dowcipnie:
— Wolę już obojętną, którą zdobywać trzeba! bo to przynajmniej bawi.
Oczy panny Florencyi napełniają się łzami, które napróżno ukryć usiłuje.
Izę widok tych łez wyrywa z odrętwienia.
— Zdobywa — częstokroć na szkodę własną — odzywa się obojętnie.
— Jakto? zdobywa na szkodę?
— Widzi pan: miłość dziwnie zmienia punkt widzenia. Kobieta kochając kogoś, wyolbrzymia jego wartość, suggestionuje otoczenie, stając się mimowiednie czynnikiem najuporniej, najusilniej rozpowszechniającym i potęgującym jego sławę. Bo dla niej miłość jest osią świata. Usiłuje być wytworną, rozumną, — tylko dlatego aby miłość łatwiej wzbudzić. Dyplomy naukowe, uznanie, sława, tego rdzennego pierwiastku jej nie zastąpią: zyskawszy je, uczuwa w sercu brak, próżnię i pustkę. Nawet jej twórczość artystyczna jest tylko tęsknotą za miłością. Duchową wartość człowieka ujmuje zwykle przez pryzmat uczuciowy, a odczuwa ją w zupełności wówczas dopiero gdy pokocha. Natomiast w oczach kobiety niekochającej, miłość człowieka obojętnego jej, dziwnie go umniejsza, poniża. Jego Stałość ją nudzi, ambicya gniewa, żądza sławy śmieszy. Wszystko pochodzące od człowieka niekochanego jest darem bez wartości. Jeśli nieszczęściem zań wyjdzie, uważa go za wyrobnika, nigdy nie mogącego opłacić dość sowicie daru posiadania wiecznie niezadowolonej z losu istoty; macierzyństwo swe znosi jako ofiarę, dzieci zaś jako ciężki obowiązek. Uczucia jego nie nęcą jej, a zatem on z całą swą uczonością. polotem artystycznym lub swadą publicystyczną, nic dla niej wart nie jest... I przekonanie swe, może nieuświadomione lecz silne i szczere, otoczeniu narzuca. Bo opinią tłumu rządzi nie logika, ale czynniki uczuciowej natury, a tych najsilniejszym motorem jest kobieta. Ileż znakomitości zawdzięcza swój rozgłos zakochanym kobietom, zdobiącym wybranego człowieka nimbusem czci świecącym mu u czoła i zwracającym nań powszechną uwago! Ileż znów usiłowań powodzenia zniweczonego w zarodku, zupełnie szczerym, niedbałym śmiechem lekceważenia!
Rakowicz umilkł i tylko nerwowo gryzł paznogcie, panna Florencya miała wzrok zabijanej gazelli.
ROZDZIAŁ. XXVIII.
Cóż w skarbach świata cenniejszem być może nad serce ludzkie? Jaki dar ziemi dorówna przyjaznemu połączeniu rąk, ku sobie wyciągniętych i siebie spragnionych, wspólnemu biciu serc, cichej wieczornej zadumie, z której wypromienia się kwiat wymarzonego szczęścia, a dusze zlewają się ufnie w jedną mgławicę, w której jednaka myśl się rodzi?
Przeciwko strasznym bezkresom zagadnień, które duch ludzki lodem ścinają, w zwątpieniach topią, jaką przystań daje biedna, znękana, cierpieniem drżąca ziemia — jeśli nie miłość?
Lekceważyła oddane sobie serce, odtrącała je; teraz gdy jej go zabrakło, pali ją żrąca tęsknota. Sama otruła się jadem wszczepianym w innych.
Mogła zapalać wyobraźnie, porywać umysły: — ale duszę wypełniała jemu tylko jednemu. Dla niego była tak niezbędną potrzebą życia jak powietrze i światło jego koniecznem dopełnieniem, jego radością, słoneczną treścią jego bytu. Bez niej byłoby mu jak bez powietrza, bez radości i słońca: szary i mętny, duszny mrok, niczem nie rozjaśnione, mroźne pustkowie.
Nie był to człowiek wiedzy i czynu, — który oddaje miłości kobiety drobne okruszyny myśli pochłoniętych wytężoną działalnością, urywane, pośpieszne niecierpliwe minuty, — który pogrążony szerszymi celami, lekceważy kobietę i pożąda tylko jej ciała. Nie człowiek wyobraźni i sztuki, — który kocha pianę własnych uniesień, barwiąc je i strojąc w tęczowe blaski, aby następnie w nich się przeglądać; który miłuje nie kobietę, lecz swoje nastroje, lubuje się nimi i pieści, po przejściu ich gotów zbrutalizować tę, która ich już wywołać bezsilna, a do której niedawno piał hymn uwielbienia.
To serce proste, szczere i jasne w niej miało treść, i cel bytu, w niej jednej: jej święcie pragnął — a po za tem pragnieniem nie istniało dla niego nic...
Nie miał szerokich ambicyi, sięgających w odległe horyzonty dążeń, nie pożądał władzy, karyery ani sławy; jedyną jego dążnością było żyć dla niej i dla niej pracować, trwać w zgodzie z własnym rozumem i sumieniem — a ją mieć w swem istnieniu za słońce. Dusza ta była czystem płomieniem jedynej miłości — i duszą tą wzgardziła. Odrzuciła ów dar królewski, i przeszła dumnie, zatopiona w rozpamietywaniach, w głębi tajemnie tęskniąca i spragniona... była teraz samotna zupełnie... bez owego magnetycznego prądu bliskości kochającej istoty, co dotąd wciąż ją ogarniał niewidzialną, tkliwą, miękką pieszczotą. Poczuła się jedną i opuszczoną.
Gdyby on teraz zjawił się!. rzekłaby;
"Nie żądaj nic, nie pytaj o przyszłość... Ale nie marnuj tych chwil przelotnych swojego i mojego szczęścia!"
Było jej smutno, tak nieskończenie smutno... Miała ochotę łkać i płakać!
O zmroku usłyszała tajemnicze pukanie cło drzwi. Otworzyła.
Panna Ludwisia zadyszana dźwigała własnoręcznie mały, ciężki tłómoczek, osłaniając go chustką gorliwie.
— Papiery pozostałe po studentach w narożnym pokoju, — objaśniła. — Prosili o przechowanie... Niech je pani u siebie ukryje!... Zawsze u pani jakoś bezpieczniej.... Moja droga, złociutka pani!..
Otchłań odmiennych wrażeń: tryumf kobiety gdy zrywa upojona własną dumą i mocą, — i ból, gdy czuje, że to jest nieodwołalne, od niej niezależne i ostatecznie skończone.
Przedtem tryumfowała — teraz żałuje. Człowiek, czujący że jest kochanym, doznaje dziwnego podniesienia fali życiowej, przeświadczenia własnego tryumfu, ogarnia go wspaniale wrażenie zwycięztwa...
Tuk upojony własną mocą, z wesołą obojętnością słucha wyznań: aby ich po odtrąceniu żałować.
Bo też gdy zagasł ów promyk światłości, wyczuwa w sobie mrok, przygnębienie i niemoc, — i o swej sile zwycięskiej wątpi.
Częstokroć oporność kobiecą wzmaga niewyczuwalność i nieprzenikliwość męska. Oni nie pojmują zabójczej potęgi czaru miłosnych wyznań. Trucizna działa powoli: pochłania myśli, rozpala wyobraźnię, ogarnia ciało... Gdy w pierwszym porywie ukochana kobieta odtrąca miłość, powinni odejść: aby za długą chwilę znowu powrócić.
Ale pojawić się niespodzianie, bez odezw poprzednich, skarg, nawoływań, bez zapowiedzi powrotu; nie dając czasu do opamiętania się, nie budząc czujności. Pojawić się naówczas, gdy ona szczerze wierzy w ostateczne rozłączenie, gdy sama udręczona swym wyrokiem, zgnębiona własną surowością, rozpalona tęsknotą, skruszona i żałująca: — by w nagłym wybuchu porwać jak Demon Tamarę.
Kobieta opiera się tak długo, dopóki widzi przed sobą przeciwnika, dopóki nerwy i myśli ma naprężone w chęci oporu; po walce zaciętej, zakończonej tryumfem, rozbraja się, mięknie i bezpieczna poi się czarem chwili ubiegłych, niepowrotnych, przez nią bezlitośnie zniszczonych, zwycięstwo sobie wyrzuca i żałuje...
Wówczas zaskoczona niespodzianie — jest bezbronną.
Pierwszy występ! koncert-raut!
Wspaniała sala, potoki olśniewających świateł, roje pięknych, strojnych kobiet, blask brylantów na obnażonych szyjach, woń umierających kwiatów zmieszana z falą odurzających perfum, szum rozmów i szelest jedwabiów.
Występ artystki, poprzedzonej sławą niezwykłego zjawiska, wzbudza wielkie zainteresowanie. Od paru tygodni Rakowicz latał z biletami i grzmiał fanfary w swoim dzienniku.
Zachęconemu powodzeniem amatorskiego występu, szło teraz o odpowiednią arenę dla podrażnionej ambicyi, o szerszą sławę i rozgłos. W bystrym rozwoju poetyckiego talentu zdołał już ostatecznie wyzwolić się z sensu: szczudłami spiętrzonych dziwolągów językowych maskował nieudolność rymów, a chaotycznie mglistemi zawiłościami udawał głębię. Wiersze jego prężyły się w skurczach bolesnych, wiły się jak w konwulsyi, — co prawda nieszkodliwej dla autora, ale bardzo misternie i sztucznie udanej. Dziennik, w którem mocą swej imponującej ruchliwości rej wodził, pomieszczał jego strofy-, nad któremi czytelnicy napróżno łamali sobie głowę. Niekiedy w tej grze chaotycznych frazesów odnajdywało się ździebełko sensu — i wygrzebawszy go a wydobywszy z trudem, słuchecze cieszyli się jak skarbem niespodziewanym.
Nie zadawalać się tryumfem poety, sięgał teraz po laury estrady. Poszukiwał gorliwie najpiękniejszych wzorów, modelował się, naśladował, kompilował... On sam miał rozpocząć wieczór najświeższym utworem w dekadenckim stylu, przemycając niejako swą sławę deklamatora przez wyłom talentu Izy.
Przed kolumnadą podjazdu zatrzymują się powozy, karety, dorożki. Kasa w oblężeniu.
Powabne damy pochylają ku sobie modnie ufryzowane główki i cedząc z konwencyonalnym uśmiechem miodowo uprzejme słówka, ogarniają nawzajem krytycznym wzrokiem, błyszczące wyszukanym zbytkiem toalety. Młode dziewczęta w jasnych powiewnych strojach, świecą świeżością ożywionych twarzyczek. Otacza je zwarty tłum mężczyzn we frakach, połyskujących bielą wykrochmalonych gorsów, o głowach przepołowionych regularnym rozdziałem, eleganckich i czczych.
Iza przybyła późno. W czarnej koronkowej powłóczystej sukni, przez którą przeświecały olśniewającej białości ramiona i więzią róż białych u piersi, dziwnie dziś rozstrojona, przygnębiona i smutna.
I naraz, gdy oczy jej zetknęły się z spojrzeniem tłumu, poczuła iż on poddaje się oczarowaniu, że nawet w apatyi i znękaniu, widok jej może rozżegać namiętności. Że wśród przepychu tego świetnego grona. ona jedna ze swą milczącą królewskością, spokojem pełnym tajemniczej głębi, zamyślonemi oczyma pociągającemi cichym, nieprzepartym czarem, — wzrok wszystkich przykuwa do siebie.
Ona tu jedna mogła zapalić namiętnością te zimne, egoistyczne, wyrachowane natury, rozetlić zmartwiałe dusze, wystygłe, spróchniałe przerafinowane serca wstrząsnąć iskrą zapału. Ona jedna mogła im dać złudzenie życia. Jedna tu była dusz władczynią.
Oczy jej zapaliły się dyamentowym blaskiem — i znowu na chwilę stała się powabną i straszną, pociągającą jak przepaść. Nie obchodzili jej ludzie: — uśmiechała się do swojej potęgi.
Rakowicz stał już na estradzie, głową przegiętą dumnie w tył, z szyderskim uśmiechem pogardliwej wyższości na wargach, wichrząc bezładnie włosy i ciskając w okół demoniczno-ponurym wzrokiem, intonował:
"Przedemną tęchną dychawiczne płaty
Zachodnich skłonów! Serce mi się skłania
I gęstwą tętnic pręży przerozpacznie!..
Świt się zawalił! Idę po tę przekiść...
Twarz firmamentu drży w porodów pocie etc".
Publiczność słuchała w natężeniu, z naprężonem zainteresowaniem. Jedni — by dać świadectwo duchowej dojrzałości, inni — aby nie wydać się mniej subtelnymi od tamtych. Wszyscy usiłowali zachwycać się i coś zrozumieć...
Rakowicz olimpijskiem skinieniem głowy dziękował za uznanie, i błądząc rozstrzelonym wzrokiem z uśmiechem nadmiernej ironii z estrady się usuwał. Wstąpiła Iza.
W powietrzu zadrgały dźwięki rzucone silnym, metalicznym kontraltem, — wszyscy drgnęli. W tonach tych drżała namiętność dysząca żarem, buchały krzyki rozpaczy, modliły się słowicze ekstazy zachwytu i cichy bezdenny ból łkał rozwiewną, przenikającą lalą. Cała poezya pól i lasów budzących się w słońcu, wiosennych rojeń młodzieńczych, falą szeroką płynęła w jej pieśni; krwawe łuny zachodów i serc rozdartych zwątpieniem, okrzyki walk bojowych, i bezbrzeżnej melancholii księżycowe tęsknoty — lały się spienioną kaskadą tonów. Jakby utajona dusza wszechświata, wydzierała się z więzów kamiennej skorupy serc ludzkich, i wstrząsnąwszy się tryumfalną pieśnią przebudzenia napełniała przestwory.
Słuchacze słuchali z zawieszonym oddechem. Zdawało się im. że czują ów powiew mistyczny związku z. zaświatem. że dusza ich przedwieczna zasklepiona w podziemiach nieświadomości, drży... budzi się... na chwilę!..
Śpiewaczka z głową podniesioną, z oczyma przymkniętemi w ekstazie nie widziała nikogo i nie myślała o nikim. Nagle, wśród setek oczu na siebie zwróconych, odczula ostre, magnetyczne spojrzenie — i drgnęła pod wrażeniem nieuchwytnego lęku.
Nie przestając śpiewać zwróciła głowę w kierunku skąd padł ów usidlający ją błysk wężowy, szukając w tłumie niespokojnem wejrzeniem, — i nagle doznała olśnienia.
— To on!
Poznała go odrazu! chociaż ubiegły lat dziesiątek silnie się na nim zaznaczył, zmieniając zuchwałego młodzieńca w pełnego dumnej siły mężczyznę.
Na tle banalnie eleganckich głów męzkich, wznosiła się hardo ciemna głowa o wydatnie zaakcentowanych rysach, błyszczącem śmiałą inteligencyą czole, zarysie ust cynicznym i zuchwałym.
Jeszcze kilka tonów wybiegło w powietrze, wzburzonych jakimś lękiem, spienionych szałem porywającego upojenia i uniesieniem nieziemskiego zachwytu.
Skończyła. Rozległa się burza oklasków, szum pochwał. Iza dziwnie zmieszana, spokorniała nagle, trwożna, z pochyloną głową, — zeszła z estrady.
Publiczność domagała się jej obecności na raucie, i przyjmowała owacyjnie. Wieniec słuchaczów opasał artystkę przedstawiając jedni drugich, wznoszono tłumne podziękowania, podziwy, kwiaty.
On nie zbliżał się. Nie patrząc w jego stronę, widziała go jednak jak stał spokojny, doskonale swobodny, pewny siebie, śledząc ją badawczem, ostrem spojrzeniem, — i przejmowała ją fala obezprzytomnienia, które starała się osłonić zwykłym, wyniosłym spokojem. Ten wzrok krogulczy, ciekawy, palący i bystry opanowywał ją na odległość, czuła się dziwnie skrępowaną, pełną nieśmiałości i lęku.
Dopiero w końca rautu, gdy podążała już ku wyjściu, niespodzianie pojawił się przed nią i pochylając swą głowę o orlim profilu wymówił ceremonialnie:
— Mam zaszczyt przypomnieć się dawnej znajomości szanownej pani.
A cicho dorzucił poufnie, brutalnie niemal:
— Kiedy pani przyjmuje? Przyjdę...
Cisza, wieczór. Niebo zasnute ciężkiemi chmurami, po gałęziach przelatują szepty i świsty, żałosne łopoty wiatru.
W saloniku słabo oświetlonym blaskiem dwóch świec zapalonych przy fortepianie, których płomyki chwieją się od wiatru i migocą, siedzi Iza nieruchoma, jakby wykuta z marmuru. W śmiertelnie bladej, tragicznie skamieniałej twarzy, żyją tylko i jarzą się niezwykłym blaskiem nadmiernie otwarte, grozą wytężone oczy.
Przed nią, we framudze okna, z włosami podniesionemi podmuchem wiatru — apostoł.
W mroku widnieje sucha jastrzębia twarz, oczy rzucające ostre pociski i czerwony płomyk papierosa. Rozwija przed nią swe myśli, jak dawniej pociąga magicznym czarem. Odrzucił już teraz idealistyczne człony, które go pierwej krępowały, odrzucił maskę: ukazuje się w całej cynicznej ohydzie, jak gad rozwija swe skręty, ufny w swą siłę wężowej hypnozy.
Jakaś potęga piekielna bije od niego, w której mocy nikną osnowy rysów i linii, ginie wrażenie piękna lub brzydoty. Czuje się tylko ogromną moc, siłę złą ale porywającą.
Jest on, "po za dobrem i ziem", zwykła ludzka moralność dlań nie istnieje.
W jego przewrotnych, odpychających słowach tkwi jakiś czar magiczny, co pociąga, zatrważa, kusi... Straszny człowiek!
— Naturalnie, uczuciowych czynników nie należy odrzucać, są to struny, na których wspaniale grać można. Tłumom dać potrzeba ideę: — błyskotliwą, hałaśliwą zabawkę, aby je oślepić i ogłuszyć, i opanowawszy, poprowadzić ku własnym celom... A mv. przewodnicy, my znamy cala czczość i marność tych deowych osłonek, my wszystko sprowadzamy do naszej woli — więc potrafimy skłonić rozum, by wynalazł słuszne powody na jej poparcie: my wiemy, ze wszystkie te brzmiące frazesy warte tyle co — ot!
Zaśmiał się cynicznie i drwiąco, strącając popiół z papierosa.
— Nie przeczę, że znajomość kraju, stosunków miejscowych są dla nas potrzebne. Mnie osobiście bardzo się przydały — jak tez przydają się innym. Ja ich użyłem w charakterze informacyjnym, dla celów wskazanych z góry. W sferach rządowych potrzebni są ludzie ze znajomością nerwów społeczeństwa, umie jacy odpowiednio na nie oddziaływać — tam więc umiano zdolności moje należycie ocenić. Jestto system dokładnego obznajomienia się z konstrukcyą lamp, dla tem skuteczniejszego ich gaszenia.. Dało mi to nawet możność niejednokrotnego przejawienia sympatyi dla ludnaści. Leci taki oto pomyśl skrzydlaty! puszcza się go wolno, popiera, a potem jeden nieznaczny ruch...
Zacisnął palce kurczowym ruchem, śmiejąc się sarkastycznie.
— I ptaszek w klatce..
Chwilę puszczał dym z cygara, zamyślony.
— Daie mi to sporo wrażeń, — zaczął — polowałem na niedzwiedzie i na tygrysy. — ale to wolę. Pasować się z człowiekiem! opanować go jak dzikie zwierzę, wiodąc ku swoim celom. Być niewyczerpanym w wybiegach, zwalczać ich nieufność i przezorność, mową posługiwać się gwoli utajenia... Z jednego przelotnego śladu docierać do ukrytego wątka, przez cały szereg pomysłowych kombinacyi; czaić się, podkradać, zdobywać! Chwytać myśl ludzką w samym jej zaród ku, przenikać w głąb, śledzić jej rozwój z niewzruszoną obojętnością i pozornym spokojem, dopomagać jej nawet, — przymknąwszy oczy zachęcająco, jak kot zaczajony na myszy, który udaje, że śpi.
Pociągnął cygaro otaczając się kłębami dymu. Jakieś fosforyczne połyski migały mu w oczach mieniących się szaro-zielonymi połyskliwymi tonami, w mętnych obłokach dymnych.
Kobieta siedziała nieruchoma, jak zahypnotyzowana wlepiając weń wytężone zgrozą źrenice.
— Ludzie mię bawią. To jeszcze jedna uciecha jakiej dostarcza ta podła ziemia, co kompletnego zadowolenia dać nie może... Bawię się. patrząc na konanie tej nędznej zgrai, co się szamoce w mym ręku, obrzucając nienawiścią i lękiem. Czasem mię to pobudza do śmiechu, czasem do gniewu, w każdym razie daje emocyą... Niekiedy otwieram palce pozwalając mrowiu ludzkiemu poruszać się swobodniej. — i znów je zaciskam. Pozwalam wygłaszać skargi, zarzuty, — pozwalam niedowiarkom buntować się przeciw mej władzy — i mszczę się. A mścić się umiem... okrutnie umiem... po mistrzowsku!
Palce mu drgnęły drapieżnie, wzrok się roziskrzył żądzą męki.
— To rozkosz Bogów! ale trzeba pobudzić te ciżby do wybuchów gniewu, aby mieć poźniej przyjemność w ich zwalczaniu... Jak bykom na arenie miga się płachtą czerwoną, lwy w cyrkach morzy się głodem i ćwiczy, tak się dostarcza podniety tym ludzkim maryonetkom.
Odrzucił cygaro i przydeptał je nogą.
— I nic mię już nie zajmuje... pustka!
— I ten ból... ten ból piekielny! co mie wciąż trawi... pożera...
Opuścił się na niski taburet, pochylił głowę i pogrążył się w długiem milczeniu.
— Przy tobie dziwnego doznaję wrażenia, — rozpoczął cicho, — nie napotykanego nigdzie indziej. Oto pragnę ci odkryć najtajniejsze głębie mojej istoty bez udawania. Musisz mię kochać takiego, jakim w rzeczywistości jestem! porywa mię coś, aby przed tobą być do cna szczerym... Wówczas dopiero do mnie bezpodzielnie należeć będziesz, gdy w duszy zjednoczysz się ze mną... gdy cię pochłonę! pożądam cię całej... W tobie widzę jakgdyby czysty zdrój kryniczny co mię odświeży... orzeźwi tę mękę palącą, w której usycham.. ! Może to miłość?
— W sobie samym nosisz piekło... zdeptawszy prawdę i wszelkie prawa moralne... Zdławionym głosem odezwała się Iza.
— Prawdę! czy ona w ogóle istnieje? jest to Proteusz wciąż zmieniający kształty i barwę, a dla każdego wzroku odmienny... Zmieńcie swe stanowisko, a prawda inną przybierze postać, pozostając wciąż niedoścignioną ułudą — I dla czago prawda ma być więcej wartą od fałszu? Fałsz — to tylko specjalny pozór prawdy, która ma ich tyle. ile jest mózgów, przez które się przesiewa. A prawa moralne? gdzie one? Usuńcie złudzenia i pozory a z waszej moralności nie ocaleje nic. To przesąd tylko.
— Nie! prawa natury w zasadzie swej są jednolite! Człowiek jest cząstką bezgranicznej całości, naczelne prawa moralne jego bytu wypływają z niewzruszonego prawa kosmosu.
— Jakież to prawo?
— Dążenie do doskonalenia się, — miłość ofiarna.
— Miłosierdzie niby? niema go właśnie w przyrodzie! tam tylko walka o byt gatunku.
— Pojęcia moralne doskonaląc się, walkę o byt przeobrażają w miłość narodu, społeczeństwa, ludzkości...
— Złudzenie! Wszędzie w naturze, równo jak w świecie ludzkim nie pojęcia moralne panują, lecz siła! Nie przekonywać łudzi należy, — ale ich ujarzmić! wówczas sami do mych pojęć się dostosują, wysilając umysł aby je usprawiedliwił i uzasadnił... Co więcej, odmienne przekonania odrzucą, jako niebezpieczne mżonki. które tępić będą, wystrzegać się lub natrząsać... Bo aby coś uwielbić, — zwierzę ludzkie musi się bać. Trzeba dokładnie poznać tę ciżbę, aby pogardzić nią tak. jak ja nią pogardzani! Po co te tkliwe pragnie.
W jej wytężonych zgrozą źrenicach miga śmiertelne przerażenie ptaka, kuszonego urokiem węża. Jakaś potęga piekielna bije od niego, siła zła — porywająca, co pociąga magicznym czarem i kusi nia powszechnej szczęśliwości trzody ludzkiej, z zapewnioną wygodą i bezpieństwem? Ależ niech ona idzie na rzeź! na stos! — może spalona na popiół wyłoni iskierkę, dla której warto jej żyd było... Oparł głowę na ręku rozmyślając.
— Jedyną rzeczywistością jest realność naszych potrzeb i namiętności — i myśli, która jest tylko wzajemnem ich ustosunkowaniem, narzędziem zmysłów... Jedyną może wartością życia jest miłość kobiety... nie ta sentymentalna i mdła, idealnie bezsensowna mżonka, ale posiadanie... użycie.
Zakrył twarz rękami, zadumał się.
— Oto zobaczyłem ciebie! — wstydząc się niby. z odcieniem rzewności, zaczął cicho — i znów coś we mnie zadrgało... Radbym usta twoje całować, opleść się twymi włosami... bić cię i szarpać, rwać odzież na tobie... i słać się pod nogi twoje... Zewrzeć się z tobą w płomiennym uścisku i od upojenia oszaleć! aż porwę cię i rozpłomienię! i pojmiesz jedyną, najwyższą uciechę ziemi...
Oczy jego płonęły fosforem, mgliły się łzą; głos miał porywające modulacye, śpiewni: ekstazy słowicze, wibracye potężnych wzruszeń i pomruk rozszarpującego zdobycz lwa. W jej wytężonych zgrozą źrenicach migał wyraz tragicznego przerażenia ptaka, kuszonego urokiem węża. Zwykła moc Izy mdlała jakby w obezwładnieniu, pochłonięta przemagającą potęgą; omdlewał mistyczny czar kobiety stojącej na granicy dwóch światów, zjawiskowego i nadzmysłowego, czarodziejki — wróżki, od wieków legendarnej ofiary i kochanki szatana.
— Ja dam ci poznać rozkosz tak wielką, — jak wielkim jest ból świata. Ja jeden mocen to jestem uczynić — ja jeden!
Postąpił ku niej z błyskającym wzrokiem, wykrzywionemi cynicznie i lubieżnie, trzęsącymi się od namiętności wargami.
— Precz! — odrzekła Iza.
Stali naprzeciw siebie mierząc się spojrzeniem, jak dwie potęgi, które w planetarnych bezkresach bój toczą, odwieczny bój Rwy z Kusicielem. Jego oczy paliły się i migotały. Kobieta blada bardzo ale spokojna i nieugięta, miażdżyła go nieustraszonym wzrokiem pogardy.
— Pamiętaj! — syknął — ja mścić się umiem — a mszczę się po mistrzowsku!
W chwilę później, między ciemnemi drzewami ogrodu, nieruchomemi przed burzą, niby zdrętwiałemi w przerażeniu, przemykał się wysoki cień czarny błyskając czerwonym ognikiem papierosa, a w oddali huczały pierwsze złowrogie trzaski gromu.
Nazajutrz o północy, w ciszy białego dworku rozległo się kołatanie we drzwi; wolne, potem coraz głośniejsze, utyskujący głos Marty domagającej się podania przez przymknięte drzwi zapowiedzianego telegramu i broniącej przejścia. Rozległ się gruby głos:
— W imię prawa! Otwierajcie!
Kobiety porwały się przerażone, rozpoczął się ruch i zamęt.
— O Jezu! — warczała Awdotia — O Jezu!
Z kolei wyskoczyła panna Ludwisia i cieniutkim głosikiem zaczęła piszczeć:
— Czego wy wrywacie się zbóje! po co cichej rodzinie spokój zakłócacie? Czy wy się Boga nie boicie? czy wy Najświętszej Panny i wszystkich świętych, za wasze niecnoty się nie boicie!
A Awdotia głosem chrapliwym, starając się błysnąć wytworną znajomością form światowych, protestowała:
— Nie wstyd wam, panowie, po nocy niewinnych trwożyć?
W odpowiedzi rozdał się śmiech, urażanie, i klątwa brutalna.
— Otwierajcie!
— Nie puszcze! — krzyczała panna Ludwisia. — Kto was wie czego od nas chcecie? Na mojej odpowiedzialności bielizna i srebro stołowe!...
Pani Salomea przeżegnała się krzyżem świętym i energicznie drzwi z łańcucha spuściła.
— Wejdźcie panowie. Nie ukrywamy nic.
Kilka soldackich pysków wtłoczyło się popychając wzajemnie i ustawiło się w półkole, w końcu na czele gromadki policyantów szedł wysoki mężczyzna w płaszczu, wcale elegancki i dystyngowany.
— Pani daruje, — zwrócił się do gospodyni — obowiązki mego urzędu...
Armia na dany znak rozsypała się po domu.
Ale tu wypadła panna Florencya w uroczym negliżu, z włosami bujnie spływającemi na okrągłe, pulchne ramiona, rzucając się ku przybyłemu.
— Litości! łaskawy panie!
Rakowicz blady i wylękły, z wyłupionemi od strachu oczyma, submitował się i bąkał językiem, który nie słuchał go plącząc się jak przyprawiony.
— Ja — nic! panie naczelniku! Ale gdzież by też! panie naczelniku... ja nigdy w życiu do niczego nie należałem... Mój sposób myślenia i w ogóle moje zasady bronią mię chlubnie od wszelkich podejrzeń! wszyscy potwierdzić mogą...
A oczy przerażone uciekały w stronę pokoju Izy z niewymownem strachem, przyczem drżał z trwogi i dygotał na całym ciele.
Pani Salomea blada jak ściana, na pytania odpowiadała przytomnie i bez zmieszania.
— Nic wie czego chcą od niej. Kufrów różnych u niej i u lokatorów jest dużo. O żadnych papierach nie słyszała. Wszystko to są czcze wymysły.
A panna Ludwisia w nocnym kaftaniku i ze świecą zapaloną w ręce, towarzyszyła w poszukiwaniach policyantów, zaognionemi oczyma pilnie śledząc ich ruchy i kontrolując zawartość szuflad.
— Raz... dwa... trzy... jedenaście... niema jednej łyżeczki! Marto! kiedy ci łyżeczka zginęła?
Nagle na progu ukazał się Dołmatow zzjajany od szybkiego biegu, z włosami przylizanemi na czole, zlepłemi od potu.
Panna Ludwisia drgnęła i rzuciła się ku niemu żaląc się na napaść i szukając obrony, ale ten przeszedł koło niej jakby nie widząc, dążąc szybko w stronę pokoju Izy.
Iza w ciemnej sukni, z twarzą chmurną, stała spokojnie, słodząc energiczne wysiłki łapaczy.
Dołmatow wleciał z krwią nabiegłemi oczyma.
— Tu... tu... widziałem! postawili...
Panna Florencya płaczem histerycznym mu odpowiedziała.
— Zamęczasz się pan — z uprzejmą ironią zauważyła Iza, — tak wytrwale i nieustannie obowiązki swego zawodu spełniając. I to, tak wolne posuwanie się w karyerze! władza stanowczo nie docenia pana.
— Jeśli potrzeba, to my tu wszyscy gotowi jesteśmy świadczyć o wieloletniej gorliwości pańskiej, upozorowanej przyjaźnią dla tem zręczniejszego śledzenia, i różnorodnych innych poświęceń, które pan pełnił... dla dobra służby!
— Ja sam gotów jestem poświadczyć: pan nawet gruszki niedojrzałe jadł! — rzekł z iskrzącemi się oczyma, trzęsąc się z nadmiaru ochoty Franek.
Dogmatow smagany cięgami szyderstwa, drżał cały i zionął wściekłością.
— Tu! tu ukryli, widziałem wchodzących.
— Z tobą porachuję się jeszcze: ty! mała żmijo! — zwrócił się groźnie w stronę Franka. — Będę ja o tobie pamiętał jak dorośniesz: poczekaj!
— Aż wyrosnę na żmiję? Ach! wtedyż dopiero uścisnę pana! — rzekł chłopiec wbijając weń płonące oczy.
Dołmatow odwrócił się odeń z pogardliwą afektacyą.
— Obejrzyjcie jeszcze piec... kanapę... materac... Aa! jest! łapajcie... bierzcie..
Rozległ się spazmatyczny wybuch łkania panny Florencji.
A Ludwisia spojrzała mu w twarz rozgorzałemi oczyma, zwiędła twarzyczka pokryta siecią drobnych zmarszczek spłonęła ze wstydu, i ostentacyjnie za siebie splunęła.
— Pardon Madame! — zwrócił się do łzy Dolmatow, z przymilającym się okrutnym uśmiechem, — wybaczcie, że was pobezpokoję! Pani raczy mi donieść do kogo należą te wszystkie papiery? Kto je tu ukrył? gdzie ten buntowszczyk?
A Iza wystąpiła naprzód i rzekła głosem spokojnym:
— Ja jestem! nikt więcej.
Pani Salomea drgnęła. Chciała coś mówić — ale spojrzała po wystraszonych, nieprzytomnych twarzach wylękłej gromadki, ogarnęła jasne czupryny swoich malców — łzy puściły się jej z powiek — i umilkła.
Izę z papierami zabrano.
Koniec tomu I-go
Tom drugi
* * *
Pół roku minęło. Po udręczeniach przyniewolonego pobytu na odległej północy, pełna radości i niepokoju Iza powracała do stron rodzinnych. Za sobą pozostawiła przygnębienie i nudę przymusowej jednostajności, przed nią otwierał się świat sztuki, swobodnej działalności, mowy ojczystej. Dążyła w przyszłość w upojeniu wesela, zarazem jakichś trwożnych przeczuć, śmiejąc się do wolnych przestrzeni, wieżyc kościelnych błyszczących z oddali i słońca.
W tem jasnem słońcu wiosennem wszystko iskrzyło się, śpiewało, jaśniało wiosenną błogością. Nadzieje w sercu budziły się nieśmiało, nieujęte jak senne widzenia, zaklęty gmach rojeń i mirażów powstawał.
Lekka mgła białymi zwojami płynęła nad wodą haftowaną złotymi promieniami, lśniąc opalowo. Rybacy zwijając sieci śpiewali tęskne pieśni.
W porannem, przesiąkłem falami wilgoci powietrzu, leciały te dźwięki zlewając się z migotaniem fal: blaski lekkie, przejrzyste — odzwierciadlając uśmiech szafirów niebios migocący przez łzy, — niosły się, lśniły, śpiewały, porywały wyobraźnię i duszę. I jakaś błoga i smutna rzewność, jakiś zachwyt do bólu i szału, rozkosz co ściska serce, nie mogąc przedrzeć się w stłumionym okrzyku — lały się pełną czarą upojenia.
Iza wydostaje z podróżnej torebki arkusik papieru zapisany drobnem pismem, po raz dziesiąty odczytując liścik panny Florencyi.
"Zawsze z równą boleścią i smutkiem myślimy o tobie, droga przyjaciółko! Bądź mężną i dzielną! nie poddawaj się, lecz z wiarą i ufnością znoś wyrok niebios, — a jestem pewną, że Najwyższy wynagrodzi cię, wysłuchawszy próśb moich... Codziennie wzdychać będę do Stwórcy, wzywając Jego miłosierdzia!Żal mi cię szczerze — o czem sądzę i mówić nie powinnam, bo chyba moja złota pani o tem nie wątpi, po tylu dowodach mojego do niej przywiązania. Znając moje serce, najmilsza, możesz podjąć ile cierpię i boleję nad losem twoim. To nieustanne zmartwienie i troska, zaczęta ciężko oddziaływać na mc zdrowie; chociaż ze względu na otoczenie, aby nikogo nie zasmucać, z całem zaparciem się próbowałam mitygować wszelkie objawy uczuć; lecz w końcu słowo dane panu Rakowiczowi, który jak anioł pociechy stal przy mnie, przemogło niemoc fizyczną i zniewoliło mię do siły ducha. Chyba zbytecznem będzie z mej strony zapewniać drogą panią, że z zupełnem oddaniem się i zapomnieniem o sobie opiekowałam się sprawą pani powrotu. Strona realną kwestyi zajął się Zdzisław. On jest tak mało wrażliwy, powiedziałabym trochę dziwaczny, te nic a nic się nie boi. Takie narażanie się bezwzględne trąci jakąś nienormalnością psychiczną, niemniej jednak przynosi znakomite usługi. I może już wkrótce serca nasze napełnią się radością, i powitamy cię w naszych szeregach, o droga! i t.d., i t.d. "
Zatopiona w tych słowach, Iza jak senna patrzała na przesuwające się krajobrazy, wrzawę dworca kolejowego, gmachy kamienne i zakurzone ulice, któremi ją wiozła z turkotem dorożka, nareszcie puste obszary i zieleniejące rozłogi odległego przedmieścia.
Już dojeżdżają... wieniec brzóz po dawnemu otacza biały dworek, festony winogradu zaglądają w szyby... przez okno otwarte widzi panią Salomeę. jak siedząc nad stosem upranej bielizny, właśnie nakłada akuratne cery.
Na ganku Awdotia, w fazie lirycznego nastroju, z kwiatami w warkoczu dziewiczo puszczonym na ramiona i w miarę roztarganym, prasuje z frenetycznym zapałem, zawodząc sentymentalne pieśni:
" Czy ja w lisie ne kałyna buła?
Czy ja w lisie ne zełena buła?"
"Wziałyż mene porubały..." — śpiewała coraz zawzięciej i tkliwiej.
U bramy dorożka zawadziwszy o kamień i zatrząsłszy się energicznie przystanęła, łza z bijącem radośnie sercem wysiadła. Awdotia dojrzawszy sylwetkę wchodzącej, wyciągnęła szyję jak gęś zaciekawiona, próbując wyślinionym palcem gorącości żelazka gniewliwie syczącego pod tem dotknięciem; — i stała tak niepewna, wahająca się, z nogą lotnie do biegu podniesioną, jak pierzchliwa rusałka, — chwiejąc przed sobą białe mgły uprasowanych muślinów.
Nagle poznała Izę! Wydala okrzyk przeraźliwy, wierzgnęła nogami w bardzo etykietalnym ukłonie, poczem przypadłszy jej do rąk, zaczęła okrywać je pocałunkami wrzeszcząc:
— Oj jej! oj jej! nasa pani psyjechała!
Iza nagle znalazna się w macierzyńskich objęciach pani Salomei, Ludwisi, która śmiejąc się i płacząc ją całowała i panny Florencyi, która wybiegłszy bez ufryzowanej grzywki, z uczuciem na nią swemi pięknemi oczami patrzała.
Wszystkie te panie zasypywały ją gradem pocałunków, pytań i wykrzykników, gdy Awdotia porwawszy z powozu jej kuferki, nie zadawalając się poprzedniem powitaniem stanąwszy na boku, z dziewiczo opuszczonemi oczyma, wielokrotnie, gorliwie i zawzięcie dygała.
— Jakżeż się cieszę żeś tak w porę przyjechała moja ukochana Izo! — radowała się pani Salomea. — Jutro, pojutrze wybieram się w drogę do chorego stryja, który przed śmiercią wzywa mię do siebie. Nie byłabym powitała mojej ulubienicy.
Panna Florencya melancholijnie oczy wzniosła w górę.
— Ja wam to zawsze powtarzam: Iza za mądra aby dać się tak złapać za innych. Ona musiała mieć w tem jakieś wyrachowanie!
— Jak długo trwała twoja podróż? kto ci tam suknic robił, Izo? czy miałaś jakie stosowne towarzystwo? szczebiotała panna Ludwisia.
— Wiesz? jestem niespokojną o Franka, — pochyliła się do jej ucha pani Salomea. — Od czasu tej rewizyi, takiego gustu nabrał do zakazanych książek, że ani go od nich oderwać! proszę, przekładam, przekonywam: — wszystko napróżno!
Udały się razem do izdebki chłopców, gdzie wśród stosu książek siedział Franek obu rękami podparłszy głowę, pogrążony w czytaniu.
Zerwał się i po koleżeńsku wstrząsnął dłoń Izy, która go wypytywała o kierunek pracy.
— Żmija przecież jestem! i mam zapowiedziane spotkanie z Dołmatowem... Toć sobie zęby ostrzę! — odparł rezolutnie, — a matka patrząc nań wzdychała niespokojnie i trwożnym wzrokiem wodziła po obecnych. jakby pytając o radę i pomoc.
Do izdebki narożnej zwolna nadciągała młodzież, rozlegał się gwar rozmów.
Na drodze ukazał się ciągnący z oddali policyjny patrol.
Pani Salomea niespokojne wejrzenie zawiesiła na drzwiach, za któremi wrzała młodzieńcza dysputa i wznosił się uroczysty, głęboko przejęty głos jej syna. Twarz jej w jednej chwili przeobraziła się. Jakieś zawzięte, ponuro błyski strzeliły z oczu, groźnych jak lwicy gotowej do ostatka bronić legowiska. Stuknęła naparstkiem w ścianę trzy razy. Wrzawa w jednej chwili przycichła.
Patrol zatrzymał się u bramy: kogoś szukano, o coś pytano. Pani Salomea usiadłszy na stołku przed drzwiami wchodowemi, gorliwie naprawiała i bieliznę, odpowiadając głosem donośnym i spokojnym.
Patrol powoli się oddalił.
Nadbiegł Rakowicz, wyświeżony, elegancki, pachnący. Serdecznie ściskał dłoń Izy. szeroko opowiadając o własnych wrażeniach, przestrachu, i innych swych głośnych czynach.
— To jest, właściwie, on nie bał się... o nie! ale jest tak porywczym i nerwowym, że zląkł się właśnie tej gwałtowności swojej... i wolał z godnością ustąpić!
Panna Florencya oczyma pełnemi zachwytu nań patrzyła.
— A potem, jak anioł miłosierdzia, z całem zaparciem się przystąpił do akcyi ratunkowej, kierując sprawą tak przezornie i zręcznie, że nikt jego udziału przypuścićby nie mógł, — mówiła ze wzniesionemi ku niemu oczami.
— Dobrze, dobrze, nie mówmy juz więcej o tem! — rzekł przepełniony skromnością i chlubą, — wydymając pierś z pychą Rakowicz.
W godzinie obiadowej nadszedł nowy stołownik, młody buchalter niemiec z długą przybladłą twarzą i wymokłemi oczyma. Zdzisława nie było.
Kilkakrotnie chciała o niego zapytać — i nie mogła.
Jakieś niepojęte zawstydzenie krępowało ją i oblewając szkarłatem zamykało usta.
Ku wielkiemu własnemu zdziwieniu, zagadnąć o niego nie śmiała.
oczekiwaniu wyjazdu pani Salomei, Ludwisia objęta w gospodarstwie ster rządów. Od rana tez uwijała sio gorliwie po całym domu, ze wszystkich stron donosił się jej głosik pieszczotliwie piszczący, użalający się, skarżący i nieszczęśliwy.
— Jeszcze nie uprzątnięto? sto razy przecież wam mówiłam... tysiąc razy już powtarzałam... Ato-to-to-to... ati-ti-ti ti... — trudno było nawet rozróżnić wyrazy, drżał tylko dźwięk żałosny, narzekający i gderliwy, płynący monotonnie jak szum strumienia.
Awdotia w odpowiedzi wydawała krótkie, chrapliwe warkniecie, spętane władzą pani Salomei; poczem gwoli nęcącym uciechom niczem nieskrępowanej swobody, przeciwniczki wynosiły się za drzwi.
Tam dopiero otwierały się szluzy burzliwego krasomówstwa Awdotii i z ust jej płynął z hukiem i trzaskiem spieniony potok ogłuszającej wymowy, — spływając się w unisono z wysokiemi nutami szemrzącego wciąż przenikliwie i nieustannie, jękliwego i żałosnego strumienia.
Panna Florencya zatykała uszy rękoma i wzrokiem wymownym, utkwionym w niebo, błagała o litość nad sobą. Poczem nad chórem wzburzonych żywiołów podnosił się krótki, rozkazujący głos pani Salomei, energiczny, rzeźwy, nawołujący do posłuszeństwa, — i wylew hałaśliwego potoku, wzmagając się jeszcze chwilę, zwolna opadał, poniżał fale, cichł i milknął...
Parę dni upłynęło od przyjazdu Izy, gdy raz wracając z przechadzki ujrzała na werendzie panią Salomeę żywo rozprawiająca i starającą się kogoż przekonać, a w postaci siedzącej obok, poznała jasne włosy i pochyloną głowę Zdzisława.
Zatrzymała się w progu — i z bijącem sercem słuchała jego głosu...
— Izo! jak dobrze, że już wróciłaś! — zawołała Dobruczowa.
Weszła niepewnym krokiem. On zerwał się i postąpił naprzód, powściągliwy, zgorączkowany, witając się ceremonialnie. Błysk rozradowania i przestrachu mignął w jego wzroku.
Z jednego spojrzenia jakie na nią rzucił, pojęła że pamięta jeszcze obelgę, mękę wygnania, że dotąd nie przebaczył jej.
— Pomóż że mi przekonać tego uparciucha, mówiła śmiejąc się stroskana pani Salomea. — Ofiarowano mu doskonałą posadę w dobrach hrabiego B. i zwleka z jej przyjęciem, odmawia się, dziwaczy. Perswaduję mu, że będzie miał byt zapewniony, komfort, konie, powozy..
— Ach! — konie! — westchęła żałośnie panna Ludwisia. — Boże! cobym ja dala za to żeby mieć konia pod wierzch!
— I kwiaty z oranżeryi! — wtorowała melancholijnie panna Florencya podnosząc oczy w górę. — Mieszkanie w pałacu, wytworne urządzenie, kwiaty!
Chwil kilka jeszcze trwały podziwy i zachwyt kobiet. Zdzisław zaśmiał się krótko.
— I to już wszystko, — rzekł — nic więcej? — Czy to po to żyć warto?
— Cóż mu jeszcze brakuje?
— Dziwaczy!
— On sam nie wie czego chce!
Rozmowa potoczyła się na inne tory. Zdzisław niechętny, zamknięty w sobie, nie brał w niej udziału; pozostał nieruchomy przy oknie, z twarzą opartą na dłoni, zdając się taić w sobie jakąś myśl pochłaniającą i upartą.
Iza dziwnie skrępowana, onieśmielona, czuła chłodne węże zawodu ślizgające się w piersi, odzywając się rzadko swym kontraltowym, o miękkim i ciepłym brzmieniu głosem.
Poczuła nagle jego wzrok na sobie — i jakiś prąd pieściwy i rzewny owiał jej serce. — Nagle stało się jej jasnem, że się myliła w przypuszczeniach, pojęła że wlecze go do niej jakaś siła, że potężna niezwyciężona moc do niej go wiąże, że jego radość, cała rozkosz bytu, spoczywają w niej.
* * *
Odszedł. — Iza długo siedziała w ciszy wieczornej milcząca i rozmarzona. Owiewał ją jakiś prąd wiosenny i błogi, w duszy zmartwychwstawały tęczowe rojenia, w sercu budziły się jakby kiełki świeżych kwiatów.
Miłość ta zjawiła się na jej drodze jak kwiat świeży, którego wonią oddycha. Niema ona przyszłości, — ale jej trwałość byłaby dla niej szczęściem...
Weszła do swego ciemnego pokoju, nalała wody do szklanki, w której kwitły świeżo zerwane pęki bzów i czeremchy, stanęła w otwartem oknie, przez które lały się smugi księżycowych promieni, — zamyśliła się i nagle posmutniała.
— Szczęściem? — nie! nie tem wielkiem, które wypełnia duszę, zadawala wszelkie pragnienia... ale czemś niewypowiedzianie słodkiem, kojącem, radosnem, do czego wraca człowiek w minutę przejść ciężkich aby zaczerpnąć na resztę życia otuchy...
A czasem radość ta wydaje się tak wielka, tak niedościgła i nieujęła, ie przechodzi obok ze zwieszoną głową nie śmiejąc do niej wyciągnąć dłoni...
Gdyby teraz się zjawił, — chciałaby mu powiedzieć.
— Nie męcz już dłużej mnie i siebie — Nie zazdrość! Do nikogo czuć nie będę tego, co czuję teraz ku tobie!
Księżyc srebrną jasnością oblewał ogród, w blasku migała zroszona trawa, ale za sztachetami ogródka było cicho... Niczyich kroków! Zdmuchnęła świecę. W okno jej świecił księżyc i za szybą brzęczały komary. I czuła jak w atmosferze całej i własnej jej piersi płyną błogie powiewy, świeże jak pierwszy oddech wiosny, czyste — jak woda źródlana.
Nazajutrz zawitał dzień pogodny, słoneczny, bez chmur i wiatru.
Iza zbudziła się ze snu wypoczęta i świeża, pod wrażeniem czegoś radosnego. W pamięci kręciły się słowa Zdzisława.
— "I nic więcej? i czy po to źyć warto?" Uśmiech rozjaśnił jej twarz poważną, stanęła cała w łunie różowej, jakby opromieniona odblaskiem duchowego rozkwitu.
— Naturalnie! brakłoby mu jeszcze bardzo wiele! brakło uroku, poezyi, światła... czaru ukochanej kobiety!...
W przyległym pokoju słychać było głosik panny Ludwisi, opowiadającej służącym sny swoje, które dzisiejszej nocy ją trapiły.
W marzeniach tych sennych odzwierciadlała się jej cała treść duchowa. Szepleniąc od głębokiego przejęcia się, mówiła:
— Widziałam we śnie czarną kotkę z kociętami. I niby ta kotka mięso zjeść chciała, które wczoraj do kredensu schować zapomniałam... I niby ja tak bałam się! tak bałam się! żeby to mnie właśnie nie posadzono, ie z mojej winy... I niby ja, w ten sposób oto! chwytam za szczotkę! i pędzę ja za drzwi, pędzę, i pędzę, a wypędzić nie mogę!... A tymczasem ona...
Głos jej łamał się od napływu uczuć, dźwięczał tonami rozżalenia, drżał wzruszeniem, przerywany niespodzianymi wybuchami krótkiego nerwowego śmiechu...
Przeciwległe drzwi otworzyły się, ukazując nawpół utrefioną główkę panny Florencyi, z jedną brwią bardzo czarną.
— A co tam takiego wydarzyło się pannie Ludwice?
— A to mój sen! — odpowiedziała naiwnie i dobrodusznie. — Coby tez on mógł znaczyć? Taki dziwny!...
Dzień cały Iza spędziła w gorączkowem podnieceniu, jakgdyby na coś wyczekując... czegoś pragnąc... Czoło jej powlekło się obłokiem rozmarzenia, we włosach pierwszy raz od lat wielu, pojawił się biały kwiat czeremchy. — Jakieś uczucia w sercu dotąd ukryte, bezwiedne, tajone w duszy, wymarzone we śnie, owionęły ją całą, kładły w oczy jej żary i promienie, mknęły po twarzy odblaskiem rumieńców.
Tchnął od niej czar miłosnej tęsknoty, niepokoju oczekiwania... On nie przychodził.
Wieczorem napięcie nerwowe się wzmogło, zmieniając się stanem naprężonego, złowieszczego niepokoju. Niby pociągana prądom magnetycznym, bladzi. ta bez celu po ulicach miasta. — Aż wreszcie spotkała go...
Poważny był i zamknięty w sobie, pogrążony w jakiejś myśli upartej, co pochłaniała go całkiem, jakby murem odgradzając od niej. Nie zdziwił się ujrzawszy ją obok siebie; przycisnął do ust jej rękę i szedł w milczącym skupieniu, jakgdyby myślą wkroczywszy w niedostępne jej progi.
Ręka jej nie lgnęła jak dawniej do jego ramienia miękką pieszczotą. Szli przy sobie jak obcy, czując jednakże, że są dla siebie: wzajemnie światem całym.
— Powiedziała pani niegdyś, że człowiek nie zdolny do odczuwania radości bytu, powinien swe kalekie istnienie ze świata usunąć! rzekł zatopiony w jakieś rozpamiętywaniu.
— Iak sądzę... wyrzekła, nie zwracając na słowa jego uwagi, jedna myśl pochłaniała ją tylko: — czy on ją jeszcze kocha? i jeden smutek palący: że tak nie jest...
Szli teraz szerokiem bulwarem. Z obu stron wznosiły się wysokie topole rzucając długie mroczne cienie. Księżyc podniósłszy się wysoko na bezobłocznem pustem sklepieniu niebios, zalewał blaskiem srebra nieruchowe obszary. W świetle jego ulice rozciągały się białe i puste, kamienie bruku błyszczały żółtawą bladością. I coś martwego wiało w tej bezobłocznej nocy miesięcznej, jakiś odrętwiały, wygasły spokój.
Tej nocy nie można było marzyć, pragnąć i kochać. W bezchmurnych, i bezgwiezdnych pustyniach niebios rozścielały się nieskończone bezkresy zwątpień. W przestworzu wisiał ołowiany smutek zniechęcenia, odbierający siły, gnębiący serca apatią.
Zdzisław szedł z opuszczonemi rękoma, W tem matowem świetle księżyca sam się wydawał odrętwia tym i umarłym.
— Niedawno próbowałem odebrać sobie życie — wyrzekł nagle głosem obojętnym i spokojnym, jakby nie o niego chodziło.
Iza drgnęła.
— Przygotowałem sobie truciznę w szklance, podniosłem już do ust, ale nadbiegł mój uczeń z zapytaniem, z żądaniem objaśnień i... wylałem ją, — mówił głosem równym i obojętnym.
To by! już inny człowiek. Na miejscu dawnego żaru uczuć, ziała jakaś pustka straszna.
I dodał cicho, jakby do siebie:
— Żal mi było dziecka, które mię kocha.
Coś cieplejszego drgnęło w jego głosie matowym.
Zamiar ten nie wywołał w niej echa wiary: czuła tylko, że serce jego jest obumarłe, że nie wypełnia go po brzegi myśl o niej, — i własne jej serce tajemniczo się ściskało, jakby przy żywym grobie.
— Nie mam już chęci do życia... brak mi sił do cierpień.., i nie wiem nawet czy byłbym zdolny odczuwać radość.
To ona go zabiia! zniszczyła nietylko szczęście ale i władzę czucia. Zabiła go — i jest niewinna...
Szli dalej milcząc. Na myśl jej przychodziły słowa banalnej szablonowej pociechy, wspomnień i obowiązków względem świata, rodziny ale wypowiedzieć tych komunałów nic chciała. Wydawało się jej tak płytko i fałszywie wykrzyknąć: — a ojciec? siostra? kuzyni?-Czuła, że braterskie i synowskie uczucia dla zapełnienia duszy nie wystarczą, że to są tylko akcesorya nie zaś ogniwa w łańcuchu bytu, pojęła że on już przesta. pił próg ziemskich pożądań, że duszą błądzi w straszliwych bezkresach — i własne serce jej ściskało się lodem.
Nie mogła teraz wymówić tych słów, co rankiem rwały się jej na usta, a które kto wie? możeby jeszcze wróciły mu życie? odgadywała, że nie stanowi już dlań wszystkiego i duszą odrętwiałą czuła, że światło dla niej zagasa...
— Od dawna miałem ten zamiar. — ciszej i jakby tajemniczo rzekł Zdzisław.
— Przezwyciężyć się trzeba, — martwo rzekła Iza.
— Po co? nikomu na świecie nie jestem potrzebnym!
W tem brzmiała gorycz żywa.
— Nie widzę celu żyć...
— Należy — dla spółeczeństwa, — wyrzekła jak skamieniała.
— Czemże ja jestem? źdźbłem trawy w lesie. Co znaczy jedno mniej lub więcej?
— Każda jednostka jest pożytecznym członkiem społeczeństwa dopóki dąży w jego tempie, żyje jego pragnieniami, przewiduje i działa. — mówiła z odrętwiałością.
— A jeśli na to sił brak? jeśli kto tak przygnębiony, znękany i wyczerpany, że nie ma żadnej wiary w przyszłość? jeśli jest próchnem mogącem tylko zdrowe ziarno zarazić?
Milczeli. Jej serce ściskało się grozą tajemną.
Księżyc jasno rozświetlał drogę, drzewa wznosiły się ciemne i nieruchome, i psy w oddali wyły przeciągle. On odezwał się głosem matowym, bezdźwięcznym.
— Jam popiół. Wszystko się już we mnie wypaliło. Gałęź martwa, którą nałeży odciąć, aby żywemu pniu nie zawadzała.
Zamiar ów przedstawiał się jej jako chwilowy twór wyobraźni, ale ta straszna obumarła pustka i ją obejmowała. Serce jej biło lękiem istoty żywej i życia pragnącej — wśród grobów.
I szli tak dalej ze ściśniętem sercem — milczący. A księżyc zalewał światłem odrętwiałem puste obszary i białe kamyki na drodze martwo błyszczały.
— Jedna mię tylko myśl pochłania: po co? — od kiedy... zabrakło mi światła...
W wyznaniu tem nie było prośby ni skargi, tylko suche stwierdzenie, że ktoś zmarł z braku powietrza.
— Tyle szerokich działań rozściela się jeszcze przed panem, — jak automat wyrzekła Iza.
... w sercu jej boli... boli—
— Może mógłbym ku czemuś dążyć, — gdybym miał siły żyć. Co pomoże przekonywać roślinę że nie powinna schnąć, gdy jej korzenie trafiły na kamień. rozumowanie tu bezsilne... Zbyt pogardzam życiem i sił mi brak. Mógłbym cierpieć tylko.
Wkroczyli na ścieżkę biegnącą lasem ku białemu dworku. Zdaleka donosił się śpiew przeciągły, spływając się z żałosnem wyciem psów.
Zbliżali się. Jakieś miększe, cieplejsze prądy wionęły odeń cichą czułością.
— Oczekiwałem tak pani przyjazdu! Miesiąc cały pragnąłem przepędzić obok pani... przy pani być nieodstępnie...
Czy to namiętność tłumiona dźwięknęła mu w głosie? czy wprost odezwało się dawne przyzwyczajenie?
— Silą. która mie dotąd trzymała przy życiu, była chęć wyzwolenia pani! Chciałem dopełnić obowiązku.
Ach!... obowiązku tylko? serce jej ściska się chłodem, — boli... boli...
Ręka jego podniosła się jakby szukając jej dłoni. Nie wyciągnęła swojej na spotkanie. Po co? przecież nie kocha już...
A jednak coś ich ciągnęło ku sobie, coś ich wlekło, coś z najtajniejszych głębin, tej chłodnej odrętwiałości i lodowatym powiewom przeczyło...
Oczy jego na chwilę zatrzymały się na jej twarzy, smutne i wzruszone jak dawniej.
Wśród drzew, w pomroce, zabielały ściany dworku z powiewającemi warkoczami brzóz.
Zdzisław zawahał się, ujął lekko jej rękę i dotknął jej zimnemi usty.
Rozstawali się bez słów.
Przy bramie Awdotia, dzisiaj w elegijnym nastroju, siedziała skulona z podkurczonemi nogami, objąwszy rękoma kolana i patrząc na księżyc, zawodziła jakąś dziką, melancholijną pieśń.
Kosmyki rudych włosów otaczały twarz pomarszczoną, w koleretce z gazy i wstążek różowych, a i oczu żałośnie wpatrzonych w niebo, spadały ciężkie łzy.
W istocie tej pokutowała dusza zwierzęca, żądna wyrwania się z błotnych nizin, szarpiąca się tęsknotą, i tak biedna, tak rozpaczliwie nędzna w swych bezsilnych porywach.
— "Po co ja się urodziłam?"
— "Za cóż mię tak skarał Bóg?"
Wyła z bolesną tęsknotą — a łzy kapały na jej jedwabną zniszczoną bluzkę, i psy okoliczne łącząc się do chóru, odpowiadały jej skomleniem i wyciem żałosnem.
Przez szereg ciemnych komnat weszła Iza w mroki swego pokoju, blado rozświecone niepewnym brzaskiem miesięcznym.
Usiadła przed kominkiem, przy którym spędziła tyle wieczorów, gdzie zdawało się jej, że jeszcze widzi pochyloną ku sobie postać Zdzisława, wpatrzonego w nią z bezdenną głębią cichego przywiązania.
Czuła tu jeszcze jego obecność. Atmosfera jego przenikała zda się te ściany.
... Teraz już dla niej stracony...
Starała się rozumować spokojnie:
"Więc taki koniec!
"Nie myliłam się co do jego uczuć... To był kwiat, co na jedną chwilę pojawia się i ginie. Orchidea, która wykwita bez korzeni, błyszczy jaskrawo lecz nie trwa."
Wolą, mogłaby jeszcze zmienić bieg wydarzeń, lecz nie chce, by były sprzeczne z treścią jego uczuć...
— "Oto więc rozwiązanie!"
Z utratą tej miłości, którą tak lekceważyła, wskrzeszona wiosna jej gasła... Na łodydze życiowej rozwiewały się listki koronv kwiatu, chwiały się jak do odlotu... do przekwitu.
Z głową schyloną w dłonie dręczyła się rozmyślaniami, a serce jej ściskało się tajemniczo... boleśnie...
— "Jakim sposobem stać się to mogło, aby we mnie. która nie dałam mu nic, odnalazł wszystko?"
"Cóż dziwnego, że nie zadowolił go wątły kwiat bezcielesnych illuzyi, wykwitłych na jałowym gruncie obojętności i oddalenia? Dla zachowania tej rośliny nie należało jej pozbawiać rosy marzeń i słońca nadziei..."
"Któż gmach przyszłości budować zechce na chwiejnej podstawie złudzeń, nie przedstawiających oparcia? Czyż nie lepsza prosta a trwała chałupa, chroniąca od chłodu i słoty, niż paląc mirażów, które rozchwieją się przy pierwszym powiewie rzeczywistości?"
"I lepszy chleb czarny, który nasyca, — niźli rojenia o niebiańskich rozkoszach, co rozdrażniają tylko wyobraźnię..."
"Ten czarny chleb pospolitych, niewybrednych uczuć — on z łatwością dostanie... może już jakaś dobra, prosta dziewczyna z czerwoną twarzą i w białym fartuszku, z ochoczym uśmiechem mu go podaje?..."
"On znużył się, odstąpił, — i miał słuszność!"
Ach! gdyby jakiekolwiek wzruszenie, boleść! wszystko! — byleby tylko nie to straszliwe zniechęcenie, odrętwiałość, apatya i martwota...
Wieś straszna, gromowa, miażdżąca jak piorun...
— Wiecie? Zdzisław się zabił! Rakowicz wleciał na ganek zmieszany, w pomiętym krawacie i przekrzywionym kapeluszu, rzucając tę petardę w grono zebranych kobiet; — poczem rozległy się urwane okrzyki przerażenia i zgrozy.
— Nie żyje! dziś w nocy życie sobie odebrał! W białym dworku naraz wszystko zakołowało się w nieprzytomnym zamęcie. Awdotia przyleciawszy z miasta potwierdziła nowinę, przeraźliwym krzykiem alarmując dom cały.
Ludwisia twarz zakrywszy rękami, głośno płakać i użalać się zaczęła. Pani Salomea wypuściwszy z rąk robotę, zbielałemi ustami szeptała:
— Co go do tego skłoniło? Biedne dziecko! biedne dziecko...
Rozległ się nagle łoskot usuwającego się ciała. To panna Florencya padała zemdlona. Wszyscy zakrzątnęli się koło ratunku.
Iza rachowała spokój zupełny, — chłód prawie. Nie udawała go. Pod wrażeniem strasznego ciosu co w nią uderzył jak obuch, dusza w niej odrętwiała.
Ludwisia płacząc rozpinała stanik panny Florencyi, pani Salomea z zaciśniętemi usty rozcierała jej skronie.
Rakowicz latał nieprzytomny, rzucając wyrazy bez związku.
— Rano posłałem stróża dowiedzieć się o list... Drzwi były zamknięte na klucz. Długo stukał nie otrzymując odpowiedzi — i nagle — strzał! Stróż wspiąwszy się zajrzał przez górną szybę we drzwiach... i puścił się uciekać z powrotem... a kiedy on, Rakowicz, nadbiegł... wezwano ślusarzy... ze skroni buchała krew czarna, czarna., cala kałóża krwi! a w niej z rewolwerem w ręku trup Zdzisława.
Znowu rozległy się wykrzyki i przeraźliwe łkania kobiet. Awdotia rzuciwszy się na trawę wierzgała nogami z trudną do uwierzenia energią, rycząc głosem rozdzierającym:
— Oj! oj! panka liwolwer ubił! panic liwolwera ubił!
Iza słuchała spokojnie, obojętna i martwa.
— Nie żyje...
Twarz jej zszarzała i nagle jakby osunęła się. Tlejąca podziemnie iskra miłości i szczęścia — nagle zagasła...
Dokoła huczała wrzawa, dopytywania, płacze głośne, bieganina koło cucenia panny Florencyi. Ona siedziała wyniosła i spokojna, chociaż bez życia. Ogarniała ją głucha, tępa apatya.
Głowę jej coś niby ściskało obręczami, myśl nawet była nieruchoma, skamieniała, zahypnotyzowana niby.
Upłynęło kilka godzin.
Po wygłoszeniu mnóstwa żalów, domysłów, przypuszczeń, poufnych wynurzeń, wszyscy rozeszli się. Ona jedna pozostała na werandzie ze swą zszarzałą twarzą, martwą nieruchomością i lodowatym spokojem.
Na razie nie odczuwała nic, ulegając tylko nieznośnemu wrażeniu. Oto w całem, ogromnem mieście, była pustka.
— Pusto! pusto! niema na świecie nikogo!
Odzywają się jakieś głosy — ale wszystko to tak dalekie, obojętne, czcze. Czuje się obcą tu — i każdemu innemu zakątkowi na ziemi — i wszystkim ludziom...
Los spełnił szybko jej życzenia. Chciała wyrwać się za cenę jakichbądź wstrząśnień z odrętwiałości. I oto ma je, te wstrząśnienia! silniejsze i okropniejsze niż mogła dopuścić.
Za ścianą rozlegały się przewlekłe, zawodzące utyskiwania Marty gammą jękliwych nut i żałosnych westchnień, przerywane czasem energiczną klątwą i chrapliwym protestem Awdotii. Donosił się stuk siekania kotletów, rąbania drew. Panna Florencya zaledwie przyprowadzona do przytomności znowu mdlała, każąc się wciąż trzeźwić solami.
Przez uchylone drzwi przemknęła na werendę panna Ludwisia w cierniowym wieńcu papierowych papilotów nad czołem i stanąwszy na schodkach, z ręką niespokojnie przyłożoną do oczu, wyglądała w dal... Tędy miał przechodzić młody buchaller.
Iza wysunęła się do ogrodu i ukrywszy się w mrocznym gąszczu stojącej na skraju ogrodu starej zapuszczonej altany, opuściła się na niską, kamienną, mchem porosłą ławę, — zasłaniając twarz dłońmi.
— Co z sobą zrobić? Dokąd się podziać?
Wszędzie jednako pusto i strasznie! W sobie samej czuje przedsmak śmierci.
— Nie żyje! Nie przeniósł życia człowiek...
Pragnącego illuzya me nakarmi i nie ogrzeje... Ona mu ukojenia dać nie mogła, — nie chciała. Do czary życia wlewała tylko piano ułudy.
Powietrzny pałac mirażów od mrozów schronienia nie daje.
Siedząc tak samotnie. — gąszczu rozłożystych jesionów podszytych gibkiemi gałęźmi leszczyny, przez które przemykały się snopy szmaragdowych świateł — była z nim.
Stał jej przed oczyma tak, jak go ujrzał Rakowicz, w wytartym mundurku, z młodzieńczą, prawie dziecinną twarzyczką, z wysokiem jasnem czołem, w środku którego fatalne ciemne piętno czerniało, i z zaciśniętemi, — okropnie niememi — nazawsze już niememi ustami.
— Nie przemówisz już do mnie nigdy? Zdzisławie! Gorycz głucha ściskała jej gardło. W sercu coś bolało i piekło.
— Pusto! pusto!
To znów widziała go, jak przed rozstaniem miotał się z rozpaczą — słyszała słowa jego:
— Och umrzeć! umrzeć! nie chcę żyć dłużej... nie mogę... nie mogę!
— Dlaczego nie uwierzyła? nie odczula? czemu nie zapobiegła w porę? Od dawna przecież dostrzegła że dzieje się z nim, w nim, coś złego. Widziała jak cierpienie przegryza mu rysy... jak go pochłania wciąż myśl uparta, którą przed wszystkimi tai... prawda że i na to nie zwracała uwagi.
— W ciągłej trosce o własne dostojeństwo nie chciała zejść z nadobłocznych sfer niedościgłej gwiazdy, błyszczącej tylko zimnym promieniem lodowatej godności kobiecej.
— Co przebył w czasie tych długich miesięcy rozłąki? — jej wypełnionych podziemnym nurtem wskrzeszonej młodości. Co czuł? Zapewne jałową rozpacz beznadziejnego przygnębienia. W jedynym swym liście, biedak tak prosił o trochę światła... A ona co mu dała? świetny, błyskotliwy filozoficzny traktat w którym nietylko serca, ale nawet współczucia ani trochę nie było.
— Jego przywiązanie było dla niej przedmiotem zabawy; za bezgraniczną cichą gotowość do poświęceń, płaciła lekceważeniem i chłodem. Zamiaru niedoszłego samobójstwa wysłuchała z wyniosłą obojętnością, traktując to niedbale, jak wszystko co od niego pochodziło. Teraz największą jej karą jest to, że tego poprawić nie zdoła.
Tymczasem w białym dworku po daremnych nawoływaniach Izy, i przypuszczeniu że wyszła, goście zasiedli do obiadu. Z oddali rozlegał się gwar rozmów, dzwoniły noże i widelce. Iza ściślej zgarnęła fałdy sukni, aby jej nie dostrzeżono i nie odszukano.
Na ścieżce ukazało się kilka postaci. Na przodzie Ludwisia z ożywieniem coś szczebiotała do wygasłego patia Wilhelma, idącego z podniesionemi sztywnie ramionami i przygarbioną postacią, ścinającego laseczką w roztargnieniu główki przydrożnych traw. Za nimi Rakowicz wiódł troskliwie pannę Florencye, która jak powój omdlały zwisła mu na ramieniu, przymknąwszy piękne oczy.
Rozległy się nawołujące głosy:
— Izo! pani Izo!
— Faktycznie nigdzie jej niema! — mówił Rakowicz. — Ta sobie wspaniała! uciekła od ogólnego smutku i zamętu.
— Odrazu odgadłam, że wyszła do miasta, — słabym głosem zawnioskowała panna Florencya. — Ona tak mało ma wrażliwości... szczęśliwa!
— Zabił się więc... No! wiecie państwo? im więcej nad tem się zastanawiam, tem mniej pojmuję... Bo i cóż go skłoniło? powodziło mu się przecież nieźle, zdrów był, widoki karyery miał i nagle! Nie! wiary wprost dać nie mogę... ktoby się tego mógł spodziewać?...
— A to ta czarna kotka! — odparła naiwnie panna Ludwisia.
— Czy jaką przykrość mu wyrządziła! — zapytał poważnie pan Wilhelm.
— Nie! we śnie ją widziałam... objaśniała żałośliwie i dobrodusznie, — mięso zjeść chciała! nie zdołałam przeszkodzić, i ot! stało się nieszczęście...
— Jakoś nie chwytam... — rzekł Rakowicz, — cóż ta czarna kotka? co wspólnego ze Zdzisławem?
— To była przepowiednia śmierci! — rzekła grobowo panna Ludwisia.
— Ee! cóż znowu! — rzekł Rakowicz śmiejąc się pogardliwie, jednak trochę zmieszany, — panna Ludwika wierzy w tak ordynarne zabobony.
— Ja także miewałem nieraz sny wieszcze, — wtrącił pan Wilhelm.
— Doprawdy? — zapytała radośnie panna Ludwisia.
Rakowicz stąpał milcząc, zafrasowany jakiś i zbolały, pogrążony w myślach. Gdy pierwsza para znikła, pochylił się do uszka panny Florencyi tajemniczo.
— Może ta czarna kotka... nietylko dla Zdzisława... śmierć wróżyła?
Panna Florencya uspakajając go, cicho coś objaśniała.
— Chciał mieć koniecznie jakąś pamiątkę... — płynął słodki szept jej — i nawet raz... doprawdy! wstyd wyznać... wykradł mi gorset!
Rakowicz nasrożył się jak lew.
— Co — co? on!
— Skłoniłam go do natychmiastowego zwrotu... i już więcej nigdy... proszę mi wierzyć!... — z anielską słodyczą tłomaczyła się panna Florencya.
Dziennikarz ucałował jej rączki z niewymownie miłem uczuciem tryumfu. Panna Florencya nabierała dlań nowej wartości. Po chwili jednak odezwał się posępnie:
— A może... to śmierć! nie dla Zdzisława?
Poszli dalej. Panna Florencya żarliwie o czemś go przekonywała, i pieszczotliwie gładząc mu rękę, kochającemi oczyma w jego twarz zachmurzoną patrzyła.
Przeszli.
Iza nie poruszała się. Bała się wracać pomiędzy ludzi.
Wieczorny zmierzch powiał. Po niebie płynęły skrwawione obłoki, w altanie panował mrok. Ona, przywoławszy marę wspomnień, przeżywała ubiegłe chwile. — była z nim. Słyszała jego słowa, dźwięk jego głosu, śledziła wyraz twarzy i z zamierającem sercem badała proces myśli, co doprowadził go do ostatecznego rozwiązania.
Gdy raz w rozmowie odkryła mu zamiar wyjazdu dla dalszych studyów zagranicę, — jak mu się twarz zmieniła na wieść o tej rozłące, jaka się na niej odmalowała męka dochodząca bezprzytomności! Ale pasował się z sobą i przezwyciężył. On nigdy duszy nie obnażał w słowach, nie starał się wyrażać swych uczuć. To proste, szczere serce, krwawiło się cicho i bez słów.
— "Ja mam wielką siłę woli i panowanie nad sobą" — mówił. I ta siła woli, która pomagała mu pokonać lata trudu, niedostatku, i pracy nad siły, która kazała mu hardo nosić głowę, nie wchodząc w kompromisy z sumieniem, — dzięki jej została złamaną, wciskając mu do rąk broń samobójczą.
— Biedny Zdziś! biedne dziecko! rzucone jedno w świat, nękane, poniewierane, nie mające innego oparcia i innej opieki, jak swą ubogą, chłopięcą dumę.
Dzielny pracownik światu ubył, prawy, szlachetny charakter poszedł na marne, taka suma pracy i energii została zniweczoną!
— Więc to ja, Zdzisiu, zgubiłam młode twoje życie? — rzucała w ciszę nocną gorączkowe pytanie. A w odpowiedzi serce jej ściskało się ostrym bólem, żalem, w głębi którego drgał przebłysk świadomości — że tak jest.
— Przezemnie zginął! jeśli nie z mej winy, to z mojego powodu — odpowiadała swej myśli śledczej, — i dręczyła się jak Kain.
Wiatr zerwał się, cały ogród napełniając jękiem i szumem. Uginały się wiotkie gałęzie, trzeszczały konary. Przez ciemną opończe chmur kilka gwiazd Spoglądało posępnie w mroki tajemnicze ziemi, a duże krople deszczu spadały zwolna, jak ciężkie łzy.
Złamana i wyczerpana Iza powlekła się, przesuwając się niepostrzeżenie, do swego pokoju.
Dzień zaświtał szary, mętny, z ołowianemi chmurami wlekącemi się leniwie po niebie. Z krótkiego dusznego snu, przerywanego duszącą zmorą, [za zbudziła się z bolącą głową i spalonemi usty. Dzisiaj był dzień jego pogrzebu.
Bryczka mająca odwieść panią Salomeę na wieś, stała już przed bramą, a ona wydając ostatnie polecenia gospodarskie, pośpiesznie szykowała się do drogi. Awdotia pomagała jej pakować kuferek i obwiązywała pudełka, fukając biedną Martę, która chlipiąc żałośnie obwijała w papier smażone kurczęta. Franek kręcił się gorliwie i usiłując pomagać, przeszkadzał. Jaś asystował milcząco, otulony gimnazyalnym płaszczykiem, z oczyma świecącemi gorączką, wstrząsając się niekiedy nerwowym dreszczem.
Panna Ludwisia, z twarzą obwiązaną materacykiem od bólu zębów, całowała po rękach kuzynkę, którą pomimo ciągłych waśni szczerze kochała, pomagała jej zawiązywać kapelusz i starą zniszczoną mantylę, która już wiele lat pamiętała.
— Powierzani ci, droga moja, dzieci i gospodarstwo, — upominała pani Salomea. — Dopilnuj lekarstw Jasia, którego stan poważnie mię niepokoi. Zajrzyj i do panny Florencyi, chociaż co do tej... — Machnęła ręką zamaszyście.
— Panno Ludwisiu! — odezwał się z za drzwi słodki, użalający się głosik panny Florencyi. — Niech mie pani poratuje... moja droga pani!
Panna Ludwisia trzymając się z bolesnym grymasem za twarz opuchniętą, pośpieszyła na ratunek biegnąc drobnym kroczkiem.
— Nie przyniesiono mi dotąd kawy! — skarżyła się gorzko i żałośnie panna Florencya. — W tym domu chorzy umrzeć mogą z niedozoru!
— Panna akurat taka chora jest jak i ja! — burknęła ostro Awdotia, stawiając przed nią z hałasem ogromną szklanice. — Ochota tylko pannie pieścić się i wylegiwać!
Panna Florencya powiodła za nią zzieleniałemi nagle oczyma, poczem podniosła wzrok ku niebu, wzdychając boleśnie i ciężko.
Awdotia niewzruszona, wyszła trzaskając drzwiami.
Pani Salomea siadała już do niewygodnej bryczki na wysokich kołach, wydając ostatnie polecenia.
— A pamiętajcież panny że dzisiaj pogrzeb tego biedaka!
— Ja tak boję się samobójców! — jęczała panna Ludwisia trzymając się za obwiązaną głowę. — Pomodlę się za niego w domu. Mogłabym zaziębić fluksyą...
A panna Florencya przyobleczona w elegancki muślinowy szlafroczek, leżąc na kanapie w powabnej, cierpiącej pozie, zakryła twarz białemi rękami.
— Ja nie pójdę... Za nic! Ludzie mogą szukać przyczyn jego śmierci... mogą się domyślać... Już i tak wszyscy o mnie mówią!
Nie mówił dotąd nikt; chociaż panna Florencya czyniła wszystko co mogła, aby wzniecić domysły.
A Jaś z głową w ogniu, gorączkowe oczy wlepiał w ścianę, spalonemi ustami szepcąc: "Krew... kałuża krwi... trup!"
Kłęby chmur przelewały się po niebie roniąc cienkie strugi deszczu, wolno posuwały się godziny. Jedenasta dochodzi... południe..
Iza narzuciła płaszcz i cicho wysunęła się z mieszkania w stronę miasta.
Przed trupiarnią stał już żałobny wóz czarny, skromny, i garstka towarzyszów zmarłego stojąc rozmawiała. Do środka wpuszczać nie dozwalano.
Iza przemknęła niepostrzeżona, wsunąwszy stróżowi kilka monet. Przyniosła z sobą dużo kwiatów, całą więź kwiatów polnych.
Na stole... leżał tam... on!
Oczy mu już posiniały, zapadły i otoczyły się ciemną obwódką, po twarzy pełzały błękitne cienie śmierci, usta zaciśnięte... jakby nie chciały skarżyć się i użalać... poniesły do grobu swą tajemnicę.
Leżał tak w szczelnie zapiętym mundurku, z włosami jasnymi zaczesanymi do góry, w jakimś ceremonialnie wymuszonym nastroju — i zdawało się że mu tu źle, że męczą go oczy ciekawie zwrócone na niego, że ostatnim odruchem się wstydzi.
Przyłożyła usta do lodowatej, kamiennej skroni — i cofnęła się. Od trupa wionęło tchnienie rozkładu.
Orszak szedł, — płynął, — minął już bramy miasta, wspinając się ku górze cmentarnej.
Deszcz teraz padał ulewny, po żółtych ścieżkach cmentarza spływały pieniąc się szare potoki. W powietrzu migała czarna trumna niesiona przez grabarzy, drżał cichy śpiew żałobny, wieszając się po zroszonych gałęziach echem stłumionego płaczu, rozwiewając się w falach wilgotnego wiatru przymglonym jękiem i szeptem. Garstka towarzyszów obojętnie rozmawiając naprzód postępowała. Kilka kroków dalej szła Iza.
Pierwszy raz była tak osamotniona i jedna. Dotąd on zawsze czuwał nad nią. Droga pięła się ostrą spadzistością pod górę, zapadała w rytwiny, gęste i grząskie błoto oblepiało zmoczone obuwie. Brakło jej tego wiernego ramienia, chętnego zawsze pośpieszyć z pomocą. Myślała o tem, i tysiączne odcienia dyskretnych poświęceń, na które dawniej nie zwracała uwagi przyjmując, teraz wstawały w pamięci jak żywe, dręcząc ją wyrzutem.
Od wschodu niebo poczęło się wyjaśniać, kilka jasnych promieni zaświeciło zroszonym blaskiem, chociaż deszcz drobny przesiewał się jeszcze przez gałęzie drzew. Wiatr powiał i zapachniało świeżością i wilgocią. Pieśń rozbrzmiewała rozgłośniej, po czarnych kantach trumny przewinął się słoneczny promyk. W blaskach rozjaśnionego powietrza Iza poczuła nagle że nie jest już samotną i jedną. Jak ciepły promień wionęło słodkie wyczucie obecności kogoś bliskiego, kochanego. Bała się podnieść oczu, aby nie rozwiać błogiego wrażenia. Pod listwą drgającą w słońcu wilgotnemi kroplami, szedł obok niej on, z jasnem czołem, z trwożliwą pokorą i bezdennem przywiązaniem w młodzieńczych rysach, uchylając tamujące jej przejście gałęzie. I jak dawniej, w oczach świeciła mu troska o nią, chciał jej oszczędzić przykrości, wrażeń bolesnych; błagalnym gestem zachęcał ją do odwrotu.
Przez głowę przemknęła jej myśl, że żyjący spełniłby ten akt poświęcenia, że odsunąłby nawet widok swej śmierci, aby jej boleści nie sprawić. Ciężyła nad nią obezwładniająca, miłością nabrzmiała tęsknota.
Podniosła oczy. W miejscu gdzie przed chwilą wyobraźnia jej rysowała białe czoło Zdzisława, akacya podnosiło, ciężką od deszczu koronkową gałązkę, i smuga słońca igrała błyszczącym promieniem rozpryśniętym w tęczę. Przed nią. po rozgrzęzłej ziemi ciężko posuwali się grabarze z trumną i rozmawiając kroczyło grono studentów.
U samego krańca cmentarza polana pusta jeszcze, na którą nie wtargnęły krzyże i trumny, falowała nierównemi pagórkami i wklęsłościami porosłemi niską trawą. Dalej był parkan ogrodzenia, a za nim kołysały się polne kwiaty, cisnąc się rozbujałem życiem w to królestwo śmierci.
Na wzgórzu czerniał już dół wykopany w wilgotnej ziemi. Ksiądz dał znak: trumnę z jasnowłosym trupem spuszczono do dołu. Ksiądz śpiesznie odmówił modlitwę, i posypały się gródki ziemi, zadudniły głucho o wieko, rosnąc w pagórek. Orszak żałobny się rozchodził.
Iza klęczała u grobu, wyniosła, nieruchoma jak posąg, obojętna na ciekawe spojrzenia, które się po niej ślizgały. Zbyt dumną była, aby na grobie czło"Na twej pamięci zgryzotą ciężyć będę, każde uderzenie serca zaostrzę wyrzutem, tobą a światem stanę jak krzyk sumienia, jak powiew mogiły... "
wieka którego zgubiła, troszczyć się o sądy ludzkie mogące ją zahaczyć podejrzeniami. Nie dbała nigdy o pozory.
Oto pragnęła całą duszą miłości! chlubiąc się iż jest dość silną by nie wierzyć w ofiarowane sobie uczucie, — i zgubiła człowieka, który życie w nie włożył.
Jeden ze studentów pochylił się ku towarzyszom i coś szepnął.
— Tak, to była długoletnia domowniczka znanej ogólnie i szanowanej pani Dobruczowej bliska znajoma nieboszczyka, niedawno powrócona z wygnania. Znaleziono u niej papiery pozostałe po Związku Młodzieży. Zmarły podobno czynił starania o jej uwolnienie.
Młodzież zbyt świeża jeszcze i nie zepsuta aby w obec niezastygłego trupa wietrzyć skandal podejrzanego stosunku, oddaliła się pełna uszanowania, dyskretnie uchylając czapek.
Wracała. Na ramieniu pobliskiego krzyża kos gwizdał. Pomiędzy kamiennymi grobowcami krzewy zieleniły się od rosy, ptaki zawodziły radosne pieśni, liście błyszczały jak dyamenty, — tylko jej dusza była zaciągnięta kirem. Świat cały opustoszał bez niego.
Nie umiała go ocenić gdy żył, teraz ją pożerała paląca tęsknota. Wiosna jej życia z nim razem zginęła..
Kłęby wilgotnej mgły pełzały po ścieżkach czepiając się krzaków, sine smugi dymu wlekły się po nad ziemią.
Z okien jadalni tryskały smugi światła. Na ganku otulony gimnazyalnym szynelem, z gorączkowymi wypiekami na twarzy, trząsł się nerwowo Jaś.
Towarzystwo było zebrane jak zwykle, u okrągłego stołu, w kręgu wiszącej lampy. Rakowicz czynił honory domu pierwszy raz tu przybyłemu młodemu artyście, olśniewając go swym demonizmem i modernizmem, i prześcigając się wzajemnie w chaotycznie spiętrzonych i zawikłanych frazesach, rozpaczliwie ciemnych a częstokroć pustych.
Panny zbiły się w kącie w spłoszone stadko, tuląc się ku sobie i rozmawiając trwożliwym szeptem. Opodal nieruchomy, z głową w tył odrzuconą, siedział pan Wilhelm, z obojętnym wzrokiem wbitym w sufit, odzywał się niekiedy wygasłym tonem, a wiotkie jego gibkie palce, nerwowo się poruszały.
Iza siedziała na szeslongu w rogu pokoju. Z rękoma splecionemi kurczowo i gorączkowym blaskiem w oczach, mieszała głos swój do rozpraw, które jej nic nie obchodziły.
Bata się teraz zostawać samą. Uciekała od rozmyślań, które ją gryzły.
Ogarniało ją gorączkowe podniecenie, mówiła dużo 7. adeptem sztuki, spierała się, usiłując ożywieniem własne myśli zagłuszyć.
Ale pomimo potoku słów, myśl jej jak zahypnotyzowana zwracała się ku zmarłemu, dusza nim jedynie była zapełniona; on pochłaniał i przygniatał jej serce.
Jaś wrócił nakoniec ponury, strwożony, spojrzeniem pełnem dziwnej, wyniosłej pogardy obrzucając obecnych, odmówił pożywienia. Panna Ludwisia połajawszy go zapędziła do gorącej herbaty, ale chłopiec wciąż obracał się niespokojnie, oglądając się i szukając czegoś błyszczącemi gorączką oczyma.
— Człowiek coraz bardziej będzie zatracał charakter normalny, — to jest roślinny lub zwierzęcy, — mówi poeta, — dusza dojdzie do szczytu wysubtelnienia, stanie się wrażliwszą na zjawiska ze sfery uczuć dotychczas jej niedostępnych...
Nagle opanowało ją złudzenie, że niewidzialny — on tu jest obecny! że śledzi jej postępowanie i słucha rozmowy. Czuła dokładnie jego obecność...
Podniosła oczy.
Widzi go! gdzieś w najgłębszych tajnikach duchowej jaźni obraz ten występuje... widzi...
W rogu pokoju, gdzie ujrzała go tu po raz ostatni, stoi on... jasne włosy lekko rozwiane unoszą się; nad białem czołem... oczy wyrażają smutek otchłanny...
... Stoi... nie tyka nogami podłogi, lecz jakby lekko nad ziemią wzniesiony... twarz tchnie okropnem cierpieniem, zazdrością jaka pożerała go zawsze, gdy w jego obecności zajęta była kim innym. Lecz teraz to nie ów gniew, rozjątrzenie, co dawniej burzyły mu mu rysy, — — tylko wielki, bezdenny, cichy smutek...
— Zwykle zdobyciu pewnej nowej prawdy, syntezie roztarganych pojęć, towarzyszy szamotanie się duchowe! — krzyczał Rakowicz.
— Pozwoli pan sobie powiedzieć? wogóle pesymistów uważam za strupieszały gatunek ludzi, który czem prędzej czyści ziemię, tem lepiej! — wołał Franek...
Posypały się protesty, ożywienie...
Na chwile straciła go z oczu...
Nastała chwila ciszy. Naraz wszyscy umilkli. Pan Wilhelm był jak zastygły, z oczami otwartemi nieruchomo i ciałem wstrząsanem dreszczem, — i tylko Jaś niespokojny wzrok wlepiał we drzwi.
... I znowu widzi go... powrócił... Stoi z pochyloną głową i patrzy na nią... jest tuż...
Podniecona gorączką halucynacyi, zatopiona w wirze samoudręczeń, Iza dała się porwać prądom wspomnień, — i splotłszy je z treścią poprzednich rozmów gorącemi słowy opisywała miłość wielką, nieśmiałą i cichą, wierną aż do grobu, który ją zawarł.
Nagle uczula, że to pod bezimienną maską, wynurzenie jego uczuć, w obojętnem gronie, — sprawia mu wielką boleść... Zawaha! się do odlotu, jak ptak, który rozwiewa skrzydła by unieść się w przestrzeń...
W głowie jej tętniło i huczało. Przymknęła oczy i przyzywając błagalne słowa prośby o przebaczenie, ujęła w myśli chłodne, gibkie palce, przyciskając je do ust spalonych, — a on spoglądając bezbrzeżnie smutnemi oczyma wyższości swojej świadomej istoty, na ten akt pokory i skruchy zezwolił.
Towarzystwo patrzyło na nią ze zdziwieniem. Od kilku chwil Iza siedziała milcząca, z odchyloną w tył głową, zakrytemi oczami i spalonemi usty.
— Proszę mi wybaczyć! — opamiętała się nareszcie, budząc się jakby ze snu, wstrząsana dreszczem. — Tak jestem dziś znużoną!
Artyści zajęci wygłaszanymi poglądami prędko ochłonęli ze zdziwienia, właściwie zapomnieli o tem, — i znów potoczyła się rozmowa.
Iza opanowawszy się udawała że słucha, odpowiadając monosylabami, ale siedziała posępna, chmurna i zamyślona.
Zagadka grobowego życia jest tajemnicą dla śmiertelnych nierozwiązalną. Któż wie? może siłą niewygasłych uczuć, umarły zbliża się do ukochanych, towarzysząc im na ścieżkach żywota, które śmierć przerwała?
Może potężna moc takiej bezgranicznej, nad smierć silniejszej miłości, przemaga bramy wieczności, wiążąc do ziemi dusze nie wyzwolone całkowicie z więzów ciała?
Więc niewidzialne, przezroczyste jak promień, krążą w około ukochanej istoty, której odstąpić nie chcą, nawiewając jej sny o miłości co śmierć zwycięża...
Opanowała ją teraz pożerająca tęsknota. Była jakby związaną ze zmarłym tajemniczymi węzłami, czuła go wciąż obok siebie, w oczach tkwił jego obraz, w uszach wibrował głos jego, nieśmiały, pełen nieskończonego oddania się. Jak dawniej, łączy ich niewymowna harmonia duchowa, zlanie się myśli bez słów... wynurza przed nim swe bóle, wyjawia dręczące wątpliwości... i czuje jego spojrzenia w siebie utkwione... cień skoncentrowanej zadumy gdy cichą odpowiedzią przenika jej serce...
Widzi chmurę zazdrości co mu obleka czoło gdy z kim rozmawia, odczuwa jak przy zbliżeniu innego mężczyzny chwieje się do odlotu, jest ugodzony w samo serce.
Była to niby hallucynacya wiecznie żywa, ciągle czujna, myśl gryząca a nieodstępna. Umarły był dla niej żywym... Oto jest obok... siedzi przy niej, na nią patrzy... Wzrok jego spoczywa na niej jak dawniej promieniejący poświęceniem, pełen zachwytu, pokory prawie, czasem tchnący błogością cichego szczęścia i upojenia...
Jeśli w chwilowem zapomnieniu rozweselała się zajmując czemś innem, wzrok jego stawał się smutnym bardzo, ciężył wyrzutem...
"Życia wyrzekłem się dla ciebie, zbawienia wyrzekłem, — a ty mi wiary dochować" nie chcesz?..."
Wśród licznego towarzystwa, ożywionych dyskusyi i rozmów, rozwiewał się zupełnie i niknął.
Niekiedy jednak, nawet w ożywionej, gwarem wypełnionej salce, widziała go siedzącym w zwykłym miejscu, ze wzrokiem w nią utkwionym. W zaciemnionych winogradowych splotach werandy oczekuje cierpliwie aż się wszyscy rozejdą: wówczas zbliża się władnący, cichy, tchnący tajemną mocą i pochłania ją rozmiłowanemi oczami. Jak dawniej wiąże ich nić magnetyczna, błogi czar bliskości ukochanej istoty, czar słodki i rzewny, bezpamiętny na resztę świata.
W altanie ogrodowej czeka ją niecierpliwie, oparty o kratę bluszczową, z głową pochyloną, niespokojny, pragnący, wzruszony, pociągając ku sobie magiczną tęsknotą.
Po ścieżkach ogrodowych chodzi spragniony i stęskniony jej szukając, w szeleście traw słyszy jego stąpania, z gąszczów ciemnych patrzą jego otchłanne oczy... Towarzyszy jej stale, nawiewa chmurę wspomnień i wsłuchuje się w jej myśli... Gibkie gałązki leszczyny przed nią rozsuwa, czoło jej muska sperlonemi listki, — jeśli usiądzie na huśtawce, chwieje sznurami. Wieczorem zbliża się do jej okna, pod któremi przebiegał ongi gnany rozpaczą, stoi palony miłosną tęsknotą, śledząc na szybach kontury jej sylwetki. Odczuwa chaos jego obłąkanego cierpienia, wówczas gdy dusza mu łamała się zwątpieniem, szałem beznadziejności; czuwa ból i mękę jego.
"Życia się dla ciebie wyrzekłem... "
I boleść rwąca jej piersi wyrywa się w jakimś krzyku obłędnym, to szeptem słów słodkich, troską nabrzmiałych, niepokojem o niego... I drżąc gorączką, z nerwowem podnieceniem wytęża słuch, by pochwycić głos młodzieńczy, wibrujący niewymownem uczuciem, odpowiadający wybuchom jej serdecznej męki z jakąś tkliwością bezbrzeżną a dziwnie uroczyście, choć miękko i rzewnie... głos co przenika... opanowuje ją całą...
On tu jest! tylko nikt oprócz niej go nie widzi chociaż może odgaduje jego obecność...
Któż wie? może po śmierci przyszedł doznawać rozkoszy, której tak pragnął za życia. — "Jedyną moją przyjemnością jest być przy pani i patrzeć na panią!" — pamięta dawniejsze jego słowa, dyszące szczerością i prostotą jak woń polnego kwiatu.
— "Pragnę być z panią, i prócz pragnienia tego nie ma dla mnie nic... "
Obojętność Izy kazała mu konając z tęsknoty trzymać się z daleka. Wysiłkiem zranionej dumy stłumił w sobie uczucie... Teraz za to jest przy niej nieodstępnym.
Zmęczona prześladującą ją wizyą, jednego jasnego popołudnia wyszła w pole. Przed nią roztoczył się łan zbożowy szumiący falami kłosów w potokach gorących blasków. Przez niwę oblaną promieniami słońca szła szybko Iza, wystawiając pierś i czoło ożywczym powiewom przepojonym wonią dojrzałych zbóż, pełną piersią wciągając orzeźwiające podmuchy. Tu jasność, przestrzeń, swoboda, blask... tu może uwolni się od gnębiącej mary wspomnień.
Nagle drgnęła dziwnem wzruszeniem, serce jej ścisnęło się uczuciem tęsknoty...
Nad nią niebiosa jaśniejące błękitem, w okół roztacza się dal nieprzejrzana, promienna toń powietrzna, tuż obok, w świetlistej toni idzie on... Cichy wzrok jaśnieje głębią bezbrzeżnego przywiązania, w bezmiernej ciszy błękitu płynie jak marzenie promienne. Wśród szafirowych habrów błękitnieją jego oczy. jasny włos zlewa się z odblaskiem płowych kłosów... Mówi, ze opuściwszy ziemskie dziedziny, oderwać się jednak od nich nie może, że nieutulone pragnienia zatrzymują go przy ziemi... duch jego więżą... Dusza jego zbyt jeszcze żądzą życia obciążona, nie wyzwolona z oków ziemi, błąka się po niej... przy tej, co mu jest całą treścią istnienia!
Wśród chrzęstu polnych koników, kryształowych tonów skowronka, w rozgrzanych falach powietrza, wybucha z ust jej z gorącą tkliwością: — "Zdzisławie!"
I z piersią dyszącą czuje w odpowiedzi, jak echa tych słów niecą w nim fale cieplej rozkoszy, jak ją owiewa przejmująca potęga roztopionych w lazurze przezroczystych źrenic, gorące młodzieńcze wargi, purpurowe jak maki, wychylają się z fali zbóż, drżą cichem niezłomnem zapewnieniem: "Nie oddam pani nikomu! Nie odstąpię!"
Gdziekolwiek jest, dokądbądź się uda: — jest przy niej! Świat cały wypełnia swoją miłością.
Ulegała złudzeniu, że dusza jego stopniowo uzyskuje nad nią przewagę, że rozciąga mistyczną władzę, obejmując ją w swe posiadanie, że śledzi jej myśli, kieruje postępowaniem, wchłaniając ją niejako w swe zagrobowe istnienie.
Ale to obcowanie było niezmiernie smutne i słodkie, bez cienia zgrozy; nie ogarniało jej przerażeniem.
Nie pojmowała bojaźni przed widmem tego, co ja wyłącznie kochał za życia i nie opuścił po śmierci... Uginała się niejako przed tą wola zmarłego, wszystkie porywy życiowe składając mu na ofiarę.
Smierć tą wstrząsając nią do głębi, wprowadziła ją samą niejako w odmęty wieczności.
On wyzwolony z grubych pęt cielesnych, rozświetlony nadzmysłowem poznaniem, stawał się istotą wyższą od niej. pociągał jak przepaść i opanowywał.
Kto życie oddał za miłość, śmierć pokonał.
Dlatego legendowe rusałki, zakochanych śmiertelników wciągają w odmęty: aby umiłowaniem śmierć zwyciężywszy, wyzwolili się godnymi ich miłości...
Strugi deszczu łopotały o szyby, za oknem żałośnie szeleściły gałązki szepcąc coś przeciągle, pukając i dobijając się do szyb.
Iza rzucała się w snach gorączkowych, walcząc ze zmorą duszącą co ją chwytała, pociągając w fantastyczne krainy, to znów opuszczała bezwładną, smutkiem dziwnym uciśnioną a czuwającą. Senne marzenie i jawa zmieniały się w jakimś zespole: przywoływała rzeczywistość — i obudzić się nie mogła, mózg jej objęty był bezwładem kamiennym, tylko jej serce przejęte zgrozą, trzepotało się jak liść osiny wstrząsany wiatrem.
Czuje: — śmierć ją otacza — zbliża się straszna, nieubłagana. Fale wieczności tak huczą złowrogo, tak szumią potężnym śpiewem, jak morze co wciąga ofiarę w otchłanne czeluście. — i tylko biedne serce ludzkie drży truchlejąc z trwogi, jak złapany motyl...
I takie dziwne uczucie ogarnia, jakby agonii, rozstawania się z życiem, przeciskania się w dziedziny innego świata.
Rozbrzmiewają jakieś słowa, jak gdyby z głębin otchłannych się wyłaniały... To dusza jej przedwieczną coś mówi, nawoływa, — a zarazem ciało umiera...
I nagle w ciemnościach nocy rozbrzmiewa cichy, przejmujący jęk.
— Boże! pozwól mi umrzeć! Boże! ześlij mi śmierć!
— Zdzisław! — krzyknęła przeraźliwie, okryta zimnym potem.
Jakaś chwila zawieszona w promieniach astralu, przezeń ongi przeżyta, a którą ona dziś wyzwoloną duszą odczuła....
Może męka przezeń przebyta trwa teraz w przestrzeni? może myśli i czucia człowieka nie giną, tworząc atmosferę, co długim szlakiem ciągnie się po za ich realnem istnieniem?
Tę atmosferę żyjącą uczuć dobrych lub złych, którą każdy człowiek w okół siebie roztacza, co przenikliwsza niż słowa, sugestyonuje otoczenie, zniewala, porywa.
Dlatego toż samo słowo bez siły w jednych ustach, w innych ma nieprzepartą moc żywą...
Bo słowo jest bardzo niedokładnem objawieniem, za każdem z nich stoją odmienne sfery uczuć, światy całe.
Słowa są niczem, wszystkiem są uczucia, z których wypływają one jak symbol niedostateczny choć widomy, ta żywa treść, co je przenika i wypełnia. I dopóki uczucia żyją, — słowo ma moc. Gdy uczucie ginie, — siła niknie. Pozostaje jeno kształt martwy i pusty, skorupa bez treści wewnętrznej. Ale duch ożywiający nie ginie, choć koncha zostanie rozbitą. Trwa nadal, zwycięża śmierć.
Choć w proch rozpadły się usta co je głosiły, ono żyje i mocą swą działa.
W legendach ludowych, sieroty kwitną otoczone niewidzialną opieką. Skąpiec odstrasza śmiałków, strzegąc skarbów, do których dusza jego przykuta. Człowiek, składając życie w ofierze umiłowanej idei, zapewnia jej wieczną trwałość.
Kto za swą miłość dusze położył, — wywalcza jej zwycięstwo.
On sam zginie, — idea stanie się nieśmiertelną.
Czas biegł wysuwając wciąż nowe wrażenia, przetrząsając ubiegłe mgłą niepamięci. Dworek w Świętoszynie stał w wieńcu lip kwitnących, później w szafirach jesieni, wśród złotych liści klonów i rdzawo-krwistych łóz winogradu, później w oponach mgły, bladych blaskach, i niesionych chłodnym podmuchem leciuchnem przędziwie babiego lata.
Lecz goście mniej chętnie tu zaglądali, zrażeni mogilną atmosferą smutku. Wspomnienia Zdzisława unosiły się tu na każdem miejscu, wionęły w powietrzu z oddechem, czaiły się w każdym zakątku i panowały.
Z trwożną obawą spoglądano na miejsce które przy stole zajmował, jakby w oczekiwaniu niewidzialnego gościa: na każdym kroku w tysiącznych drobnostkach, odnajdowano ślady jego bytności, — a pod wpływem tych wrażeń kąski stawały w gardle.
Goście emigrowali jeden po drugim. Panna Florencya przeniosła się na mieszkanie do miasta. Była już jawnie zaręczoną z Rakowiczem, który wyrobił jej posadę w administracyi jakiegoś dziennika. Pogrążony w mgłach mistycyzmu pan Wilhelm, przeniósł swą suchą, zgarbioną postać w strony weselsze, uciekając od wrażeń grobowych, które mu zbytnio działały na nerwy. Franek godziny wolne od zajęć szkolnych spędzał gdzieś w gronie kolegów na zebraniach, z których wracał z płonącemi oczyma, chmurny, jakby coś tajemnie knujący i w sobie zamknięty. Pani Salomea zawsze czynna, teraz milcząca z zaciśniętemi ustami, starała się zapełnić luki gospodarstwa zabiegliwością i drobiazgowemi osczędnościami.
W Janku odbywała się zwolna dziwna przemiana. Dziedziczne własności ojca zdawały się w nim odżywać. Oczy miał podkrążone i błyszczące, policzki zapadłe, odpowiadał zgryźliwie i szorstko często pokasłując. Wzrok matki wieszał się na jego zżółkłej twarzy z niepokojem. Zdawało się jej, że mąż zmartwychwstał.
Listy Brunona dochodziły coraz rzadsze. Osiadł w rodzinnem mieście, miał sporą praktyko, powodziło mu się bardzo dobrze; zaczynał już nawet zbierać majątek.
Okoliczność ta w doniesieniach jego zdawała się też grać najdonioślejsze znaczenie. Do niej najczęściej i najochotniej powracał.
Dni teraz przesuwały się monotonnie i cicho. Iza usiłowała zapełnić czas pracą, która z rąk jej wypadała. Godziny całe spędzała nieruchomo, niezdolna przejąć się czemś, ożywić, w apatyi i odrętwiałem przygnębieniu, jak widmo stawało przed nią pytanie: "po co?" Duszę miała tak smutną jak grób.
Przestała śpiewać; nie mogła teraz wydobyć głosu. Potężne dźwięki dawniej wibrujące w jej piersi jakby umarły. Zdawało się jej że nie ma prawa śpiewać położywszy człowieka do grobu. Wewnętrzny głos powiadał jej, że i źyć też nie ma prawa.
Zdołała nakoniec dowiedzieć się o zamieszkałej w głuchej odległej okolicy rodzinie Zdzisława. Ojciec oddawna chory, na wieść o samobójstwie syna dosta! ataku apopleksyi i nagle skonał. Siostra wychodziła za mąż.
Wiadomość o nagłym zgonie starca wywołanym śmiercią Zdzisława, ostatecznie przygnębiła Izę. Była to jej nowa ofiara.
Teraz żal ją przepalał nieuśmierzony, że nie zna dziejów ostatnich chwil jego uczuć i cierpień. Co przemyślał? skąd pochodziła ostatnia kropla goryczy co przeważyła szalę? Radaby wydrzeć śmierci tę tajemnicę, rozjaśnić nieporozumienia co ich rozdzieliły.
W mieście rozmaite wersye obiegały o przyczynie jego śmierci. Nad jego mogiłą rozlegały się nieraz pogardliwe ubolewania, ciekawe szukanie przyczyn, szydercze przypuszczenia. Słowa: "psychoza", "zwyrodnienie", "neurastenia" krzyżowały się nad świeżym trupem. Ludzie usiłowali w nim wynaleźć jakąś nienormalność psychiczną, ledwie nie pomieszanie zmysłów. Okazywało się nieledwie dziwnem już nie to, że ten człowiek umarł, lecz że mógł żyć.
Prześcigano się w najpomysłowszych przypuszczeniach, — a każde z nich rzucało plamę na charakter jego prawy, zamknięty w sobie, który tak dumnie owinął milczeniem swą boleść i po śmierci nawet jej nie zdradził.
I tego właśnie nie mogła mu przebaczyć owa płaska małostkowa złośliwość ludzka, wiecznie czujna, drapieżna ciekawość, która jest podstawą ludzkich stosunków, a nigdy nie razi tak, jak gdy jesteśmy w obec wielkiego nieszczęścia.
Nikt nie ocenił tej szczerej, głębokiej natury, jasnej, jednolitej i prostej, nie gubiącej się w chaosie zawiktanych, subtelnych roztrząsali, ale gotowej oblać je swą krwią, przejawiającej się nie w słowach, — lecz czynem.
Ona też jej nie oceniła.
Teraz w mogile leży, pod żółtym piaskiem, tyle wytrwałości i energii, taka suma borykania się z życiem. Stracony dla świata... i dla niej stracony, i zapomnienie wkrótce pochłonie to pełne trudu i niedoli istnienie: a tymczasem wspomnienia dobrych znajomych szarpią go.
Chciała wiedzieć do bólu, do szału, czy to ona zgubiła to młode życie? czy ona wrzuciła mu robaka pod czaszkę? Czy bez niej mógłby żyć i być szczęśliwym?
To były okropne pytania mogące rozwiązać się razem z życiem — i dlatego śmierć nie przerażała jej, ale wołała i nęciła.
Słowa wyrzeczone przez nią w czasie ostatniego spotkania przed katastrofą, wracały jej wciąż do myśli, dręcząc piekielną zgryzotą.
Nieraz w nocy, leżąc w ciemnościach, z oczami utkwionemi w majaczącą białą plamę sufitu, rozmyślała z dręczącem poczuciem bezsilności.
— A gdybym wówczas przywoławszy na pomoc uczucia rodzinne, narodowe, mówiła mu o obowiązkach względem społeczeństwa, kraju?
— Lecz jeśli wśród masy czynników, które składają się na wytworzenie świadomości dzisiejszego człowieka, nie ma miejsca na dokładne poznanie a tem samem gruntowną miłość ogółu? Jeśli sprawy te rozpływają się dlań w nieokreśloności, w nieuchwytności oddziaływania na nie, a mnóstwo złożonych przyczyn wychowania, od wiedzy tej go odsuwają i dążenie do nabycia tłumią?
Pragnienie szczęścia indywidualnego jest potężną potrzebą, rdzenną właściwością natury; do samowyrzeczenia się go, dojść można stopniowo i zwolna, przez dokładne uświadomienie spraw ogółu, i podporządkowanie mu własnego bytu, — nie zaś nagle i bez poprzedniego przygotowania, w chwili duchowego kryzysu. By w imię celów szerszych zniszczyć w sobie osobiste pragnienia, — w słowach wystarcza rozpęd krasomówstwa: na czyn potrzeba bohaterstwa woli i ducha.
Słowa głoszone, są często dymem kokieteryi, otaczającym mówcę aureolą podniosłości, opadającym jednak w obliczu śmierci.
Przypuszczała że może istniały w nim pewne właściwości duchowe, dziedziczne albo koleją losu nabyte, co mu wtrąciły do ręki broń samobójczą. Lecz gdyby życiu jego przyświecał promyk nadziei lub choćby odległej wiary w przyszłość, w trwałość owej ufności i przyjaźni, co mu tak była "jak powietrze do życia niezbędne", — nie zaszłoby to, co się stało.
— Jeśli nie z mojej winy, — to z mojego powodu! — mówiła sobie i gryzła się jak Kain.
Szare dni wlokły się posępnie i jednakowo, tylko Jaś wciąż silniej kaszlał, oczy miał podkrążone i płonące gorączkowym blaskiem a jedzenie odtrącał ze wstrętem. Majaczyła mu się wciąż wizya Zdzisława, — twierdził iż go dostrzega, — pomimo napomnienia i pobłażliwych szyderstw znajomych, usiłujących chłopca wytrzeźwić, powrócić go do rozsądku i równowagi.
Lekarz przyzwany nie obwijał prawdy w bawełnę. W organizmie chłopca z natury wątłym objawiła się ojcowska spuścizna. Czasu tracić nie należało; chcąc ratować chłopca wywieźć go trzeba na zimę do cieplejszego klimatu, chociaż pomimo to, — nie ukrywał, — rezultat był wątpliwy.
Pani Salomea nie traciła męstwa. Biały domek obciążony długami dał możność przystosowania się do rad lekarza. Franek został umieszczonym w internacie, piecza nad mieszkaniem powierzona Izie i dzielna lecz ugodzona w samo serce kobieta, wybrała się w drogę. Panna Ludwisia powędrowała też do jakichś dalekich krewnych; w przeddzień wyjazdu długo na ramieniu Izy płakała.
— Odjeżdżam! a tak mię serce boli! czuje, że wszystkie dnie pogodne com tu przeżyła zapadły w przepaść i nigdy nie wrócą. W mrok teraz idziem! w żałobę, w cień...
I długo szlochała żalem niewytłomaczonym przejęta, nie wiedząc ściśle co ją tak smuci, a drobna jej twarzyczka kurczyła się boleśnie i łzy jak groch sypały się z zaczerwienionych powiek.
— Znów pójdę między obcych, na krzywdę, na poniewierkę — och! ciężkie moje życie!
Układała rzeczy do drogi, obwijała troskliwie jakieś pudełeczka, i znowu przybiegała do Izy.
— Zła może jestem, sprzeczna, niegodziwa, — aleja tak was wszystkich kocham! tak kocham!
I ściskała wątłe, dziecinne piąstki, dusząc się z żalu.
W przeddzień wyjazdu, Iza zaszedłszy do pokoju, pani Salomei, ze zdziwieniem ujrzała ją wbrew zwyczajowi siedzącą bezczynnie, nieruchomo, z opuszczonemi, na kolana rękami, pogrążoną w ponurem rozmyślaniu.
— Jadę teraz jednego grzebać, później... Franka! Wiem że ta męka jeszcze mie czeka. Ten także pójdzie na stracenie, czuję to...Łzy sypnęły z jej oczu.
— Ale niech! — mówiła z jakąś zaciętością. — Ja go za to nawet szanuję... Niech pełni to, co uważa za swój obowiązek. Przecierpiałam już całe życie, zniosę i to. Wszystko przeniosę!
Łzy znowu zaczęły napływać do oczu, lecz już nie gorzkiego żalu macierzyńskiego, lecz jasne, wielkie, promienne.
— A gdy już na mnie przyjdzie kres, rzeknę: Przyjmij duszę mą. Panie! bom strudzona i umęczona już wielce.
Twarz jej rozjaśniła się anielskim blaskiem. Ta prosta kobieta w zgrzebnym fartuchu, ze spracowanemi czerwonemi rękoma, — wyglądała jak święta.
Nadeszła godzina rozstania.
Pani Salomea tuliła do piersi głowę Franka kreśląc nad nią znak krzyża świętego i cicho jęczała. Zdawało jej się, że tego syna żegna już nazawsze.
— Sam pozostajesz... bez opieki... i tyle, tyle niebezpieczeństw! Pamiętaj moje dziecko! pamiętaj, nie uczyń nic złego...
Chłopiec podniósł na matkę jasne, szczere oczy.
— Mamo, ty wiesz... ufać mi możesz! Nie popełnię nic, czegobym mógł się wstydzić...
W tem przyrzeczeniu brzmiała już nie dziecinna lecz męska stanowczość. Czuło się, iż rzeczywiście wierzyć mu można.
A Izę przeszywały wspomnienia, dręczyły ją wyrzutami. Takież same jasne, prawe, szczere oczy miał Zdzisław, takąż moc hartowną i siłę woli. Ale nie matka błogosławieństwem go żegnała, lecz z pychą chłodną odpychała go istota, która dlań była wszystkiem na Świecie, którą pokochał całem sercem sierocem pozbawionem wszelkiego oparcia, spragnionem ciepłych uczuć, — a która mu w zamian wolę złamała, wiarę i życie wydarła.
Wszelkie objawy życiowe rozważała teraz z tego wyłącznego stanowiska. Różnorodne wrażenia stapiały się w jeden grot, przenikały ostrzem rozpamiętywania, porównań i żalu.
Franek, — to był on, Zdzisław, w okresie chłopięcym, gdy go jeszcze nie znała. Butnej energii, porywom ofiarnym, nadziejom bujnym przyglądała się z gorzką zgryzotą, jak obrazowi tego, co już leżało u stóp jej roztrzaskane. Przyglądała się teraz jak zwolna kiełkuje, rozwija się do życia, i dąży w słońce drzewo, które ona zrąbała. I było to jej piekące przypomnienie, krwawe poczucie winy i wyrzut żyjący.
Biały dworek opustoszał. Zalany jesienną szarugą, później zaniesiony śniegiem, żałobą i smutkiem, odcięty był od dostępu żywych istot. Tylko wrony kracząc opasywały go czarnym ruchomym wieńcem. Brama zamknięta na głucho, ścieżka prowadząca do kołowrotu zasypana zwałami śniegu, na których widniały tylko ślady kaloszów kucharki. Histeryczna Awdotia dawno już poleciała szukać miejsca więcej zadawalającego jej niezmordowaną żądzę wrażeń. Jedna tylko Marta smutno wzdychała w kuchni a niedoglądana w robocie przez niewymagającą Izę, po całych dniach prawie spała w ciepłym kącie za piecem.
Godziny płynęły smutne, monotonne. Wiatr świszczał i huczał w kominach zawodząc jakąś dziką sarabandę.
Na kominie wygrzewał się bury Maciuś, błyszcząc żółtemi, fosforycznemi oczami. Marta powoli snuła się po kuchni, wzdychając leniwie i poziewając. Iza nie wychodziła prawie ze swego pokoju... Dwa razy dziennie Marta jej przynosiła herbatę lub obiad, które najczęściej zbierała nietknięte. Cicho było i pusto, tylko wiatr huczał w koło, z jękiem szturmował w nierozświetlone okna, targając czarnemi gałęźmi i zrywając resztę obumarłych liści, lub sypiąc śniegiem.
Ogarniało ją teraz omdlałe odrętwienie, niemoc zarazem fizyczna i moralna; całemi godzinami nie miała sił ni ochoty się poruszać. Z domu wcale nic wychodziła; czasem otwarłszy okno, głowę wystawiała na zimny powiew wichury, i znów ją cofała w mrok i wilgotny opar izby. Tu była cisza, spokój, nic jej nie wyrywało z kamiennej odrętwiałości, czuła się sharmonizowaną w swym stanie z temi mrocznemi ścianami przesiąkniętemi smutkiem i żałobą.
Pochłaniała ją schleroza, apatya jaka następuje po nadmiernem wstrząśnieniu nerwów.
O nim myślała ciągle. Tyle poświęcenia było w jego miłości! tyle wiernego oddania! Tą miłością mógł jej życie rozświetlić, a wolał ją zamknąć do grogu. Patrzała teraz w oddalone wspomnienia jak na największe dobro, jako na uśmiech życia jedyny. A on przez jej obojętność do grobu zeszedł! Odtwarzała przeżyte chwile, nawiązując je kolejno jak paciorki na nić wspomnień. Wszystkie ubiegłe dnie razem spędzone, drogie jej były przez pamięć na niego.
— Nie dałam ci szczęścia, Zdzisiu, niedobrą byłam dla ciebie, — ale ty jak byłeś tak pozostaniesz w mojem życiu jedynym!
Świat cały przedstawiał się jej jak bezbrzeżna spalona pustynia przysypana popiołem. Iść nie było gdzie, ani po co. Wszystko w okolą zarówno szare, obce i obojętne; w niej samej tylko bezdenne znużenie, odraza do życia. Listy wpadały czasem jak ptaki w tę ciszę, — ale doszła do takiego zobojętnienia, że odkładała je nie czytając. Niekiedy próbowała wmówić w siebie zainteresowanie się sztuką, — ale nic nie zdołało jej zajad Jedna myśl tylko opanowała mózg jej: "bliżej do śmierci!".
Chwilami gdy siedząc z głową opuszczoną w dłonie oddawała się pochłaniającym rozpamiętywaniom, ogarniał ją taki spokój grobowy, jakby rzeczywiście zakończyła już wszelkie rachunki z życiem. Wieczność tajemnicza, pełna ciszy, rozwiązania zagadek nęciła ją.
Była to jakby niezmierna nostalgia wieczności, innego bytu. Nie bała się owej groźnej, bezdennej otchłani straszącej żywych. Świat zagrobowy, pokryty mrokiem tajemnic nęcił i wołał ją ku sobie. Smierć była wyzwoleniem, odkryciem dręczących ją zagadnień, była połączeniem z tym, kogo za życia odtrącała. Wierzyła w zaświatowe istnienie, we wszechwiedzę i mądrość przedwiecznej Potęgi Twórczej, w ostateczną sprawiedliwość: nie mogła cierpieć tam więcej niż zasługiwała.Życie jest wiecznem, śmierć nie istnieje. Byt każdy musi mieć swój cel i rozwój: nie ginie, lecz się przeobraża. Korzeniem wparty w ziemię, ucieka w wyż, rozkwita w sferach niewidzialnych, — w które niekiedy tylko muzyka wzlatuje.
Czuła iż teraz stała się lepszą, wyzutą z okrutnych pierwiastków natury ludzkiej: przywary nie budziły w niej niechęci, śmiesznostki nie wzniecały porywów szyderstwa, zbrodnie — oburzenia. Ale było to jakby przebaczenie umarłego, który zakończył już rachunki ze światem i czeka tylko odejścia. Wiry namiętności, zawiści, i ambicyi nie pochłaniają go, — bo czuje ich nicość; kocha jeszcze ludzi, żałuje ich: — ale już do nich nie należy.
Wstąpiła już w progi wieczności, myślała wciąż o niej, przebywała w niej. Była jej ona bliższą i zrozumialszą nieledwie, niż gwar i zamęt życia.
W tej ciszy i samotności oddzielonej zaspami śniegu od świata, w bezmiernej nostalgii wiecznego odpoczynku. — stawała sio z nią rzecz dziwna. Mózg wprowadzony w stan odrętwiałości, stał się narzędziem biernem, przejmującem kędyś rozproszone magnetyczne prądy, struną napiętą, na której żywiołowe podmuchy wygrywały swoje symfonie. Jedyne żywotne pragnienia osamotnionej, od obcowania z żywymi ludźmi odciętej istoty, opanowawszy ją despotycznie przyoblekały się w jawną formę, drgały barwami, dysząc samoistnem, utajonem życiem. Wspomnienia wskrzeszone przesuwały się, porywające, władne, skrzyły się magiczną potęgą, płonęły żarem. Echa przebrzmiałych słów zmartwychpowstawały jak zaklęte, pełne tragicznej mocy, żarząc się nowem, ponurem, otchłannie pociągającem upiornem życiem. I oto wzruszenia zatopione oddawna w bezdennych toniach czasu, wynurzały się z głębin, zalewając ją powtórnie, przepełniając, pochłaniając: osiągały nad nią czarnoksięską władzę.
W otoczeniu owych wskrzeszonych mar wyobraźni, spędzała dnie całe jak w towarzystwie żywych osób. Umarły był dla niej żywym, przy niej obecnym, krążył koło niej jak ptak nad gniazdem, każąc żałować tych chwil szczęścia, które mogły istnieć, a nie nastąpią nigdy, przejmując najdolegliwszym żalem: nie jasnej niezaprzeczalnej rzeczywistości, która minąwszy żyje jeszcze w całym szeregu następstw, — lecz zmarnowanych marzeń, nadziei i pragnień serdecznych, co rozproszyły się daremnie, w życie nie wcieliwszy nigdy.
Ów wybuch żalu gniotący jej piersi, słyszała w słowach płynących nad sobą, co może rozbrzmiewały w głębiach jej duszy:
"Odpowiadam z tamtego świata na twoją tęsknotę za miłością. Ty jedna istniejesz dla mnie. Pragnę miłości twojej, — i prócz tego pragnienia nie istnieje dla mnie nic!"
Widziała oczy jego utkwione w siebie z błagalną pokorą, a przejmującą mocą. To znów widziała go jak w przeddzień śmierci miotał się z rozpaczą. "Nie mogę żyć! nie mogę!"
Wyciągała doń ręce, przemawiając słodkiemi, pieściwemi słowy. Niewymówione słowa pociechy teraz rozpierały jej duszę wzruszeniem, tęsknotą i żalem. Kochała.
Biedny zmarły! ile radości przyniosłoby mu to uczucie! ile wielkiego, dostojnego szczęścia! Światu nie ubyłby dzielny pracownik, nie zmarnowałoby się szczerze, prawe serce.
Miłość ta rozkwitła jak kwiat na grobie, byłaby mu siłą do życia, dźwignią istnienia.
Niewyjawione wyznania miłosne, wrzały w jej sercu, czuła na ustach niedoszłe, palące pieszczoty. Piersi jej podnosiły fale tęsknoty, to znów bezbrzeżnie słodki powiew upojenia. Gdy zmrok owijał ziemię a zorze zachodu gorzały krwawym odblaskiem, w lalach ciemności on spływał ku niej. słyszała dźwięk ukochanego głosu:
" Moja Iniu najdroższa! moja jedyna! — ja ciebie nad życie kochałem. Och! chciałbym żyć!... "
Przenika ją ciepłe tchnienie obecności ukochanej istoty, przejmują magnetyczne prądy, kołysząc rozmarzonem upojeniem.
Okropne było to pragnienie umarłego! Czuła, że niema w świecie człowieka, którego obecność mogłaby ją upoić taką błogą rozkoszą, słodyczą, jak te chwile obcowania z umarłym; ze wskrzesić ją, powrócić do świata żyjących mogłoby tylko ujrzenie tego, którego za życia odtrąciła.
PIEŚŃ UPIORA.
W burzliwe noce, gdy milkły wszelkie odgłosy W ludzkiego życia, i tem potężniej przemawiała pieśń przyrody, poszumem zawiei, świstem wiatru, łopotem gałęzi i skrzypem żałosnym drzew uginanych; gdy karawany chmur czarnogrzywych, pędzone wściekłym podmuchem wichrów gnały po niebie lejąc potoki łez, a upiorowa twarz księżyca błyskała żółtą światłością lub obwijała się w mgliste całuny; gdy dusza żywiołów jęczała trzęsąc się bólem lub porywając buntem rozpaczy; Iza skulona w pościeli, z oczyma gorączkowo wytężonemi w ciemność, w bladych, migotliwych blaskach miesięcznych widziała chmurne, posępne czoło, w szumie ulewy i biciu własnego serca słyszała głos jego:
"Ty jesteś moją, — i musisz moją pozostać. Dla ciebiem stracił życie, wyrzekł się zbawienia. — a miarą mąk mych mierzy się prawo nad tobą. Tyś moja.
"Jak ptak od sideł ptasznika, — nie wymkniesz mi się. Za ciebiem życie dał, zbawieniem dał: musisz mi wieczność rozjaśniać, w otchłaniach zlać się ze mną:
"Gdym kochał. — odpychałaś mie: gdym cierpiał, — lekceważyłaś mię; gdym umarł, — nie zdołasz zapomnieć."
"Ty jedna, która mi mogłaś dać szczęście."
"Po dwakroć mie zabiłaś: gdyś wykazała nicość życia bezradosnego i gdyś mi odejść kazała; mnie, którego byłaś radością jedyną."
"Nie chciałaś szczęścia mojego na ziemi, — a pragnąłem tylko okruszyny łask twoich: prawa by stać przy tobie i być ci pomocnym, prawa wspierania cię ramieniem i sercem. Wygnałaś mie na mękę samotności, na rozpacz tęsknoty, — na zgubę."
"Ty, któraś mi mocna była dać światło."
"Czy pamiętasz nasze wspólne przechadzki wśród pól falami kłosów płynących i pieśni skowronkowych, gdy całe niebo w nas było i nad nami?... wśród złotych liści i szafirów jesieni? lub sinych tumanów kłębiących się nad wzburzoną taflą Dniepru?"
"Pamiętasz wieczory, ciche przejrzystą ufnością, pełne zadumy i tęsknicy, gdy serca nasze otwierały się jak kwiaty, gdy jak motyle leciały ku sobie miłosne pragnienia, gnane nieutuloną tęsknotą?"
"Pamiętasz! bo moja dusza w nich była..."
"Duch mój dziś jeszcze czepia się tych wspomnień. One mię zatrzymują przy ziemi; one mie więżą."
"Aleś i ty od nich nie wolna. Wspomnienia te oplączą ciebie, przenikną każde uderzenie serca, w snach twych zawisną, rumieniec z twej twarzy wypiją. Musisz przyjść do mnie."
"Umarłem dla ciebie, — abym cię miał. Wieczność należy do mnie. Tyś moja."
"Życie mi wyssałaś, — ty! niewinna! obojętnością twoją; ty czysta! — pogardą. Teraz słuszne, bym nad tobą tryumfował; ja. wysłaniec kary."
"Myśl twoją zakuję wspomnieniem, na twej pamięci zgryzotą ciężyć będę, każde uderzenie serca zaostrzę wyrzutem, przeszyję żalem płomiennym. Aż uznasz, że wyłamując się woli odwiecznej, zbrodnię spełniłaś."
"A odkupienie jej leży w ofierze gorącej i kornej; wyrzeczeniem się zbawisz mnie i siebie."
"Pomiędzy tobą a światem stanę jak powiew mogiły, jak krzyk sumienia; z mieczem ognistym u wrót duszy twojej stać będę; w serce twoje się wgryzę: abyś nie zaznała innej miłości, ty — która mi zadałaś śmierć obojętnością swoją."
"Śmiercią moją przykułaś mię nazawsze do siebie; jak jastrząb krąży cień mój nad tobą i nie odstąpię aż mi upadniesz w ramiona, ja, niewolnik, krwawa ofiara, pan twój!"
"Dusza twoja do mnie należy. W myślach nawet, ty nie masz prawa należeć do innego. Moją jesteś."
"Aniołów strofy strzedz cię będą; ogień cię tknie i nie dojmie żelazo; ze wszelkich niebezpieczeństw siłą ducha cię wywiodę.
"Ale nie dopuszczę do ciebie nikogo."
"W zgonie mym: — mój tryumf nad tobą; a w śmierci twej, — nasze połączenie."
"I nie odstąpię cię, aż po krańce bytu. Tak mi Boże dopomóż. — Amen".
Iza budziła się okryta potem. Oczy miała błędne, a w twarzy ani kropli krwi.
Jednego wieczoru, gdy łuny zachodu dopalały się na niebie, różowym blaskiem odbijając się w taflach roztajałego śniegu i złocąc w przezroczu Powietrznem nabrzmiałe pękami drzewa, rozległo się z daleka brzęczenie dzwonka, później chlupotanie nóg końskich w bajurze, a przed zamkniętą bramą zatrzymały się sanki, z których ciężko gramoląc się wyłazić zaczął otyły, opasły mężczyzna. Szarpnąwszy parokrotnie bramą, klnąc począł szukać furtki, a później rozejrzawszy się. wiekiemi krokami zmierzał ku dworku, ciemną plama rysującemu się na przejrzystem tle niebios, nad dachem którego fruwały gołębie świecąc białemi piórami. W sieniach wilgotno było i ciemno. Marta z wystraszonymi oczyma zakrywając ręką ogarek świecy, — drzwi mu otworzyła.
Pan Kalasanty w pomiętem ubraniu, osiwiały i dziwnie opuszczony, z obwisłą dolną wargą, i szyją, która zamiast obracać się niecierpliwie w kołnierzu, trzęsła się jakoś żałośnie, padł na fotel i długo odetchnąć nic mógł. Astma go dusiła.
— Słuchaj Izo — wyrzekł do żony, która patrzyła nań w zdziwieniu — odbierz swoje pieniądze. Przywiozłem ci je. Ja... stary jestem... chory jestem — i... i kto wie co się ze mną stać może?
Broda mu się trzęsła we wzruszeniu.
— Albo mi powiedz gdzie je ulokować. Dość już mam własnych kłopotów... Nie chcę tego jeszcze mieć na sumieniu.
— Zmieniło się coś w twem życiu? — spytała Iza.
— Zmieniło się dużo. Czy to można komu wierzyć? Ale — powtórzył z naleganiem, — posag swój weź!
Chwilę zastanowiła się, poczem skreśliła na kartce nazwisko i adres siostry Zdzisława.
— Tej oddaj, — proszę.
Pan Kalasanty przysunął papier do oczu.
— Kto taki? kto? — a zresztą! co tam... — machnął ręką — to twoje...
Schował kartkę do kieszeni, poruszył się jakby do wyjścia; — i siedział dalej: parło go do zwierzeń.
— Wiesz? — rozpoczął ciszej — Klarci już niema!
Kiwał długo, żałośnie głową, pierś mu wezbrała żalem i oburzeniem.
— Nie możesz wyobrazić sobie co od niej cierpiałem! To ten Dolmatow... O! — podniósł pieść do góry — Oby on tyle co ja wycierpiał przez nią! oby go ona też do łez doprowadziła! Zdradzała mnie w moich własnych oczach... nie krępując się... Ulicznica! podrobiła mi klucze do kassy! biła mnie...
Zasapał gniewnie, a potem wyznał ze wstydem i bólem rzewnym, jak niesłusznie skrzywdzone dziecko.
— Za com tak sponiewierany? za co?
Zakrył oczy ręką i zatkał. Po chwili odezwał się spokojniej:
— To mię tylko pociesza, że ona Dolmatowa też zdradziła. Uciekła z lokajem z Belle-rue, i jakieś plany forteczne z sobą zabrała. Dolmatow pieni się ze złości i włosy sobie wydziera, bo odpowiedzialność duża.
Dumny był z jej przebiegłości, ucieszony, nieledwie tryumfujący w swej nienawiści.
— Dolmatow może pójść pod sąd... Chwilę siedział w milczeniu.
— Teraz uciekła z lokajem z modnej restauracyi, zabrawszy wszystkie klejnoty. Uciekła i... i nie wraca... i nigdzie jej nie mogę odnaleść... A ja już bez niej żyć nie mogę!
Zatrzymał się ucierając nos z hałasem. Żałość go dusiła.
— Lepiej żeś się już od niej wyswobodził — rzekła Iza.
— To nic... ona poprawi się jeszcze... poprawi się! prawda? taka młoda! ja już jej to wytłomaczę... Ja jej przebaczę wszystko... aby tylko wróciła! Czy wróci? jak myślisz?
Podniósł na nią stroskane oczy, i tak był żałosny z tem pytaniem, białymi kosmykami włosów i szyją trzęsącą się bezsilnie.
— Wiedziała przecież jak ją kochałem... i ona mię kocha! z wszelką pewnością! to tylko jej bałamuctwo chwilowe... swywola...
Sam się pocieszał dobrowolnem złudzeniem. W szyby zaglądał zmrok siwy, za oknami fruwały gołębie.
Pan Kalasanty powstał ocierając oczy.
— Może wróciła już?., co wieczór tak ją czekam... nasłuchuję... ona ma taki specyalny szelest... idąc przegina kibić i kołysze się...
Zabierał się już do wyjazdu. Nałożył futro, pożegnał żonę i stał zamyślony.
— Niema co skrywać — odezwał się zmienionym głosem — skrzywdzony jestem ciężko! Ona tak ze mną postąpiła... a i ty!
Spoglądał na nią surowo jak sędzia, — a później wyrzekł cicho i smutno:
— Nie kochałaś mię nigdy... a co jam ci był winien? po co wyszłaś za mnie?
Obejrzał się uważnie dokoła.
— Więc to dlatego mię porzuciłaś? dla takiego pustkowia? nie to myślałem...
Stał nieruchomo, jakby raz pierwszy wglądając w duszę żony, rozglądał się po kątach, z których wyzierała żałoba i opuszczenie, spojrzał wreszcie uważnie na wybladła twarz Izy, — wreszcie załypał oczami, z których stoczyła się gruba łza.
Dzwonki rozlegały się już daleko, płynąc z powiewem wiatru.
Iza stała z pochyloną głową.
— Tak, dlaczego ona skrzywdziła tego człowieka? czemu jemu i sobie los zawiązała?
Dziś po raz pierwszy poczuła się winną względem niego, i patrząc na tę zbielałą głowę chciałaby wołać:
— Przebacz! przebacz!
Stanęła przed nią ogromna odpowiedzialność kobiety, potworna zbrodnia bezmiłosnego małżeństwa, zabójstwo popełnione nietylko na sobie, lecz na całym szeregu istot.
Ongi z samolubną odrętwiałością rozporządziła się sobą jak rzeczą martwą, nie biorąc na uwagę nikogo prócz siebie, nie przewidując nieuchronnych następstw; w swym martwym egoizmie chroniąc tylko swego spokoju.
Pozwoliła nałożyć na siebie obowiązki, za które powinna była ponosić odpowiedzialność — a których nie dopełniła. Obcym ludziom pozwoliła gospodarować w swojem życiu, co pragnień jej nie znali, i dając im władzę stanowienia, nie dochowała zobowiązań. Uległa naciskowi, namowom rodziny, aby uniknąć wyrzutów, niechęci, scen przykrych, — uległa pokornie i tchórzliwie. Jak niewolnica ugięła głowę pod jarzmo — i tem zasłużyła na niewolę.
Zagubiła cudze życie — i tem zasłużyła na śmierć.
Wszystko, cokolwiek w okół stało się złego, jest w jakiejkolwiekbądz mierze jej winą. Widzi przerażający zakres obowiązku, czuje ciężar odpowiedzialności moralnej, — a nie ma siły jej dźwigać.
Wcześniejszem wniknięciem w jądro przyczyn, oddziaływaniem współczucia, mogłaby złu zapobiedz. Wszystkie cierpienia otaczających, — to wynik jej samolubnego zasklepienia się w sobie, jej obojętności i niedbalstwa.
Z piersi uginającej się pod brzemieniem wyrzutów, znękanej i śmiertelnie udręczonej istoty, wyrywa się krzyk rozpaczliwego buntu:
— Nie jestem zdolna nieść całego ciężaru win swych i obowiązków. Nie mam siły żyć... Puśćcie mie stąd!
W tym świecie niedoli, gdzie każde istnienie żywi się krwią istot innych, wygórowana wrażliwość sumienia odejmuje możność bytu. Kto wszedł w te podobłoczne sfery, — ten już dla ziemi stracony. Na każdym kroku potrąca się i unicestwia czyjeś istnienie: tylko bezwzględnem samowyrzeczeniem się można temu zapobiedz.
Postępki człowieka są koniecznością jego natury, wyrastają z podłoża otaczających warunków, jak roślina co czerpiąc pożywienie z łona ziemi, przetwarza je na pożywne lub trujące soki, zgodnie z prawami własnej organizacyi, — do przekształcenia jej właściwości niezdolna.
Niema winy — a jest jednakże kara, kara nieludzka!
Za najbłahszą omyłkę, los mści się tak, jak najokrutniejszy człowiek mścić się by nie zdołał. Za jakąś chwile upadku, niemocy duchowej, zapomnienia, pokutuje się latami całemi, złamanem istnieniem.
Czy to jest ogień oczyszczający, który błędy ludzkie trawi i pożera? czy ziemia ta nie jest legendarnem czyśćcem, z którego wyzwolić się trzeba przez płomienie cierpień i śmierć? Czy nie jest fabryką ducha, do wyrabiania torturą ciała samowiedzy i woli.
Los jest okrutnie hojnym i w wymiarach swych sprawiedliwym: im głębsze serce, im wyższe pragnienia, — tem większa skala cierpień.
Oporną, senną duszę, kuje młotem boleści, dopóki jej nie obudzi z odrętwienia i iskry żyda nie wydobędzie.
A gdy ofiara wije się w mękach błagając o miłosierdzie, — on groźnem swem, niewzruszonym, surowem obliczem zda się odpowiadać: "cierp jeszcze! dla twego własnego dobra cierp! Jeszcze nie rozbiłem twej skorupy odrętwiałośći"
Niekiedy zawiesza na chwilę uderzenia, i udręczonej, wybranej ofierze pozwala usłyszeć pienia anielskie, przedsmak rajskich rozkoszy, błogiego wytchnienia po męce żywota.
Niedługo, — bo oto zbliża się znowu, i ciężki młot podnosi, i kuje znów, — kuje zawzięcie, bez wytchnienia.
Aż w umęczonej duszy pęka zatwardziała skorupa i iskra wewnątrz zaklęta, iskra Boża, wytryska krwawym płomieniem samowiedzy.
Niekiedy niedbały, lub miłosierny i ubłagany, wstrzymuje ciosy i nie rozbiwszy skorupy — odchodzi.
Wówczas człowiek podnosi się z Prokrustowego łoża, zdziwionym wzrokiem rozgląda w około, i nie rozumie: po co cierpiał?
Wiosna tymczasem zbliżała się. Śniegi topniały, wiatr leciał zdmuchując resztki szronów, budząc uśpione życie. Na drogach świeciły jeziorka, ze stajałego lodu, z wesołym pluskiem rozbryzgując się pod stopami nielicznych przechodniów. W rozświetlonem powietrzu migotały gibkie gałęzie brzozy, osypane kiściami puszystych bazi. Nabrzmiałe pączki tryskały świeżym liściem, pojąc się ciepłymi blaskami słońca. Codziennie wiosna posuwała zwycięski swój pochód w dziedzinę śmierci.
Zaświergotały zięby, czyżyki i sikory. Wróble podskakiwały czupurnie z buńczuczną ożywioną miną. Na trawie bielały pierwiosnki i złociły się kluczyki. Dzikie jabłonie pokryły się przezroczystym welonem bladoróżowego kwiecia, roniącem delikatną woń migdałową, fijołki perliły się w murawie.
Jednego popołudnia w mieszkaniu Izy pojawili się niespodziewani goście. Panna Florencya wyświeżona, wypiękniała od szczęścia, oparta na ramieniu rozprawiającego jak szpak, otoczonego nimbem zadowolenia i chwaty Rakowicza. Przynieśli z sobą jakieś tchnienie wiosenne, nowy prąd życia w schronienie samotnicy, która smutna zawsze lecz rozradowana, witała ich z dawnym królewskim wdziękiem.
Młodzi zajęci sobą, rozpromienieni, szczęśliwi, dom napełnili gwarem i szczebiotem.
Właśnie niedawno zaszło sensacyjne wydarzenie. Młody robotnik zabiwszy z zadrości kochankę, niepodejrzewany przez nikogo, po kilku dniach został znalezionym z kulą w piersi, i listem wyjaśniającym przyczynę samobójstwa. Nie przeniósł zgryzot sumienia i sam sobie życie odebrał.
Rakowicz opisujący tę sprawę w miejscowym dzienniku, cały przejęty, wyłuszczał z dawną żywością zajmującą go kwestyę.
Biegał teraz żwawo po pokoju roztrząsając psychologiczne pobudki przed Izą, która słuchała go milcząc, wstrząśnięta, z myślą zwróconą w głąb. Panna Florencya pożerała narzeczonego zazdrosnymi oczyma właścicielki, i wodziła zań wzrokiem pełnym zachwytu i rozmiłowania, które on zarówno żywości wymowy jak zręczności młodej postaci i modnemu krojowi surduta zawdzięczał.
— Przyzna pani — mówił rzucając rękami i potrząsając grzywą, — że był to tylko akt sprawiedliwości wyrządzonej samemu sobie, honorowego zadość uczynienia. Wszystkie prawa boskie i ludzkie domagają się tego. Kto śmierć zadał, powinien życiem zapłacić.
Iza powiodła zanim cichym, otchłannym wzrokiem. Nie odrzekła nic.
Było to sformułowanie dawno nurtujących ją myśli: kto śmierć zadał — winien życiem zapłacić.
Narzeczem ogromnie zajęci sobą, poczuli jednakże to ciche znużenie Izy, tę mogilną atmosferę żałoby, która zwolna zaczynała się w nich przesączać i ogarniać. Poczęli się żegnać.
— Ale!... wiesz Izo? ten waryat Franek uciekł z internatu, gdzie umieściła go matka. Mieszka teraz na stancyi u kolegów, których zbierają się tam roje, i nad którymi przewodzi. Pan Zenon próbował nakłonić go do posłuszeństwa woli matki, ale odpowiedział hardo, że nie potrzebuje żadnej opieki.
— Szalona pałka! — dodał Rakowicz. — Trudno przewidzieć co z tej młodzieży wyniknie... Mam tu jeszcze list od Brunona, o którym zapomniałem pani nadmienić. Zamierza właśnie założyć lecznicze przedsiębiorstwo, które przy umiejętnem kierownictwie przyniesie znakomite zyski. Ten człowiek jest w drodze do zrobienia ogromnej fortuny! Tęga głowa! a taki się wydawał zapalony entuzyasta w przeciwieństwie do tego chłodnego, trzeźwego Zdzisława. Ba! życie najlepiej ludzi wykazuje... Spotkałem niedawno Dołmatowa: wyłysiał, spoważniał, utył, chodzi w złotych okularach. Miał tam jakieś nieprzyjemności o plany fortecy, które się gdzieś zawieruszyły, — ale się z tego wylizał. Wielka teraz z niego figura, dumna a nieprzystępna aż strach! Słyszę, strasznie ludzi katuje, kto mu w ręce wpadnie... Cały w orderach, aż blask bije, — aż oczy bolą od tego dostojeństwa. Byłem tam z polecenia panny Ludwisi. Miała uciułanych parę tysięcy, które między ludźmi zaprzepaściła, a teraz krewni ją usunęli, biedactwo w nędzy siedzi. Pisała do mnie błagając aby Dołmatowu przypomnieć, że coś tam kiedyś u niej pożyczył, to możeby choć troszeczkę, "choć okruszynę", choć cokolwiek mógł oddać... To spojrzał na mnie tak, po tej propozycyi, że aż mi ciarki po skórze przeszły, aż nogi zadygotały, choć wszyscy wiedzą jakem odważny! Myślałem, że mię każe wyrzucić... Więc miałem na tyle przytomności i zimnej krwi, żem się natychmiast pożegnał i sam czem prędzej wyszedł! Tylko dzięki zwykłemu sobie taktowi i przenikliwości, ocaliłem sytuacyę!
Panna Florencya z uwielbieniem patrzyła na narzeczonego.
— Ty-bo w najtrudniejszej okoliczności potrafisz postąpić stosownie!
Rakowicz spojrzał na nią z wdzięcznością.
— No, — no! już pani moja przesadza... Ale z Dołmatowem, tom sobie faktycznie jeszcze dał radę!
Palce założył w kieszeń od kamizelki, latając po pokoju z głęboką powagą i ferworem.
— Lecz co najzabawniejsze, to fakt, że Franek obecnie bardzo Dołmatowem się interesuje. Ten chłopiec co niedawno jeszcze piłką się bawił i wrony straszył, wyrósł hardy taki, zwinny, energiczny, — a ze ślepiów mu patrzy, że i dyabła samego się nie ulęknie. Spotkał mię onegdaj z garstką kolegów w Carskim ogrodzie, rozpytywali o różne szczegóły tyczące się, Dołmatowa. — Naturalnie opowiadałem, nie chwaląc się, wszystko co wiem. Myślałem że mnie połknie słuchając, aż oczy mu błyszczały. Co prawda, kiedy się zapalę w opowiadaniu, staję się wymowny i mam bardzo ładny styl!
— Wielką obrazowość, tętno życiowe i spiżową plastykę, — poddała słuchająca uważnie panna Florencya.
— Tak... tak... A młodych to, naturalnie, — porywa!
Biegał dalej, coraz bardziej zamyślony, dostojny i zafrasowany.
— Barwne słowa oni przetopią w czyn... Cóż robić? cóż robić! No! każdy poeta musi być na to przygotowanym...
— Młodzież — niech. sobie... Abyś ty tylko do niczego się nie mieszał! — rzekła z głębokiem przekonaniem panna Florencya. — Ludzi tej miary należy oszczędzać!
Rakowicz spojrzał na nią z prawdziwem uczuciem.
— Jedno mam pani do zawdzięczenia, — mówił całując przy pożegnaniu rękę Izy, — to, żem z rąk pani, niejako za jej otwarciem oczu, tę niewiastę, drugą połowę mej duszy otrzymał.
Nachylił się do ucha Izy szepcąc tajemniczo:
— Co za subtelność umysłu... Bystrość i trafność rozumowania! delikatność uczuć!
Gestem podziwu ręce rozłożył.
— Faktyczny anioł!
Anioł tymczasem przed lustrem upinal misternie woalkę, czujnem uchem łowiąc z widocznem wzruszeniem wyrazy narzeczonego.
Panna Florencya, która pod pozorami wietrznicy w gruncie rzeczy miała poczciwe, miękkie serce, gorąco uścisnęła Izę na pożegnanie.
— Więc nie żałujesz żeś mi go ustąpiła? — szepnęła jej do ucha poufnie, wzrokiem wskazując narzeczonego. — To niepospolity człowiek! ale, — dodała zazdrośnie, — wyznał mi że do mnie był pociągniętym od pierwszego wejrzenia, i że ja jedna zadowolić mogłam wszystkie jego wymagania!
— Dawno ci to przecież mówiłam, — odparła również cicho, serdecznie uśmiechając się Iza.
Zdjęła z szyi złoty zegarek z dewizką.
— Na ślubny podarek weź to odemnie! — mówiła, wieszając go na pulchnej szyjce panny Florencyi, której oczy zaiskrzyły się uciechą na widok kosztownego klejnotu.
— Ach! jakżeż można Izo! przecież to twoja rodzinna pamiątka... doprawdy! nie powinnabym... wiem jak do niej jesteś przywiązaną... Zapewne przykro ci się z nią rozstać!... — mówiła ze szczerem uniesieniem.
— Weź proszę. Sprawi mi to wielką radość. Nie będzie mi już potrzebny.
— Ileż wdzięczności... droga moja... — szczebiotała panna Florencya.
Ale wstąpiwszy na ganek nagle zadrżała i zasłoniła oczy.
— Tutaj właśnie ten biedak... tutaj! tulił do ust te rąbki... co u mej piersi...
Dreszcz wstrząsnął jej pulchne ramiona. Rakowicz z powagą zazdrosnego władcy całował jej rączki.
— Nie wspominać! — szeptał prosząco, — nie rozdrażniać się!...
— Ach! Ilem ja dla ciebie poświęciła, Zenonie! — wyrzekła podnosząc ku niemu bladą, załzawioną twarzyczkę i rozmodlone oczy. — A jednak ten fakt dopiero otworzył ci oczy! — dodała naiwnie. — Inaczej nie byłbyś się jeszcze domyślił, że mnie kochasz...
Narzeczem weseli, pełni przekomarzania się i śmiechu odeszli. Ona z komiczną rozpaczą wołała o zarzutkę, on chował ją i straszył rozbojem i grabieżą, na zakończenie dodając, że przy nim może się niczego nie lękać.
Iza odprowadziła ich na ganek; za bramą jeszcze donosiły się ich spierające się glosy: on proponował wieczór spędzić w teatrze, ona wychwalała powaby botanicznego ogrodu. Została po nich jakby woń świeżości i szczęścia.
Po odejściu narzeczonych Iza wyszła do ogrodu, i długo błądziła po mokrych od rosy ścieżkach. Rzeźwy wiatr leciał swywoląc, świeże oddechy wdzierały się do jej piersi rozsadzając je, pilą wonne powietrze, które ją odurzało do zawrotu głowy.
Czeremchy stały w śnieżystej zasłonie, jak panny młocie, wonnym kwieciem osypane cale, kiście bzów liliowych tryskały w słońcu, w murawie tuliły się fiołki i połyskiwały złociste oczy jaskrów.
Pod kryształowym kloszem uśmiechniętych błękitów, cala symfonia jasnych, migotliwych promieni, radosnych świergotów, odurzających woni. — Po odrętwieniu natura budziła się do życia, spragniona miłości...
Iza szła chwiejąc się nieprzytomnie. Obrazy lat ubiegłych tętniące życiem przesuwały się przed nią, tętniły echa wesołych sprzeczek i dysput, rozmarzona główka panny Florencyi, pieszczotliwe szczebiotanie Lud wisi, wyjrzała śniada szyderska twarz Brunona, poważny wzrok Zdzisława. Pamięta jego oczy. Te jasne czyste oczy. z których przezrocza patrzyła dusza nią rozświetlona, nią przepojona, nią szczęśliwa... Oczy te tkwią w jej pamięci, zasłaniając wszystko... więcej podobnych nie spotka, bo nikt jej więcej tak kochać nie będzie... 1 tych już oczu nie ujrzy nigdy... Chyba w zaświatach.. Och! gdybyż! iść znowu obok niego, po cichej, kwiecistej łące, i widzieć te oczy w siebie utkwione. I czuć te jasną, bezbrzeżną błogość, co zawsze ich owiewała gdy byli razem, promienną toń słonecznej radości, bezmiar szczęścia... Poczucia, że nic już więcej nie pragną, że wystarczają sobie wzajemnie, że pochłaniają, wypełniają siebie...
Powietrzne przestworza i dal niebieskiemi mgłami zasnuta, a w koło rozkwiecone, rozśpiewane Iaki, morze woni i blasków, u stóp trawy uginają się pod powiewnem stąpaniem lekko snujących się postaci, zatopionych w mistycznej ekstazie, w cichym zachwycie rozmodlenia dusz — i całe niebo w nich i nad nimi.
Wiec idzie w tych rajskich ogrodach — i jest jakby we mgle, od ludzi oddzielona. Jej miejscem pobytu jest świat inny, słodki, od ziemi piękniejszy, — a w nim światło najsłodsze, miłość wieczysta, nagroda za trudy żywota: — on!
Zorze wstawały jasne, przezroczyste, i różowe, — i zachody barwiły się purpurą i krwią oblewały. Ziemia śpiewała, woniała i kwitła.
W olszynie rozbrzmiewały pieśni słowików, wznosiły się w szczebiotliwem preludyum, rozlewały kaskadą perlistych trylów, łkały niezmierną tęsknotą, żądzą kochania, zachwytem, żalem, omdlewały z upojenia.
Iza dnie całe błądziła w ogrodzie. Po ścieżkach zaroslych, skroplonych rosą, przesuwała się jak duch samotny i zbolały. Wonie czeremchy, ostry aromat bzu, świeżość poranku, roziskrzona radość przyrody, potężnem! głosami śpiewały jej hymn o wielkiej miłości, którą straciła, kazały pragnąć jej i żałować. Tej swobodnej, tętnem życia drgającej naturze nie dostawało czegoś. W tchnieniu kwiatów wiosennych, w falach świeżej radości życia w okół pulsujących, w żądzy rozkoszy i w ekstazie słowików, brakowało jakiejś niezbędnej, zasadniczej nuty... Ssała ją pożerająca tęsknota za tą wydartą treścią istnienia.
Uczuwa straszny ból, niepokój, tęsknotę i czuje, ie tylko umarły mógłby je uspokoić.
— Zdzisławie! Zdzisławie!
Do serca jej przylewa fala krwi gorącej, przeszywa bólem, dusi i dławi.
— Zdzisławie!
W uszach ma jego głos, przed oczami jego postać... Ogarnia ją nieprzeparte pragnienie, potrzeba ujrzenia go. Chce kochać i żyć. Świeżość poranku i noce srebrzyste miesięczne, woń jaśminu lubością dysząca i pieśń słowika łkająca upojeniem: — jej wszystko śpiewa o nim, każe pragnąc go i za nim tęsknić. Woni kwiatów i rankom promiennym, radości wiośnianej brakuje jego... Braknie akordu jego miłości, któryby wszystkie te tony w jedną pieśń skojarzył; każe szukać tej utraconej wewnętrznej harmonii.
Więc palą ją udręczenia, że tego rdzennego czynnika szczęścia niema — i mieć nie będzie..
— Kocham cię! czuję, że żyć bez tego uczucia nie mogę! nie warto! teraz w około tylko nicość i pustka.. Och! jakiemiż słowy teraz do ciebiebym przemawiała! jak cicho, łzawo, do twego ramienia się tuliła... Światło zagasło...
— Zdzisiu!
Przeszywa ją straszna tęsknota do głębi wstrząsająca, ból od którego serce zamiera. Brak jej go. Męka!
— "Umarłem dla ciebie — abym cię miał! ja krwawa ofiara, Pan twój! W zgonie mym — mój tryumf, a miarą mąk moich mierzy się me prawo nad tobą... "
Srebrzyste blaski miesięczne, ulewą bladych widm świetlistych, jak duchy promienne rozsypały się po ziemi. W powietrzu mdlały zapachy jaśminu i modliły się ekstazy słowicze. Roje promyków mknęły migotliwe, w aureoli konwaliowej woni, po murawie pląsały blaski — widziadła.
Iza siedziała na ławce darniowej z głową opartą o pień brzozy, owiewały ją mgły nocne i otoczyły rojenia senne, półsen, pół-jawa; przeszłość wracała. A może przeczucia innego bytu?
W blaskach księżyca świeciły jego złote włosy, w lazurach jaśniały kochające, szafirowe oczy. Owiewało ją dawne tchnienie wielkiej miłości nieśmiałej a tkliwej, tajemny czar głęboki, spokojny a słodki, co nie wyrażając się w słowach, tchnął upajający, jak zapach kwiatów, niewidzialną rozkoszą, błogością wypełniając świat.
On klęczał przed nią. Nie mówił nic — lecz czuła się kochaną, ach! i tak bezbrzeżnie szczęśliwą...
— Ty wołasz mie Zdzisławie? przyszedłeś po mnie? Może i ty w zaświatach nie masz bezemnie radości, — tęsknisz za mną?
On klęczał wciąż przed nią, gestem błagalnym podając ślubną obrączkę, w której świeciły zastygłe perły łez i turkusy niezapominajek.
Chciała pochylić się, ucałować mu czoło, — ale on patrząc wciąż na nią w milczeniu, nie wypuszczając rąk jej i pociągając cicho za sobą, zapadał się zwolna pod ziemię...
* * *
Ty wolisz mię Zdzisiu?
Te trochę szczęścia, które miałam w życiu, tyś mi je dal, Zdzisławie. Pamiętam oczy twe we mnie utkwione, z takiem bezgranicznem oddaniem się, pokora.. Jak nam dobrze było z sobą! i jak nic więcej nie było potrzeba. Gdybyś żył, może uczucie to pogodą i ciepłem wypełniłoby mi życie; ale nieufny i hardy, schowałeś się odemnie pod ziemię, pozostawiając mi jedno tylko pragnienie, tęsknotę: — by pójść za tobą.
Szumi i huczy Dniepr szeroki, wiatr wznosi jego fale, wydyma, ciska pieniąc o brzegi. Na niebie kłębią się bałwany obłoków, z za rąbka ich wygląda upiorna twarz miesiąca...
Srebrzyste rąbki drżą na fali... wiatr je kłębi, kotłuje w koło głazów, ciska w oczerety... Pędzą po niebie rozczochrane chmury, na wiatr swe długie rozpuściwszy grzywy, grzmiąc kopytami rozhukanych tabunów, niosąc z pod kopyt snopy ognistych iskier, smagane wężami błyskawic.
Szepcą coś z jękiem grozą przejęte trzciny, do ziemi uginają się wierzby, skrzypią żałośnie nadbrzeżne jawory.
W poszumach burzy, poświstach wiatru, porykach wód odmętów, huczy rozpętanych żywiołów hymn, mistyczna pieśń zaślubin:
"Nareszcie, — kochanko, — niewolnico moja! ku tobie dążę... chodź! czekam cię...
Na fali światła ciebie przygarnę, obejmę; płomieniem zbiegnę, zstąpię do ciebie, pochłonę cię!"