Władysław Łoziński

HAZARDY

Powieść współczesna

I

SPUŚCIZNA SAMOBÓJCY

W teatrze było pełno. Grano nową sztukę a grano ją na cel dobroczynny, wzięty tym razem w opiekę przez najarystokratyczniejsze koła stolicy. Najwykwintniejsze towarzystwo zajęło loże — a demokratyczny parkiet nie dał się także zawstydzić. Roił się od niezliczonych widzów, którzy z prawdziwie katońską wytrwałością znosili parną i duszną atmosferę sali.

Bardzo to było modnie, być tego wieczora w teatrze ! Bardziej nawet modnie niż miłosiernie. Miłosierdzie dla ubogich było tym razem koniecznością dobrego tonu. Tak trudno było dostać biletów! Dwie księżny i cztery hrabiny przedawały je same przy kasie! Obecność w teatrze nadawała patent wyższego "szyku", a samo przedstawienie podwójnie było ciekawe! Były bowiem tego wieczora dwa spektakle. Jeden na scenie, drugi między widzami. Można było podziwiać najwytworniejsze towarzystwo, najpiękniejsze damy, najprzepyszniejsze toalety — poić się widokiem ognistych oczów i błyszczących brylantów, pięście ucho fałszywą deklamacją bohaterki na scenie i słodkim szeptem bohaterek po lożach.

Pierwsza bohaterka na scenie była tego wieczora wyjątkowo ostatnią. Nikt nie patrzył na nią, nikt nie słuchał biedaczki. Najtragiczniejsze jej pozy i najczulsze modulacje głosu nie mogły wytrzymać rywalizacji z zajęciem, które wzbudzała widokiem swym barwnym i świetnym sama publiczność.

Było tego wieczora dużo satysfakcji dla oka, dużo przyjernności dla dobroczynnego serca i dużo dochodu dla ubogich...

Wśród takiej olśniewającej świetności i barwności towarzystwa trudno było tak prędko zwrócić na siebie uwagę jednostce, zwłaszcza jeżeli jednostka ta nie była dama strojna w najczarowniejsze wdzięki urody i w najbogatszy przepych stroju. A przecież każde bystrzejsze oko, każdego widza z zmysłem spostrzegawczym musiała uderzyć twarz jedna ujęta w ramy parterowej loży.

Była to twarz tak wybitna swym wyrazem, tak jakiemś odmiennem, jaskrawem piętnem różniąca się od reszty pogodnych i uśmiechniętych albo przynajmniej spokojnych fizjognomij — że niepodobna było nie spostrzedz jej od razu, a spostrzegłszy nie obserwowaćjej dłużej.

Twarz ta była piękna, a należała do młodego mężczyzny. Blada, ocieniona bujnym, z fantazją i w nieładzie podgarniętym włosem, więziła wyrazem przenikającym, patrzyła oczyma gorejącemi, pełnemi tajemniczej głębi i zagadki, drgała uśmiechem oryginalnym, prawie strasznym...

Miała w sobie coś rozpacznego i wyzywającego zarazem, urągało z niej jakieś szyderstwo, pałała gorączka, maskowana dziwna zawziętością i zuchwałą butą. Zdawało się, że ten człowiek chciał brawować swoją twarzą publiczność całą, tak przyzwoitą, tak piękną, tak modną, tak wystrojoną i tak gładko strychulcem dobrego tonu zniwelowaną...

Parter nie od razu zauważał tego pięknego, młodego mężczyznę z takim oryginalnym wyrazem twarzy, ale z lóż przypatrywano mu się ciekawie. Poznać nawet można było łatwo, że go znano, że coś o nim szczególnego wiedziano, bo mnóstwo spojrzeń, maskowanych binoklami, zwracało się ku niemu. Na niektórych twarzach, a nawet na bardzo pięknych niewieścich, widać było przy tem wyraz pewnej sympatji, a niektóre przecudne oczka oblewały go takiem spojrzeniem współczucia, że nie jeden lew z wymuskaną grzywą pozazdrościć mu mógł tego szczęścia.

Ale to właśnie zdawało się niecierpliwić a nawet gniewać młodego mężczyznę. Ile razy bowiem spotkał się z takiem spojrzeniem, przybierał zawsze minę jeszcze dumniejszą, jeszcze bardziej wyzywającą, stanowczo niegrzeczną i effroncka nawet. Osobliwie uśmiechem szyderczym straszył wszystkich, tak że ukradkiem tylko nań patrzano, aby się z nim nie spotkać.

Osobliwie w jednej z przeciwnych lóż pierwszego piętra praktykowano taką maskowaną, bojaźliwą ale uporną obserwację. Siedziały tam dwie komtessy i jedna baronowa. Komtessy na przodzie, baronowa z tylu, ze względów szlacheckiej rangi zapewne. Komtessy były bardzo stare i bardzo nieładne, a baronowa była bardzo nieładna i bardzo stara, a wszystkie trzy były widocznie bardzo ciekawe i bardzo gadatliwe. Go chwila jedna szeptała coś drugiej do ucha, a ruch ich ufontaziowanych głów przy wzajemnem nadstawianiu uszu był tak regularny i szybki, że przypominał jakąś bardzo dowcipnie skombinowaną maszynę.

Miedzy temi trzema twarzami pojawiała się z ciemnej perspektywy loży trzecia, męzka, pomarszczona, zgrzybiała i gładko ogolona, której blade, bezzębne usta poruszały się z taką szybkością, że sprawiały mały zawrót głowy, a na której najwyraźniej widać było, że jej właściciel wprosił się do loży i że był bezpłatnym widzem "dobroczynnego przedstawienia.."

Ale za gościnność odpłacał się trzem paniom bardzo hojnie, bo opowiadał im jakieś wielce ciekawe rzeczy. Opowiadał im coś o tym zagadkowym młodym człowieku i dla tego też i my pospieszymy podsłuchać tę rozmowę.

— Więc powiadasz pan, panie Norbercie — poczęła jedna z pań — że już po nim!...

I machnęła znacząco suchą, wychudłą dłonią.

— Kompletny bankrut — pospieszył z odpowiedzią pan Norbert — przed dwoma dniami oddał cały majątek za długi, nie został mu ani szeląg...

— No i patrzcie — odezwała się baronowa — a taką ma dobrą minę!

— To prawdziwy skandal — rzekł na to p. Norbert — patrzcie panie, z jaką on dumą i effronterją patrzy na wszystkich! Trzeba być bezwstydnym, aby tak fanfaronować! Człowiek bez jutra, człowiek, co nie miałby już czem zapłacić fiakra, gdyby nie chciał wracać piechotą z teatru do domu! To prawdziwy skandal!

— I co go tak do reszty zrujnowało?

— Najpierw jego szaleństwo. To waryat był zawsze. Nie miał nigdy wielkiego majątku, a wyrzucał pieniądze jak Nabob indyjski! Grał pierwszą rolę, dogadzał swej fantazji, która trochę za bujną była, i przyszło, co przyjść musiało! Ale to taka familja. A stryj jego? Przed dwoma miesiącami wrócił zgrany do nitki z zagranicy, przybył obszarpany, odarty i głodny jak żebrak, ale bratanek poratował go już nie wiem po raz który, nie wiedząc że sam tak rychło zmieni się w nędzarza prawie!... — Cóż on teraz pocznie! Zapewne ma jakie talenta i będzie zarabiał...

— Ale on nic nie umie! Co zarobi człowiek, qui n'est bon, qu'd faire des bouteilles vides avec des bouteilles pleines...

— Słyszałam — odezwała się jedna z pań — że jakaś awanturę zrobił tu temi dniami!

— Ale czy jedną! hrabino — podchwycił szybko p. Norbert — to szalony człowiek, rabiat, morderca. Kiedy był zmuszony jednem posunięciem pióra zrzec się całego majątku, została mu jeszcze jakaś sumka gotówki. Zaraz wyprawił suta kolacyjkę kawalerską, orgię bachancką, na której...

— Były zapewne i kobiety! Ach! nie opowiadaj wszystkiego panie Norbercie — zawołała skromnie baronowa — to jakaś skandaliczna historja...

— Najskandaliczniejszy był koniec. Po niewiem już ilu kieliszkach szampana począł prawić swym towarzyszom najokropniejsze impertynencje. Każdemu palnął upokarzające kazanie i zmusił zaraz nazajutrz trzech do pojedynku: Augusta, Artura i Kamila.

— Okropnie!

— August stchórzył na placu i musi teraz biedaczysko odbywać podróż, aby zniknąć z oczów na czas jakiś, Arturowi strzaskał kulą ramię, a Kamil biedny stracił pół, ale to literalnie pół nosa od szabli tego szaleńca! — Mógł stracić; miał z czego! - rzekła złośliwie baronowa — Kamil miał tyle nosa!

Pan Norbert uśmiechnął się grzecznie na ten dowcip i opowiadał dalej:

— Potem uganiał cały dzień na swym wierzchowcu, przepysznym arabie, za którego ofiarował mu był przed chwilą hrabia Seweryn dwa tysiące dukatów... Gdy wracał z tej szalonej gonitwy, zlazł przed rogatka z konia, dobył rewolweru, palnął koniowi w łeb kulą i wrócił piechotą do miasta. Po drodze obłożył szpicrutem jakiegoś majora, jak powiada za to, że miał uszy kłapiaste, których on od dzieciństwa nie lubił...

— A to straszny szaleniec!

— Nie do uwierzenia, co wyrabiał. Chciał być dzisiaj koniecznie w teatrze a była tylko jedna loża, właśnie vis á vis tej, którą ma pani Sylwia...

— Pani Sylwia! — szepnęły od razu wszystkie trzy emerytowane gracje — więc ona jest w teatrze!

— Jest, i dla tego tak mu chodziło o tę lożę. Ale ten sam powód miał i książę Neron. Poczęli się licytować o bilet, i kupił go za reńskich, bo książę stchórzył i przed wysoką sumą i przed szaloną miną tego opryszka...

— Dzięki Bogu — westchnęła jedna hrabina — że to wieczór dla ubogich!

— A cóż pani Sylwia ?... — zapytała druga.

— Pani Sylwia nie kocha go, i to go właśnie do owej furji przyprowadza. Więc ona jest w teatrze i siedzi naprzeciw niego — szepnęły znowu chórem damy — jak też wygląda?

I trzy chude pomarszczone szyje wyciągnęły się z loży.

Pójdziemy za kierunkiem spojrzeń ciekawych dam i zaglądniemy do wskazanej loży.

Na tle ciemnem loży rysowało się popiersie kobiety, której piękność była w całem znaczeniu tego słowa imponującą. Kobieta ta mogła mieć lat dwadzieścia kilka, a była w owym stanie najzupełniejszego, najrozkoszniejszego rozwoju, jakie się spotyka tylko u młodych mężatek.

Twarz jej była cery wielce białej i delikatnej, ale uderzała zarazem wyrazem. zdrowia i życia. Rysy twarzy nie były może skończenie piękne, ale niepospolite i wybitne. Był w nich powab jakiś nie ujęty a olśniewający. Nad czołem prześlicznie sklepionem zwijały się bogate sploty bujnych, półciemnych włosów, oczy duże pałały ogniem namiętnym, tryskały siłą temperamentu, choć je troche tłumiła. lekka mgła marzenia i obojętności czy przesytu. Nosek jej był wielce powabnego choć nie klasycznego zakroju, cudowne usta mówiły milcząc.

Kobieta ta rozparta niedbale w krześle patrzyła obojętnym wzrokiem na scenę lub rozmawiała z znajomymi mężczyznami, którzy ją często odwiedzali w loży. Najczęściej oczy jej nie patrzyły nigdzie, tonęły gdzieś w próżni, w powietrzu... pójść za ich spojrzeniem było niepodobna. To dodawało im osobnego uroku.Ów młody mężczyzna z tak dziwnie wzburzoną a tak wyzywającą twarzą spoglądał ustawicznie na tę piękną kobietę. Gdy patrzył na nią, można było widzieć, jak twarz jego bardziej jeszcze grać zaczynała wzruszeniem, namiętnością, gniewną rozpaczą nawet. Nieraz wzrok jego przenikający, ognisty i prawie straszny tkwił całemi minutami w pięknej twarzy. Zdawało się, że taki wzrok nieprzepartą swą magnetyczną siłą zmusi osobę, na którą patrzy, aby się zwróciła oczyma ku niemu.

Tym razem magnetyzm ten był bezsilnym. Pani Sylwia nie widziała wcale siedzącego naprzeciw mężczyzny, nie uważała go; oczy jej, które zdawały się być wszędzie, nie spoczęły nigdy na jego loży. Może go widzieć nie chciała.

W tym niemem prawie, bo tylko na cichych szeptach i spojrzeniach opartem widowisku, które się odbywało w teatrze po za sceną, odgrywało rolę swoją także pewne indywiduum, oddzielone zda się całą przepaścią towarzyskiej różnicy od osób opisanych.

Do gry spojrzeń w regionie lóż wmieszała się para siwych, dużych i bystrych oczu z regionu najwyższego, z galerji. Ta para oczów patrzyła się upornie na młodego mężczyznę w loży, z zajęciem spokojnem i pełnem pewności. Wśród tłumu szaraczkowej publiczności na galerji wyróżniało się od razu jakieś indywiduum wysokie, krępe, brodate i po swojemu oryginalne. Był to mężczyzna w średnim wieku, ubrany w bluzę wypłowiałą i najdziwaczniej pogięty kapelusz włoski, który z fantazją przechylał mu się na prawe ucho. Twarz jego koścista, ogorzała, była wybitnie markowaną, tak że nawet z dołu mimo znacznej odległości galerji można było zając się jej rysami. Bujny, zdziczały zarost ocieniał twarz tego widza, a z pod gęstej brody wyglądała naga, szeroka, po herkulesowsku muskularna szyja, ujęta tylko w szeroki, wyłożony kołnierz czerwonej koszuli. Człowiek ten wyglądał na ujeżdżacza lub akrobatę.

Spoglądał on często na rąbek kurtyny, jakby pragnął, aby się prędko spuściła. Nareszcie doczekał się tego, akt się skończył — a w tejże chwili zniknął brodacz w czerwonej koszuli z swego miejsca na galerji.

W kilka chwil potem można było zauważać, jak oczy prawie całej publiczności zwróciły się nagle do loży owego młodego człowieka z twarzą tak dziwnie wzburzoną i z dumna desperacką. Posypały się spojrzenia na jego lożę — skierował się ku niej rój cały lornetek. Bo tez istotnie można się było zdziwić. Po za plecyma młodego człowieka pojawiła się barczysta, wysoka postać brodacza w czerwonej koszuli, który nie tylko nie zdjął kapelusza wchodząc do loży, ale go jeszcze dziwaczniej na bok zasadził.

Młody mężczyzna łowił w tej chwili tak rozpaczliwie spojrzenie pięknej kobiety z loży naprzeciw położonej, a tak był rozjątrzony i wzburzony, że nie słyszał nawet, iż ktoś wszedł do jego loży.

Człowiek w czerwonej koszuli stał chwilkę spokojnie, jakby nie chciał przeszkadzać, i spoglądnął wzrokiem śmiałym i pewnym na salę teatralną — potem postąpił bliżej i podniósłszy swą szeroką, dużą dłoń, położył ją na ramieniu młodego mężczyzny...

Dotknięty dłonią zwrócił się szybko i spojrzał gniewnym i zdziwionym zarazem wzrokiem na swego oryginalnego gościa...

Oryginał w czerwonej koszuli nie zmięszał się tem niegościnnem powitaniem, ale zmierzył spokojnym, badawczym wzrokiem młodego człowieka, który zniecierpliwiony i rozgniewany poufałością nieznajomego, chciał już wybuchnąć głośno niechęcią. Ale właśnie owo spokojne, pełne pewności spojrzenie, z jakiem się spotkał, dziwną siłą powstrzymało go zaraz w pierwszym impecie.

— Kto pan jesteś, czego żądasz? — zapytał łagodniej nieco niż zamierzał, ale zawsze szorstko młody człowiek. — Omyliłeś się pan zapewne...

— Wszakże mówię z panem Amadeuszem Ordawskim?... — odpowiedział spokojnym głosem nieznajomy. Młody człowiek skinął w odpowiedź głową a potem spojrzał niecierpliwie na swego gościa, jakby go wzywał do szybkiego usprawiedliwienia się z tak niestosownej wizyty.

Nieznajomy w czerwonej koszuli przypatrywał mu się tymczasem pilnie i z zajęciem.

— Cóż u licha! — wybuchnął Amadeusz, bo odtąd już tak nazywać go możemy — czy mnie pan przyszedłeś oglądnąć!...

— Zacząłem wprawdzie od tego — odpowiedział z lekkim uśmiechem nieznajomy — ale to nie jedyny cel mych odwiedzin, choć ciekawą jest rzeczą widzieć tak młodego człowieka..

Amadeusz tupnął nogą o podłogę loży i mars wystąpił mu na czoło.

— Tak młodego człowieka — kończył z niewzruszoną flegmą nieznajomy — który tak prędko skwitował się ze światem i znalazł się nagle bez jutra...

Amadeusz osłupiał na słowa nieznajomego, który na wzrok jego rozsrożony odpowiadał ciągle spokojną miną i uśmiechem na pół żartobliwym, na pół szyderczym...

— Wychodź pan natychmiast! — zawołał po chwili, tłumiąc głos i hamując oburzenie.

— Ależ powoli... powoli... panie Amadeuszu... — odpowiedział gość niezmięszany — zostaniesz lwem dnia, nie potrzebując expensować się na skandal w teatrze... Żart na bok" mam do pana interes... — Tu nie pora i nie miejsce do interesów, a pańskie natręctwo jest niesłychanem! — Są, mój panie Amadeuszu, interesa — odpowiedział nieznajomy tonem najspokojniejszym, który najbardziej zdawał się jątrzyć młodego człowieka — są interesa, na które zawsze pora i miejsce... Zresztą gdzie cię szukać i gdzie z tobą mówić, kiedy zdajesz się być na wylocie gdzieś na koniec świata... albo... albo i dalej...

Ostatnie te słowa wyrzekł nieznajomy z ironicznym naciskiem i spojrzał znaczącym wzrokiem na Amadeusza.

— Jesteś dzieckiem szczęścia, faworytem ślepego przypadku, pieszczoszkiem hazardu, panie Amadeuszu... — ciągnął dalej nieznajomy nie dając przyjść do słowa zdumionemu. Skończyłeś, a z nieba spada ci początek, przehulałeś wczoraj a ono do ciebie wraca, nie miałeś już jutra a przynoszą ci je niespodzianie...

Amadeusz patrzał na mówiącego jak na szaleńca.

— Dziwią cię te argumenta moje — prawił tymczasem dalej brodacz w czerwonej koszuli — mam silniejsze w kieszeni... Ale patrz, jak nas obserwują zewsząd, uważam, że zaczynam ci być niebezpiecznym... Moja osoba sprawia więcej senzacji niż ty... Wyjdźmy chyba, nie stracisz na tem nic, moge ci zaręczyć... Sztuka nudna, a publiczność jeszcze nudniejsza... Chodźmy panie Amadeuszu, bo nie mam czasu, Lwów nie był mi wcale po drodze, z grzeczności podjąłem się tylko polecenia do ciebie.

— Ale któż pan jesteś, powiedz nareście!

— Jestem posłannikiem człowieka, który kazał cię przeprosić, że taką dziką figurą jak ja się wyręcza, ale nie mógł zrobić inaczej, bo sobie w łeb strzelił...

— Mówisz pan samemi zagadkami... Ta cała mistyfikacja zaczyna mnie nudzić... Któż tedy do licha mógł ci dać polecenie do mnie?...

— Twój stryj, panie Amadeuszu, pan Krzysztof. Amadeusz zbladł nagle. Wiadomość, udzielona mu

przez nieznajomego sprawiła na nim ogromne wrażenie.

— Na Boga! — zawołał drżącym głosem — więc mój stryj odebrał sobie życie!

Nieznajomy potwierdził milczeniem.

— Jak to się stało, kiedy, dlaczego? mów pan! — zawołał Amadeusz z naciskiem prawdziwego uczucia.

— Opowiem ci zaraz — odrzekł nieznajomy — ale przedewszystkiem wyjdźmy z teatru... Od godziny nie mieszkasz pan nigdzie, wiem o tem... Ale noc jest prześliczna, jasna i ciepła, możemy pomówić pod otwartem niebem...

Amadeusz chwycił za kapelusz i wyszedł za nieznajomym.

Otrzymana wieść sprawiła na młodym człowieku wrażenie bolesne i głębokie. Z twarzy jego, dotąd tak butnej a rozgorączkowanej, tak dumnej a desperackiej, znikł wyraz gwałtowności bez śladu, oczy złagodniały mu smutnem wzruszeniem...

Nieznajomy uważał to i zdawał się patrzyć z współczuciem i satysfakcją zarazem na swego młodego towarzysza.

Gdy się znaleźli na ulicy, Amadeusz chwycił za ramię nieznajomego.

— Mów tedy, słucham cię... Niespodziewałem się, abym dziś jeszcze doznał wrażenia, któreby kazało mi zapomnieć o wszystkiem i dowiodło, że ja, który wszystko straciłem, miałem jeszcze jedna stratę do poniesienia... Ale to już strata ostatnia... Biedny Krzysztof... on jeden mnie kochał i rozumiał, i ja go szczerze kochałem... Mów, gdzie zaszła ta katastrofa i kiedy?...

— Przed dwoma tygodniami, w Homburgu...

— W Homburgu... — powtórzył Amadeusz — więc skończył, jak żył, wieczna ofiara swej namiętności i hazardu...

— Tak jest, skończył jak żył — powtórzył nieznajomy — bo tacy ludzie nie umierają naturalną śmiercią... Zabijają ich lub zabijają się sami...

— Przypominam sobie te słowa, mówił to sam do mnie o sobie...

— A do mnie mówił je także o tobie, panie Amadeuszu — dodał nieznajomy.

Amadeusz westchnął i milczał.

Po chwili przecierając dłonią swe czoło rzekł:

— Słucham cię. — Nie dawno, przed kilku zaledwie miesiącami — począł nieznajomy — widziałeś się z twym stryjem...

Amadeusz pochylił głową potakująco.

— Krzysztof przyszedł wtedy do ciebie jako nędzarz prawie...

— To nie należy do rzeczy — przerwał Amadeusz.

— Owszem należy, bądź tylko cierpliwym. Srodze go był wtedy zmaltretował los, z którym wieczny podjazd prowadził... Fortuna wyrzuciła go na bruk z swego najniegodziwszego młynka, obszarpanego, obdartego, głodnego nawet.. Wszystko co miał, stracił i przegrał... Mniej więcej znajdował się w takiej samej pozycji, jak ty dziś, panie Amadeuszu... Nie było mnie wtedy przy nim, ale gdy się dowiedziałem o tem, byłem pewnym, że biedny Krzysztof w łeb sobie palnie... Lubiłem go bardzo i przyjemnie mi było, żem się omylił... Krzysztof wrócił do kraju, sam nie wiem, o jakich środkach... Przybył tu i odszukał ciebie...

— Lecz cóż dalej, cóż dalej!...

— Pan znajdowałeś się wówczas już sam na schyłku — ciągnął dalej spokojnie nieznajomy, nie zważając na niecierpliwość Amadeusza — ale uczyniłeś dlań co mogłeś, owszem sto razy więcej niż mogłeś... Wrócił napowrót z pieniądzmi za granicę i swoim zwyczajem uwijał się między bankami gier. W tym czasie raz się z nim tylko spotkałem. Było to w Wiesbaden. Przypominam sobie, mówiono właśnie wiele o jakimś Niemcu, co zgrawszy się do nitki, odebrał sobie życie, zostawiając całą rodzinę swoją w najostatniejszej nędzy. Krzysztof rzekł do mnie wówczas na pół żartobliwie — ale kiedyż on mówił serjo? — następujące słowa:

— Jacy ci ludzie głupi... Ten Niemiec gniewa mnie prawdziwie... Człowiek rozumny, który się poświęcił hazardowi, nie strzela sobie wtedy w łeb, kiedy przegrał, ale wtedy, kiedy wygrał...

— Jestem tedy spokojny o ciebie — odparłem tym samym tonem żartobliwym. I istotnie mogłem być spokojnym, bo grał zawsze najnieroztropniej i najnieszczęśliwiej w świecie. Rozstałem się z nim, bo miałem inny cel podróży. Byłem właśnie w Berlinie, kiedy otrzymuję nagle list od Krzysztofa. Mniej więcej taka była jego osnowa: Niesłychane stały się rzeczy, mój dziki oryginale! Wystaw sobie, ten biedny markiz włoski, któremu pożyczyłem przed trzema laty, gdy wszystko przegrał co miał, kilka tysięcy dukatów, pojawił się tu w Homburgu i oddał mi pieniądze! Dodawszy je do tych, któremi poratował mnie poczciwy Amadeuszek, rozpocząłem straszliwą kampanję — i oto wygrywałem, wygrywałem bez końca. Wygrana rosła szalenie... aż wczoraj, wczoraj, wyobraź sobie rozbiłem bank, ale to rozbiłem w puch... Wierny zasadzie, nim ten list odbierzesz, strzelę sobie w łeb. Przyjeżdżaj proszę cię natychmiast, zgłoś się do naszego wspólnego znajomego Artura, który tu bawi i bądź egzekutorem mego testamentu.. — To były mniej więcej słowa listu — ciągnął dalej nieznajomy — wypuszczam z niego niektóre ekspektoracje, które do mnie się stosowały i mnie tylko obchodzą. Przyjechałem zaraz do Homburga, udałem się do wskazanej osoby i dowiedziałem się, że Krzysztof już nie żyje a nawet już pochowany. Pod pozorem, że ma odbyć krótką podróż zostawił u wspomnianej osoby papiery i wszystkie pieniądze, z poleceniem, aby je mnie wydano. Ale zaraz na drugi dzień po zniknięciu znaleziono jego ciało w okolicy. Odebrał sobie życie wystrzałem z pistoletu.

Amadeusz słuchał opowiadania z bolesnem zajęciem.

— Go za szaleństwo, Boże mój!... — szepnął drżącym i wzruszonym głosem.

— Odebrałem pieniądze i papiery i wypełniam woię mego przyjaciela — mówił dalej nieznajomy. — Tak jest mego przyjaciela, bo kochałem go i on mnie kochał.

Zdawało się, że rozrzewnienie opanowało przy tych słowach nieznajomego. Ale trwało to tylko jedną, przelotną chwilkę. Głosem spokojnym, prawie chłodnym mówił dalej:

— Jakiego rodzaju były ostatnie rozporządzenia Krzysztofa, jakie mi dał informacje, jaką w ogóle zostawił spuściznę, to cię nie obchodzi, panie Amadeuszu, a choćbyś był ciekawym, na nicby ci się to nie zdało. Jest to sprawa między mną a nieboszczykiem, i niczego się w niej nie dowiesz odemnie... Amadeusz zdawał się być zatopionym w smutnych myślach i milczał ciągle.

— Ale nieboszczyk stryj twój — mówił znowu nieznajomy — zostawił także polecenie, które ciebie obchodzi. Mam list dla ciebie...

— Gdzież jest, daj mi go pan natychmiast... — zawołał niecierpliwie Amadeusz.

— A oprócz listu mam ci wypłacić także dług, który stryj zaciągnął u ciebie, notabene z procentami, który kapitalik ten przyniósł. Procenta te wynoszą trzydzieści razy tyle, ile wynosiła pożyczona suma. Mam ci, panie Amadeuszu, wypłacić: trzykroć sto tysięcy — zł. reńskich gotówką...

Wymawiając te słowa a mianowicie sumę pieniędzy powolnie i z naciskiem, nieznajomy spoglądnął badawczo na Amadeusza.

Amadeusz miał wprawdzie minę zdziwioną, ale z twarzy jego me zniknął wyraz smutku i współczucia.

— Skończyłem — odezwał się nieznajomy — a jeżeli ci to nie zrobi różnicy, skończymy natychmiast interes. Chciałbym jutro raniutko wyjechać...

Amadeusz milczał i po chwili dopiero budząc się z zadumy odpowiedział:

— Wszystko, co mi pan teraz powiedziałeś, jak sen wygląda... Istotnie nie wiem, czy marzę czy mówię na jawie z panem, który stajesz przedemną jak w fantastycznej bajce.... Mówiłeś mi, że przynosisz mi niespodziewane jutro. Nie wiem czy to jutro przyjąć moge.... Jestem zanadto pod wrażeniem wiadomości, które mi pan przynosisz...

— Będziesz miał czas ochłonąć z tych wrażeń — odparł nieznajomy — ja nie mam dziś czasu czynić na panu obserwacji psychologicznych. Żałuję nawet tego, bo lubię je... zresztą co mnie obchodzi, ie ci się całe zajście wydaje tak fantastycznem. Widziałem fantastyczniejsze....

— Ale powiedzie mi pan przynajmniej — zapytał Amadeusz — jak się nazywasz, kto jesteś?...

— Roch.

— To imię tylko.

— Imię albo nazwisko, jak ci się podoba...

— Ależ mój panie — dodał Amadeusz — uwziąłeś się nielitościwie, do całego swego awanturniczego poselstwa dodawać jeszcze więcej mistycznych pozorów... Wyznaj sam czy mi wystarcza...

— Nazwisko, które ci wymieniłem? — przerwał nieznajomy — jeżeli tylko ono mnie wystarczało i zawsze wystarcza, czemużby nie wystarczyło tobie ? Osoba moja nie znaczy nic w tej całej dziwnej historji, jeżeli ci się ją tak nazwać podoba. Jestem prostym pośrednikiem, spełniam ostatnią wolę mego przyjaciela, nazywam się Roch, nie mam czasu, powiedziałem ci wszystko, zaczynam się nudzić i proszę za mną, bo tu mieszkam...

Amadeusz, który dotąd szedł machinalnie za nieznajomym, ujrzał teraz że znalazł się przed jednym z pospolitszych hotelów. Chciał jeszcze coś mówić, ale nieznajomy wziął go pod ramię i poprowadził z sobą.

Wyszli na pierwsze piętro a nieznajomy otworzył drzwi do jednego z pokojów, i wszedłszy do środka zapalił świecę.

Na stole i na ziemi leżały skromne przybory podróżne: płaszcz, plaid, torba, rewolwer w futerale i nie duży skórzany kuferek. Nieznajomy prosił Amadeusza, aby usiadł, a sam wydobył z zanadrza ogromny pulares. Wyciągnął z pośród mnóstwa papierów list jeden i wręczył go Amadeuszowi.

Amadeusz szybko rozłamał pieczątkę i począł czytać. List był krótki, dziwaczny, a nawet wesoły i jowialny, lecz nie zawierał żadnych nowych szczegółów. Stryj Krzysztof odwoływał się w nim do swego poufnika i przyjaciela — Rocha, jak się wyrażał: "bestyi dzikiej, oryginalnej, ale poczciwej i bardzo ciekawej".

— Czytaj pan uważnie — odezwał się Roch — przewracając między papierami olbrzymiego swego portfelu. — Ten waryat stary umiał pisać ciekawe listy. Mam ich całą kollekcję. W domu odczytaj go raz jeszcze. Krzysztof umiał pisać między wierszami. Cóż z tego! Był to najgłupszy rozumny człowiek, którego znałem...

— Proszę teraz bliżej — odezwał się po chwili milczenia Roch — masz tu pieniądze. Zmieniłem je na wexle najlepszych domów. Jeden masz na dom bankowy tutejszy, trzy na domy zagraniczne... Amadeusz wziął wexle machinalnie z rak nieznajomego.

— Tylko je oglądnij dobrze panie Amudeuszu — napominał tenże — bo podpiszesz mi kwit na odebraną sumę...

I podsuwając mu kartkę małą papieru, podał mu ołówek. Amadeusz, który w całem tem dziwnem zajściu przestawał sobie już zdawać sprawę z tego, co słyszał i co mu robić kazano, podpisał rzuciwszy okiem pobieżnie na kartkę.

Nieznajomy schował kwit podpisany i rzekł do młodego człowieka:

— A teraz, panie Amadeuszu, żegnam cię...

— Jak to, wiec nic mi pan już nie powiesz ani o stryju, ani o sobie, ani o całej tej historji, która, powtarzam, snem mi się istnym wydaje?...

— Nic. Mógłbym ci tylko wyciągnąć z niej morał piękny... Ale nie wierzę w skuteczność morałów... Doświadczenia nie można antycypować... Idź, śnij co chcesz i rób co chcesz... Dobranoc!

— Ależ tak być nie może! — zawołał zniecierpliwiony Amadeusz — Jesteś pan bardziej zagadkowym niż poselstwo twoje, niż los, który cię tu sprowadza, w tej chwili właśnie, kiedy ja...

— Ale wiem, wiem o wszystkiem, znam historję twoją dokładniej niź ty sam...

— To niepodobna!

— Dobranoc! — Do jutra tedy, a jutro zobaczymy się przecież?

— Nie. Skoro świt wyjeżdżam.

— Gdzież pana mam szukać?

— Po co?

— Czyż nie spotkamy się już nigdy w życiu?

— Może.

Odpowiadając krótko i z lekkim uśmiechem ironicznej jakiejś satysfakcji, nieznajomy wziął świecę ze stoła i stanąwszy przy drzwiach otworzył je Amadeuszowi.

Amadeusz chciał się oprzeć jeszcze, chciał co mówić, ale wzrok nieznajomego zdawał się coraz natarczywiej nalegać, aby się usunął. Przekroczył tedy próg a nieznajomy wziął go za rękę, uścisnął ją, a potem drzwi głośno zamknął i zaryglował.

II.

REDIVIVUS!

Wyszedłszy z hotelu, Amadeusz zatrzymał się na ulicy, przetarł dłonią czoło, jak człowiek, który goni pamięcią widziadła snu dziwnego, i usiłował wyjść z osłupienia, w które go całe to niezwyczajne zdarzenie wprawiło...

Począł się gniewać sam na siebie, że nie był natarczywszym, ie nie zmusił nieznajomego do bliższych wyjaśnień, że nie umiał zedrzeć tajemniczej osłony z jego zagadkowej osoby...

Mruknął prawie gniewnie kilka słów do siebie, zwrócił się ku hotelowi i spojrzał w okno pokoju, w którym rozmawiał z oryginałem. W oknie było już ciemno... W Amadeuszu obudziła się gwałtowna i natarczywa natura; chciał powrócić, zbudzić nieznajomego, zmusić go po prostu do bliższych szczegółów i wyjaśnień. Ale uniesienie to nie miało siły decyzji — Amadeusz zawahał się, i zamiast wrócić, jak zamierzał, do nieznajomego, stał nieruchomo na ulicy i patrzył w okno dalej...

Wszystkie okna na piętrze były oświetlone, to jedno tylko było ciemne jak zagadka... Z początku zdawało się Amadeuszowi, że nic łatwiejszego, jak ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia powrócić do nieznajomego i zażądać powtórnie informacyi, do których przecież miał najsłuszniejsze prawo, ale zadanie to na pozór tak proste i naturalne, stawało się wobec osoby z którą miał Amadeusz do czynienia, trudnem a nawet niepodobnem.

Stała mu jeszcze ciągle przed oczyma ta postać dziwaczna a imponująca. Nieznajomy, mimo swej prostoty i tak stanowczej pogardy wszelkich form konwenansowych, niewytłumaczoną jakąś przewagą odbierał Amadeuszowi wszelka śmiałość. Przebijały się w jego postępowaniu pewność siebie, poczucie wyższości jakiejś moralnej i stanowczość niezachwiana. Można było od razu przekonać się, że taki człowiek nie powie nic więcej nad to, co powiedzieć mu się podoba, że równie bezskuteczną bronią byłyby wobec niego tak zręczny podstęp jak i otwarta natarczywość. Chwilę stał jeszcze Amadeusz bezradny i zniecierpliwiony, raz jeszcze zwrócił przeciągłe spojrzenie ku ciemnemu oknu, i w końcu wzruszywszy ramionami począł powoli oddalać się od hotelu.

Pora nie była jeszcze późną, letni wieczór zaledwie rozsunął mrok swój po ulicach miasta. Z pod krańców horyzontu wysuwał się księżyc w pełni, tak przyćmiony jeszcze resztkami dziennego światła w swym połysku, że nie różnił się od białych świetlanych obłoków, które rozpostarły się po pogodnym błękicie.

Amadeusz szedł dalej prawie machinalnie, bez celu.

Wrażenia których doznał w ostatnich czasach, były tak silne, tak gwałtowne, a dopełniło ich szeregu tak dziwnie całe niespodziewane zajście, które opisaliśmy że umysł młodego człowieka daremnie starał się przyjść do jakiej takiej równowagi i zorjentować się w nowem położeniu rzeczy.

Z krótkiej rozmowy między owemi podeszłemi damami a panem Norbertem w teatrze dowiedzieliśmy się już o kilku szczegółach jego losu. Los ten zmienił się nagle, cudownie prawie. Nieznajomy wyraził się trafnie, mówiąc, że przynosi mu stracone a niespodziewane jutro.

Przed chwilą bankrut w najfatalniejszem tego słowa znaczeniu, rozbitek szalonego życia, wyrzucony z pozycji, po za którą nie widział żadnego ratunku, żadnych warunków istnienia — uczuł nagle znowu ziemię pod swemi stopami, widział się ocalonym od tej straszliwej mary, którą była dlań kwestja życia, kwestja bytu...

Ruina meterjalna bowiem, której ofiarą padł Amadeusz, była dla niego prawdziwą kwestją życia... Amadeusz nie należał do ludzi, co umieją godzić się z losem i śmiałem spojrzeniem rezygnacji zmierzyć się ze zmianą stosunków, która wyrasta nagle jakby z pod ziemi, i staje między szczęśliwą przeszłością a zatrważającą tajemnicą jutra upiorem walki niepewnej, trosk nieskończonych, upokorzenia i głodu może...

U ludzi, którym za jedyną dyrektywę życia służy fantazja, których jedyną siłą jest namiętność, męztwo takie w walce z losem jest niepodobnem...

Tak się właśnie miało z Amadeuszem. Fantazja i namiętność składały się na jego charakter. To wystarcza na akt jeden zwycięzki, na tryumf jednej wygranej bitwy, ale codzienna powszednia walka z życiem, z troską, z czernią kłopotów, upokorzeń, niepowodzeń, nie rozstrzyga się jednym namiętnym wysiłkiem, jednym odważnym hazardem. Walka to ustawiczna, drobna, nużąca. Heroizmem tu abnegacja, żołnierską cnotą cierpliwość, rękojmią zwycięztwa najczęściej — nic...

W walce takiej Amadeusz uważał się za stronę nieskończenie słabszą... Zresztą nie obliczał się on nawet z swemi siłami. Fantazja źle liczy — namiętność nie liczy wcale... Ostatnie chwile w życiu Amadeusza przed owem poselstwem nieznajomego wypełnione były całym szałem tej namiętności.

Koleje jego były pasmem gwałtownych wrażeń, jednym obłędem uniesień, jednym prawie snem gorączki.

Namiętność bardziej ślepą jest niż lekkomyślność; wzrok pierwszej sięga na przestrzeń króciutką tylko, druga nie widzi wcale... To też Amadeusz znalazł się nad przepaścią nagle, w szalonym pędzie stanął na krańcu, po za którym nie było już dlań ratunku...

Otchłani, nad którą zawisł, nie wskazywały mu ani rozwaga, ani instynkt niebezpieczeństwa, ani nawet żaden przelotny, jaśniejszy moment opamiętania. Mogła mu ją tuż u stopy szalonej oświecić nagle chyba błyskawica piorunu, którego światło byłoby ostrzegło, którego grom jednak byłby zabił zapaleńca..

Na taki grom zbierało się w dusznej, ciężkiej atmosferze, w której znalazł się Amadeusz. W piersi jego namiętność wzbierała już burzą, a ostatnim burzy tej piorunem mogła być tylko owa katastrofa, do której doprowadza namiętnych ludzi natchnienie rozpaczy...

— Krzysztof wyręczył mnie... Ta salwa ostatnia mnie się należała!... — to były pierwsze słowa, które Amadeusz szepnął sam do siebie idąc przez ulicę dalej w zamyśleniu.

I istotnie było to jedyne wyjście dla człowieka z naturą gwałtowną, dumną i do szaleństwa namiętną. Teraz dopiero począł sobie po trosze zdawać sprawę z położenia, w jakiem się znajdował. Gdy przelotnie objął wspomnieniem dzieje wczorajsze, gdy pomyślał o tem jutrze, na które byłby nie czekał... dreszcz przeszedł go od stóp do głowy...

Przetarł czoło, jak człowiek, który odgonić chce marę senną, i zaczerpnął pełną piersią powietrze, krzepiące łagodnym chłodem wieczornym... Ale chwilowe to ukojenie, którego doznawał nie bez rozkoszy, ustąpiło wkrótce innemu uczuciu.

Było to uczucie przykre i upokarzające zarazem. Odezwało mu się ono wyrzutem, który mu rumieniec wyciskał na lica. Ten, który go uratował, nie żył już. Na spuściźnie, która mu się tak niespodziewanie dostała, czerwieniła się jeszcze krew samobójcy, człowieka, którego może kochał, który jego może kochał. Mówimy "może", bo między Amadeuszem a jego stryjem nie zachodziły nigdy bliższe i stalsze stosunki. Widywali się rzadko bardzo, a wiązała ich nie tyle może miłość rodzinna, co sympatja dwóch charakterów o równych przymiotach.

Ale ta sympatja sama wystarczała już zupełnie, aby wzbudzić w sercu Amadeusza szczery żal za stryjem. Przypominał sobie tę postać, przebiegał myślą te chwile, które z nim spędził razem — a reminiscencje te poczęły opromieniać mu osobę zmarłego i przepełniać pierś rozrzewnieniem. Nie mógł sobie przebaczyć, że choć na przelotną chwilkę mógł się oddać pewnemu ukontentowaniu z doznanego ratunku. Gorszył się i czuł się upokorzonym doświadczeniem, że egoistyczne uczucie potrafiło w nim wziąć górę. Wyrzucał sobie podłość prawie.

— Zaprawdę! — rzekł sam do siebie w myśli — za te nikczemną słabość należałoby siebie tak ukarać: Podrzeć wexle i — pójść przeprosić Krzysztofa!

Czy szkoda byłoby pieniędzy? Czy szkoda byłoby życia?

Ale czyż znał Amadeusz ich wartość, czyż cenił kiedykolwiek jedno lub drugie?... Złoto to materjał na cacka dla kapryśnej fantazji, życie to igraszka szału, namiętności, hazardów....

A i biedny Krzysztof, ten najgłupszy rozumny człowiek, jak go zagadkowy Roch nazwał, nie miał o tem lepszych wyobrażeń... W liście swoim wyraził się przecież, że jedyną wolą jego ostatnią jest, aby mu Amadeusz nie był wdzięcznym za schedę i nie żałował jego śmierci. Przykro by mi było mieć spadkobiercę głupca, a głupiec ten, co ceni sobie życie i pieniądze... Za pieniądze podziękuj papie Blancowi lub Benazet, a na życie moje proszę nie patrzyć z żadnego sentymentalnego stanowiska, bo nie zastrzeliłem się z pretensją do czułostek, ale ot tak... z kaprysu, dla przyjemności, dla zadrwienia z fortuny, dla radykalnego wyleczenia podagry... dla wszystkiego i niczego... i nikomu nic do tego, a tobie najmniej! Farewell! Żyj wesoło i długo ou pends-toi, jak ci się podoba!

Swawolne słowa listu, tak pełne pustego humoru — nie całkiem jednak wydały się śmiesznemi Amadeuszowi. Ten śmiech z poza grobu miał w sobie coś przenikającego do głębi. Czy ten awanturnik Krzysztof persiflował siebie tylko, czy to było szyderstwem z losu i życia w Ogóle, czy może te słowa parodyować miały lekkomyślność jego charakteru, który tak był podobnym do charakteru Amadeusza ?... Czy to farsa była czy satyra?

Bądź co bądź Amadeusz począł się zamyślać głębiej nad tym szczególnym testamentem — którego text pusty sprawiał na nim poważniejsze wrażenie niż najwymowniejszy, najsurowszy morał.

Stanęła mu przeszłość cała przed oczyma... Czy warto żyć tak dalej? Czy warto zmieniać życie?.. Zdawał się obliczać szansę obustronne... Niedawno, wczoraj, przed godziną jeszcze, był nad samym krańcem przepaści, na skrzydłach ślepego przypadku przeleciał ją, hazard szczęścia przesadził go na brzeg bezpieczny — lecz w dalszej gonitwie szalonej nie otworzyż się przed nim przepaść druga, trzecia?...

Może nawrócić? może spojrzeć w poważne oblicze nowego życia, oblicze surowe i spokojne, które nie drga wprawdzie nigdy namiętnym szałem uniesień, ale i nie zmienia się nigdy w straszliwą maskę Meduzy!... Takie i tym podobne myśli po raz pierwszy w życiu przepełniały umysł Amadeusza. Myśli te nastroiły go na chwilę tak poważnie, ze nie poznawał prawie sam siebie... Zatrzymał się pod latarnią, w której właśnie co zapłonął płomień gazowy, i wydobywszy list Krzysztofa chciał go raz jeszcze odczytać:

— Przykroby mi było mieć spadkobiercę głupca... — a głupiec ten, co ceni sobie życie i pieniądze... Te słowa wpadły mu najpierw w oczy. Było to hasło, którego dotąd trzymał się Amadeusz, a przecież w jaskrawej tej formule odezwało się ono teraz jakąś niemiłą dysharmonją. Nie czytał dalej listu, lecz zmiąwszy go schował do kieszeni i szedł dalej.

Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, gdy go wstrzymała gromadka ludzi, stojąca na chodniku. Amadeusz zatrzymał się także machinalnie i przyglądać się począł obojętnie scenie, która się odgrywała. Po kamieniach chodnika czołgał się na klęczkach jakiś wyrobnik ubogi, a przekupka z pobliskiego stragana przyświecała mu latarką. Wyrobnik ten ubrany był w nędzna płótniankę, przepasaną pękiem powrozów do dźwigania ciężarów, a twarz jego, oświetlona latarką przyświecającej mu przekupki, przedstawiała widok poruszający. Blada była od przestrachu, z czoła sączył się pot, a oczy wydzierając się na wierzch, biegały po kamieniach...

— Biedak... — mruczano sobie w gromadce ciekawych — zgubił pieniądze... Jedni patrzyli na szukającego z współczuciem, drudzy z obojętną, zimną ciekawością, byli nawet tacy, co popisywali się bezlitośnemi żartami. Amadeusza zajął widok nieszczęśliwego i przedarł się przez gromadkę bliżej. Nędzarz szukał coraz niecierpliwiej, czołgał się w rozmaitych kierunkach, a na twarzy jego i w oczach coraz rozpaczliwszy przebijał się wyraz.

— Zgubiłeś co? — zapytał Amadeusz.

Robotnik spojrzał tylko na pytającego okiem, które zda się nie szukało bo nie spodziewało się pomocy, i znowu zwrócił twarz ku ziemi.

— Ot nieszczęśliwy — odpowiedziała zań przekupka — wziął zapłatę za cały tydzień z fabryki i zgubił... Przychodzi kupić u mnie chleba, a tu pieniędzy nie ma... Bóg tam wie, gdzie mu wypadły... A tu i żona i dzieci w domu czekają głodne... Gały tydzień pracował i licho wzięło wszystko.

Tymczasem wyrobnik biedny stracił nadzieję odszukania swej zguby.. Podniósł się z ziemi, obtarł dłonią czoło i westchnął ciężko. Westchnienie to wydobyło się gdzieś z głębi piersi ściśniętej rozpaczliwą troską... i zdolne było wzruszyć najobojętniejszego widza tej sceny... Westchnieniem tem żegnał się ten nędzarz z owocem sześciu dni długich, ciężkich, pełnych krwawej pracy i znoju, z nadzieją snu spokojnego i podzielenia się suchym kawałkiem chleba z rodziną, do której powrócić miał teraz z próżną dłonią... Raz jeszcze potoczył wzrokiem ponurym po ziemi i zwrócił się milcząc, aby pójść dalej.

— Czekaj — zawołał Amadeusz — ile tam było?...

— Jeden papierek panie — odrzekł suchym głosem wyrobnik — reńskowy, panie łaskawy... takem go schował dobrze i ot... przepadło...

Amadeusz sięgnął do kieszeni, wyciągnął banknot dziesięcioreńskowy, cały ostatek swej gotówki, i podawszy go wyrobnikowi, pospieszył dalej, jakby chciał uciec przed podziękowaniem uszczęśliwiongo nędzarza...

Dopiero skręciwszy szybko na boczną ulicę powstrzymał się nieco w biegu.

— To illustracja do słów Krzysztofa!! — zawołał do siebie pod wrażeniem tego zajścia.

Ileż takich illustracji, ileż takich komentarzy do testamentu swego stryja mógłby był znaleźć Amadeusz na przestrzeni jednej ulicy, pod gontami jednego poddasza, w obrębie czterech nagich ścian jednej izdebki! Tym razem wystarczył mu jeden przykład, aby dać mu wątek do dalszych rozmyślań...

Szedł też dalej zwolna, pogrążony w zadumie o tak nowych dla niego tematach, gdy nagle uczuł na ramieniu swojem dłoń czyjąś i usłyszał głos znajomy:

— Amadyś!... Dobry wieczór!

Witający był to mężczyzna młody, z miny i stroju wyglądający na dandysa, z twarzą bez wyrazu ale uśmiechniętą i zadowoloną. Amadeusz spojrzał nań tak, jakby go nie poznał. A przecie był to jeden z najbliższych jego znajomych i towarzyszy! Ale owa krótka chwila rozmyślania, owa scena jedna z ubogim wyrobnikiem tak go była przeniosła w świat inny, że ta twarz wyjęta z wczorajszego życia, z towarzystwa, w którem przed chwilą jeszcze był jak u siebie, wydała mu się obcą prawie...

— Ri!... — zawołał po chwili dopiero — jak się masz Ri....

Młody człowiek nazywał się właściwie Henryk, ale cygańskie- imię jego było Ri, co miało być zapewne skróceniem francuzkiego Henri.

— Go tu robisz na tej ulicy?... Taki zamyślony, taki ponury?...

— Uczę się arytmetyki... — odparł z lekkim uśmiechem Amadeusz.

— To trochę za późno — odparł Ri — tylko się nie gniewaj, mnie ci to wolno powiedzieć, bo widzisz, ja... ja także... już!...

I machnął znacząco dłonią.

— Wcale nie późno — odparł Amadeusz — nauczyłem się tego, o czem mi się dotąd nie śniło, a i tobie pewnie...

— Oho!... — mruknął Ri — dawaj tu!...

— Słuchaj Ri, ile lat żyjesz na świecie... Trzydzieści, nie prawdaż? Rachować cię uczono w szkole i próbowałeś przecie rachować czasami. Powiedz mi tedy ignorancie, ile wart reński?...

— Jak?... — zapytał zdziwiony Ri — ile wart reński?... Sto grajcarów... reński ma sto grajcarów.

— Nieprawda — rzekł Amadeusz — reński jeden ma sto godzin ciężkiej pracy i krwawego znoju, ma walor stu godzin głodu i nędzy, ma w sobie kilka żołądków próżnych, łaknących najniezbędniejszej strawy, a za azio służą mu łzy i rozpacz...

— Brrr! — zawołał młody człowiek — Amadyś! Amadyś!

— Ja taki reński widziałem — mówił Amadeusz — tu przed chwilą na ulicy... Czy miałeś kiedy wyobrażenie o takim kursie?...

Henryk spojrzał z najwyższem zdziwieniem na Amadeusza. Gdy ujrzał wyraz twarzy jego, który wcale nie był żartobliwym, zdziwienie to zmieniło się w obawę.

— Amadyś... opamiętaj się — rzekł tonem uroczystym — trzeba mieć rezygnację, słowo honoru! Z tym wyjątkiem, że mam bogatą a skąpą ciotunię, u której przy gospodarstwie pokutować będę — moje położenie, powiadam ci, zupełnie takie same, jak twoje, a przecież charakter mi został, tak charakter pełen rezygnacji... Il fant, mój przyjacielu, il faut...

— A wiesz ty, Ri — przerwał mu nagle i niechętnie Amadeusz — żeś ty głupszy jeszcze, niż o tem kiedykolwiek myślałem...

Biedny Ri osłupiał, a po chwili zawołał: — Adieu! Amadyś ! — i skręciwszy sie chciał pobiedz dalej.

— Ale poczekaj, poczekaj Ri! — zawołał Amadeusz — mam cię się zapytać o wiele rzeczy...

— Dobrze — odparł poczciwy Ri — ale powiedz, czemu ja mam być głupszym niż dawniej?...

Ri wyrzekł te słowa z takim naciskiem żalu i dobrodusznego wyrzutu, że Amadeusz niemógł się wstrzymać od uśmiechu.

— Dla tego, że mi dajesz nauki, których ja niepotrzebuję — odparł — bo myślisz, że desperuję za tem, co straciłem a ja tymczasem drwię z was i jutro pieniędzy ci pożyczę...

— Ty — y! — rzeki przeciągając zdziwiony Henryk.

— Ja — odparł sucho Amadeusz — Ale powiedz mi mój drogi, co tam o mnie mówią?... Trzy dni nie byłem w naszym świecie i zdaje mi się, że to trzy wieki; może dla tego że nigdy doń powrócić się nie spodziewałem...

— Co mówią? — odpowiedział Ri — jedni cię żałują, drudzy się cieszą, a wszyscy zgadzają się na to, żes warjat.. Uważają cię zresztą za człowieka pogrzebionego... wypisano ci epitafium...

Umarłem i chodzę już po śmierci w plotkach tylko... — dodał Amadeusz.

Tak, tak, kompletnie umarłeś, wczoraj u Gwidonów śpiewano nad tobą, jak nad nieboszczykiem, chórem De profundis... — A jak nieboszczyk zmartwychwstanie?... — odezwał się Amadeusz.

— Ale mów dalej Ri, mów wszystko... — nalegał po chwilce.

— Nie chciałbym robić komerażów...

— Pani Sylwia, czy wie już także?...

— A!... pospieszył jej opowiedzieć wszystko książe Neron, a jak się wyraziła pani Eugenja, to pani Sylwia wysłuchawszy miała oczy tak pełne żalu, że porównać je było można do lamp żałobnych, zapalonych na grobie drogiego nieboszczyka...

— Żart niesmaczny... — rzekł Amadeusz, jakby go przykro bardzo dotknęły te słowa.

— Ale... ba! nie żarty... Pani Sylwia stanęła nawet w twojej obronie, słyszysz szczęśliwy śmiertelniku! — trzepał Henryk, który rozpaplał się na dobre — Wystaw sobie, Albin, ten Albin, gdy go zapytano, co się z tobą dzieje, powiedział, że kieszeń jego w żałobie jest po tobie...

— Co to miało znaczyć?

— Tak go też zapytano... W odpowiedź mówił, że niestety musiał kupić od ciebie rupiecie nazwane meblami, i całe urządzenie twego pomieszkania, za które musiał zapłacić trzy razy tyle, ile były warte, ale cóż miał robić, kiedyś potrzebował wsparcia.... Kiedy więc mówił, że kieszeń jego w żałobie, podsłuchano, jak pani Sylwia rzekła do swej sąsiadki: "Naturalnie, jak po swym dobroczyńcy..." Amadeusz był oburzony. Henryk tymczasem, puściwszy raz wodze plotkarskiej żyłce, począł go obsypywać rozmaitemi wiadomostkami. Dobre oko, lepszy słuch, i jeszcze lepszy język, to były główne i jedyne zalety jego.

Sprawozdanie, które dał Amadeuszowi, mogło istotnie przejmywać gniewem i goryczą. Z sprawozdania tego dowiedział się Amadeusz o wszystkich potwarzach, żartach, złośliwościach, któremi na koszt jego osoby się bawiono, o wszystkich zdradach przyjacielskich, o nikczemnościach i nikczemnostkach towarzyskich, których jako zrujnowany bankrut był ofiarą...

Wszystko to, o czem się dowiedział, byłoby dla niego przed otrzymaniem niespodziewanej spuścizny po stryju prawdziwem lekarstwem, byłoby ulżyło mu w fatalnej sytuacji i przepoiło wstrętem do świata, w którym przebywał — teraz jednakowo, kiedy powrót do dawnych stosunków stał się dlań możliwym, plotki Henryka były prawdziwą trucizną.

Amadeusz zapomniał o wszystkiem, co przebył, z głowy wywietrzały mu w jednej chwili poważniejsze myśli — zawrzał gniewem i chęcią odwetu.

— Pięknie, bardzo pięknie! — odezwał się z pozornym spokojem — Jestem ci mocno obowiązanym, Ri... Chodź do mnie....

— Dobrze, ale gdzież ty mieszkasz?

— Tam gdzie wpierwej. — A Albin! Wszak Albin zajął twoje mieszkanie?

— Wyrzucę go — odparł krótko Amadeusz i biorąc towarzysza pod ramię, poprowadził go z sobą.

Wyprzedzimy na chwilę Amadeusza i jego towarzysza i udamy się wcześniej tam, dokąd obaj zmierzali.

Na jednej z najgłówniejszych ulic stolicy, w domie okazałym, na pierwszem piętrze, bawiło się gwarnie i hucznie grono przeważnie młodych ludzi. Pokój, w którym zastajemy to wesołe towarzystwo, był to salonik kawalerski, urządzony z bogatym, wykwintnym smakiem. W całem urządzeniu tem łączyła sie moda z oryginalnością, elegancja z fantazją, przepych z gustem i swobodą...

Na szezlągach, fotelach i sofach siedziało i leżało około dziesięciu osób. Na jednym z stołów leżały zimne zastawy, przekąski i cukry, i buchały parą samowary — obok w koszach w lód opatrzonych mroziły się butelki szampanu.

Zgromadzeni gwarzyli głośno i wesoło, wychylając podawane przez służbę kieliszki lub paląc sygara. Na samym środku saloniku, rozparty wygodnie w fotelu głębokim, siedział młody jeszcze człowiek, ale z twarzą wybladłą i zużytą, o rysach regularnych i nie brzydkich, ale mimo to wcale nie sympatycznych, z oczyma jasnemi, wypukłemi, tlejącemi przymglonym połyskiem.

Był to gospodarz domu, a goście nazywali go Albinem. Pan Albin wzburzył sobie fryzurę, demaskując widoczną bardzo, a pełną najpiękniejszych na- dzieję łysinę — oparł głowę o tylny poręcz fotelu i z włożonemi w kieszenie rękami rozciągnął się w całej swej długości, patrząc się zadowolonym wzrokiem na swych gości. Zdawał się być wielce uradowanym z dobrego humoru towarzystwa i obejmywał wszystkich życzliwem spojrzeniem i swobodnym uśmiechem, ale i w spojrzeniu tym i w uśmiechu uważniejszy spostrzegacz byłby dopatrzył się pewnej ironji i zdradliwego wyrazu obłudy..

— Zygmusiu — ozwał się Albin do młodziutkiego jeszcze chłopaka, który z trochę rozpaczliwą a mocno rozognioną twarzą siedział na sofie naprzeciw niego — kieliszek próżny a mina kwaśna...

Mówiąc to skinął na lokaja i w tej chwili zapieniło się szlachetnym perłowym szumem wino w kieliszku.

Młody chłopak porwał go i wychylając jednym haustem, zawołał:

— Niech cię djabli porwą Albinie! Jesteś dobry chłopiec i przyjemny gospodarz, choć przed chwilą zadałeś mi straszliwą klęskę na tem zielonem pobojowisku!

Mówiąc to wskazał Zygmuś oczyma na stół duży, stojący przy ścianie przeciwległej, na którym leżały jeszcze w nieładzie rzucone karty.

— To rzecz do odwetowania, choćby zaraz... — odparł Albin uśmiechając się dziwnie... — Nie radzę zaraz — ozwał się głos trzeci. — Albin zmasakrował dziś wszystkich, szczęście z nim dzisiaj w aljansie upartym.

— Niech go djabli porwą — powtórzył niepewnym głosem młodziutki Zygmuś — ale kocham go.. Dał mi lekcję tęgą... ale co tam... panowie, niech żyje Albin, niech żyje gospodarz...

Ostatnie słowa wybełkotał już niezrozumiale. Ostatni kielich wina dopełnił widocznie miarki i Zygmuś padł bezwładnie na sofę.

— Biedny dzieciuch — szepnął jeden z młodzieży — co jutro mama powie! Otóż mamy już jednego trupa!

— A propos trupa, moi panowie — odezwał się jakiś nie pierwszej już młodości ale wygładzony i wyświeżony mężczyzna — to powiem wam otwarcie, moi panowie, że te przenosiny Albina, ten cały wieczorek dzisiejszy, przypomina mi stypę pogrzebową...

— A gdzież nieboszczyk?... — zapytano.

— A Amadeusz? Zapomnieliście już o nim?

— Amadeusz! — powtórzyli chórem obecni — wszakże on w tem samem pomieszkaniu przed kilku dniami był gospodarzem!

— Kto tu mówi o Amadeuszu? — zapytał opasły jakiś mężczyzna z rzadkiemi bakenbardami i maleńkiemi zmrużonemi oczkami — kto tu wspomniał to imię? Sic transit gloria mundi — dodał z rozrzewnieniem komicznem — nie ma tygodnia, jak tu w tym samym pokoju, owego wieczora, kiedy to wpadł w taką furję, nazwał mnie poczciwym bałwanem...

Opasły mężczyzna wyrzekł to tonem tak rzewnym, lirycznym, że zgromadzeni parsknęli śmiechem.

— Go za czułe wspomnienie! — zawołano.

— Ale to przecież był dobry chłopak!

— Wyborny, jedyny! Nie prawdaż Albinie?

— De mortuis nil nisi bene!

— Co to znaczy i po jakiemu to?

— Po łacinie, i znaczy, nie wywołuj wilka z lasu! — rzeki z uśmiechem jeden z zgromadzonych, z chudą, długą twarzą, i z złośliwym uśmiechem spojrzał na Albina.

— Choćbyś go wołał nie wyjdzie... Już po nim...

— Radykalnie?

— Z czubem!

— Czyż istotnie nic a nic mu nie pozostało?

— Owszem, pozostała mu piękna alternatywa...

— Piękna Alternatywa... co to za jedna? — zapytał naiwnie opasły młodzieniec.

Zgromadzeni wybuchnęli śmiechem.

— Jest to sobie istota, która trzyma w jednej ręce pistolet nabity, a w drugiej — przymus do pracy...

— Brrr!

— Co Amadeuszek wybierze?

— Okropna baba!... ta alternatywa! — mruknął opasły młodzieniec. — Oho! — zawoła! nagle jeden z gości, młody oficer — który przyglądał się figurkom ustawionym na pięknie rzeźbionym kominie — Oho! czy i to należy do urządzenia, które nabyłeś od Albina?

Wszyscy spojrzeli w stroną mówiącego. Oficer trzymał w podniesionej dłoni list jakiś.

— List do kogo? od kogo? — zawołano zewsząd.

— Adres opiewa: Monsieur Amadée Ordawski. Od kogo nie wiem... Ale z pewnością to pismo kobiece!

— Zkąd się wziął ten list? — zapytał Albin jednego z lokajów.

— Przyniesiono go przed kilku godzinami. Odebrałem go, myśląc że to do pana....

— Daj go tu — rzekł Albin do oficera.

— Nie dam.. to moja zdobycz!

— Ależ to moja własność...

— Jakim tytułem?... Nie kupiłeś go przecież razem z meblami!... Bilet dostał się tu, jak ten gap powiedział, przed kilku godzinami przez pomyłkę, i nie należał do inwentarza objętego ugodą...

— Oddam go Amadeuszowi! — certował się Albin.

— I ja to potrafię, jeżeli go spotkam... ale toż sam mówiłeś, że pożegnałeś się z Amadysiem do wiecznego niewidzenia....

Albin począł się naprawdę spierać z swym gościem.

— Stójcie! — zawołał nagle jeden z młodych ludzi — mam pomysł monumentalny, gigantyczny, piramidalny! Słuchajcie! Amadeusz umarł, jak powiadacie. Ten list, który moie zawiera słodką tajemnicę, który pochodzi może z rączek cudownych, który może kluczem być do romantycznej intrygi!... ten list... o panowie! jest nie objętą żadnym testamentem schedą... Amadeusz nie miał krewnych, spuścizna ta do nas należy!

— Więc otworzyć go i odczytać!

— Nie, tak się stać niemoże... Zostawmy mu urok tajemnicy. Nie profanujmy drogiej tej resztki. Rzućmy go do puli i pociągnijmy karty, tak aby nienaruszony dostał się do rąk szczęśliwca, który go wygra!

— Brawo! Bravissimo!! — zawołano przerażającym chórem — twój pomysł wzniosły jak obelisk, szczytny, jak Himalaja!

— Wiwat Himalaja! Wiwat Alternatywa! — wołał opasły młodzieniec, który podczas tego wychylił całą butelkę wina i stracił do reszty przytomność — Przedstawcie mnie tym paniom, nie znam ich jeszcze!...

Tym razem nie zważano już na ten wykrzyknik — bo wszyscy zajęci pomysłem oryginalnym rzucili się do zielonego stolika. Albin oponował jeszcze, ale opór był bezskutecznym...

Rzucono karty i odkryto. Albin i młody oficer najlepszą ale równą mieli kartę. Przy rozgrywaniu się Albin pociągnął wyżej.

List dostał się mu jako wygrana.

— Co za bezczelne szczęście! — zawołano. Albin schował list do portfelu i skinął na służbę, która pospieszyła z pełnemi kieliszkami.

— Panowie ! Zdrowie korespondentki!

— Ja wnoszę zdrowie adresanta! Wychylam ostatni toast w pamięć nieboszczyka Amadeusza!

Wszyscy podnieśli do ust kieliszki, kiedy nagle w tej samej chwili ozwał się od drzwi głos donośny:

— Dziękuję!

Wszyscy spojrzeli ku drzwiom. Stał tam Amadeusz z twarzą uśmiechniętą szyderczo.

— Amadyś! Naprawdę Amadyś! — zawołało kilka głosów — Amadyś redivivus! Witaj nam! Wiwat Amadyś!

Amadeusz odpowiedział na to huczne powitanie lekkiem skinieniem głowy i patrzyć się zdawał z zadowoleniem na zdziwienie całego grona. Goście poczęli się cisnąć do niego, obsypując go wybuchami swej pijanej fantazji, całując go, szarpiąc na wszystkie strony i ściskając.

Jeden tylko gospodarz, pan Albin, pozostał na dawnem swem miejscu a nawet zamiast podać dłoń Amadeuszowi, sięgnął nią niejako instynktownie do piersiowej kieszeni, w której ukrył był przed chwilą bilecik wygrany. Na twarzy Albina znać było zdziwienie i zakłopotanie.

Amadeusz opędzał się jak mógł podochoconym gościom i zwrócił wzrok swój na Albina. Spojrzenie to zmieszało jeszcze bardziej Albina. Spuścił na chwilę oczy a potem postąpił bliżej ku Amadeuszowi.

Tymczasem towarzystwo całe otoczyło do koła niespodziewanego gościa, nie dając mu prawie ruszyć sięz miejsca.

— Amadyś! zuch Amadyś! wypływa! — wołał jeden.

— Witajże Piotrowinie salonowy! — wołał drugi. — Zdejmujcie żałobę z zielonych stolików! Wiwat Amadyś!

— Mówiono o tobie straszne rzeczy — krzyczał trzeci, usiłując przygłuszyć resztę. — Zapewniano nas, żeś stracony dla świata, że uciekasz z stolicy, że odpływasz do Ameryki, że w łeb sobie palnąłeś!...

— Et caetera, et caetera... — odpowiedział Amadeusz, usiłując się wyrwać z tego żywego koła, którem go opasano — wiem... wiem wszystko, co o mnie mówiono... Poczciwi jesteście chłopcy, ale raczcie mnie puścić nareszcie...

— A przynajmniej puśćcie mnie do gościa, jako gospodarza — ozwał się Albin. — Jak się masz Amadeuszu? Nie spodziewałem się widzieć cię jeszcze, czy zapomniałeś czego, czy masz mi dać jeszcze jakie polecenie!

— Czy przychodzisz z kodycylem do swego testamentu?... My tu właśnie rozgrywaliśmy się o twoje resztki! — zawołano.

— Na miłość Boga, uciszcież się przecie! — zawołał Albin, któremu znać nie miłą była aluzya do gry o list znaleziony. — Na bok moi panowie, przyjaźń się już wygadała, a teraz przemawia wino! Dajcież nam pomówić z sobą!

— Wasz Amfitryon ma rację — odezwał się Amadeusz, spoglądając pogardliwie na Albina — jesteście wszyscy pijani moi chłopcy, wszyscy z wyjątkiem jednego...

— Oho! któż to!! — zawołało odrazu kilka głosów.

— Albin — odpowiedział z naciskiem Amadeusz. — On jeden trzeźwy, on... To wzór trzeźwego człowieka, on się nigdy nie upija, nigdy i niczem! I mądrze robi, bardzo mądrze, on wie jak to dobrze być trzeźwym z pijanymi!

Albin skrzywił twarz do uśmiechu, spojrzał przelotnie na Amadeusza i odpowiedział:

— Mówisz zagadkowo, a byłoby to zanadto dla mnie silić się na rozwiązanie dwóch zagadek od razu...

— Więc słowa moje to już druga zagadka? — rzekł z lekkiem szyderstwem Amadeusz — a cóż jest pierwszą?

— Twoje zjawienie się, a właściwie cel jego...

— Nie będę cię narażał na trudy — odparł Amadeusz — rozwiążę ci obie...

— Więc służę ci — rzekł Albin — przejdźmy do drugiego pokoju, zostawmy ich tu, wszakże nie potrzeba nam świadków.

— Ale tem mniej tajemnicy... — odparł Amadeusz — zostaniemy tutaj. Rzekłszy to Amadeusz usiadł sobie na krześle, rzucił kapelusz i zawołał na jednego z lokajów:

— Tomasz, wina!

Lokaj pospieszył z wypełnieniem rozkazu. Amadeusz skosztował i skrzywił się.

— Ośle ty stary! — zawołał — zkąd brałeś ten szampan niegodziwy! Czy nie wiesz, gdzie i jaki zawsze kupuję?

Fagas spojrzał zdziwiony na Amadeusza i wybąknął:

— Jaśnie pan... ka... kazał...

— Kto, ja?

— Nie... jaśnie pan — jąkał się Tomasz wskazując okiem na Albina.

— Jak to źle, kiedy gospodarza niema w domu — rzekł Amadeusz — źle mnie zastąpiłeś Albinie, skompromitowałeś moje wieczorki... Traktujesz gości, jak u siebie! Przepraszam was panowie!

Albin z zdziwieniem i niepokojem spojrzał na Amadeusza. Trzeźwiejsi gości patrzyli zdumieni na Albina i Amadeusza, nie pojmując co znaczyć ma cała ta scena.

— Jaką on ma dobrą pamięć! — rzekł Albin rozjątrzonym głosem — Jak wybornie przypomina sobie swą rolę... wczorajszą...

I dzisiejszą potrafię odegrać doskonale! — odparł z naciskiem silnym Amadeusz — Ale wracam do zagadki, którą ci rozwiązać przyrzekłem. Ciekaw jesteś co tu robię? nieprawdaż... — Zdawałoby się, że ciekawość to do wytłumaczenia.

— Najzupełniej. Ot widzisz, przypomniałem sobie, że dziś wieczorek u mnie, że będzie gierka i wesołe towarzystwo. Natura ciągnie wilka do lasu! Przyszedłem zrobić partyjkę z tobą...

Albin wzruszył ramionami i niecierpliwie spojrzał na Amadeusza.

Amadeusz przysunął się z fotelem do stołu, na którym leżały karty, i wziąwszy je mięszał niedbale, spoglądając na Albina. Albin machinalnie zbliżył się do stołu.

— Go to znaczy Amadeuszu? — szepnął po cicho — nie rozumię cię... Mów czego żądasz właściwie?...

Tymczasem wszyscy ci goście, którzy jeszcze nie spoczęli snem błogim po libacjach, otoczyli stół dokoła.

— Mów głośno — rzekł spokojnie Amadeusz — To nieprzyzwoicie szeptać przy gościach... Zaczynajmy!

— Niecierpliwisz mnie — odezwał się Albin, nie mogąc stłumić już gniewu — Dość tego żartu! Nie gram.

— Czy dla tego grać nie chcesz może, żem trzeźwy?...

— Czy dla tego grać chcesz, aby sprobować, czy się nie uda szczęśliwym hazardem na mój koszt się podreparować? To trudno mój drogi!

— Tyś to umiał przecie — Nie równa broń! Go ty przegrać możesz!... Graj na małą loterję, Amadeuszu, może ci sio uda ambo!

Amndeusza twarz zapłonęła rumieńcem gniewu. Rzucił na Albina spojrzenie groźne i porwał się z fotelu. W tej samej chwili jednak pokonał swe wzburzenie. Usiadł z pozornym spokojem napowrót, uśmiechnął się i sięgnął do portfelu, z którego wyciągnął kilka błękitnych świstków.

— A! pojmuję... Masz rację - rzekł z szyderczym naciskiem. Ty znasz się na wekslach, nieprawdaż... Patrz, tu masz do wyboru. Oto Rotszyld, tu Marquardt, tu Sina, tu dwie firmy berlińskie... a tu jeden malutki, na tutejszego bankiera, głupich kilkanaście tysięcy franków, akuratnie tyle, ile obowiązałes się zapłacić za mnie, biorąc w zamian wszystko, co mi pozostało!

Albin z najwyższem zdumieniem spojrzał na Amadeusza. Na twarzy jego odbijał się przestrach formalny!

Amadeusz zdawał się rozkoszować wrażeniem, które sprawił na biednym Albinie.

— Brawo! brawo! — krzyknęli z całego gardła i chórem obecni — Amadyś nie upiór, przedkłada wymowne dowody życia!

— Rzucaj karty! — rzekł Amadeusz nie zważając na hałas.

Albin się zawahał.

— Prędzej... — powtórzył Amadeusz. Albin nie miał odwagi opierać się. Karty padły. — Moja — rzeki z najspokojniejszą miną Amadeusz. Albin zbladł i zmięszał się ogromnie.

— Qnitte ou double! — rzekł dalej Amadeusz — Trzymam Karty!

W pokoju zaległa cisza. Albin drzą ją ręką rzucił znowu karty. Amadeusz wygrał znowu..

Twarz Albina przybrała kolor kredy.. Na czoło wystąpiły mu rzęsiste kropli potu.

— Daję rewanż. Gramy dalej?

Albin przetarł czoło i nagłym ruchem odsunął się wraz z fotelem od stoiu. Amadeusz patrzył nań z nielitościwym uśmiechem.

— Uspokój się — zawołał po chwili — to żart był, panie Albinie! Nie chcę go posuwać dalej, bo zachorujesz z przestrachu!

Albin usiłował coś odpowiedzieć, ale słów jego zrozumieć nie było można.

— Tak, to żart był tylko, biedny panie Albinie — powtórzył z wyrazem politowania Amadeusz — Uważaj to wszystko za nie byłe. Powiem ci tylko, ie kwituję cię z zobowiązań, które na siebie przyjąłeś. Obejmując resztki po mnie miałeś natomiast spłacić niektórych wierzycieli moich... Nie potrzebujesz ich spłacać, ja to sam teraz zrobię... Wszakże jeszcze tego nie załatwiłeś?

— Nie... — szepnął Albin. — Otóż widzisz, jak to dobrze, ze tak mam dobrą pamięć i że nie zapomniałem mojej roli wczorajszej! Jestem więc znowu gospodarzem u siebie, nie prawdaż?

Albin milczał w swem pomieszaniu.

— Tomasz! — zawołał Amadeusz. Lokaj zawołany stawił się w tej chwili.

— Podaj laskę i kapelusz temu panu!

I kłaniając się z szyderczym uśmiechem Albinowi dodał:

— Dobranoc!

— Ale poczekaj no jeszcze! — dodał po chwili tym samym tonem - gdybyś mi za to "Dobra noc" chciał jutro powiedzie "Dzień dobry" — rozumiesz: — gdybyś mi chciał jutro powiedzie: "Dzień dobry!" to udaj się do Henryka...

— Ri!... — rzekł zwracając się do Henryka, którego znają już nasi czytelnicy — ty mi zrobisz tę przyjacielską usługę?

Ri oświadczył gotowość swoją uściśnięciem podanej sobie dłoni.

Odprowadzony do drzwi spojrzeniami gości, którzy osłupieli pod wrażeniem całej tej sceny, Albin znikł z pokoju.

— A teraz moi panowie — zawołał Amadeusz wesoło — witajcie mi! Wchodzę napowrót w prawo gospodarza! Wina!

— Wiwat Amadyś! — zawołało całe grono. — Dziękuję moi poczciwi chłopcy — odpowiedział Amadeusz, kiedy spełniono już toast. — Nazwaliście mnie przed chwilą jeszcze nieboszczykiem, i byłem nim istotnie dla was, dla świata, w którym dotąd żyłem, dla siebie nawet!

— Ale zmartwychwstałeś szczęśliwie!

— Tak jest. zmartwychwstałem i staję znowu w szeregi gwardji! Ale przyniosłem z sobą trochę doświadczenia; dwa dni wystarczyło, aby się przekonać, ile nikczemnych było między tymi, co mnie otaczali! Nie będę korzystał z doświadczenia; jednego winowajcę ukarałem, reszcie ogłaszam amnestję!

— Jakże tam wygląda na tamtym świecie, opowiedz co tam widziałeś? — zapytał jeden z gości żartobliwie.

— Wystawcie sobie, uczył się tam arytmetyki! — zawołał śmiejąc się Henryk. — Osobliwie ciekawy odkrył kurs pieniędzy i mówi, że jeden gulden ma w sobie...

— Dziesięć stawek na małą loterję — dla biedaka! Nie, nie nauczyłem się rachować... Sztuka ta nie wynaleziona dla mnie, moi panowie. Widzicie przed sobą spadkobiercę hazardu! Nie sprzeniewierzę się intencjom mego legatarjusza!

— Tak, moi panowie! — wołał w dziwnem uniesieniu Amadeusz, wznosząc do góry kielich wina. — Przed chwilą rzucony byłem na bruk, powszednia troska wyciągnęła już była ku mnie swe kościste, wychudłe ramiona! Kto mnie z nich wydarł? los i ślepy sługa wyroków jego, traf! Towarzysze, los pasował mnie na rycerza hazardu! Szczęście to szał, szaf to życie, życie to hazard! Nad światem całym, nad snami serca, nad pragnieniami i nadziejami panuje On, los tajemniczy, On, pan marzeń, On wielki mistrz igrzysk ludzkich, On, który dzierży klucz złoty do zagadki szczęścia. On brzydzi się cyfrą, pogardza rachubą, szydzi z rozsądku, — a między nim a światem, latają dwaj gońce: traf i hazard! Niech żyją!

III.

HRABIA AHASWER.

Jeżeli poprzedniemu rozdziałowi uszedł nadpis Redivivus! — to nic nie byłoby stosowniejszego, jak poniższy opatrzyć dewizą Moriturus! Człowiek bowiem, którego przedstawić mamy zamiar w tym rozdziale naszym czytelnikom, odznaczał się przedewszystkiem tą właściwością, że od lat dwudziestu blizko — umierał...

Widzimy już z góry, jak czytelnik ramionami wzrusza a krytyk brwi marszczy groźnie na samą zapowiedź tak szczególnego rodzaju figury... Człowiek, który od lat dwudziestu — umierał!... Co za dziwaczna anomalja, co za jaskrawe nieprawdopodobieństwo!...

A przecież mimo to nie odstępujemy od naszego zamiaru. Światek ów osobny, który wyroił sobie powieściopisarz w swej imaginacji, ma dlań tyle autentyczności, ze gotów zakląć się na prawdziwość każdej jego figury... Owóż i my zaręczamy czytelnikom łaskawym, że tak było w istocie...

Mniej więcej każdy człowiek ma swoją specjalność, swój wyłączny rys charakterystyczny. Często o specjalności tej on sam tylko wie a nie spostrzegają jej ludzie znajomi, częściej nie przeczuwa jej sam, a dobrze wiedzą o niej widzowie, a kto wie, czy najczęściej nic wie o niej ani on ani jego choćby najbliższe otoczenie...

Wszystkie te trzy przypadki nie zmieniają reguły — specjalność istnieje.

Taką specjalność miał także p. hrabia Daniel Zmierski — a specjalność ta polegała na tem, że, jak to już po raz trzeci powtarzamy, od lat dwudziestu prawie — umierał, i to ciągle umierał.. Był to po prostu fach jego, w którym doprowadził do prawdziwej sztuki, do nieprześcignionej doskonałości.

O tej specjalności swojej wiedział dobrze sam hr. Daniel, wiedzieli o niej wszyscy bliżsi i dalsi znajomi. Od lat dwudziestu on sam o sobie a inni o nim wyrażali się zwykłym frazesem: że "nie pociągnie długo... " Tymczasem hr. Daniel "ciągnął" i "ciągnął" — "ciągnął" przez lat dwadzieścia, "przeciągnął" wielu z swych rówieśników, a ustawicznie dzielił przekonanie krewnych, przyjaciół, znajomych i lekarzy, że "długo nie pociągnie." Reputacji tej odpowiadała w zupełności postać biednego hrabiego. Miał lat zaledwie czterdzieści, ale znad było po nim doskonale, że to delinkwent nieszczęśliwy, który skazany bez apellacji na smierć, dwadzieścia lat czeka na wykonanie nieodwołalnego wyroku. Był to nizki, niezmiernie wątłej budowy człowieczek, wiecznie otulony w szale i futra, wiecznie cierpiący, wiecznie zawieszony w oczekiwaniu, czy go lada wietrzyk, przedzierający się przez źle zamknięte okno, nie zwionie z spisu żyjących!...

Kiedy tak z otulonemi w futro nogami, tonąc małym swym korpusikiem w olbrzymim poduszkowym fotelu, z wychudłemi dłońmi, złożonemi na kolanach, siedział przy ogniu palącym się na kominie — cóż to za postać była mizerna !...

Twarz jego, bardzo regularna i w niepospolity sposób zarysowana, była płowoblada, i uderzała w zasmucający sposób wyrazem ogromnego znużenia i śladem cierpień — oczy pokryte zawsze do połowy powiekami, które zda się utraciły wszelką sprężystość, migotały zaledwie słabem, dogorywającem światłem, usta pobladłe, zaciśnięte bywały zazwyczaj hippokratycznie...

Już tedy sam widok wystarczał, aby orzec, ie ten chory człowiek znajduje się in articulo mortis. Cóż dopiero, kiedy sam opisywać począł stan swój opłakany, kiedy jednym tchem wyliczał tuzinami całemi najrozmaitsze choroby, z których każda z osobna wystarczała na zabicie dziesięciu takich biedaków, a które przecież sprzymierzone razem, nie mogły odnieść tryumfu nad jednym!

Zazwyczaj bywało, ze kiedy kto w towarzystwie

zaczął mówić od słów:

— Hrabia Daniel.. — to natychmiast przerywano

mu pytaniem:

— Umarł już?...

— Dotąd nie... — odpowiadał zapytany — ale dogorywa... Najdalej w marcu...

— Biedny! Tak piękny ma majątek! — kończyły

czułe dusze z westchnieniem.

— W marcu!... — dodawano — no proszę, i tyleby mu obiecywać nie można...

I tak czekano na śmierć p. Daniela od marca do marca — a marców takich nazbierało się kilkadziesiąt.

Pan Daniel jak żył, tak żył, czyli raczej jak umierał, tyk umierał — co podobno wychodzić ma na jedno. Człowiek ten był narzędziem torturowem dla swych krewnych — a do prawdziwej desperacji doprowadzał fakultet medyczny.

Nie mówiąc już o krewnych, których spory szereg ząb śmierci przerzedził ogromnie, a z których najsłabszy kwalifikował się na przeżycie kilku takich dogorywających biedaków, jak hr. Daniel — nie mówiąc już o tych biednych, biednych krewnych, obliczono, że większa połowa tych lekarzy, którzy skazali otwarcie na smierć pacyenta, zeszła już dawno do grobu. Kiedy hr. Daniel był dzieckiem, ubolewano, że przyszedł na świat, na którym chwilkę moie tylko zabawić, kiedy wyrósł w chłopaka, żałowano, że nieumarł niemowlęciem, kiedy zaś na przekór wróżbom i ubolewaniom doszedł lat młodzieńczych, rozpływano się już z góry w elegjach pośmiertnych nad jego jasnowłosą główką, która lada dzień ma paść pod kosą śmierci....

Nawet rodzice przygotowali się na cios, któóry ich niechybnie miał spotkać. Rodzice Zmierskiego posiadali znaczny bardzo majątek, ale oprócz Daniela mieli trzech młodszych synów, zdrowych i silnych. Przy kombinacjach majątkowych, przy rozliczaniu schedy na głowy, nie wchodził nigdy w rachubę Daniel. Tymczasem zmarli rodzice, zmarli trzej bracia, a Daniel został sam, i on, wydziedziczony, na śmierć skazany, został panem całej fortuny !

Tak minęło lat kilkanaście — i hr. Daniel doczekał się trzydziestego roku. Krewni, którzy liczyli na majątek jego, jak na swój własny, tracili cierpliwość — lekarze tracili głowę. Dodać bowiem trzeba do tego, że Dan iei sam najrozpaczliwiej przedstawiał stan swojego zdrowia, i najbardziej zatrważające dyktował lekarzom symptomata swej choroby.

Krewni, przed którymi osobliwie lubił żalić się na smutne swe przeznaczenie, słuchali go z bolesnym udziałem, lekarze, których zawsze mnóstwem pytań obsypywał, kiwali złowrogo mądremi głowami — ale ani z pierwszych ani z drugich nikt nie dostrzegł, ie z pod obwisłych, prawie martwych powiek oczy Daniela błysnęły nieraz przy takiej sposobności promieniem jakiegoś złośliwego ukontentowania, że blade jego usta krzywiły się nieznacznie uśmiechem, w którym wyczytać można było ironię i szyderstwo...

Szyderstwo to przebijało się najwyraźniej wtedy, gdy hr. Daniel przywołał lekarza takiego, który otwarcie jemu samemu, albo jego krewnym i przyjaciołom zapowiedział był blizki a nieochybny koniec. Regularnie po kilku latach przywoływał takiego Eskulapa i witając go osłabionym głosem, mówił:

— Miałeś rację konsyliarzu kochany, miałeś rację, kiedyś mi przed trzema laty przepowiedział, że za dziesięć dni najdalej umrę!

I usta chorego drgały przy tych słowach zazwyczaj uśmiechem słabym, ledwie widzialnym, ale tak subtelnie szyderczym, ze biedny lekarz radby się był schować pod ziemię.

— Moi drodzy! — mawiał do krewnych, ile razy którego z nich ujrzał u siebie — moi drodzy! Żal mi formalnie, ie znowu muszę tego roku pojechać do kąpiel, ie w ogóle tyle pieniędzy wyrzucam na leki i lekarzy, którzy nic mi pomódz nie mogą. Wy, których Bóg zdrowiem obdarzył, użylibyście lepiej mego majątku a ja go uszczuplam niepotrzebnie... Ale on wasz będzie jutro, po jutrze najdalej... — Wszakże wiecie — ciągnął dalej rzucając złośliwe spojrzenia z pod na pół przymkniętych powiek — doktor Rabę to sławny był lekarz, a on przecież obliczył z matematyczną dokładnością, ze najdłużej rok mego mizernego istnienia na świecie... Wszakże pamiętacie doktora Rabo... to ten sam, co umarł przed sześciu laty...

Szczególna miał hr. Daniel passję: nie opuścić pogrzebu żadnego z tych lekarzy, którzy go kiedykolwiek leczyli.

Wtedy nabywał w jakiś niewytłumaczony, cudowny sposób sił — i choćby to było zimą lub o jesiennej, przykrej porze, opuszczał swój fotel, ubierał się i każąc się wieźć do pomieszkania zmarłego, wysiadał z karety i z miną zasmuconą, żałobną szedł spory kawał pieszo za trumną...

W tej ustawicznej chorobie swojej, która nie dała się nigdy zdefiniować, a na którą składały się najrozmaitsze cierpienia, a głównie brak sił żywotnych — miewał hr. Daniel chwile takiego pogorszenia, że zdawał się być całkiem sparaliżowanym, i że każde prawie tchnienie jego było policzone.

Ale właśnie po takich przesileniach następował zwrot dziwny i niespodziewany, chory nagle wstawał z łóżka, ubierał się, chodził i z uśmiechem ironicznym na ustach, patrzył na zdumione miny lekarzy, służby i kochanych krewnych, dla których to ostatnich był zawsze nielitościwie słodkim i czułym... Mimo tak opłakanego stanu zdrowia hr. Daniel był wzorem dobrego gospodarza. Jak już wiemy, posiadał znaczny majątek, który rozsądna administracją o wiele powiększył. Nie można go było jednak żadną miarą pomawiać o skąpstwo; przeciwnie lubił żyć ÓW wystawnie, wydawał bardzo wiele na utrzymanie arystokratycznego splendoru i miewał nawet różnemi czasami różne szlachetne passje, które go bardzo dużo kosztowały — ale że budżet swój umiał regulować zawsze miarą rozsądną, więc nie spożywał nigdy więcej, niźli wynosiły jego czyste dochody.

W prawdziwe zdumienie wprawiał hr. Daniel wszystkich swoich znajomych tem, ie administracji majątku swego doglądał sam osobiście, że nigdy nie wyręczał się w ważniejszych sprawach zastępcami. Nikt pojąć nie mógł, zkąd w człowieku, którego życie uważano za ustawiczne dogorywanie tylko, brały się siły do pracy, do wytrwałości żelaznej, zkąd czerpał tę bystrość myśli, którą umiał wszystko ogarnąć, wszystko przeniknąć!

Bystrością tą swoją wprawiał nieraz w paniczny przestrach officjalistów, z których niejeden licząc na jego medołęztwo fizyczne, na znękanie ogromne, usiłował z początku bogacić się nierzetelnym zyskiem i zrywkami. Mimo że trzymał sekretarza i lektora, zawsze sam kontrolował wszelkie rachunki i raporta, a wtedy najmniejsza nawet niedokładność nie uszła jego uwadze. Gdy przyjechał doń kiedy officjalista z rachunkami, witał go zawsze skargą na swój stan smutny, i mawiał:

— Rachunki, raporta! Na co mi się to zdało, kochanie! Jestem chory, bezwładny, gdzież ja wasze rachunki skontrolować jestem w stanie ? Spuszczam się na waszą uczciwość, kochanku, i spodziewam się ie macie wzgląd na swego pana. Jak mnie poderw.

pan, będziesz miał grzech podwójny na sumieniu, a najmniejszej, uważasz, najmniejszej zasługi sprytu!

Słowa te mówił tonem biednej, bezsilnej ofiary, która zdaje się na łaskę lub niełaskę i do miłosierdzia tylko chrześciańskiego apeluje.

Officjalista uderzał się tez w piersi, z namaszczeniem prawił o swej sumienności, o szczęściu, jaku m go przejmuje zaufanie p. hrabiego, i uważał już sprawę za załatwioną.

— No, jak powiadani — mawiał wtedy hr. Daniel — na nic się nie zda moja kontrola, ale kiedyś już przyjechał, nie chcę, aby fatyga twoja była daremną. Siadaj proszę i czytaj.

Oficjalista siadał i począł odczytywać specyfikację dochodów i wydatków, spiesząc się i rzucając powodzią cyfr.

— Proszę cię łaskawco — odzywał się hr. Daniel — czytaj powoli, nie dla tego aby to coś pomogło mi do objęcia raportu, ale widzisz, może zasnę, bo takie powolne czytanie usypia mnie, a sen dla mnie, to dobrodziejstwo i jedyna ulga.... Mówiąc to, kazał poprawić sobie poduszkę, wyciągał się wygodnie w fotelu i głowę pochylał bezwładnie na piersi. Tak leżał z twarzą obojętna, z oczyma zmrużonemi, od czasu tylko do czasu wydając bolesne, westchnienia — niezdolny, zda się, pochwycić choćby treści czytanej rzeczy.

Gdy officjalista skończył czytać, hr. Daniel otwierał trochę powieki, rzucał na biedaka swe zwykłe złośliwe spojrzenie, uśmiechał się z ironją i mówił:

— Pomyliłeś się w rachunkach. Skutek to zapewne nieuwagi. Widzisz, mój kochanku, dochód z młynów wynosi o dwieście reńskich więcej. Sągów sprzedanych niebyło sto trzydzieści pięć, ale sto pięćdziesiąt trzy. To mała pomyłka, zamiast piątka po trójce ma być trójka po piątce. W rubryce dochodów opuszczono podobno ostatnią odstawkę okowity. W multiplikacji. nie jesteś mocny, a substrakcja także się nie udała, od , to nie , braknie jeszcze !

I kiedy zdumiony do najwyższego stopnia ekonom lub rachmistrz nie mógł słowa przemówić, poczynał dopiero hr. Daniel wytykać wszystkie mimowolne: łumyślne pomyłki i omissje, i pokazywało się, że- nie Iruszła mu najdrobniejsza cyfra, że przerachował w myśli za czytającym wszystkie pozycje, że skontrował rachunek z najściślejszą dokładnością.

— Idź, moje serce — kończył hr. Daniel — idź i raz jeszcze uzupełnij raport i przelicz dobrze, aby nie było bałamuctwa, bo jak ty, zdrów i swobodnej myśli człowiek, będziesz się mylił, to jakie ja chory i znękany potrafię zrektyfikować ? Musiałbym przyjąć kogoś, co lepiej umie liczyć. Idź serce i przerachuj, jutro cię czekam znowu.

Słowa te mówił tonem grzecznym, słodziutkim, ale tchnęło z nich takie szyderstwo piekące, że nieszczęśliwy officjalista nie mógł wybąknąć i słowa, i w konfuzji swej macał za klamką, choć jasny dzień nie poskąpił światła.

Ale najdowcipniejszą sztuczką spłatał hr. Daniel, dobiegając czterdziestki.

Skazany z góry na śmierć przedwczesną, wiecznie chory i wiecznie opuszczany przez lekarzy, hr. Daniel zapewne nigdy nie marzył o miłości, nigdy nie oglądał się za towarzyszką życia.

Mimo słabowitości swej a właśnie może dla niej łatwo by się był mógł ożenić. Podsuwano mu nawet partje, swatano go nieraz, spekulowano na rękę bogatego, umierającego człowieka, który miał czem pocieszyć pozostałą po sobie wdowę.

Dotąd jednakże spiski te rozbijały się o opór hrabiego, który zanadto był rozumny, zanadto bystro patrzył na świat i ludzi, aby nie zdołał przejrzeć niezgrabnie stawianych mu sideł.

Otóż przed kilku laty, licząc od czasu w którym się powieść nasza rozpoczyna, hr. Daniel bardziej chory niż kiedykolwiek wybrał się do wód za granice. Zazwyczaj do każdej takiej podróży ofiarował mu się za towarzysza któryś z czułych krewnych, a hr. Daniel przyjmował chętnie jego propozycje, mając w tym cel swój odrębny, ironiczny.

Towarzysz taki był zazwyczaj pewnym, ze go nie dowiezie do celu podróży, lub ze stanąwszy w końcu na miejscu, będzie miał smutny obowiązek podania współspadkobiercom wesołej wieści o zgonie, tak długo przepowiadanym.

I tym razem odprowadzał go jeden z kuzynów, pomógł do ulokowania się, przeczekał czas jakiś, jak też będzie ze zdrowiem kochanego Daniela, a nareście wrócił do domu, bo życie u wód dla zdrowych kosztowniejsze jest jeszcze niż dla chorych, a hr. Daniel nie miał zwyczaju podejmować narzucającego się opiekuna własnym kosztem.

Wracając jednak do domu, uprosił kąpielowego lekarza, aby w razie niebezpieczeństwa telegrafował natychmiast do niego.

Minęło kilka tygodni — gdy naraz kuzynek otrzymał telegram, że hr. Daniel ma się źle bardzo, że blizkim jest śmierci. Jakkolwiek wiadomość tę zatrzymał w najściślejszym sekrecie i potajemnie wybrał się w drogę, Przecież cudem jakimś a prawdopodobniej tą samą drogą dowiedziała się o tem i reszta krewnych, i pewnego pięknego poranku pół tuzina cioteczno-przyrodniostryjecznych podążyło z szalonym pośpiechem do umierającego. Zjechawszy się niespodzianie razem, i równe mając powody do wstydu i pomięszania, prędko skwitowali się nawzajem z kłopotliwej sytuacji, złożyli sejmik generalny i wysłali do hr. Daniela deputację z dwóch osób złożoną, która miała zbadać stan rzeczy.

Obaj czuli kuzynowie udali się do pomieszkania chorego, przed którem zastali drogę wyłożoną słoma, co uważali za wskazówkę, że chory ma się źle bardzo. Na zapytanie, jak się ma hrabia? odpowiedział stary lokaj, wielki ulubieniec i poufnik Daniela, z uśmiechem ironicznym, którego zda się nauczył od swego pana, że chory ma się lepiej i zameldowawszy gości, prosił ich natychmiast do salonu.

Obaj kuzyni weszli, ale zastali historyczny fotel hrabiago próżny. W salonie nie było nikogo. Naraz drzwi od sąsiednich pokojów się otworzyły i ku nieopisanemu zdziwieniu ujrzeli krewni hr. Daniela w stanie zdrowia, w którym dotąd nigdy go nie widzieli. Hrabia wszedł sam, bez pomocy, opierając się tylko na lasce, do salonu i uśmiechem wesołym powitał gości. Ubrany był elegancko, nawet z pewną młodzieńczą pretensją, włosy miał ufryzowane a w pętelce modnego surduta tkwiła kamelja.

Krokiem nieco chwiejnym, ale dość szybkim zbliżył się do krewnych, uścisnął im dłoń serdecznie i zawołał:

— Co za traf szczęśliwy was tu sprowadza, moi drodzy! Wymarzyć niepodobna lepszego natchnienia! Was mi tylko brakło, moi kochani, a oto i was przypadek nadnosi. Ale poczekajcie chwile, poczekajcie, zaraz powrócę!

rzekłszy to hrabia wyszedł z salonu. Ledwie obaj kuzynkowie mieli czas ochłonąć z pierwszego zdumienia, kiedy gospodarz powrócił.

Nie wszedł tym razem sam. Zamiast na lasce, opierał się na ramieniu młodej, ślicznej kobiety, uśmiechniętej wdziękiem młodości i powabu.

— Moi kochani, przygotujcie się na usłyszenie dobrej wieści. Rekomenduję wam — moją żonę...

— Żo... żonę... — powtórzyli przeciągłym tonem kuzynkowie i osłupieli z zdziwienia.

— Tak jest, moją żonę — potwierdził hr. Daniel tonem, który ironicznym swym akcentem budził z osłupienia obu krewnych. — Ożeniłem się... i proszę was dla mojej żony o tę samą życzliwość, o to same przywiązanie, którem mnie samego dotąd raczyliście obdarzać.

Niepodobna wyobrazić sobie powszechnego zdziwienia, które wzbudziła wieść rozniesiona szybko przez kuzynów. Najkomiczniejszą atoli była scena, która z tego powodu odegrała się w jednym z salonów stołecznych.

Jeden z kuzynów hr. Daniela, zastąpiony na owym kongresie generalnym przez swego brata, znajdował się Właśnie na wieczorze w bardzo licznem towarzystwie,

kiedy nagle doręczono mu telegram, którego się spodziewał i który tu przynieść kazał. Telegram pochodził od brata, a datowany był z miejsca kąpielowego, w którem właśnie znajdował się hrabia Daniel. Z gorączkowym tedy pospiechem porwał podany telegram i rozrywając szybko kopertę, rzucił okiem na papier.

Na samym początku spostrzegł słowa: "Wielce smutna wiadomość..." Odczytawszy te pierwsze słowa a nie przebiegłszy jeszcze następnych pewnym był, że telegram przynosi mu wieść o zgonie hrabiego.

W tejże chwili zapytali go najbliżej siedzący znajomi, kto i o czem mu telegrafuje?

— Telegram od mego brata, o biednym Danielu... — odparł zapytany.

— Cóż tedy donosi? — zapytano zewsząd ciekawie — Hrabia był podobno bardzo chory... Czyż by zdarzyć się miało nieszczęście?

— Niestety — odparł czuły kuzynek przybierając minę żałobną — ale nie odczytałem jeszcze całego telegramu...

I zbliżając się z kartką do światła począł czytać głośno i tonem wzruszonym:

— Bardzo smutna wiadomość. Dnia bieżącego miesiąca hrabia Daniel...

Tu nagle przerwał czytanie i jakby z przestrachu opuścił telegram na posadzkę.

— Umarł!... — dokończono w salonie — Ha, cóż robić, szkoda go, ale to była rzecz do przewidzenia... Tak długo się męczył... Czuły kuzynek zaprzeczył ruchem głowy i milczał chwilę jeszcze, nie mogąc przyjść do siebie z pomięszania, aż wreście zawołał w zapomnieniu:

— Ale gdzietam, moi państwo! Wyobraźcie sobie — on się o... o... ożenił!

— Ożenił się! — zawołało całe towarzystwo jednym chórem zdumienia.

— Ależ to niepodobna! — wołano dalej — to chyba żart, chyba omyłka jakaś!

Jeden z gości pochylił się po telegram a podniósłszy go przebiegł okiem i czytał tonem parodjowanej uroczystości:

— Nie, moi państwo! To nie pomyłka, telegram jest wyraźnym. "Bardzo smutna wiadomość": Dnia

b. m. hrabia Daniel — — — się ożenił... Młoda

pani ma lat dwadzieścia i taka ładna, że aż rozpacz zbiera. Twój Alfred..

Nacisk tragiczny, z jakim żartowniś odczytał ten telegram, wzbudził homeryczny śmiech w całem gronie, Ten i ów posunął do pomięszanego i zawstydzonego kuzynka z słowami kondolencji. Biedak bronił się słabo, silił się na dowcip, ale uśmiech zastygał mu na ustach:

— Ten paliwoda Alfred... Zawsze mu pustota na myśli... Dawać do takiej wieści taki wstęp... Słowo honoru przestraszyłem się... — Jest nawet czego — szepną? mu złośliwie jeden z przyjaciół — teraz to już pewnie biedny Daniel pożegna się rychło ze światem.

— Wiesz co — odparł mu w konfidencji wprawdzie, ale wychodząc z kontenansu kuzyn hrabiego — niech sobie teraz żyje jak żyd wieczny!...

I nie chcąc odgrywać dalej komicznej roli w salonie wybiegł do domu.

Na drugi dzień wiadomość ta gruchnęła po całem mieście. Nikt jej zrazu wierzyć nie chciał i przypuszczano, że telegram był tylko mistyfikacją. Ale wkrótce nadbiegły wiadomości najpewniejsze. Powróciły osoby, które w tych samych co hrabia Daniel przebywały kąpielach, i potwierdziły pogłoskę.

Hrabia Daniel ożenił się istotnie. Daremnie jednak dopytywano się o bliższe szczegóły. Nikt nie umiał opowiedzieć, jak się to stało. Cała historja zaślubin okrytą była najgłębszą tajemnicą. Wiedziano o fakcie, ale nie znano najmniejszych nawet akcessorjów.

Nikt z najbliższych nawet znajomych i towarzyszy kąpielowych hr. Daniela nie wiedział, gdzie poznał swoją żonę, zkąd ją przywiózł, i jakim cudem jej rękę pozyskał. Wiedziano tylko, że hrabina była młodą i cudnie piękną.

Kiedy wiadomość ta przybyła, Amadeusza nie było w stolicy. To też skoro się tylko zjawił, pierwsza wieść, którą go przywitał znany już naszym czytelnikom p. Henryk, była: — Amadyś, czy ty wiesz, czy ty zdołasz uwierzyć... Ten hrabia Daniel...

— Ten hrabia Ahaswer... — poprawił Amadeusz z obojętnym uśmiechem.

— Ten hrabia Ahaswer... ożenił się!

— Z kim? kiedy?

— Z prześliczną, młodą kobietą, przed miesiącem. Ciekaw jestem go teraz widzieć, tego chorego Ahaswera...

— A ja panią Ahaswerową — odparł z uśmiechem Amadeusz — skoro istotnie młoda i prześliczna!

— Patrzcie Don-Żuanka! — zawołał Ri. — Zobaczymy! zobaczymy! Nie ty jeden zagniesz tu parol! Ale słuchajże dalej. Hrabia Ahaswer trzy głupstwa odrazu popełnił: primo ożenił się, secundo zamiast uciec z zdobyczą w ustroń najskrytszą, zjechał tu do stolicy; tertio otwiera salony...

— Dużo będzie miał gości! Przypomnij mi Ri, pójdziemy zaraz... Ta kobieta musi być arcyciekawem zjawiskiem... Pragnę ją widzieć jak najprędzej...

Rozmowa ta odbywała się na ulicy wieczorem, a właśnie kiedy Amadeusz ostatnich słów domawiał, nadjeżdżający powóz zmusił obu przyjaciół do umknięcia na stronę... Przepędziła koło nich przepyszna kareta, uprzężona dzielnemi rumakami.

— To on, hrabia Daniel! — zawołał Ri, który znał wyśmienicie każdy ekwipaz, i po koniach, po cyfrach i barwach lokajów odgadywał zaraz, do kogo należą. — I to z nią nawet! — dodał Amadeusz. — Patrz, skręcają do teatru! Chodźmy, ujrzymy ja dziś jeszcze!

Obaj udali się zaraz do teatru.

Amadeusz znalazłszy się w sali teatralnej począł ciekawie przeglądać loży, szukając hr. Daniela i jego młodej żony. Niebawem odkrył młode małżenstwo...

I wówczas to po raz pierwszy ujrzał Amadeusz tę kobietę olśniewającego uroku, tę prześliczną szatenkę z namiętnym, marzącym wzrokiem i dziwnie niepospolitym wyrazem twarzy, ku której w długi czas poźniej, owego wieczora teatralnego, opisanego przez nas w pierwszym rozdziale, zwracały się ustawicznie jego oczy pałające namiętnością, gorączką i rozpaczliwą dumą zarazem...

Prosta ciekawość kierowała jego wzrokiem przy tem pierwszem spotkaniu, ale ciekawość ta zmieniła się rychło w żywe, głębokie nawet zajęcie... Amadeusz ócz nie mógł oderwać od żony hr. Daniela. Widok jej olśnił go formalnie — jej charakterystyczna, niepospolita piękność uwięziła go odrazu...

Amadeusz odniósł jedno z tych wrażeń fatalnych, błyskawicznych, decydujących w jednej chwili o całej przyszłości...

Kilka razy oczy pięknej kobiety spotkały się z jego wzrokiem. Wówczas dotknięty takiem przelotnem spojrzeniem, Amadeusz doznawał takiego uczucia, jak gdyby go oblewały fale magnetyczne, jakby kąpał się w strudze magicznych blasków... Ta kobieta miała oczy czarodziejskie...

— I ta kobieta oddala rękę Danielowi! — rzekł w myśli do siebie Amadeusz. — To zagadka!... To sfinx-kobieta!..

Zapatrzony w piękną hrabinę Amadeusz nie uważał nawet jej męża. Biedny hrabia Daniel niknął też zupełnie wobec swej młodej żony. Cofnięty w głąb loży, otulony w futra i szale, siedział blady, schorzały, zmęczony. Twarz jego bardziej wydawała się cierpiącą niż zazwyczaj, tylko powieki były rozwarte i odkrywały oczy, spoglądające z złośliwą ciekawością i ukontentowaniem.

Hrabia Ahaswer zdawał się śledzić wrażenie, jakie sprawia widok jego żony, a na ustach igrał mu przy tem lekki uśmiech. Wzrok jego padł na Amadeusza i utkwił w nim nieruchomo. Zajęcie młodego człowieka, jego zapatrzenie się w piękną kobietę, zdawało się bawić wielce hr. Daniela.

Gdy raz przecie spojrzenie Amadeusza przebiegło przelotnie po postaci hrabiego, podchwycił je tenże skwapliwie, podniósł się nieco z krzesła i ukłonił się uprzejmie, serdecznie, ale z szyderczym uśmiechem. Amadeusza ukłon ten zmięszał nieco i na chwilę przestał patrzyć na hrabinę.

Tymczasem hr. Daniel spoglądał po sali teatralnej, i gdzie dostrzegł tylko któregoś z młodych znajomych, Opatrzonego tak jak Amadeusz w jego żonę, usiłował zwrócić uwagę jego na siebie i kłaniał mu się z ta sama uprzejmością, z tym samym uśmiechem, tak słodkim a tak szyderczym...

Ten biedny, chory, upośledzony człowieczek zdawał się szydzić ze wszystkich niemiłosiernie, i wyzywać formalnie tem spojrzeniem, pełnem pewności, kontenansu i swobody.

— Tam w tej loży, tam się znajduje istna szarada! — zauważył trafnie któryś z lwów balkonowych do siedzących obok towarzyszy.

— Rozwiążemy ją koniecznie! — odpowiedziano mu na tę uwagę.

Jakoż istotnie każdy z lwów salonowych, każdy z Lovelaców, począł od tej chwili kombinować i układać plan kampanji. Kampanja ta rozpoczęła się istotnie niebawem. Nazajutrz posypały się karty wizytowe u hr. Daniela, który jakby na umyślnie nie przyjął nikogo — ale w kilka dni zaprosił wszystkich do siebie.

Odtąd roiło się od gości w salonach hrabiego, który zdawał się być z tego wielce zadowolonym. Był wzorem gościnnego gospodarza i ideałem rozumnego męża. Nie raził nigdy nawet cieniem zazdrości.

Najczęściej hr. Daniel pokazywał się na chwilę tylko w salonie, a potem znikał na cały wieczór. Gdy się jednak zdarzało, że stan zdrowia pozwolił mu zostać w gronie gości, wtedy siedział na swojem zwykłem miejscu przy kominie i rozmawiał obojętnie z starymi znajomymi, lub z pochyloną na piersi głową zdawał się drzemać. Tymczasem rój młodzieży otaczał jego żonę, prześliczny Sylwię. Kobieta ta od pierwszej chwili straszne sprawiła spustoszenie w sercach salonowych Adonisów. Powabem swej urody, wdziękiem umysłu, wykształceniem wysokiem, żywością temperamentu i nadobną swobodą czarowała wszystkich — nie ośmielała nikogo.

Oryginalna całem swem usposobieniem, kapryśna, to wesoła do pustoty, to smutna i rozmarzona, to roztrzepana na pozór, to znowu apatyczna, to dająca swym wielbicielom wrzekomo awansy, to znowu sztywna, dumna i odtrącająca — kobieta ta była prawdziwą zagadką. Ci, których przykuła jak tryumfatorka do rydwanu swych wdzięków, łudzili się czasem, roili najśmielsze nadzieje, w głębi duszy przypisywali sobie preferencję — ale gdy się po niejakim czasie obliczyli dokładnie, okazało się z rachunku — zero...

Amadeusz, który najpierwszy zapisał się w szereg jej wielbicieli, obliczył się także. Obliczył się najpierw w myśli z tą kobietą i z rachunku wyszło także zero — obliczył się z samym sobą i rezultat był zatrważający.

Amadeusz zakochał się namiętnie....

Jak wiemy nie był sam — miał wielu towarzyszy niedoli. Z pomiędzy wszystkich wystawał on namiętnością swoją — a stosunek jego do hrabiny, choć nie wzajemny i nie upoważniający do najmniejszych przypuszczeń, stał się tak zdecydowanym, że nikt nie wymówił imienia p. Sylwji, aby mu przytem mimowolnie nie stanął na myśli Amadeusz...

Nie dziw, że o p. Sylwji mówiono wiele, że przyćmione przez nią gwałtownie piękności salonowe, na jej wspomnie zgorszone stroić poczęły minki.

Hr. Daniel słyszał wszystko, patrzył na wszystko i zdawał się być rad wielce ze wszystkiego. Tymczasem neutralniejsi widzowie, którzy koniecznie chcieli się zorjentować w tym świecie, w którym królowała Sylwja, zamykali rezultat swych badań w słowach:

— To dziwna kobieta. Wystawcie sobie, ona kocha szalenie — hrabiego Daniela...

IV.

NOWE FIGURY.

Amadeusz przed owa majątkową katastrofą, która go była spotkała, był jednym z najczęstszych gości u hr. Daniela. Czar, którym go od pierwszego wejrzenia zaraz uwięziła piękna hrabina, zmienił się, jak już wiemy, w miłość; miłość przybrała rozmiary namiętności. Gwałtowny, szalony prawie charakter Amadeusza znalazł w uczuciu tem z początku troche miary a nawet statku pewnego. Złagodniał, rozmarzył się, spoważniał. Czarodziejskie oczy Sylwji ugłaskały lwa — trzymały go na pasku marzeń i słodkich nadziei. Wkrótce jednak to samo, co zdawało się tworzyć ciszę i harmonję w duszy naszego młodego szaleńca, stało się tylko palnym materjałem, podsycającym do najwyższego stopnia wrodzoną jego namiętność. Amadeusz kochał się bez najmniejszej nadziei, bez żadnej, a żadnej rękojmi skutku.

Kobieta, ku której zapłonął namiętną miłością, była żoną innego.

Między Amadeuszem a nią stały silną zaporą względy towarzyskie i moralne. Aby miłość taka mogła mieć skutek, trzeba było zerwać najświętsze węzły, potargać najsilniejsze ogniwa, zdeptać śluby, których nigdy nie narusza się bezkarnie...

To wszystko nie zatrważało jednak Arnadeusza.

W namiętności swojej nie uznawał on granic podobnych. Namiętność ta była u niego najwyższem prawem, w przekonaniu jego miała ona moc rozwiązywania i zawiązywania.

W obec niej, w obec udzielnej, wszechmocnej namiętności, malały wszelkie prawa moralne, wszelkie względy towarzyskie i rodzinne do poziomu przesądów.

— Jakie prawo może być na ziemi dla serc nad namiętność ? Gdzie są tak potężne ogniwa, aby ich ona nie zerwała, gdzie tak silne przesądy, aby ich nie zmiotła jednym tytanicznym tchem huraganu, gdzie względy takie, któreby umilknąć nie musiały w obec jej piorunnego głosu?...

Tak rozumował Amadeusz, a rozumowanie to było religją jego. Nie był to więc człowiek, któryby zadrżał w obec przeszkód tego rodzaju... Ale między nim a ubóstwianą przez niego kobieta stała zapora inna. Zapora ta była tym razem silniejszą, niż wszystkie przysięgi, niż kodeks moralności, niż głos świata.

Sylwja po prostu nie kochała go. Taki przynajmniej wypadł rezultat, gdy się Amadeusz obliczył z wszystkiemi szansami swoich stosunków do pięknej kobiety. Co więcej, kobieta ta nie wiedziała może nawet, że jest szalenie kochaną.

Któż jej o tem powiedział? Chyba plotka obiegająca salony, chyba przeczucie własne — Amadeusz bowiem nie zdobył się dotąd na stanowczy objaw swego uczucia.

Trudno wprawdzie było przypuszczać, aby wzrok kobiety nie wyczytał od razu z całego postępowania Amadeusza wyznania namiętnej miłości, ale wyznanie to czyż zupełnie wystarczać tu mogło?

Amadeusz nigdy nie mógł się zdobyć na tyle odwagi, aby jeźli już nie z otwartą stanowczością, to przynajmniej w bardziej bezpośredni i wyraźny sposób objawić swe uczucia. Mimo całej namiętności, mimo zuchwalstwa, które w niej czerpał dotąd zawsze na zawołanie — nie ośmielił się Amadeusz do podobnego kroku.

Nigdy jeszcze w życiu nie spotkał takiej kobiety. Nigdy nie widział się jeszcze w tak bezradnej sytuacji, on, popsuty faworyt szczęścia, okrzyczany zwycięzca serc niewieścich.

Piękna hrabina zdawała się być stokroć silniejszą od niego. Igrała ona z nim, jakby bawić się chciała swą ofiarą. Nieraz zdawało mu się, że w oczach jej cudownych czyta wyznanie wzajemności, ie głos jej drży uczuciem, że rumieniec serce zdradza, że słowa każą się domyślać...

Wtedy Amadeusz blizkim był stanowczego kroku, a na usta wydzierało mu się słowo śmiałego wyznania.. Ale w tej samej chwili jedno spojrzenie, jedno zimne słówko wystarczało, aby zmusić go do milczenia, odebrać wszelką odwagę, i odrzucić go o całą nieskończoność od upragnionego celu...

Kobieta ta miała w sobie coś dziwnie imponującego. Amadeusz pod jednem spojrzeniem jej w pokorne zmieniał się pacholę.

Przed chwilą pusta i swawolna, okrywała się nagle majestatem powagi, przed chwilą wyzywająca prawie, odpychała wkrótce od siebie surową sztywnością. Jedno jak lód chłodne, śmiertelnie obojętne słowo, zacierało od razu wrażenie całej rozmowy, w której zdawało się przebijać uczucie, jeden ironiczny uśmiech, tak odstraszający swym wyrazem, przecinał w jednej chwili cało różowe pasmo poprzednich spojrzeń, tak upajających, tak pełnych obietnicy i namiętnego prawie uczucia.

Nie była to zwyczajna sztuka kokieterji.

Amadeusz znał przecież sztukę tę tak doskonale, widział ją tyle razy praktykowaną w najwyższym stylu i z jenjalną zręcznością, rozumiał się wybornie na jej zagadkach, na całem jej hieroglificznem abecadle...

Namiętność Amadeusza rosła z dniem każdym. Szukał ulgi w szalonem życiu, uciekał się do najheroiczniejszych środków, jakie mu tylko poddać mogła jego gwałtowna natura, aby zapomnieć o zagadkowej kobiecie.

Kiedy się Amadeusz znalazł w opłakanem położeniu bankruta, kiedy szaleństwa jego rzuciły go na bruk bez podstaw i środków świetnego bytu, do którego był przywykł, ona jedna, ta przecudna, nieodgadnioną kobieta, wstrzymała go od rozpaczliwego kroku i nie dała mu skończyć tak, jak skończył stryj jego.

Bez najmniejszego żalu byłby pożegnał świat ze wszystkiem, co mu na nim było drogiem lub przyjemnem — ale nie mógł zerwać tej niewoli, w którą go rzuciła namiętność do Sylwji.

Gdy go nagle los wydobył z ruiny i oddał mu stracone jutro, Amadeusz Sylwję zrobił znowu królowa tego jutra.

Zaraz nazajutrz po owym wieczorku, na którym Amadeusz wszedł znowu tak oryginalnym sposobem w prawa gospodarza, postanowił zacząć na nowo kampanję, ale zacząć ja i skończyć już zarazem.

— Kocham jak student — rzekł sam do siebie — i jak z studenta szydzi ze mnie ta kobieta. Z takiej upokarzającej sytuacji wyjść muszę koniecznie od razu, przebojem! Dziś jeszcze muszę się z nią widzić. Pójdę natychmiast i — wyznam jej wszystko!

Przy tych ostatnich słowach zawahał się nieco Amadeusz. Zdało mu się, że widzi przed sobą Sylwję, jak mu oniemia usta swem spojrzeniem imponującem, swą godnością i duma odpychającą i zimna.

— Tak, pójdę — zawołał jednak wkrótce Amadeusz — i powiem jej, że ją kocham! Gzy upoważnia mnie co do tego? Jeźli nie upoważnia mnie ona, to upoważnia mnie moja namiętność! Vogue la galére!

— A zresztą — mówił dalej — czyż to nie bedzie tak dobry hazard, jak każdy inny? Dotąd nie uląkłem się nigdy hazardu i dziś rzucę nań śmiało moje nadzieje i marzenia wszystkie!

Rzekłszy to do siebie Amadeusz, natychmiast począł się zbierać do wizyty.

W planie całym, który układał, hrabia Daniel nie wchodził wcale w rachubę. Amadeusz nigdy nie myślał o nim jako o przeszkodzie, z którąby się liczyć wypadało. Biedny, chory człowieczek tak był zawsze serdeczny dla niego, tak mile go witał w swoim domu, tak wolnym był od cienia nawet zazdrości, że Amadeusz w myślach swych i kombinacjach nigdy nie widział obok Sylwji jej małżonka.

Wprawdzie nieraz miał Amadeusz sposobność, zauważać na bladych ustach hrabiego Ahaswera uśmiech dwuznaczny, podejrzany, piekącą ironją zaprawny — ale tłumaczył go on sobie tem, że wieczny pacjent do tego stopnia jest filozofem, iż potrafi się wznieść aż do samobójczej ironji i szydzić z własnej sytuacji.

Ubrawszy się, Amadeusz z niecierpliwością oczekiwał stosownej do wizyty godziny, a doczekawszy się jej wreszcie, kazał zajechać powozowi i wieźć się do domu hrabiego Daniela.

Tymczasem w gabinecie swym miał właśnie hr. Daniel gości. Trzech mężczyzn siedziało około jego fotelu i brało udział w żywej rozmowie. Nie była to wizyta zwykła. Hr. Daniel od kilku tygodni miał się znowu nadspodziewanie lepiej i skorzystał z tego, aby zakończyć niektóre swe sprawy administracyjne.

Jak wiemy, hr. Daniel należał do najdzielniejszych gospodarzy w kraju. Między dobrami swemi miał on także kilka wiosek górskich, nieposiadających żadnych gruntów ornych, ale lesistych. Dotąd wioski te żadnego prawie nie niosły dochodu, aż hr. Daniel umiał wyzyskać ich wartość. Zawiązał z dwoma sąsiednimi właścicielami spółkę, przybrał do niej zręcznego ajenta i porobił układy o dostawę drzewa budulcowego, materjałów kolejowych, masztów na okręty itd.

Spółka zrobiła świetne interesa. Obaj sąsiedzi, którzy dotąd ledwie kawałek chleba mieli z swych jałowych wiosek, poprawili byt swój od razu, a hr. Daniel zarobił więcej, niż mu kiedykolwiek ofiarowano ryczałtem za cały klucz górski.

Spółka ta rozwiązała się teraz. U hr. Daniela odbywała się właśnie sessja ostatnia, na której zamknięte zostały ostatecznie rachunki. Chory hrabia i tym razem wprawił w zadziwienie wspólników swą bystrością, swoją energja, której nikt przypuścić nie mógł w człowieku pasującym się ciągle z cierpieniami fizycznemi. Jak zwykle siedział hr. Daniel otulony szlafrokiem futrzanym na swym fotelu, bladą, wynędzniała twarz pochylił na piersi i zabierając głos mówił cichym, zmęczonym tonem, który nieraz przechodził w szept ledwie dosłyszany. Obok niego siedzieli trzej wspólnicy. Były to trzy typy odmienne, trzy postacie w swoim rodzaju charakterystyczne.

Jeden z nich był to mężczyzna już szpakowaty, z twarzą wychudłą i zawiędłą, z poważnym, prawie surowym wyrazem na twarzy, ubrany skromnie, po staroświecku.

Drugi liczyć mógł zaledwie lat dwadzieścia kilka i był prawdziwym typem naszej młodzieży wiejskiej. Przystojny, z twarzą dorodną i wyrazem zdrowia okraszoną, z oczyma żywemi i pełnemi ruchu, z butą i fantazją w całej postaci — zdawał się być najbardziej wesołym, najbardziej zadowolonym ze wszystkich. Najmniej ze wszystkich zajmowała go specjalno-rachunkowa strona sessji. Wiedział, że przypada na niego zysk spory, że otrzyma sumę, której może nigdy w życiu posiadać się nie spodziewał — i to mu wystarczało. Jeżeli się też odezwał z czem na tej sessji, to zawsze przywoływano go do porządku, bo mówił o wszystkiem raczej na świecie, niż o interesie.

Trzeci był to wspólnik ostatni, który przystąpił z kapitałem tylko i posługami ajenta. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że był żydowskiego pochodzenia, choć usiłował widocznie maskować stan, z którego wyszedł. Był to młody jeszcze mężczyzna z twarzą piegowatą, sprytna i przebiegłą, z nosem dużym i zakulbaczonym, na którym osadził złote okulary, z dużemi bakenbardami rudemi, z oczyma wypukłemi, biegającemi ustawicznie dokoła.

Ubrany był z widoczną intencją elegancji i wytworności, ale intencja ta wypadła niefortunnie co do rezultatu. Miał na sobie jakiś żółtawy żakiet, kraciaste inexprissibilia, pomarańczową krawatkę, lakierowane trzewiki wyszywane w esy-floresy, z których osobliwie zdawał się być dumnym, bo spoglądał na nie z nietajonem ukontentowaniem. Przy zegarku wisiał gruby łańcuch złoty, na palcach świeciło się mnóstwo pierścionków. Usiłował mówić po polsku płynnie i mówił istotnie lepiej, niż to się zdarza żydom, ale mimo to co chwila popełniał najkomiczniejsze błędy w zwrotach i akcencie.

Pierwszy z tych gości, których powierzchowność po krótce opisaliśmy, nazywał się Adam Ożarko, i był jak już wiemy, właścicielem małej wioseczki, sąsiadującej z górskim kluczem hr. Daniela. Stary kawaler, ograniczający się na najmniejsze potrzeby, oszczędny aż do skąpstwa, po drobiazgowemu skrzętny, natury trzeźwej aż do najoschlejszego pedantyzmu — Ożarko zakopał się w swem odludnem ustroniu i z oporem, po długiem wahaniu się, przystąpił do spółki.

Urodzony w ubóstwie Ożarko drogą powolnego, ciężkiego dorobku doszedł do swej nędznej włości, natuławszy się przedtem po świecie jako prywatny officjalista. Ciasnego poglądu na świat i jego stosunki, upatrujący jedyną rękojmię bytu w wytrwałości mrówczej, liczący się skrupulatnie z każdym groszem, nie pojmywał on innego sposobu poprawienia fortuny nad drobny dorobek, bał się szalenie wszelkiego przemysłu, drżał przed najmniejszem ryzykiem, a namówiony do spółki tchórzył ustawicznie, choć nie stawił przy niej nic na niepewną kartę.

Teraz nawet, kiedy zamknięcie rachunków wykazało, że przypada mu zysk bardzo znaczny z lasów, które dotąd najmniejszych prawie nie niosły mu dochodów, nie tyle cieszył się pomyślnym rezultatemi co dziękował Bogu, że go szczęśliwie wyratował z tego "wielkiego hazardu", za jaki uważał interes dostawy budulca i masztów.

Drugi z członków spółki, ów młody, dorodny mężczyzna, nietylko wiekiem i temperamentem ale i całym charakterem swym stanowił prawdziwy kontrast do p. Adama Ożarki. Nazywał się Zygmunt Szarski i tak jak wszyscy jego antenaci biedował na malutkiej wioseczce Szarkach. Nie miał już rodziców, ani żadnngo rodzeństwa — a do ubożuchnej gospodarki wiązała go miłość gniazdowej wioski a głównie może konieczność, która przykuwała go do owsianej gleby rodzinnej.

Wychowany przez jednego z bogatszych swych krewnych dość starannie, w najpierwszych latach swej młodości powołany przez chorego ojca na wieś, nie ruszył się już po śmierci jego z Szarek, w których odgrywał role małego Prometeuszka. Pełen fantazji, usposobienia niezmiernie żywego, z umysłem wyrywającym się po za granice dotychczasowej egzystencji, i istotnie posiadającym wszelkie warunki do szerszego zakresu życia, przytem lekkomyślny i wrażliwy — biedny Zygmunt jak duch pokutujący tłukł się w ciasnej swej klatce górskiej.

Gospodarować nie lubił i nie umiał, wszelką ekonomją pogardzał, a mimo że ciągle walczył z biedą, zadłużył wioskę swoją i blizkim już był zupełnego wywłaszczenia, kiedy hr. Daniel mu pomógł, otwierając źródło zysku obfite i niespodziewane.

O trzecim z kolei, figurze z ryżemi bakenbardami i pomarańczową krawatką na szyi, wiedzą już czytelnicy, że był żydem. Był to pan Izydor recte Icek Szwinder, ajent dla wszystkich i do wszystkiego. Szwinder był prawdziwym typem galicyjskiego żydka, który liznął trochę niemieckiej cywilizacji. Sprytny, obrotny, przebiegły, chciwy, wadami i zaletami wszystkiemi nieodrodny syn swego plemienia, miał on przy tem osobny rodzaj ambicji.

Ambicja ta polegała na tem, aby uchodzić za człowieka wykształconego, za postępowego emancypanta, aby odznaczać się nawet wytwornym tonem i elegancją. Ideałem jego był szyk wiedeńskich takzwanych "Mauszlów" salonowych; silił się też w najkomiczniejszy sposób, aby przywłaszczyć sobie ów odrębny, tyle śmieszny i parodystyczny polor komtuarowy. Chciał być "nobel", chciał olśniewać "geszeftowym" szykiem, i być sobie według najnowszego żurnalu wiedeńskiego "ein jüdischer Cavalier". Mówił wiele o literaturze niemieckiej, o sztukach pięknych, cytował Heinego, pracował nawet nad językiem polskim — i był prawdziwą perłą rodu Szwinderów.

W spółce odgrywał on rolę ajenta i jako taki istotnie wiele się do pomyślnego rezultatu przyczynił, przy czem też sam bardzo znaczne odniósł zyski, bo i hr. Daniel imieniem spółki zapewnił mu znaczny procent dochodu i pruscy przedsiębiorcy, między którymi pośredniczył, hojnem wynagrodzili go honorarjum.

Sama główna cześć interesu była już załatwioną i toczyła się jeszcze tylko rozmowa o drobnych, ubocznych rzeczach.

Hr. Daniel, który lubił obserwować ludzi i bawić się nimi niejako, był dzisiaj w szczególniejszem usposobieniu do robienia studjów psychologicznych i z upodobaniem śledził każdego z swych gości.

— Widzisz tedy, panie Adamie — odezwał się do Ożarki — bałeś się naszej spółki i ledwie cię sforsować było można do przystąpienia. A teraz, panie Ożarko, przyznać musisz, że zrobiłeś dobry interes...

— Przyznaję, panie hrabio — odparł Ożarko — ale powiem panu otwarcie, że już drugi raz nigdy do podobnych interesów nie dałbym się zniewolić. Tym razem uszło mi na sucho, panie hrabio, ale ja te wszystkie spekulacje zawsze za hazard uważam...

Hr. Daniel uśmiechał się, a Szwinder podchwycił zaraz ten uśmiech i zawtórzył mu ironicznem spojrzeniem, skierowanem na Ożarkę.

Właśnie gdy hrabia miał coś odpowiedzieć, dały się słyszeć kroki w sąsiednim pokoju. Był to Amadeusz, który zastał hr. Sylwję jeszcze nie ubraną i czekać postanowił, dopóki nie będzie przyjętym. Hr. Daniel zapytał zaraz lokaja, kto przyszedł, a dowiedziawszy się, ie to wizyta Amadeusza do jego żony, uśmiechnął się nieznacznie i kazał prosić gościa do siebie.

Zaraz też wszedł Amadeusz. Na twarzy jego widocznym był niepokój, który na widok hrabiego zmienił się w pewne pomięszanie.

Daniel powitał go uprzejmem skinieniem głowy i z grzecznym uśmiechem podał mu swą dłoń wychudłą.

— Moja żona czasami długo się ubiera — rzekł — być może, że i tym razem długo każe ci czekać. Jeżeli cię to nie będzie nudzić, poczekaj tu u nas. Nie lubisz interesów, wiem o tem, a tu mowa o nich, ale nieraz i to lepsze nad samotne oczekiwanie.

Amadeusz wolałby był stokroć samotność, ale nie śmiał jakoś odmówić wezwaniu hrabiego. Spotkanie hrabiego przed widzeniem się z Sylwją zmieszało go i prawie się czuł schwytanym na gorącym uczynku. W takiem usposobieniu nie miał siły oprzeć się i machinalnie usiadł na wskazanem krześle. — Poczekajże p. Ordawski — odezwał się hr. Daniel — muszę ci przedstawić moich gości. To jest pan Adam Ożarko, mój sąsiad łaskawy, a to drugi sąsiad p. Zygmunt Szarski.

Amadeusz skłonił się z lekka obom. Szarski, który ciekawie patrzył na nowoprzybyłego, okrył się nagle rumieńcem, gdy usłyszał nazwisko Amadeusza. Spojrzał na niego bystro, a oczy dziwnie mu się zaiskrzyły.

— A to... panie Amadeuszu — ciągnął dalej hrabia, wskazując na trzeciego — to jest p. Izydor Szwinder... mógłbym powiedzieć nawet anticipando pan baron Izydor Szwinder, człowiek znakomitych zdolności finansowych... Szwinder, nieprawdaż, że będziesz baronem jeszcze ?

Szwinder podniósł się z swego oddalonego nieco krzesła i ukłonił się z kwintessencją kontuarowej elegancji.

— Co? nieprawdaż, że będziesz? — ciągnął dalej z nielitościwym uśmiechem hrabia — zasługujesz na to z pewnością! Naprzykład, jakby to brzmiało ładnie: Izydor Szwinder Baron von Schwinderwind...

Zygmunt mało nie parsknął głośnym śmiechem a Amadeusz także mimo pomięszania swego uśmiechnął się na żart hrabiego.

— No, wróćmy do rozmowy — rzekł dalej hr. Daniel. — Więc twierdzisz panie Adamie, że to był hazard?...

— Jak dla kogo, panie hrabio — odparł sucho Ożarko — dla mnie takie przedsiębiorstwa zawsze będą ryzykiem. Ja biedny człowiek, liczę się ścisłe i przy podobnych interesach nie tyle cieszę się z zysku, co winszuję sobie, że zaawanturowawszy się, wyszedłem przecież cało...

— Ja to zawsze powiadam — ośmielił się odezwać Szwinder — w naszym kraju handel i przemysł nigdy nie pójdą na górę! Dla czemu? Dla temu: że u nas nie ma tego, co to się nazywa höherer Geschäftsgeist. Mój brat Dr. Arnold Schwinder, redaktor od Neue freie Speculirpresse pisał do mnie raz o tem...

— Słuchajże Amadeuszu — przerwał Szwinderowi hrabia Daniel, zwracając się do Ordawskiego — tłumaczyłeś mi tu kiedyś, że każdemu człowiekowi wrodzonym jest pociąg do próbowania losu, do hazardu. Masz tu zaraz p. Ożarkę, który stanowczo kłam zadaje tej teorji. Uważa on nawet interes najbezpieczniejszy za hazard...

Amadeusz, który niechętnie tylko przysłuchiwał się rozmowie, widział się zniewolonym przez wzgląd na hrabiego wziąć w niej teraz czynny udział.

— Nie wierzę temu — odparł — nie wyobrażam sobie człowieka, któryby nie musiał brać w rachubę trafu i przypadku losu... Los ten zawsze stanowi osobną pozycję w tej rachubie, choć nie zawsze zastanawiamy się nad tem.

— Otóż właśnie — odezwał się znowu Szwinder — pod tym względem chciałem tu państwu powtórzyć, co mój brat, doktor Arnold Szwinder, redaktor przy Neue freie Speculirpresse... — Moi panowie — przerwał mu tym razem Ożarko, odzywając się tonem surowym — mówicie to z waszego stanowiska, na którem ja nigdy nie stałem... Przebywałem inną szkołę. Los mi nic nie dał nigdy. Jeżeli doszedłem do skromnego kawałka chleba, to pracą i rachubą.

— Praca to tyle, co podróż piechotą, a rachuba, to tyle co fura jednokonna, a spekulacja to tyle, co kolej żelazna — wmięszał się znowu Szwinder tonem sentencyonalnym. — Nu, proszę państwa, teraz mamy wiek XIX! Za co dzisiaj ma kto chodzić piechotą, albo jeździć furą, kiedy jest kolej żelazna?...

— Ale na tej ostatniej najłatwiej podobno kark skręcić — odparł Ożarko.

— Więc idziesz tylko pracą i rachubą, kochany panie sąsiedzie — odezwał się znowu hrabia. — Powiedz mi tedy, według jakiej ty zasady rachujesz?

— Na to jest przecie od wieków jedna formułka...

— Ale jaka?...

— Dwa razy dwa jest cztery.

— Dwa razy dwa jest cztery? kiedyż to nie prawda! — rzekł hr. Daniel.

Ożarko z pewnym rodzajem zgorszenia spojrzał na hrabiego. Szwinder dowcipnie łypnął z poza okularów oczyma.

— Nie umiecie dobrze rachować, jak widzę — mówił dalej hr. Daniel. —Muszę was wziąć na egzamin. Panie Szwinder, powiedz mi tedy, ile jest dwa

razy dwa?

— Dwa razy dwa? panie hrabio — rzekł Szwinder. —

To zależy od tego, jaki mam porachować procent? Przed pięćdziesięciu laty było dwa razy dwa = cztery; dzisiaj dwa razy dwa jest — sześć. Tak ja zawsze rachuję.

— Mylisz się tedy, panie Szwinder — odparł hrabia. — Nieprawdziwą jest twoja formułka, tak jak nieprawdziwą jest formułka p. Ożarki. Aby dwa razy dwa było cztery, trzeba istotnie jakiegoś wyjątku.

— Pan hrabia żartuje z nas wszystkich — odezwał się Ożarko.

— Przeciwnie mówię z najgłębszego przekonania i na serjo. Dwa razy dwa, moi panowie, to najczęściej trzy, rzadziej już pięć, ale najrzadziej cztery...

— To znaczy, hrabio — wtrącił Amadeusz, który czuł na sobie ciągle obserwujący wzrok Daniela — że właściwie rachować na nic się nie zda. Wiem to oddawna i zasady tej trzymam się zawsze... Widziałem ludzi, którzy tak, jak p. Ożarko opierali się na liczbach tylko i liczyli, liczyli, liczyli, i jakiś czas dobrze im to szło, aż nagle los ślepy zmięszał rachunki jednym figlem swym dziwacznym i w rezultacie postawił zero. Cobyś pan w takim razie zrobił panie Ożarko?

Szlachcic popatrzył poważnie na Amadeusza i rzekł sucho:

— Zacząłbym rachować na nowo... — Amadeusz ma trochę racji — ozwał się znowu hr. Daniel. — Los w całej rachubie naszego życia odgrywa rolę owego gospodarza w przysłowiu niemieckiem...

— Mann soll die Rechnung nicht ohne den Wirth machen! — pospieszył zacytować Szwinder.

— Tak jest — mówił dalej hrabia — i dla tego też los tak często mięsza najmatematyczniej obliczone szyki. Ale na to jest sposób. Nie liczcie nigdy bez losu! W pozycjach cyfr niech będzie jedna pozycja, jedno x dla niego. Uwzględniajcie go zawsze w rachubie, a wtedy jego tajemna władza igrać z wami nie będzie. I oto, dla czego ja nigdy nie liczę: dwa razy dwa jest cztery. Po za pewnością szans, po za granicami najtrzeźwiejszej, najostrożniejszej nawet kombinacji, po za cyframi i algebra — jest zawsze nieprzewidziany traf, jest ślepy przypadek, jest coś, co należy także do rachunku, choć się żadną nie da ująć cyfrą. Tym sposobem się dzieje, że z dwóch a dwóch zrobi się trzy albo pięć. W pierwszym razie los ci coś urwał, w drugim dodał. Tak się dzieje w najzwyczajniejszych interesach, tak się dzieje i w najważniejszych rachubach życia. Ale przy zachowaniu mojej formułki nie bolą już tak strata i zawód, a cieszą tem bardziej niespodziewane korzyści. Los wtedy ani nie straszy swą niechęcią, ani upokarza swą dziecinną protekcja...

— Niech pan hrabia pozwoli sobie powiedzieć komplement — ozwał się Szwinder — pan hrabia jest bardzo geistreich! To rai przypomina, jak mój brat, doktor Izydor Szwinder, który także jest okropnie geistreich, napisał raz fejleton do Neue freie...

Ale hrabin i tym razem nielitościwie przerwał Szwinderowi.

— Widzicie z tego — rzeki — że stoję co do moich zasad między panem Ożarkiem a tobą, panie Amadeuszu.

Amadeusz, który się niecierpliwi? ogromnie i radby był jaknajprędzej wyrwać się z fałszywej pozycji, ocknął się i zapytał:

— Zkądże ja wchodzę w porównanie?...

— Wszakże sam nieraz śpiewałeś przedemną hymny na cześć hazardu... Ty boisz się rachuby, p. Ożarko boi się losu. Les extremes se touchent.... Jednostronnością swoją stykacie się obaj, i obaj się hazardujecie...

— Kto! ja się hazarduję! — zawołał prawie z przestrachem p. Ożarko.

— Hazardujesz się, kochanie — potwierdził hr. Daniel — Ignorować los i jego nieodgadnione wyroki jest zarówno niebezpiecznie, co ignorować cyfrę i realne warunki powszedniego życia.

— Już ja teraz rozumiem — wyrwał się znowu Szwinder — co jasny pan hrabia myśli! Rozumne ryzyko!

— Czy jest jakie rozumne ryzyko?

Każda wyższa spekulacja jest rozumne ryzyko. A giełda naprzykład, gra na dyfferencję, Hausse i Baisse — czy to nie najpiękniejsza spekulacja! — A kiedyż ryzyko jest głupie?

— Wtedy, jasny panie hrabio — pospieszył żydek z odpowiedzią — kiedy rozumniejszym byłby rachunek. Tam tylko, gdzie ja z rachunku byłbym głupi, tam ja mądrym być mogę tylko z ryzyka!

Wszyscy śmiać się poczęli na taką definicję "głupiego ryzyka" — a po chwili Zygmunt Szarski, którego uwaga podzieloną była dotąd między rozmowę a przyglądanie się Amadeuszowi, odezwał się z swojem zdaniem:

— Ja myślę — mówił — że hazard, albo jak chce pan Szwinder, ryzyko, wtedy jest mądrem, jeżeli utraci swe szansę niebezpieczne a zatrzyma tylko korzystne. Istnieje bowiem, zdaniem mojem, takie i tego rodzaju hazard. Kto nic nie ma a hazarduje się, ten wszystko zyskać może a nic nie straci Rzucanie na niepewną kartę losu tego co się posiada, jest moie nieraz nagany godnem. Ale jeżeli ja nie mam stawki żadnej, i nic nie rzucam na igrzysko przypadku — po czyjej stronie szansa ? Dla tego też hazard powinien być chyba ucieczką tych, co nic nie maja do stracenia.

— Otóż musisz wiedzieć, panie Szarski — odpowiedział Daniel — że najpierw bez stawki nie ma wygranej, powtóre, ie nie masz na świecie takiego człowieka, któryby nic nie miał do stracenia... co tym razem na jedno wychodzi... — Co do tego, panie hrabio — wtrącił Amadeusz — to pozwól sobie zaprzeczyć. Znałem człowieka, który dziś jest panem miljonowym i poważanym. Ten człowiek znajdował się raz w takiej pozycji, że już nic nie miał do stracenia. Faktem jest bowiem, że postanowił sobie odebrać życie. Było to w miejscu, gdzie był bank gry. Na kilka chwil przed wykonaniem tego rozpaczliwego zamiaru, rzucił resztkę swych pieniędzy na ruletę, a począwszy wygrywać, grał dalej i odegrał się zupełnie...

— Gdybym szukał racji w drobiazgach — odparł hr. Daniel — wytknąłbym ci zaraz, że miał coś jeszcze do stracenia, bo jak powiadasz, postawił resztkę swych pieniędzy. Ale ten człowiek rzucał daleko wyższą jeszcze stawkę. Stawił on przecież życie!...

— Życie to nie było już nic warte...

— Dla niego, czy dla świata ?

— Dla obóch stron, zdaje mi się.

— To być nie może. Jeżeli nie było nic warte dla świata, to nie mogło być równocześnie bez wartości dla niego.

— Dla czego?

— Dla tego, Je życie nigdy od razu nie traci swej wartości wobec jednostki i wobec jej otoczenia. Zawsze ktoś pierwszy musi zacząć pogardzać naszem życiem: świat albo my sami. Jeżeli zaś świat pogardzi nim pierwej, niż sam człowiek, to skoro człowiek taki przeżył już podobną degradację, dał tem samem dowód, że życie nic nie warte dla innych, ma wartość jeszcze dla niego.

— Takie subtelne ocenienie wartości życia trochę na paradox zakrawa — odparł Amadeusz.

— Więc inaczej jeszcze się zapytam. Od czego ten człowiek grac zaczął?

— Od pieniędzy przecież.

— A na czem skończył.

— Powiedziałem już, na życiu.

— Otóż nie wypływa z tego jeszcze, ie ten człowiek grał do ostatniej stawki, którą posiadał. W grze hazardów nie zawsze życie bywa stawką ostatnią.

— A jakąż?

— Czasem przedostatnią zaledwie. Czasem nawet ktoś, co postawił na hazard życie i przegrał je, dowiódł tem tylko, że umiał się dość wcześnie zatrzymać w szale...

— Nie rozumiem cię, hrabio.

— Wytłumaczę ci to zaraz, panie Amadeuszu. Biorę hazard w znaczeniu ściślejszem i obszerniejszem zarazem — bo nie obejmuje on tylko zielonego stolika ale i życie całe człowieka. Otóż najpierw rzuca się naprzykład na hazard pieniądze, potem marzenia, potem ostatnią nadzieję, potem sumienie i honor, nakoniec życie. Czy nie przypuszczasz, ie można zmienić porządek tych stawek? Czy nie można naprzykład mając już tylko dwie stawki do stracenia: honor i życie, rzucić wpierwej na igrzysko losu życie?... — Nie tylko można, ale należy nawet... — potwierdził Amadeusz.

— Więc przekonałem cię! Nie zaprzeczysz mi bowiem, że życie, które się ceni niżej od czci i honoru, ma jeszcze wartość wielką, a tem samem grubą jest stawką!

— Masz rację hrabio.... — rzekł z zamyśleniem Amadeusz.

— Aj, jak to było geistreich! — zawołał Szwinder. — Tego trudno zrozumieć i tego nie można zastosować według giełdy, ale to było geistreich! Ja passyami lubię takie dysputy. My całemi godzinami tak dysputowali z moim bratem, doktorem Arnoldem Szwinder, redaktorem od Neue freie Speculir-Presse !

Amadeusz, który z początku z niechęcią tylko brał udział w rozmowie, zajął się nią teraz na prawdę.

Hrabia poruszył temat, który nie był obojętnym dla Amadeusza. Czując w sobie niepohamowaną, namiętną skłonność do zuchwałego igrania z losem, do wszystkiego, cokolwiek objętem być mogło hazardem, próbował nasz bohater nieraz zastanowić się głębiej nad tą właściwością swego charakteru, usprawiedliwić ją niejako osobnym, wyrozumowanym systematem.

— Istotnie, bardzo dowcipnie poprowadziłeś spór, panie hrabio — odezwał się po chwili namysłu — jednakże nie mogę rozumowaniu twemu przyznać innej zasługi, nad zasługę zręcznie kombinowanego paradoxu. — Mój kochany Amadeuszu — odparł hrabia Daniel — rozmowa nasza poruszała się na polu, na którem paradox służyć musi za broń nieraz jedyna. Chodzi tylko o to, kto z nas oparł bardziej argumenta swoje na prawdzie, a przynajmniej na doświadczeniu...

— Otóż właśnie doświadczenie uczy — odpowiedział Amadeusz — że życie absolutnie nie da się pojąć bez ślepego igrzyska losu, co więcej, że całe nasze życie jest jednym hazardem tylko. Ludzie, którzy tyle prawią o tych ślepych trafach i igraszkach losu, z tysiąca wypadków hazardu znają tylko kilka i przed temi kilkoma drżą i przestrzegają. Tymczasem hazardujemy się co chwila prawie, przy każdym stanowczym kroku, nie wiedząc o tem wcale...

— Cóż tedy wypływa z tego?

— Wypływa z tego, że całą różnicę między ludźmi rozwagi a ludźmi hazardu jest ta, iż pierwsi nie wiedzą a drudzy wiedzą, że stoją pod zaklęciem tajemniczem losu...

— Do którychże liczysz siebie, panie Amadeuszu? — zapytał hrabia.

— Bezwątpienia do drugich.

— A zatem, skoro wiesz, że stoisz wiecznie pod zaklęciem losu, że mimowoli jesteś i będziesz przedmiotem jego igraszki, czyż nie wypływa ztąd wyraźnie, że tem bardziej, tem ostrożniej liczyć się z nim musisz?... Tego właśnie domagałem się w moich twierdzeniach, i dla tego uważam za rzecz konieczną: pozostawić w rachubie życia zawsze jedną pozycję dla nieprzewidzianych zrządzeń losu....

— Pan hrabia zapomina jednak — odezwał się teraz Ożarko — że wobec losu nie sama tylko rachuba nam przysłużą....

— Cóż tedy?

— Pozostaje jeszcze walka z losem.

— Nie zapominam o tem — odparł hr. Daniel — ale to temat już inny. Mówiąc o walce z losem, odbieglibyśmy od właściwego przedmiotu naszej rozmowy. Pomienialibyśmy tym sposobem dwa różne zdaniem mojem pojęcia. Pan masz na myśli ów los w zwykłem, codziennem pojęciu, wobec którego człowiek zajmuje stanowisko bierne niejako — my zaś mówimy głównie o tym losie, wobec którego człowiek staje na stanowisku czynnem, który sami wyzywamy zuchwale. Mówimy o hazardach... Zresztą, moi panowie, spór nasz już i tak przybrał zanadto wielkie rozmiary, skończmy go tedy.

— Nie! — ozwał się Amadeusz — pozwól mi jeszcze na jedno zagadnienie. Chcę stanąć jeszcze raz w obronie hazardu.

— Słucham.

— Czy nie wyobrażasz sobie hrabio żadnego hazardu szlachetnego?

— Na pytanie, pytanie. Co rozumiesz pod szlachetnym hazardem? — Rozumiem hazard taki, który jest zasługą. Rozumiem pod nim namiętność dla ideału, dla szczytnego jakiegoś celu. Rzucenie wszystkiego drogiego, co się tylko posiada, na stawkę, poświęcenie szczęścia i życia dla szlachetnego celu — nie jestże hazardem szlachetnym ? Nie hazardujeż siebie obywatel, skoro się poświęca z zapałem dla powszechnego dobra, nie hazardujeż siebie żołnierz w walce?...

— A! jestto niezawodnie hazard szlachetny — odpowiedział hr. Daniel — ale jestto hazard w poetycznem, a nie zwyczajnem tego słowa znaczeniu ! Taki hazard z hazardem, o którym mówiliśmy, ma tylko wspólność nazwy. Ale takie szlachetne kuszenie losu nie jest już hazardem.

— Dla czego?

— Bo w takim hazardzie nigdy się nie przegrywa.

— Nigdy?

— Nigdy! Stawka jest tu nieskończenie niższą od wygranej. A wygrana zawsze jest po twojej stronie, czy stawkę stracisz czy nie.

— Jesteś niepokonanym — rzekł Amadeusz z uśmiechem i spojrzał na zegarek.

— Zdaje mi się przecież — odparł hrabia także z uśmiechem — że bardziej cię znudziłem niż przekonałem. Czas skończyć naszą dysputę.

Rzekłszy to, hr. Daniel zadzwonił na służącego.

— Czy pani już ubrana? — zapytał.

— Pani hrabina jest już w salonie. Amadeusz odetchnął głębiej. Porwał się z krzesła i podał hrabiemu rękę na pożegnanie.

Koniecznie chciał on dotrzymać słowa sobie samemu, widzieć się z Sylwią, niezważać na nic i mówić z nią stanowczo i otwarcie. Czuł, że zamiar to był szalony, hazardowny, i właśnie dla tego wykonać go postanowił.

— Poczekaj, gdzie idziesz? — zapytał hr. Daniel — czy do mojej żony?...

Amadeusz potwierdził niemym ruchem głowy, usiłując przytem zachować minę swobodną.

— To dobrze — rzekł hrabia — pomożesz mi tedy pójść także do salonu. Pójdziemy razem. I pan Zygmunt może raczy nam towarzyszyć. Pana Ożarki nie proszę, bo wiem, że mi odmówi...

Istotnie Ożarko z kapeluszem w ręku i z dłonią wyciągniętą na pożegnanie, stał już od chwili przy fotelu Daniela. Hrabia pożegnał go uprzejmie, a potem podnosząc się zlekka na fotelu, rzekł:

— Pomożesz mi tedy wstać. Tak jestem słaby, tak znużony!... Zda mi się, że wszystkie me siły ledwie wystarczą na same oddechanie. Podajcież mi ramiona!..

Amadeusz zgrzytnął zębami. Zmusił się jednak do miny uprzejmej i podał rękę hrabiemu. Za jego przykładem poszedł także Zygmunt Szarski, i tak niosąc prawie na swych ramionach biednego, chorego człowieczka, obaj zwrócili się ku drzwiom wiodącym do salonu. Za nimi toczył lokaj fotel hrabiego wraz z poduszkami i ciepłem okryciem.

Szwinder, który zdawał się czekać inwitacji, stał na środku pokoju, pozując się o ile możności w najbardziej elegancką figurę. Gdy widział, że hrabia z obu młodymi ludźmi już odchodzi, wysunął się trochę naprzód, i szurując nogami po posadzce, zawołał za odchodzącymi:

— Sługa jaśnie pana hrabiego! Polecam się łaskawej pamięci do dalszych interesów. Proszę nie zapominać na Izydora Szwinder!

Hrabia zatrzymał się na chwile i zwracając się nieco w stronę Szwindera, odpowiedział:

— A! bądź zdrów panie Szwinder! Bądź zdrów i rób dobre interesa, a miej tam litość i nie cygań bardzo, kochanie!

— Pan hrabia chwała Bogu zawsze w dobrym humorze — odparł Szwinder z uśmiechem. — Ktoby już dzisiaj cyganił, panie hrabio! Cyganić po staremu, to strasznie zacofana rzecz, a cyganić po nowemu — nu, to już nie cygaństwo! Das ist nur überlegener Geschaftsgeist, Herr Graf! U naszego kraju, ja to jeszcze raz powtórzyć będę musieć — dopóty...

— Dopóty nie zakwitnie przemysł — dokończył hrabia — dopóki nie zniknie zupełnie zacofane pojmowanie szachrajstwa, nieprawdaż, to chciałeś powiedzieć, panie Szwinder?.. .

— Prawie to samo — odparł z wesołym, cynicznym uśmiechem Szwinder. — Ale żart na bok, jasny panie hrabio. Otwieram od jutra wielki Etablissement, Bank-Commissions-Wechselstube! Nająłem śliczny lokal! Proszę pamiętać o mojej firmie! To będzie pierwszy, postępowy kontuar do wszystkich spekulacyi i interesów!

— Dobrze, dobrze — odparł hrabia — tylko tak dalej, a jak powiedziałem, będziesz jeszcze baronem! Adieu, panie baronie von Schwinderwind!

Słowa te wyrzekł hrabia już przy samych drzwiach do salonu, a Szwinder raz jeszcze kłaniając się wśród głośnego suwania nogami po posadzce, uśmiechnął się trochę szyderczo i rzekł już sam do siebie:

— Schwinderwind! Schwinderwind! Czemużby nie! Izidor Schwinder Baron von Schwinderwind?! Czy to nie echt aristokratisch nazwisko? I to moie przyjść z czasem!

— I tam za temi drzwiami — dodał wskazując oczyma na drzwi do salonu — może kiedyś będę! Mój brat, doktor Arnold Szwinder, redaktor, on bywa sobie u financministra na salonach, a financminister mówi do niego: Mein lieber Doktor!

— Albo to jeden już został baronem von unsere Leut' ?.. — mruczał do siebie dalej, poprawiając śmiało przed zwierciadłem swej pomarańczowej krawatki. — A baron von Fleckeles, a baron Schnokeles von Schnokelgold, a baron Wucherstein, a Reb Ritter von Korkes, a Abraham Edler von Mandelpfandel! Aj, oni wszyscy żydzi od Jarosławia, od Drohobycza, od Lwowa, a w Wiedniu oni dziś są die wahre, goldene Blüthe des Adels!

I uśmiechnąwszy się raz jeszcze z upodobaniem do siebie przed źwierciadłem, Szwinder zadarł głowę do góry, i odbierając od lokaja zarzutkę, pomacał się po kieszeni i rzekł mu tonem bardzo dystyngowanym:

— Nie mam drobnych! Inszym razem!

V.

RYWALE I RYWALKI.

Zaledwie otwarły się drzwi do salonu i w progu ukazał się hr. Daniel, niesiony prawie w powietrzu przez Amadeusza i Zygmunta Szarskiego, kiedy już z żywością młodziutkiej dziewczynki wybiegła naprzeciw pani Sylwja.

— A! papo, to ty! — zawołała piękna kobieta — i to z gośćmi! Patrz ja tu mam także gości...

— Bon jour! — zawołała z lekkiem skinieniem głowy, odpowiadając na ukłon Amadeusza. — A! i pan Szarski tu! Witam, witam, panie Zygmuucie, towarzyszu zeszłorocznych moich wycieczek górskich! Ale iakże niezgrabni panowie jesteście, jak go nielitościwie szarpiecie! Puśćcież go, puśćcie zaraz, ja go sama odprowadzę! I wygłosiwszy to wszystko jednym tchem, hrabina wdzięcznym, zgrabnym ruchem podała ramię Danielowi i nie zważając wcale na gości odprowadziła go do fotelu, który tymczasem ustawił już lokaj.

— Jak zdrowie, mon pauvre ami, mój drogi pacyencie? Ciągle lepiej, nieprawdaż? — mówiła pomagając Danielowi do zajęcia swego miejsca.

I jakby nikogo nie było w salonie oprócz niej i hrabiego Daniela, z naiwnością dziewczynki obsypywać go poczęła najczulszemi pieszczotami.

Uklękła przed nim i obsypała całusami jego ręce, potem z wdzięcznym i słodkim uśmiechem białą swą dłonią pogłaskała twarz jego cierpiąca i nachyliła mu do ust czoło swoje.

Twarz hrabiego Daniela rozpogodziła się, z ust jego ustąpił ów stereotypowy uśmiech ironji, a przygasłe źrenice zdawały się rozpromieniać blaskiem wesela i pogody.

Ujął on w dłonie swe głowę Sylwji i nurzając je w bujnych, ciemnych splotach włosów, ucałował czule i jakby z rzewną jakąś wdzięcznością piękne jej czoło.

Amadeusz, który nie ruszał się od progu, stał nieruchomy i nie spuszczał oka z hrabiego. Na twarzy jego odbijała się całą siłą namiętność, zda się, że wszystkie fibry w niej zadrżały.

Nagle Sylwja powstała i zwracając się do gości, rzekła: — Przepraszam panów... Źle wypełniam rolę gospodyni, ale mój Nelly, Ie bon, pauvre enfant, tak znowu dziś źle wygląda, tak mnie martwi! Nelly, niedobry Nelly!

Na te słowa hrabiny Amadeusz ockną? się, objął jej postać cala raz jeszcze płonącym wzrokiem i posunął się machinalnie na środek salonu.

Hrabina, jeżeli to być mogło, jeszcze piękniejszą, jeszcze czarowniejszą była niż kiedykolwiek. Strój jej ranny, wykwintny choć bez pretensji, uwydatniał jaknajkorzystniej powab jej postaci. Jaśniała ona całym przepychem swych wdzięków a twarz jej opromienioną była bardzej niż zazwyczaj swobodą i wesołością.

Zbliżając sie do Amadeusza, hrabina rzuciła na niego swe czarowne, upajające spojrzenie i podając mu dłoń swą, rzekła:

— Pana Amadeusza, dwa razy powitać się godzi... Vous etes un revenanł, aby się posłużyć najnowszym dowcipem! Ale już nic nie ma w panu z nieboszczyka!

— Ale żart na bok — dodała modulując głos swój dźwięczny w ton współczucia lekkiego — tyle o panu mówiono!...

Dziękuję za współczucie — odparł Amadeusz, wpratrując się silnie w oczy hrabiny i przytrzymując jej dłoń w swojej dłoni — dziękuję podwójnie, tak jak pani hrabina podwójnie mnie wita... Współczucie doznane bywa nieraz taką rozkoszą, że warto dlań umierać... W tej chwili zdawało się Amadeuszowi, że czuje silniejszy nieco uścisk pięknej dłoni. Chciał tę dłoń przytrzymać jeszcze dłużej, ale hrabina umknęła jej nagle i z uśmiechem żartobliwym rzekła:

— Jak widzę niczegoś pan na tamtym świecie nie zostawił, a przedewszystkiem galanterji...

— I owszem zostawiłem wiele illuzyj, a wyniosłem wiele wdzięczności — odparł Amadeusz, który pamietało szczegółach raportu, zdanego mu przez Henrflfa.

— Wszak to także illuzja.

— Ale najmniej niebezpieczna. Zostawiłem także wiele pragnień i nadziei...

— Tem gorzej...

— Ale wróciłem z jednem, najgłówniejszem....

— Tem lepiej.

— Przepraszam, że przerywam — odezwał się nagle hrabia Daniel — ale mówiłaś, że masz także gości? Nie widzę nikogo...

— Ach prawda! — zawołała hrabina — otóż widać, jak straszliwie jestem dziś roztrzepaną! Jest gość, jest,

i to znany tu wszystkim! Zgadnijcie panowie, kogo zamknęłam tam w drugim pokoju!

— Ślicznie się spisałam — mówiła dalej, podbiegając do drzwi ubocznych — trzymam mego gościa jak w więzieniu!

I otwierając z lekka drzwi zawołała:— Wyjdźże, proszę, daremnie uciekłaś... Musisz

wyjść koniecznie. Sami znajomi i to dobrze znajomi I znikając na chwilę w ubocznym pokoju, powróciła niebawem ciągnąc po pod ramie młodą, pomieszana nieco kobietę.

Amadeusz i Zygmunt na widok jej porwali się równocześnie z fotelów i równocześnie prawie odezwał się z ich ust stłumiony okrzyk:

— Panna Irena!...

— Tak, panna Irena — powtórzyła Sylwia — gość bardzo rzadki u mnie, za co jej tak mocno nie lubię, jak serdecznie kocham!

Panna Irena była to wysoka, smukła blondynka, tak niepospolitej, wybitnej piękności, że rywalizować mogła z hrabiną Sylwią.

Twarz jej, ujęta jak w złote ramki w zwoje prześlicznych jasnych włosów, olśniewająca przedziwną, świetlaną prawie delikatnością i białością cery, duże, wymowne oczy, z których szafirowej głębi przyświecał urok nadobności, szlachetny wyraz regularnych, choć może za subtelnych nieco rysów, postać wyniosła a wdzięczna, powiewna a całym powabem form niewieścich strojna, to wszystko składało się na całość, która zająć i uwięzić zdołała najwybredniejsze oko...

Splecione ramionami obie towarzyszki, przedstawiały odmiennym typem swej urody dziwnie uroczy widok.

Irena wszedłszy do salonu, rzuciła spojrzenie przelotne na obu młodych mężczyzn i zatrzymała się nagle, jakby doznała jakiegoś silnego a niespodziewanego wrażenia. Oczy jej podniosły się na chwilę, żeby się zwrócić ku Amadeuszowi, a równocześnie rumieniec pomięszania zmienił się na dziwna bladość....

Poznać było można od razu, że piękna Irena doznała jakiegoś głębokiego wzruszenia.

Niemniej dziwne wrażenie malowało się na obu młodych mężczyznach. Amadeusz wydał się dziwnie pomięszany. Twarz jego przybrała wyraz pewnego nieprzyjemnego zakłopotania, malowało się na niej nawet trochę gniewnego zdziwienia.

Zygmunta twarz na widok Ireny oblała się silnym pąsem, a oczy jego błysnęły żywiej. Ochłonąwszy z tego pierwszego wrażenia, Zygmunt objął Irenę przeciągłem wejrzeniem, które następnie zwróciło się na Aamdeusza i chmurnie ale badawczo utkwiło w jego twarzy.

Chwilkę małą trwało to ogólne pomięszanie. Była to scena niema ale wymowna. Dość było, nawet niezbyt badawczem spojrzeniem objąć to małe grono gości, zgromadzonych w salonie pięknej hrabiny, aby domyśleć się od razu, że większa połowa obecnych znalazła się nagle w sytuacji bardzo fałszywej i prawie nieznośnej.

Irena usiadła jakby machinalnie na kozecie obok Sylwji, a twarz jej oblaną była rumieńcem pomięszania. Amadeusz stracił zwykłą swobodę i gryzł usta z miną człowieka, na którego los sprzysiągł się, aby mu pokrzyżować wszystkie plany. Zygmunt z każda chwilą zdawał się być bardziej rozdrażnionym, a oczy jego, ilekroć przestały spoglądać na Amadeusza, zwracały się ku Irenie.

Jedna tylko hrabina Sylwja zachowała wszelką swobodę i humor najlepszy w świecie.

— Nie prawdaż, co za rzadki gość? — ozwała się ściskając rękę Ireny. — Stęskniłam się za tobą na prawdę... A oprócz mnie zapewne ktoś jeszcze...

Ostatnie te słowa wypowiedziała hrabina tonem figlarnej pustoty, i oczy jej, pełne uśmiechu, przeleciały po męzkiej części towarzystwa.

Nie można było poznać, kogo miało na celu to spojrzenie. Przebiegło ono po Amadeuszu i Zygmuncie zarazem — i obaj je też wzięli do siebie. Na obu bowiem sprawiła ta lekka, złośliwa alluzya widoczne, choć niejednakowe wrażenie. Zygmunt zarumienił się jak student, Amadeusz zaambarasował się jeszcze bardziej.

Irena jednak głównie poniosła koszta tej małej złośliwości swej przyjaciółki. Chwilkę milczała głęboko pomięszana, a potem odparła:

— Wierzę ci, żeś trochę tęskniła za mną, bo i ja tęskniłam za tobą, a ja wierzę zawsze w wzajemność tęsknoty...

Przy tych słowach Irena nabrała trochę swobody, oczy jej podniosły się śmielej do góry, a Zygmuntowi zdało się nawet, że z wyrazem jakiegoś wyrzutu spoczęły chwilkę na Amadeuszu.

— Teorją trochę niesprawiedliwa... — ozwał się Amadeusz głosem obojętnym. — I co gorsza, nie uprawnia do wyrzutów... — dodała pani Sylwja.

— Dla czego? — zapytała skwapliwie Irena, jakby ja uwaga Sylwji mocno zainteresowała.

— Bo daje zawsze dwom stronom równe prawa i równe pretensje... — odparła z uśmiechem Sylwja.

— Jak to pani rozumie? — zapytał Zygmunt, który czuł, że w milczeniu swem pełnem pomieszania trudno mu wytrwać dalej bez zwrócenia na siebie uwagi.

Hrabina spojrzała na pytającego z uśmiechem ironicznym i odparła:

— Całkiem naturalnie. Nie tęsknic za kimś i upatrywać w tem dowód, że ten ktoś nie tęskni za nami, to znaczy, dawać takiż sam argument drugiej stronie... Moi panowie, nieprawdaż, że ktoś przecie pierwszy musi zacząć tęsknić?...

— Więc pani nie wierzysz w równoczesność jakiegoś uczucia? — zapytał Amadeusz, wpatrując się w Sylwję.

— I owszem, wierzę w nią — odparła hrabina z tym samym pustym uśmiechem, który dziś zdawał się nie chcieć ani na chwilkę opuścić jej różanych, pełnych usteczek — wierzę w nią, panie Amadeuszu.. U was mężczyzn zwłaszcza, trafia się bardzo często.., ta równoczesność uczucia...

— Dla czegoż u nas tylko?...

— Bo równocześnie umiecie podobno szafować uczuciem swem na dwie strony... — Pani hrabina jest sofistka — odparł Amadeusz — nie chciałem mówić o równoczesności uczucia, skierowanego ku dwom osobom, ale o równoczesnej jego wzajemności...

— W to nie wierze., stanowczo nie wierzę... — odparła hrabina.

— W żadnym wypadku?

— W żadnym... Powtarzam, zawsze ktoś zacząć musi pierwszy.

— Są uczucia, którym zaczyna się ulegać razem i jednocześnie.

— Na przykład?

— Miłość!...

— Voila le mot! — zawołała śmiejąc się Sylwja. — Miłość! miłość! Jak to u was gładko idzie! Jakąż to miłość stawisz pan za przykład?... Czy ową, która się w romansach "błyskawiczną" nazywa, ową na pierwsze wejrzenie?...

I śmiejąc się figlarnie, dodała z parodystycznym patosem:

— Coś jak w owej starej balladzie; "Spojrzał Lenardo, Blandyna spojrzała!..."

Amadeusz próbował zawtórzyć śmiechem swobodnym, lecz nie zupełnie mu się to udało.

— Ach! panie Amadeuszu — szczebiotała tymczasem dalej hrabina — o czemś podobnem powinniście raz przestać mówić! — Dla czego? Mais c'est une fatuite! Jak można być tak zarozumiałym?

— Czyż to zarozumiałość, wierzyć w nagły, równocześnie budzący się instynkt serca?

— Zapewne! Wszakże tym sposobem wymaga się, aby kobieta ujrzawszy po raz pierwszy mężczyznę, natychmiast zakochała się w nim szalenie! Co za pretensja doraźnego zwycięztwa!

— Ależ to zwycięztwo zawiera w sobie zarazem i klęskę; azatem tryumf dzieli się w równej mierze...

— Albo to prawda! Zwycięztwo — klęska! Ani jednego, ani drugiej nie pojmuję bez walki!

— Zgoda! — zawołałał Amadeusz, który zacząwszy rozmowę więcej z potrzeby niż z szczerej ochoty, począł się coraz bardziej animować. — Zgoda! ale w takim razie koniecznie także trzeba, aby druga strona nie była bierną... Do walki potrzeba dwóch stron przeciwnych i trzeba wyzwania...

— A przedewszystkiem równej broni.

— Jest to punkt, którego właśnie pani, stając w obronie kobiet, poruszać nie powinna...

— Bardzo to grzecznie — rzekła ziewając nagle pani Sylwia — ale.... ale... cała nasza rozmowa musi być nudną, bo patrzcież państwo, Nelly, biedny Nelly, usnął w najlepsze!

Istotnie hr. Daniel drzemał z pochyloną na piersi głową. Hrabina natychmiast położyła paluszek różowy na ustach i robiąc minkę nakazującą, zwróciła się ku hrabiemu. Lekkim krokiem, na palcach, przysunęła się do fotelu i przyglądnąwszy się z pewną czułością brabiemu, rzekła do swych gości:

— Przejdźmy do drugiego pokoju, moi państwo... A nie zbudźcie mi mego biednego, chorego Nelly!...

Drugi, oboczny pokój, do którego pani Sylwja zaprosiła swych gości, wyglądał jak istna kwieciarnia. Gabinet ten był istnem cackiem. Go tylko smak i fantazja, połączone z przepychem, uczynić zdołały, łączyło się tu w jedną dziwnie uroczą całość.

Jedno tylko, bardzo duże, w włoski łuk sklepione okno oświetlało ten pokój — którego meble składały się z samych otoman i kozetek. Światło dnia barwiło się od różowych firanek jakimś wielce uroczym, rzec można jutrzenkowym brzaskiem, i jakby uśmiechem patrzyło na mnóstwo najpyszniejszym egzotycznych kwiatów, które przepełniały cały pokój.

W czterech kunsztownie lecz z całą swobodą fantazji i smaku obmyślanych, ogromnych grupach, stały w kątach olbrzymie egzotyczne rośliny, kształtem fantastycznym swych liści i przepychem barw kwiatu przypominające najwdzięczniejsza wegetację Wschodu. Ustawione na etażerach o wykwintnej, pełnej prawdziwego piękna formie, splatały się te kwiaty liściem swem i kwieciem w przepyszny chaos barw i zieleni.

Wśród ich cienia, dosięgane z lekka tylko promieniami jasnego światła, lśniły basenie ze szkła i marmuru, te ostatnie z prześlicznemi ozdobami rzeźby, a w nich pląsały złociste rybki, podczas gdy bukietem srebrnym strzelały w górę małe wodotryski.

Cztery te grupy kwiatów, połączone były niejako z sobą żywemi festonami bluszczu, który oplatając mozaikowane ściany salonu, siecią zielonej koronki obrzucał cały pokój... Kilka małych posążków z białego marmuru, dłuta wytwornego, dopełniało dekoracji saloniku — wznosząc swe śnieżne czoła po nad sploty kwiatów i bluszczów.

Cały pokój sprawiał dziwnie urocze, upajające wrażenie. Cały on był przepełniony światłem, zielenią i wonią — a balsamiczny chłód rzeźwił w nim zmysły w najrozkoszniejszy sposób. Był to ulubiony pokój hrabiny Sylwji, w którym spędzała skwarne dni letnie, jeźli choroba Daniela nie pozwoliła jej opuszczać miasta.

W małym tym, rozkosznym przybytku kwiatów i woni małe nasze grono usiadło na otomanach, a po napomnieniu Sylwji, aby po cichu mówiono i nie przerywano snu Danielowi, rozpoczęła się na nowo rozmowa.

Konwersacja nie szła jednakże składnie. Amadeusz był nie kontent i dziwny jakiś rozstrój malował się w całem jego usposobieniu. Zygmunt był smutnym, rozmarzonym i milczącym, Irena dotąd nie mogła otrząść się z pomięszania. Jedna tylko hrabina zachowała ton swobodny i wesołość, ale wszelkie jej usiłowania, aby ożywić rozmowę, były daremne. — W dziwnym jesteście humorze, moi państwo — ozwała się Sylwja — i możnaby naprawdę pozazdrościć Danielowi jego drzymki! Panie Amadeuszu, jesteś pan nieznośnym dzisiaj... Kiedy nie idzie nam rozmowa wspólna, to opowiadaj pan przynajmniej. Tyle nagadano się o panu i o pańskich dziwnych przygodach, że byłabym bardzo ciekawą, mieć do tego wszystkiego komentarz z ust pana...

Amadeusz korzystając z tego zagadnienia powstał z oddalonej nieco od Sylwji kozetki i usiadł tuz koło niej. Wzrok Ireny towarzyszył mu w tym ruchu, a piękna twarz blondynki zbladła nieco. Wkrótce jednak odwróciła oczy od Amadeusza i zwracając się ku Zygmuntowi rzuciła mu jakieś obojętne zapytanie. Zygmunt skwapliwie podchwycił zapytanie i z nietajonem ukontentowaniem zbliżył się ku Irenie.

Tymczasem Amadeusz pospieszył z odpowiedzią hrabinie.

— Interesowano się mną więcej, niż należało — rzekł do niej — i przejść musiałem przez cały czyściec najrozmaitszych plotek.

— Rozpowiadano formalne awantury o panu...

— Tymczasem szło o rzecz najpospolitszą w świecie — uzupełnił Amadeusz... Chodziło o stosunki tak płaskiego, bo czysto materjalnego rodzaju, że znudziłbym panią śmiertelnie, gdybym chciał o tem opowiadać. Znajomi moi łamali sobie po prostu głowę nad zagadką, co pocznie człowiek, który na chwilę ujrzał się wyrzuconym z dotychczasowej majątkowej pozycji...

— Owszem, rzecz to bardzo zajmująca — odparła hrabina — bo zakrawała na bajko arabską... Mówiono o jakimś' tajemniczym, nagłym spadku — miał to być cały romans fantastyczny. A propos! Mój panie Amadeuszu, czy pan wiesz, że obiegała nawet jednego dnia wieść, żeś sobie życie odebrał!...

Amadeusz uśmiechnął się i zapytał:

— A pani, czy wierzyłaś temu?

— Nie znając pana dość dobrze, nie mogłam robić żadnych przypuszczeń.

— I jakież to sprawiło wrażenie? — zapytał dalej Amadeusz.

— Na mnie... żadnego...

— Jakto, żadnego? — zapytał Amadeusz.

— Nie miałam ani prawa, ani obowiązku żałować pana.

— Co do obowiązku, wierzę, ale co do prawa, nie... Któż nie ma prawa być litościwym?...

— Cóż panu byłoby po tem — odparła Sylwja — tyle razy słyszałam z ust pana, że litość jest to najpobożniejszy sposób wyrządzenia komuś urazy....

— Nie cierpię w ogóle litości, ale drogą by mi była przecież w jednym, wyjątkowym razie...

— W jakim, jeźli wolno zapytać?

— Gdyby nie była chrześciańską cnotą tylko, ale egoizmem poniekąd... — Litość z egoizmu! A! to wybornie! Jestto zagadka, której nawet pan sam rozwiązać nie potrafisz!...

— Rozwiązałbym ją, gdyby mi było wolno....

— Nim panu pozwolą, ja ją panu rozwiążę. Litość z egoizmu — to nic innego, jak chyba litość nad sobą! Nieprawdaż?...

— Niezawodnie!

— Takiej więc litości lubisz. pan być powodem?

— Tak jest; być powodem takiej litości u pewnych wyjątkowych osób, byłoby dla mnie szczęściem.

— Wyjątek na wyjątek! Gzy potrafiłbyś pan wymienić jedną taką osobę?

— Mógłbym od razu, nie namyślając sio, i bez wyboru... Znam bowiem jedną, jedyną tylko taką osobę...

— Rozciekawiasz mnie pan na prawdę... Kogoż to...

— Panią!

— Mnie! — zawołała Sylwja mierząc z uśmiechem Amadeusza. — Komu pan chciałeś powiedzieć niegrzeczności, mnie czy sobie?

— Prędzej sobie i światu całemu... Ale nie rozumiem tego zapytania...

— Jakto, powiedziałeś pan, ze lubisz tylko litość z egoizmu, to znaczy, litość nad sobą... Więc litując się nad panem, musiałabym litować się nad sobą!

Każde uczucie na korzyść drugiej osoby, musi mieć coś z abnegacji...

— Doznajesz pan w tej chwili jakiego uczucia?... — Aż do namiętności! — rzekł stłumionym głosem Amadeusz i objął płomiennem spojrzeniem piękna hrabinę.

— Jakaż tedy łączy się z niem abnegacya?

— Najsroższa, jakiej doznać można — odparł tłumiąc do szeptu głos swój Amadeusz. — Łączy się z niem przymus gwałtowny, niedozwalający ustom wymówić słowa, które się wydziera z serca...

Sylwja słuchała dotąd prawie niedbale i odpowiadała tonem swobodnym, jakby chodziło w całej tej rozmowie tylko o grę dowcipu.

Kiedy Amadeusz zdawał się tracić wszelką zimną krew i unosić się — Sylwja rzuciła spojrzenie na przeciwną stronę pokoju, jakby ja zaniepokoili świadkowie tej całej rozmowy.

Zygmunt oglądał razem z Ireną jakiś zbiór sztychów angielskich — ale wzrok jego rozmarzony i uniesiony zarazem nie zajmywał się w istocie rysunkami, ale tkwił nieustannie w twarzy Ireny.

Irena pochylona nad albumem, zdawała się być niem zajętą, ale dziwne wzburzenie malowało się na jej pięknem. obliczu, które to bladło to rumieniło się na przemian.

Sylwja uspokojona nieco, pochyliła się z niedbałą ale nieporównaną gracyą na otomanę a zrywając kwiat purpurowy bawiła się nim, i zdawała się z zajęciem słuchać zwierzeń Amadeusza... Amadeuszowi zdawało się nawet, że pierś jej wznosi się tchem przyspieszonym, i ie karminowe usta pięknej hrabiny, które rozwarły się zlekka półuśmiechem, drzą nie znacznie....

— Słowo, które się wydziera z serca... — powtórzyła po chwili Sylwja tonem powolnym a zagadkowym, bo zarówno zajęcie jak ironię wyczytać w nim było można.

— Gzy tak pan powiedziałeś? — dodała natychmiast, ale tym razem głos jej przybrał cechę swawolną i figlarną.

Amadeusz potwierdził lekkiem westchnieniem.

— Biedne serce! I jedno tylko słowo, jedno słowo, ma serce to do powiedzania?

— Jedno tylko — powtórzył Amadeusz, nie uważając szyderstwa w głosie i spojrzeniu pięknej hrabiny.

— To pewnie nie pierwsze!

— Ale ostatnie!

— To serce pańskie nie bardzo wymowne.

— Słowo to cały świat mieści w sobie, cały świat marzeń, namiętności, pożądań, nadzieji, rozpaczy...

— Ale jest ostatnie... Szkoda!

— Dla czego pani żałujesz tego? — Bo tego słowa nie usłyszę...

— Od pani zależy, abym je wypowiedział...

— Nie mogę tego żądać... Jeźli pan wypowiesz to ostatnie, najostatniejsze słowo, cóż panu pozostanie?

— Odpowiedź... — Czy także słowem ostatniem...

— Choćby pierwszem...

— Czy jednem tylko? — Jednem,..

Sylwia rzuciła kwiat na ziemię i chwytając natomiast gałązkę bluszczu, co się tuż obok niej spuszczała ku otomanie, obwinęła nią białą swa szyje, robiąc sobie rodzaj kolji zielonej...

— Więc zróbmy układ z sobą... — rzekła nagle i spojrzała z uśmiechem na Amadeusza.

— O co? — zapytał Amadeusz, chwytając to spojrzenie jak więzień jasny promień słońca, wdzierający się do ciemnej celi.

— O to słowo. Pan mi powiesz to słowo?

— O pani! Czy wolno mi bedzie?..

— Pan mi powiesz to jedno słowo — mówiła Sylwja, nie zważając na zachwyt, który się malował w oczach Amadeusza — pan mi powiesz to jedno, ostatnie słowo... Ale pamiętaj pan, ma to być jedno tylko słowo! Zgoda?

— Zgoda, ale stawię warunek. Pani mi odpowiesz?

— Niech i tak będzie, ale także tylko jednem słowem.

I pochylając nadobną swą twarzyczkę ku ziemi, z lekkim rumieńcem, jakby od zawstydzenia, zapytała:

— To słowo?...

— Kocham! — odparł Amadeusz tłumiąc swe uniesienie. — Kogo? — odpowiedziała Sylwja.

Amadeusz chciał odpowiedzieć i usta zadrżały mu juz pod słowem, które się na nie cisnęło, ale w tej chwili hrabina porwała się szybko z miejsca i kładąc palec na usta szepnęła:

— Ani słówka więcej. Układ z stron obu dotrzymany. Na jedno słowo odpowiedziałam jednem słowem!

I podbiegła szybko ku Irenie, oplotła jej szyję swemi ramionami i całując ją w czoło zawołała pustym głosem:

— Dowiedziałam się wielkiego sekretu... ogromnego sekretu!..

— Cóż takiego? — zapytała Irena, zmuszając się do wesołego uśmiechu.

— Słuchajcie! — odpowiedziała hrabina tonem ironicznej powagi — pan Amadeusz... kogoś kocha!...

Irena spłonęła na chwilę rumieńcem a potem twarz jej okryła się bladością...

Wyrwała się z objęcia hrabiny — a oczy jej rozognione spoczęły chwilkę na Amadeuszu. Amadeusz był gniewny i pomieszany. Znajdował się w sytuacji, z której nie widział wyjścia. Szukał daremnie jakiejś żartobliwej odpowiedzi, ale myśl odmówiła mu posługi.

ktał jak żak, pokonany i zawstydzony przez piękną hrabinę. Głos hr. Daniela odzywający się z drugiego pokoju wyratował go z tego przykrego kłopotu. Na głos

męża Sylwja poskoczyła jak łania i zniknęła w drugim pokoju. Za chwilę odezwał się głos jej, wołający gości do salonu.

Hrabia Daniel powitał powracających uśmiechem uprzejmym.

— Przepraszam, najmocniej przepraszam — rzekł do gości — ale nie spałem dziś noc całą, a sen teraz zdradziecko mnie opadł... Czy długo drzemałem?...

— Pan Amadeusz bawił mnie tak interesującą konwersacją — odpowiedziała Sylwja — że nie miałam czasu spojrzeć na zegar.

— O czemże mówiliście? — zapytał hr. Daniel z zwykłym swym ironicznym uśmiechem.

— O czem mówiliśmy panie Amadeuszu? — powtórzyła najswobodniej hrabina. — A!... podobno o ostatniem jakiemś słowie, które leży potąd na dnie serca pana Amadeusza...

— Czy to ostatnie słowo jest ostatnią stawką twego serca? — zapytał żartobliwie hrabia.

— Hrabia nie zapomniał jeszcze o naszej rozmowie... — odparł siląc się do swobody Amadeusz.

— Istotnie śnił mi się nawet ciąg jej dalszy. Mówiąc o igrzyskach rozmaitych, zapomnieliśmy o ślepej grze miłości i o hazardach serca...

— O strzeż się pan, panie Amadeuszu — zawołała Sylwja — to hazard najniebezpieczniejszy!

— Późna przestroga! — Miałem tedy rację — wtrąci? tonem żartu hr. Daniel — mówiąc o stawce ostatniej... Jakież szansę? Czy wygrasz?

Amadeusz milczą? chwilkę, a potem porywając za kapelusz, rzek? z rozdrażnieniem:

— Wygram!

Hrabia Daniel ziewną?, jakby zapomniał o wszystkiem. Potem wsta?, skłoni? się z uśmiechem towarzystwu, ucałował czoło hrabiny i powolnym krokiem, opierając się na lasce, wyszedł z salonu.

Irena, która dotąd albo siedziała milcząc, albo prowadziła obojętną rozmowę z Zygmuntem, zabierała się także do wyjścia.

Amadeusz już z kapeluszem w dłoni zbliży? się do Sylwji i podając jej rękę, rzek?:

— Winienem pani odpowiedź! Upomnę się o wysłuchanie tej odpowiedzi. Przysięgam — dodał cichym, wzburzonym głosem — że pani musi usłyszeć odpowiedź!

— A toż na co? Nie pytałam o nic?

— Przed chwilą zapytała mnie pani: "kogo?"

— A! przypominam sobie — zawołała Sylwja — i na to pan masz odpowiedzieć? Ależ ja pana uwalniam od odpowiedzi!

— Nie mogę być posłusznym.

— Ależ ja nie ciekawa, panie Amadeuszu.

— Więc pani wiesz.... — Można niewiedzieć, a nie być ciekawym — odparła szybko Sylwja i pospieszyła ku Irenie, która ubrana już zwróciła się ku niej z pożegnaniem.

— To demon nie kobieta! — szepnął do siebie Amadeusz, przygryzając wargi od wzburzenia.

W tej chwili żegnając się, Irena podała mu rękę. Amadeusz pospieszył uścisnąć dłoń podaną, a przy tej sposobności wzrok jego spotkał się z wzrokiem Ireny. Oczy pięknej blondynki pałały gorączkowo i zdawały się chcieć dotrzeć do duszy Amadeusza.

Nie wypuszczając dłoni Amadeusza z swej dłoni, Irena stała chwilkę, jakby w zupełnem zapomnieniu. Amadeusz czuł drżenie ręki Ireny, a wzrok jej mięszał go dziwnie. Nie mógł wytrzymać tego spojrzenia i spuścił oczy ku ziemi...

Irena nagle zachwiała się i nie wydobywszy z siebie żadnego głosu, padła na ziemię. Sylwja wydała okrzyk przestrachu i rzuciła się ku zemdlonej... Amadeusz chciał upadającą spiesznie podtrzymać, ale w tej chwili Zygmunt zbliżył się i podnosząc Irenę z ziemi, odtrącił na bok Amadeusza, rzucając mu spojrzenie pełne oburzenia i gniewu....

VI.

KARJEROWICZ I MILIONERISSIMUS.

Wróćmy teraz do jednej z figur naszej powieści, którą już trochę znają nasi czytelnicy. Figurą tą jest p. Albin Wywilski, z którym to miał Amadeusz rozprawę na owym wieczorku kawalerskim.

Kto był p. Albin i czem się trudnił? Na to pytanie moglibyśmy odpowiedzieć jednem słowem: był to karjerowicz. Słowo to jednak nie wystarcza nam zupełnie do scharakteryzowania Albina Wywilskiego.

Rozmaite bywają na świecie karjery i rozmaici tem samem karjerowicze. Wywilskiego zaliczylibyśmy do jednego z najcharakterystyczniejszych moie, a najświetniejszych i najsubtelniejszych zarazem rodzajów karjerowiczów: do takzwanych karjerowiczów salonowych. Wywilski był typem karjerowicza, który za pole swego działania wybrał sobie salon i takzwany świat wielki.

Człowiek ten mógł uchodzić za jenjusza między karierowiczami. Przewyższał on wszystkich swoich kolegów zawodu o cały horyzont sprytem niesłychanym, bystrością zdumiewającą. Nikt tak jak on nie odgadł i nie posiadł tej tajemnicy, jak połączyć brak majątkowych funduszów z egzystencją dostatnią, prawie zbytkowną, a lekceważenie wyższych skrupułów sumienia z wszelkiemi pozorami przyzwoitego człowieka.

Pochodzenie jego, stosunki rodzinne, cała przeszłość, okryte były mrokiem zagadkowym. Mieć wiele do zdradzenia a nie zdradzić się nigdy, być zagadką, a nie dać się rozwiązać, jest to zawsze sztuką niepospolitą. Sztukę tę posiadał w najwyższym stopniu Wywilski.

Miał on najściślejsze stosunki z całą niemal młodzieżą arystokratyczną w stolicy, znachodził wstęp do najświetniejszych salonów, liczył się w kontyngens wykwintnego towarzystwa — ale gdy kto z obcych zapytał:

— Kto jest właściwie ten p. Wywilski? — z pewnością innej nie otrzymał odpowiedzi, jak następująca:

— Wywilski? Kto jest Wywilski? Wywilski jest to... Wywilski!... No cóz ja wiem, c'est un bon garcon, un aimable compagnon... Należy do najlepszych viveurów i koniec. — Czy ma jaki majątek?

— Wiesz, nie wpadło mi nigdy na myśl pytać o to... Coś oczywiście mieć musi, bo żyje sobie wygodnie...

Na temby się ograniczyły wszelkie wskazówki co do p. Wywilskiego.

Zkąd się zjawił w stolicy, tego nikt nie wiedział, a po kilku latach nawet nikogo to nie obchodziło. Zresztą należało to do najpiękniejszych talentów Wywilskiego, pojawiać się zgrabnie, w porę, i z szykiem.

Znał formy doskonale i wiedział, że ma do czynienia głównie ze światem, któremu najczęściej forma wystarcza za wszystko.

Znał na palcach wszystkie sekreta, służące do zwrócenia na siebie uwagi, wybornie przyswoił sobie gentlemańską rutynę, jak Bulwerowski Pelham znał kodeks dystynkcji, począwszy od paragrafów tyczących się garderoby, aż do warunków kuchni, którą się człowiek arystokratycznego poloru żywić powinien.

Gdy przybył do stolicy, pojawił się najpierw kilka razy na balkonie w teatrze, potem zaprezentował się w loży, potem przejeżdżał się eleganckim factonikiem, potem poafiszował się romansem z aktorką, potem przegrał w kole złotej młodzieży kilka set reńskich z najlepszym smakiem, potem brawował zakładami na wyścigach i popisywał się znajomością sportu.... potem pojawiła się W niektórych domach wpływowych karta z napisem Le chevalier Al. Wywilski, a potem za karta pojawił się i sam jej właściciel.

Pojawił się i podobał. Był " dobrze", miał wiele szyku, mówił gładko po francuzku, opowiadał wiele o zagranicy i niedbale o wysokich przebąkiwał koneksyach.

Za miesiąc poznajomił się z kilku lwami, za dwa miesiące poczęło go protegować lwic kilka, za trzy miesiące bywał tu i owdzie, za rok wszędzie.

I nie można się było temu dziwić nawet. Wywilski miał tyle pięknych talentów! Był tak doskonałym petit maitrem, umiał tak przyjemnie bawić młodzież, aranżował tak wybornie wieczorki, był tak znakomitym konessorem kobiet, zrobił się tak potrzebnym każdemu, kto tylko chciał być bon vivant'em, ogrywał z taką gracją swych towarzyszy, tak zgrabnie pośredniczył w bezkrwawych pojedynkach, miał tyle z tego popłatnego, salonowego je ne sais quoi — że wolno mu było róść tam gdzie go nie posiano, że jeźli go nie zupełnie akceptowano, to go przynajmniej tolerowano.

Dla intruza zwykle tolerancja jest już osiągnięciem najważniejszego celu.

Osiągnąwszy cel ten Wywilski był jakby w domu. Zaaklimatyzował się, i kombinował plany dalszej karjery, Plany te były dość przezroczyste. Gdzie tylko znajdowała się panna posażna, tam najczęściej kręcił się p. Albin, gdzie tylko była kobieta, choćby nie młoda już i wdziękiem nie grzeszna, byle miała wolną rękę, a w wolnej ręce kluczyk, a do kluczyka kasę, a w kasie pieniądze, tam już z pewnością spotkać się można było z śladami Albina.

Tymczasem z czego żył, czem opędzał koszta wykwintnej na pozór przynajmniej egzystencji — o to nikt nie pytał. Wywilski nie siał i nie orał i Pan niebieski nie żywił go także — ale przecież umiał on się utrzymać na stopie dość świetnej.

Jak? niewiadomo było. Wiadomo było tylko, że lubił grywać namiętnie, że p. hr. Beta przegrał raz do niego . p. Gama . , p. Delta kilkanaście nawet. Ale komuż wpadło na myśl bawić się addycją takich dochodów! Faktem było, że p. Albin grał przyjemnie, przegrywał jeszcze przyjemniej, a wygrywał najprzyjemniej.

Zazwyczaj bywał najprzyjemniejszym.

Amadeusza lubić musiał bardzo a bardzo, bo zawsze był w obec niego najprzyjemniejszym przy zielonym stoliku. Jak się atoli ten przyjemny stosunek skończył, jak przyjemnie rozmówił się Amadeusz z przyjemnym panem Albinem i jak to musiało być w końcu przyjemnie temuż panu Albinowi — o tem już wiedzą nasi czytelnicy.

Wywilski gdy wrócił do swego dawnego mieszkania, które miał już opuścić, aby przenieść się do apartamentu Amadeusza, jako jego spadkobierca, i w którem wszystko było już popakowane, doznawał zapewne uczucia Adama, wypędzonego z raju. Wywilski był zmięszany i zgryziony. Obelga, której doznał nie oburzyła go w gruncie, nie wprawiła w gniew szlachetny, bo gniew taki był obcem dla niego uczuciem. Ale scena, która odegrała się przy tak licznych świadkach, kompromitowała go ogromnie, zachwiewała jego reputacje — psuła mu karjerę.

Wywilski obliczył, ile mu szkody wyrządzić może zajście z Amadeuszem i dopiero rezultat tego obliczenia, dopiero widok zagrożonych interesów, wzbudzał w nim gniew i nienawiść.

Wrócił do domu zadumany, ponury, niespokojny, i mimo bardzo spóźnionej już pory, ani pomyślał o spoczynku. Nie zapalił nawet światła, ale rzuciwszy się na sofę w ciemnym pokoju, począł myśleć i rozważać wszystkie możliwe następstwa całej affery.

— Do stu szatanów! — zawołał sam do siebie — czyż popełniłem nieostrożność jaką! Ktoź u licha mógł przypuszczać, że ten bankrut zjawi się tuż nazajutrz z krociami w kieszeni!... że mu jakiś głupi djabeł przystawi złotą flotę.

— Zrobił mi brzydką scenę! To rai mocno szkodzić może — rozważał dalej w myśli — to mnie kompromituje... Prowokował nawet pojedynek. Dał mi nawet wskazówki, przez kogo mu mam powiedzieć jutro: Dzień dobry!

— Wszystko to głupstwo — mówił do siebie dalej w myśli. — Nie takie to straszne rzeczy! Ci wszyscy głupcy byli pijani, który z nich będzie pamiętał jutro, co się dziś stało? Załatwię to gładko, nie tak jestem skory do słuchania gwizdających kul, jak ten warjat! Pocieszywszy się tak w duchu Albin wstał i przeszedł się kilka razy po ciemnym pokoju.

— Ale ten przeklęty człowiek moie mi zawadzać, zawadza mi już nawet, krzyżuje mi plany wszystkie. Gdybym tylko wiedział, jaka jest sytuacja jego istotna, czy na prawdę zmieniła się pomyślnie?.... At! dajmy temu pokój, zrekognoskiije jutro stan rzeczy — a potem zobaczę co nastąpi: kapitulacja czy wojna?..

Tak rzecz rozważywszy Albin zapalił świecę, przetarł znużone bezsennością oczy i usiadłszy przed biórkiem" rozpoczął przegląd swych kieszeni. Przy tej rewizji rozpogodziła mu się twarz nieco, a na usta wystąpił nawet lekki uśmiech zadowolenia.

Począł wyrzucać na biórko pomięte pliki banknotów, a niebawem urosła ich dość spora kupa:

— Opima spolia! — mruknął sam do siebie Albin — wieczór był szczęśliwszy niż kiedykolwiek!

Sięgnął do ostatniej, jeszcze niewypróżnionej kieszeni piersiowej i wyrzucił z niej noty bankowe na biurko.

Wraz z pieniądzmi wypadł mały, elegancki liścik, Gdy go Albin ujrzał, zapomniał o pieniądzach i zawołał:

— A! o tej zdobyczy zapomniałem! Kto wie, moie ona być cenniejsza niż moneta! List ten był to ten sam, który na owym wieczorku, wyprawionym przez Albina w pomieszkaniu Amadeusza, jeden z gości znalazł na kominie.

Jak sobie czytelnicy przypominają, rozochoceni, na pół pijani goście rozgrywali się o ten liścik i Albin go wygrał.

— Monsieur Amadee Ordawski — odczytał Albin adres. — Ręka widocznie kobieca, litery jak perełki!

— Na pieczątce — mruczał dalej list oglądając — korona i I. Bilecik woniejący, i bezwątpienia słodki! Już to Amadeusz szczęśliwym bywał zawsze w takich intrygach... Ale zobaczmy!

I nie czując najmniejszych skrupułów, Albin zgrabnie oderwał pieczątkę i wyciągnął list z koperty. Przebiegł szybko oczyma wiersze napisane.

— Wybornie! — zawołał — przepysznie!

I powstawszy nagle od biórka, przeszedł się z zadowoleniem i szybko po pokoju.

— Kiedyż to? W piątek? Tak jest w piątek! — mówił do siebie zaglądając do listu. — Dziś mamy czwartek. Jutro tedy!

Albin złożył list starannie, wsunął go do koperty i schował do biórka.

— Co za szalone szczęście ma ten człowiek! — zawołaj — gdybym miał choć cząstkę tego szczęścia! Ale tym razem obejdzie się może bez tego — wystarczy rozum i zręczność... Zadzwonił silnie i przeciągle. Po kilku minutach pojawił się w pokoju zaspany służący.

— Słuchaj, gdybym jutro długo spał, zbudź mnie! Gdy służący odszedł, Albin począł się rozbierać powoli, rozmyślając ciągle i kombinując.

— Jutro wieczór... — powtarzał sobie z listu — o godzinie tej lub itej... W parku, w grocie lewej... furtka będzie otwarta.... Dom sam stoi obecnie pustką!

— Mały plan kampanji mam już gotów — rzekł po chwili do siebie — a kto wie, czy ten na pozór tak drobny wypadek z tym liścikiem, nie będzie dla mnie zyskiem ogromnym.

— A gdyby go przedać? Ach! jak dobrze by go przedać można: Najpierw Amadeuszowi — potem jej samej? Cha! cha! zapewne bardzo chętnie by go wykupiła... Zobaczymy!

I jakby na głośne stwierdzenie ukontentowania swego, Albin Wywilski zagwizdał sobie jakąś wesołą aryetkę. Potem znalazłszy się już w łóżku zapalił sygaro, zgasił świecę, i myślał dalej:

— Jutro tedy rozpoczynam kampanję — rzekł sobie znowu. — Najpierw dyplomatyczna wizyta... a potem romantyczna wyprawa... Mamy teraz pełnię... — dodał patrząc na blask księżycowy, który się przedzierał przez spuszczone firanki. — Będzie to romantyczna wyprawa... Qui pro quo wycięte z romansu, oprawione, w tajemnicze ramki nocy, oświetlone światłem księżyca... Co najmniej zabawię się dobrze, nie ponosząc żadnych kosztów...

Na drugi dzień Albin mimo nieprzespanej nocy bardzo wcześnie się obudził.

— Godzina ósma dopiero! — rzeki do siebie patrząc na zegarek! Za trzy godziny rozpoczynam kampanję, za godzin dziewięć będę samozwańczym bohaterem sceny tajemniczej... I tak mi będą świecić gwiazdy, jakby jemu!... Zaczynam być niecierpliwym! Jest to wada, którą po raz pierwszy dopiero odkrywam w sobie... Jakoż niecierpliwość ta wypędziła Albina z łóżka, choć nie było zwyczajem jego wstawać o tak rannej porze. Ubrał się w szlafrok i rozpoczął przechadzkę po pokoju, rozmawiając sam z sobą.

— A jeźli przyjdzie tam prawdziwy bohater?... Jeźli się pojawi Amadeusz, uprzedzony o wszystkiem innym sposobem?... Nie, to być nie może. Ten szaleniec utonął w pięknych oczach pani hrabiny Ahaswerowej i nie pamięta już o dawnych związkach.

— A jeźli nie będzie bohaterki ? — ciągnął dalej Albin. — Choćby i tak się stało, nie stracę nic na tem, a zyskać mogę wszystko!

Służący przynosząc herbatę przerwał mu monolog.

— Słuchaj — zawołał do niego Albin — na godzinę jedynastą zamów mi powóz... Przygotuj mi frak czarny i co do tego należy! A teraz ruszaj i nie przeszkadzaj mi! Po zniknięciu służącego Albin na nowo począł się przechadzać i rozmyślać. — Albo on będzie i ona będzie — mówił do siebie — albo ona będzie a jego braknie, albo może on sam tylko będzie, a ona zawiedzie, albo nareszcie do licha nie będzie nikogo!... Kombinacje najrozmaitsze niema co mówić, ale to pewna: że ja będę...

Długo jeszcze tak rozprawiał się z własnemi myślami Albin, aż nareszcie widząc, ze zbliża się godzina ta, wypił spiesznie zimną herbatę i począł się starannie ubierać.

Wkrótce był ubranym a równocześnie prawie wybiła godzina jedynasta.

Albin wsiadł do powozu, który stawił się punktualnie na czas oznaczony i zawołał do woźnicy:

— Do pana Żywickiego, na jezuicką!...

Powóz ruszył a Albin naciągając rękawiczki, uśmiechnął się z zadowoleniem i szepnął sobie:

— I niech mi kto powie, że nie mam jenialnych pomysłów! Zobaczymy, co powie Milionerissimus, gdy się dowie, że tak dobrze znam jego stosunki!

Za kilka minut powóz stanął u celu. Wywilski wyskoczył, a znalazłszy się na pierwszem piętrze, zadzwonił i kazał się lokajowi, przybranemu w bogatą liberję, zaanonsować.

Nie wiem, czy jasny pan... dzisiaj... tak rano... — zauważył mrukliwie galonowany Gerber. — Powiedz panu — rzekł Wywilski tonem ostrym i stanowczym, który zaimponował mocno kamerdynerowi — że w interesie specjalnym, pilnym.

Za chwilę wrócił lokaj i zaprosił Albina do salonu. Przybierając minę pełną kontenensu i strojąc usta swe w grzeczny a tajemniczy zarazem uśmiech, Wywilski wszedł do salonu.

Salon ten jaśniał przepychem magnackim, uderzając zarazem bogactwem jak wysoce arystokratycznym smakiem.

Nie było w nim jeszcze nikogo. Albin usiadł na fotelu i rozglądając się dokoła, zawołał:

— Pięknie sobie mieszka — ten pan Milionerissimus! Niedarmo go tak nazwano! Co za przepych i zbytek! Przypominam sobie, ze mi opowiadano, ze p. Żywicki ma trzy salony do przyjmowania, według rozmaitego stopnia gości! Coś jak słup ów na podwórzach ma gnackich z trzema kołkami, złotem, srebrnem i zelaznem, o których gdzieś czytałem.

— W którym też salonie się znajduję? — zapytał Wywilski oglądając obrazy na ścianach — w najpierwszym czy w ostatnim?

— Hm! jeżeli w ostatnim, szaraczkowym, o czem bym z pozoru mógł wątpić; to trzeba się tak zwinąć, abym drugi raz znalazł się w najpierwszym. Jeżeli zaś jestem w najpierwszym, trzeba się trzymać, aby nie zostać zdegradowanym. I śmiejąc się z własnego rozumowania Albin usiadł znowu, czekając cierpliwie na gospodarza.

Nareszcie po dobrym kwandransie pojawił się w salonie p. Żywieki, alias Nabob, alias Milionerissiius! Tak bowiem zwano w całem mieście Żywickiego, o którego fortunie bajeczne obiegały wieści.

Mówiono o nim, ie oprócz znacznych dóbr w pobliżu stolicy, w których przemieszkiwał, posiada olbrzymie włości na Podolu, na Wołyniu, na Litwie, w Inflantach i Bóg wie gdzie jeszcze nawet, ie oprócz tych dóbr miljonowe kapitały złożone ma po rozmaitych bankach rozmaitych stolic angielskich, francuzkich, belgijskich i amerykańskich.Żywickiemu bardzo pochlebiała taka reputacja, owszem czuł się nią nawet uszczęśliwionym, a przydomek żartobliwy "Milionerissimus", który mu dawano, był mu najmilszym tytułem.

Zdawało się formalnie, że cała ambicja Żywickiego polegała na tem, aby uchodzić za człowieka miljonowej fortuny, aby jaśnieć aureolą dukatową Krezusa...

Było to jego słabością, którą nawet nieraz zdradzał dość niezgrabnie. Sam zawsze tylko niedokładnie wyrażał się o swym majątku, a ta tajemniczość właśnie przyczyniła się do tego, że fortuna jego urosła w opinji do bajecznych rozmiarów.

Paktem wszakże było, że Milionerissimus wiódł istotnie życie na stopę najokazalszą, że wydawał jak Nabob ogromne sumy rocznie w kraju i za granicą, że rozwijał na każdym niemal kroku wystawę najświetniejsza i przepych prawdziwy, że córka jego jedynaczka, zapewniony miała posag miljonowy w ziemi i w złocie...

Przy tem wszystkiem jedna okoliczność dziwiła mocno wszystkich i zjednała Żywickiemu nazwę dziwaka. Ile razy chodziło o to, aby nasz Milionerissimus przystąpił do jakiejś finansowej spółki, zawsze wymawiał się od tego najrozmaitszemi sposobami, ile razy proponowano mu jakiś interes, w którym by musiał wystąpić z pewna gwarancja swego majątku, zawsze najuporczywiej się wzbraniał i z dziwna, niemal trwożliwą cofał się skwapliwością.

Jedni przypisywali to po prostu dziwactwu lub ograniczonym pojęciom bogacza, inni atoli brali ztąd pochop do szeptów, że Milionerissimus nie jest prawdziwym właścicielem majątku, którego dochody spożywa, że administruje go tylko, że używa go na czas nieograniczony...

Ale przejdźmy od tych pogłosek do samej osoby Zywickiego, który właśnie wszedł do salonu.

Milionerissimus miał już lat około pięćdziesiąt. Miernego wzrostu, dobrej tuszy, trzymał się prosto i wielce poważnie. Głowa jego połyskująca duża łysiną, wznosiła się dumnie do góry, twarz ogolona gładko uderzała wyrazem przesadnej, w śmieszność prawie przechodzącej powagi, czoło wcale pospolite choć dzięki łysinie bardzo obszerne, okryte było zawsze nimbem świątecznej jakiejś, uroczystej dumy. Usta z natury poczciwe sobie i wydatne, siliły się do wyrazu wysokiej dystynkcji, do uśmiechu, który że za wiele miał wyrażać, nie wyrażał w istocie niczego.

Gdy Żywicki stanął i wspaniale zabłysnął łysiną, gdy rękę schował w kieszeń, a wzrokiem potoczył z powagą do koła, zdawał się mówić całą swą postacią:

— Patrzcie i respektem przejmujcie się do głębi! Jestem Milionerissimus, a ta ręka, która spoczywa w kieszeni, trzyma złoty klucz do tysięcy i kroci... Moje oczy łagodnie świecą jak dukaty holenderskie, a blask ich grzeje, imponuje i rozwesela, moje usta, gdy przemówią, szelestem nót bankowych brzmieć się zdają... I czy nie dobrze mi, czy nie pięknie mi, czy nie wspaniale? I czy nie miło mi, jak mnie w myśli obliczają na miljony, a każdy z tych miljonów jak trabant od tłumu odgradza mnie złotą halabardą, czy nie rozkosz mi, gdy słyszę szept podziwu, z którego wybija się ku mnie kadzidłem wonnem słówko: Ach! jaki on bogaty!... Ach! jaki ja bogaty L

Tak zdawał się przemawiać całym wyrazem swej zaokrąglonej figury Żywicki, gdy spojrzał niedbale i znirużonemi oczyma na Wywilskiego, który z uniżeniem i uszanowaniem mu się skłonił.

— Mam zaszczyt przypomnieć się panu dobrodziejowi — rzekł z eleganckim uśmiechom nasz karyerowicz. — Jestem Albin Wywilski... — Wywilski... — powtórzył z łaskawą dobrotliwością Milionerissimus — Wywilski...

— Miałem to szczęście, Monsieur le comte mówił dalej Wywilski — być przedstawionym na wieczorze u hrabstwa Zmierskich... Pan hrabia może zapomniał...

— O panie kochany — odezwał się Milionerissimus siadając wygodnie — pozwól, bym panu dał absolucję od tytułu... Hrabia!... hrabia!... kto to, panie kochany, nie jest dzisiaj hrabią?...

W istocie p. Żywicki nie był hrabią, choć na karetach i guzikach służby wznosiła się nad cyfrą jego korona o dziewięciu perłach.

— Jestem pod tym względem człowiekiem postępowym — ciągnął dalej Milionerissimus. — Co znaczy titulus, jeźli braknie vitulus?

Wywilski pospieszył zaśmiać się entuzjastycznie na tę filologiczną reminiscencję.

— Czy wiesz pan — odezwał się Żywicki, co Włosi mówią... Hm! Włosi powiadają: Conte, che non conta, non conta nienie...

— Mają rację, ale to przysłowie dopiero w ustach pana dobrodzieja nabiera całej pełni swego sarkazmu...

— Ja jestem Żywicki, tylko Żywicki...

Skromną tę uwagę uczynił Żywicki z taką dumą i takiem poczuciem godności, jakby chciał był właściwie powiedzieć: — Ja jestem jaśnie omiljonowanym, jaśnie Ozłoconym, jaśnie osrebrzonym Żywickini... Ja Milionerissimus!

— To wystarcza za tytuł, panie dobrodzieju — dodał z dowcipnym uśmiechem Wywilski. — Dawniej dukaty brały nazwę od duków, teraz duki biorą ją od dukatów... W tem postęp epoki, panie dobrodzieju...

— Czemże panu mogę służyć, panie Wy. wywilski?... — zapytał Milionerissimus, dając tem zapytaniem do zrozumienia, że już dość długo raczył tak przyjemnie żartować.

— Najpierw było to mojem pragnieniem oddawna — odparł z nizkim ukłonem Wywilski — złożyć panu moje najgłębsze uszanowanie...

Milionerissimus zrobił minę, jakby chciał powiedzieć:

— To się samo przez się rozumie...

Nie powiedział jednak tego, ale natomiast w znaczący sposób powtórzył:

— Najpierw...

Było to wezwaniem, aby Wywilski zaczął teraz od słowa: powtóre...

— Powtóre — rzekł Wywilski tonem pewnym — mam do pana bardzo ważny interes...

— O kochany panie... hm... — odpowiedział arystokratycznie Milionerissimus — za pierwszy cel twych odwiedzin bardzo dziękuję, co do drugiego...

Tu przerwał i spojrzał na zegarek. — Co do drugiego — dokończył Wywilski — jest on tego rodzaju, że nie cierpi żadnej zwłoki... Powtarzam, jest to wielce ważna sprawa...

— Słucham pana tedy — rzekł Żywicki z rezygnacją.

— Przystąpię bez wstępów do rzeczy, choć one delikatnej sa bardzo natury. Przychodzę z przestrogą...

— Ja tak jestem ostrożny! panie... hm!... Żywicki jakby się uwziął nazywać Albina panem

Hm... Karyerowicz nie dał się jednak zbić tem z kontenansu.

— Pan jesteś bogatym, bardzo bogatym człowiekiem — odezwał się śmiało.

Milionerissimus wiożył drugą rękę do kieszeni.

— Źle zacząłem... — poprawił się Wywilski spoglądając badawczo na Zywickiego. — Pan masz córkę... Nie, może lepiej powiedziałem pierwej... Pan jesteś bardzo bogatym....

Milionerissimus otworzył oczy jak mógł najszerzej i spojrzał karcąco na Albina, jakby chciał mu spojrzeniem powiedzieć:

— Ośle ty, ośle!... Przychodzisz do mnie, do Żywickiego! a nie ułożyłeś sobie przemowy w przedpokoju... a bałamucisz tali nieprzyzwoicie!... Masz frak na sobie, a język twój w takim negliżu!!

— Od czegoż właściwie pan zaczniesz? — zapytał Wywilskiego patrząc na niego z obawą a zarazem z dostojną pobłażliwością. — Od czegoż pan zaczniesz? Chociaż mój kochany panie, ten początek... — Ten początek dziwnym się panu dobrodziejowi wydaje? — dokończył Wywilski. — Masz pan wszelką rację, ale widzisz pan, sprawa jest taka, ze nie można jej inaczej rozpocząć jak tylko od pańskiego majątku, albo od pańskiej córki, albo właściwie od obojga razom... bo...

— Bo?... — powtórzył przeciągle Milionerissimus, zdobywając się na ton surowej, karcącej powagi.

— Bo są to dwa pojęcia, nieodłączne od siebie, dwa pojęcia, które sa prawie identyczne, a przynajmniej w tak ścisłym z sobą stoją związku kauzalnym.. że., że....

Tu przerwał umyślnie Wywilski i spojrzał badawczo na Żywickiego. Zywicki nawzajem spojrzał na Albina i zdawało mu się przez chwilę, że młody człowiek ma lekkie pomięszanie zmysłów.

— Nie rozumiemy się jeszcze... — szepnął sam do siebie Albin.

— Otóż widzisz pan, poplątaliśmy się... — dodał głośno z effroncką miną.

— My?... — zapytał z zgorszeniem Żywicki i powstał prawic oburzony z miejsca. — Ja panie kochany nie plączę się nigdy i nigdzie..

— Och, nie tak myślałem, szanowny panie — pospieszył poprawić się Wywilski — ja się poplątałem, a poplątałem się dla tego, że chciałem przecież zrobić wstęp jakiś do tego, co panu mam powiedzieć. Ale teraz widzę, że to się na nic nie przyda... — Cest juste... momieur — odparł Żywicki — to sio na nic nie przyda...

I wyciągnął znowu zegarek z mina wcale nie uprzejma.

— Tylko dwa pytania, tylko dwa maleńkie pytania! — zawoła! Wywilski.

I powstając z krzesła, przystąpił do Zywickiego i zapytał go z effroncką obcesowością:

— Pan masz olbrzymi majątek i córkę? nieprawdaż...

— Czy pan myślisz żartować ze mną, panie Wywilski?

— Broń Boże! Zapytam tylko dalej: Gdybyś pan nie miał majątku, miałbyś pan przecie skarb nieoceniony, miałbyś pan córkę?

— Panie! — zawołał rozgniewany Żywicki — panie, to już graniczy z...

— Z pytaniem drugiem... — poderwał z najlepsza mina Wywilski. — Gdybyś pan nie miał córki, czy miałbyś pan majątek?...

Pytanie to drugie Wywilski wycedził zwolna, ale dobitnie, i skończywszy, przenikliwie i z lekkim uśmiechem spojrzał na Żywickiego.Żywicki nagle się zmięszał, pobladł, potem znów poczerwieniał i przestraszonym wzrokiem wypatrzył się na Wywilskiego...

— Strzała utkwiła... — szepnął sobie w duchu Wywilski i z flegmą usiadł znowu na fotelu, rozpierając się wygodnie. Żywicki patrzył ciągle na Albina.

Im dłużej patrzył, tem bardziej się mięszał, na ustach Wywilskiego bowiem wił się bez przerwy uśmiech złośliwy...Żywicki stał czas jakiś, jak martwy, aż nareszcie powoli zsunął się na fotel i usiadł...

— Nie... nie... rozumiem... — szepnął dość słabym głosem. — Co pan chciałeś właściwie powiedzieć?...

— Więcej chciałem wiedzieć, niż powiedzieć — odparł Wywilski. — Chciałem wiedzieć, czy to prawda, o czem przypadkowo słyszałem, że istotnie, gdybyś pan nie miał córki, nie miałbyś pan żadnego majątku, że pan, który uchodzisz za pana miljonowego, sam właściwie nic a nic nie posiadasz, że administrujesz tylko majątkiem olbrzymim, którego właścicielką na mocy pewnego zapisu i pewnego tajemnego układu jest córka pańska, panna Żywicka, i że w końcu gdyby ta córka oddała komuś administrację serca i ręki, tajemniczo i po za pańskiemi plecyma, szczęśliwy ten śmiertelnik wziąłby także i administrację majątku, a pan... pan... poszedłbyś nawet — bez kwitka...Żywicki struchlał cały.

— Czy to prawda?... — zapytał Albin.

— Nie prawda! — rzekł rozpaczliwie Żywicki. — Kto pana upoważnił wchodzić w moje domowe stosunki? — dodał tonem, który miał być surowym a wypadł prawie płaczliwie. — Jeżeli nie prawda — odparł z flegmą Wywilski — w takim razie mocno pana przepraszani. Moja przestroga jest niepotrzebną, bo w takim razie nie grozi panu żadne niebezpieczeństwo.

I biorąc za kapelusz, skłonił się mówiąc:

— Żegnam pana...Żywicki wstał z fotelu i zastępując drogę Albinowi, rzekł:

— Czekaj pan...

Wywilski uśmiechnął się tryumfująco.

— Czekaj pan, pomówimy... — powtórzył znękanym tonem Żywicki.

Potem chwycił dzwonek i silnie zadzwonił. W tej chwili pojawił się lokaj. — Wody... — rozkazał Żywicki. Gdy służący powrócił z wodą, Żywicki rzekł mu:

— Nie puszczać nikogo, pod żadnym pozorem... Niema mnie w domu, wyjechałem...

Potem odsapnął, napił się wody i zamykając drzwi od salonu na klucz, usiadł naprzeciw Wywilskiego.

Wywilski zatarł ręce z upodobaniom i rozparł się jak najwygodniej w fotelu.

VII.

MILIONERISSIMUS NA KONFESSACIE.

Ach! jakże znikomą jest wielkość ludzka, jak złośliwy przypadek szydzi i z godności i z powagi i z dostojnej dumy, jak zdradziecko godzi w słabą stronę i zdziera piękną maskę z twarzy, choćby ta twarz była tak okrągła, tak rumiana, tak imponująca blaskiem wyższości, jak twarz pana Żywickiego przed tak krótką... tak krótką chwilką!...

Taka żałosna reflexya musiałaby się była odezwać w każdym, ktoby był widział Żywickiego przed kwadransom a oglądał go teraz....

Poczciwy Milionerissimus zmienił się do niepoznania. Wyglądał jak człowiek po przebyciu ciężkiej katastrofy. Twarz jego pobladła, ów wyraz wysokiego, pogodnego zadowolenia znikł bez śladu, oczy pochyliły się ku ziemi. To rumiane, jak księżyc łagodnie przyświecające oblicze wyglądało jak lampa, z której ktoś nagle zdmuchnął światło...

Zdawało się nawet, że Milionerissimus schudł od razu, w jednej chwili. Łukiem szlachetnym, zażywną, okazałą peryferją wystająca naprzód figura p. Żywickiego straciła swą sprężystość, skurczyła się, zmalała, a ta podziwienia godna linja piękności, którą przedstawiał front miljonera, złamała się i spaczyła w najopłakańszy sposób..

Ocierając sobie pot z czoła, usiadł Żywicki z miną człowieka znękanego, złamanego okropnym ciosem. Wypił drugą szklankę wody, odetchnął głęboko i usiłując przyjść do siebie odezwał się urywanym głosem:

— Nierozumiem... co by... tego... Sauez vous... to dziwna...

Ale słowa nie kleiły się i Żywicki umilkł pod brzemieniem fatalnego pomięszania...

W miarę, im bardziej tracił kontenans Żywicki, nabierał Albin tem pewniejszej, tem śmielszej, tem zuchwalszej nawet miny.

— Nie przerażaj się tak, kochany hrabio — rzekł tonem protekcyjnym prawie — ja nie lubię straszyć ludzi dla samego strachu... Wskazuje niebezpieczeństwo tylko na to, aby podać zaraz środek ratunku...

Rzekłszy to, Wywilski oglądnął się po stolikach a nie znalazłszy nigdzie kasetki z sygarami, wydobył własne i zapalił je sobie najswobodniej w świecie. Źywicki popatrzył na Wywilskiego okiem nędznej ofiary, która musi się ograniczyć na bezsilnem oburzeniu i niemym proteście...

— Do tegoż przyszło — zdawał się mówie całym wyrazem swej twarzy — abyś ty miał palić tu sygaro!...

I gdzież ty palisz to sygaro? W salonie Żywickiego!

I przed kim ty palisz to sygaro? niegodziwy, bezczelny Albinie Wywilski? Przed nosem Żywickiego palisz, przed nosem, który znieść nie może dymu tytoniowego, palisz i dym puszczasz, jak kapral w koszarach; nic świętego nie ma dla ciebie! Do tegoż przyjść miało, do tego!..

Albin nie umiał czytać na twarzy biednego Żywickiego. Protest jego minął bez najmniejszego skutku.

— Proszę pana — zabrał przecież głos Żywicki, z lekka odpędzając dłonią kłęby dymu — powiedzże mi pan nareszcie, co właściwie mi grozi i z jakiem odkryciem pan tu przychodzisz...

— Co do odkryć, łaskawy panie — odparł Wywilski — to najnieprzyjemniejsze dla ciebie już zrobiłem... Powiedz mi pan teraz otwarcie, nie prawdaż, że rzecz z twojemi miljonami ma się tak jak powiedziałem?

— To jest... panie Wywilski... ktoś... coś... kiedyś... bak jakiś... Zmistyfikowano pana...

— Zmistyfikowano mnie — odparł z nielitościwym uśmiechem Albin — a pan mistyfikujesz mnie dalej, nie prawdaż ?... Więc pan kazałeś zamknąć drzwi, aby rai wygodniej zaprzeczyć, że moje odkrycie jest fałszem...

— Widzisz pan, tu chodzi o moja córkę..

— I o miljonowy majątek...

— Ja mówię, panie najpierw jako ojciec...

— A skończysz pan jako milionerissimus... Zmieńmy porządek rzeczy... Zacznijmy od majątku a skończmy na córce,.. Albo zróbmy tak, jak już zrobiłem, zidentyfikujmy oba te pojęcia...Żywicki zakaszlał się od dymu i umilkł.

— Dziwnym przypadkiem — zabrał głos Albin — dowiedziałem się o pańskiej tajemnicy. Miałem rozmaite stosunki na świecie, stykałem się z rozmaitymi ludźmi, cieszyłem się zawsze dobrym słuchem i dobrą pamięcią...

— Niestety! — westchnął po cichu Żywicki.

— Otóż szczęśliwym trafem — ciągnął dalej Wywilski — dowiedziałem się, że pewien niezmiernie bogaty i oryginalny przytem człowiek...

— Warjat, panie, wierutny warjat... — wyrwał się nagle Żywicki.

— Czy tak? — zapytał Wywilski — przyznam się panu, ie miło mieć styczność z takim warjatem... Ale mniejsza o nazwę... Akceptuję ją... Dowiedziałem się tedy, że pewien bogaty warjat zapisał ogromny majątek pańskiej córce, a pana jako ojca zrobił majątku tego administratorem, a nawet panu pozory własności zostawił... Czy tak, tylko pozory?...Żywicki milczał smutny. — Czemu pan nie chcesz przyznać? — mówił dalej Wywilski — wszakże to panu chlubę przynosi, Wszakżeś pan z tych pozorów tak świetnie umiał korzystać.. Zaprawdę, pan jesteś jedynym człowiekiem, który wart jest być bogatym, bo umie być bogatym... To sztuka wielka, wspaniała!... to trzeba umieć, panie dobrodzieju!...

— Bez wątpienia! — zawołał szybko Żywicki, rozczulony tym komplementem i zapominając na chwilę o swojem upokorzeniu. — Panie Wywilski, pan znasz się na ludziach i jak widzę cenić ich umiesz! Panie Wywilski, tak krótko się znamy, tak krótko, ale ja szanuję pana, ja ufam panu i będę mówić z panem otwarcie.

Wywilski uśmiechnął się z złośliwem ukontentowaniem i odparł:

— Tego się spodziewałem.. Mówmy więc, a mówmy otwarcie. Słyszałem tedy dniej, ze układ ten, czy zapis, czy jak tam nazwać ten akt, na mocy którego pan administrujesz majątkiem olbrzymim swej córki, zawiera rozmaite warunki i klauzule, że daje on zarówno panu jak córce pańskiej pewne prerogatywy, i że cała rzecz zależy na tem, kto lepiej z swych prerogatyw skorzysta...

— Niedokładnie pan jesteś poinformowanym — odparł Żywicki, który już zdobył się na ten spokój, jaki nadawać zwykła rezygnacja.

— Proszę tedy o informacje dokładną... — Bądźmy lojalni, panie Wywilski. Takich informacyj nie daje się, nie będąc do tego zniewolonym.

— Cóż pana tedy zniewoliło przyznać się w głównej części?...

— Mówiłeś mi pan, że mi grozi niebezpieczeństwo...

— I mówiłem prawdę. Nie mam szczęścia znać córki pańskiej dokładnie. Słyszałem jednakże, że jest to natura namiętna, energiczna, niepospolita...

— Cóż z tego wynika, łaskawy panie?

— Zdaniem mojem to, że mogłaby uczynić krok jakiś, który mógłby pana bardzo dużo kosztować...

— Ona mnie kocha...

— A oprócz pana?

— Nikogo.

— Mam powody wątpić.

— Ja przynajmniej nic nie wiem o tem...

— Tem gorzej dla pana, tem lepiej dla mnie. Dowiedz się pan tedy, że córka pańska kocha się namiętnie, gwałtownie, bez przesady mówiąc, w zatrważający sposób!

— Czy się pan tylko nie łudzisz? — odparł zaniepokojony Żywicki.

— Z pewnością nie. Mam dowody.

— Jakie?

— Mój sekret.

— W kim się kocha?...

— Mój sekret. — Ależ panie — zawołał Żywicki — tak nigdy nie dojdziemy do końca!

— Przeciwnie, dojdziemy łatwo. Powiem panu, że ten, w którym się kocha, jest człowiekiem równie namiętnym i szalonym i gotów się na wszystko odważyć.

— Czy to już wszystko?

— Jeszcze nie. Powiem panu dalej, że w tym całym stosunku zanosi się na krok stanowczy, bardzo stanowczy... Czy nie dość już panu powiedziałem, i czy nie czas, abyś pan teraz zaczął mówić?Żywicki, który miał czas ochłonąć już z pierwszego przestrachu, postanowił uczynić krok rozpaczliwej odwagi. Chciał przynajmniej spróbować, czyli nie uda się pomieszać szyki Wywilskiemu, który za mało zdawał się wiedzieć, aby mógł być szkodliwym na prawdę.

— Nie wystarcza! — rzekł tedy z miną pewności Wywilski spojrzał badawczo na Żywickiego.

— Broni się — szepnął sobie w duchu.

— Czy to pańskie istotne zdanie? — zapytał głośno.

— Tak jest, panie Wywilski. Nie widzę powodu do zwierzeń. Dziękuję panu za przestrogę, skorzystam z niej...

— Cóż to znaczy?

— To znaczy — odparł zdobywając się na przebiegłość Żywicki — że wygrałeś pan już wszystkie karty...

— Nie wszystkie!... Przez to, że pan wiesz o niebezpieczeństwie, jeszcze niebezpieczeństwa tego nie usunąłeś... — Usunę go...

— Jak?

— Mój sekret.

Zdawało się, że szanso zaczynają się przechylać na stronę Żywickiego, w którym odezwał się spryt niespodziewany.

— Zapóźno — rzekł Albin, ale już nie tak pewnym tonem, jak wpierwej — A zresztą, ja mam w pogotowiu repressalja!

— To się pokaże!

— Ale jak się pokaże, co będzie wtedy? — zapytał Albin — jak się pokaże, że pan nic nie posiadasz, jak spadnie z pana ta aureola miljonów, jak dzięki moim odkryciom, staniesz pan przed światem, jak człowiek, który nic nie ma, ale to nic, a nic... który w obec tych miljonów jest tylko rodzajem chien du jardinier, czy to miło panu będzie?..

— Dochody moje zostaną mi... W moim bycie faktycznie nic się nie zmieni... Wyjadę ztąd...

Albin przygryzł wargi.

— A jak pan trafisz na otwarty opór córki?

— Ona mnie kocha... Potrafię wpłynąć na nią.

— A jak ja, panie Żywicki, wpłynę na tego, który ją kocha i którego ona kocha, jak mu zrobię odkrycia, i jak ten człowiek skorzysta z nich, a że skorzystać potrafi, zatoć panu ręczyć mogę...Żywicki poruszył się niespokojnie na krześle. Szansę walki poczęły się znowu przechylać na stronę karjerowicza. — Może i temu potrafię przeszkodzić... — odpowiedział tonem trochę kapitulujacym.

— Słuchajże pan tedy! — rzekł stanowczym głosem Wywilski. — W ręku moim znajduje się list ciekawy. List ten pisała pańska córka a pisała go do swego kochanka. Jeżeli ja tego listu użyję, jeżeli nie dotrzymam dyskrecji, jeżeli dowiedzą się o jego treści inni, a od tych innych dowie się o niej znowu ów bogaty warjat, jak go pan nazwałeś, czy to panu będzie obojętnem?...

— Więc czegoż pan chcesz na miłość Boga? — zawołał przerażonym i rozpaczliwym tonem Żywicki.

— Chcę panu pomódz...

— Więc proszę o pomoc.

— Nie znam stosunków dość dobrze, abym mógł pomódz. To co wiem, wystarcza mi tylko, aby panu zaszkodzić. Musisz mnie pan pierwej wtajemniczyć w cały ów układ z bogatym warjatem.

— Kupię od pana list i sekret pański... Ile pan żądasz? Wywilski uśmiechnął się z doskonale odegrana dumą.

— Nie umiem oznaczyć ceny.

— Niech się pan nie żenuje! Mów pan.

— Powtarzam, nie umiem oznaczyć ceny, bo nie wiem ile pan w całej tej sprawie masz do stracenia lub do zyskania. Muszę wiedzieć o wszystkiem. Żywicki z wyrazem wściekłości i rozpaczy zarazem na twarzy milczał przez chwilę. Wahał się i walczył z sobą widocznie. Nagle powstał i rzeki z rezygnacją:

— Niech więc i tak będzie! Poczekaj pan, przyniosę panu papiery, które panu wyjaśnią wszystko!

Po niejakiej chwili powrócił Żywicki znowu do salonu. Blady był i zmęczony, a łysina mimo ciągłego ocierania chustką sączyła się potem. Prawą rękę włożył do piersiowej kieszeni swego tużurka, jakby coś w nią chował lub coś z niej wydobyć zamierzał.

— Przepraszam pana najmocniej — rzek! Albin tonem uprzejmości, która na gorzką zakrawała ironję — przepraszam pana, że go tak długo zatrzymuję.. Zbliża się podobno już godzina obiadowa, a nasz interes dotąd nie załatwiony....Żywicki skrzywił się tylko jak męczennik i rzekł:

— Panie Albinie, jakkolwiek mam wszelkie powody ufać panu — przy tych słowach Żywicki mało się nie zakrztusił — jakkolwiek uznaję sam wielkość niebezpieczeństwa, które mi grozi, jeżeli łaskawy pan się nie mylisz, przecież nim przystąpię do ostatecznych wyjaśnień, radbym otrzymać jeszcze jedną, szczerą i stanowczą odpowiedź....

— Racz pan tylko zapytać śmiało, jestem do usług! — odpowiedział Albin.

— Na miłość Boga, panie Albinie, czego pan żądać będziesz odemnie?

Albin uśmiechnął się tylko.

— Zwlekasz pan niepotrzebnie całą sprawę — rzekł wymijając odpowiedź — powiedziałem już panu, że niebezpieczeństwo nagłe! Musimy skończyć natychmiast, aby mi został czas do zrobienia przygotowań.

I wyciągając zegarek, spojrzał nań i dodał tonem niejako uroczystym i złowrogim zarazem:

— Panie Żywicki, kilka godzin jeszcze tylko, a czeka pana katastrofa!Żywicki był już teraz zupełnie rozbrojony. Widział,. że zdać sie musi na łaskę lub niełaskę.

— Wyjmij pan tedy to, co trzymasz dłonią swą w kieszeni... — zawezwał Albin.Żywicki w duchu pragnął, aby to, co istotnie miał w ręku i co miał pokazać Albinowi, zmieniło się nagle w rewolwer.

— Słuchaj pan tedy — począł tonem rezygnacji — moja córka...

— Panna Irena... — dodał uzupełniając Albin.

— Moja córka, Irena — ciągnął Żywicki — jest istotnie, jak pan o tem nie wiem zkąd i jakim dowiedziałeś się sposobem, właścicielką całego tego majątku, którym zarządzam. Zapisał go jej człowiek, który posiada najdziwaczniejszy w świecie charakter, człowiek fantasta i powiedziałbym nawet awanturnik...

— Czyli waryat po prostu, jak sie przed chwilą wyraziłeś, panie Żywicki! — wtrącił Albin.

— A nawet waryat... Tak jest, mógłbym to śmiało powtórzyć. Otóż człowiek ten... — Za pozwoleniem — przerwał Wywilski — Z jakiego tytułu człowiek ten uczynił pannie Irenie zapis podobny?...

— Jest to brat mojej nieboszczki żony — ciągnął Żywicki. — Kochał on ją szalenie a kochał tem bardziej, ile że oprócz przywiązania braterskiego miał nadto wobec niej wyjątkowy dług wdzięczności... Był bowiem czas, w którym człowiek ów był w otwartej, przykrej wojnie z całą swą rodziną, w którym tylko ta siostra jego, a moja nieboszczka żona, broniła go i wspierała w najczulszy sposób... Ale tego wszystkiego, zdaje mi się, nie potrzebuję panu opowiadać, a nawet opowiedziećbym dokładnie nie umiał, bo mi historya ta nie jest znaną z szczegółami.

— Mniejsza tedy o tę historyę... fakt sam mi wystarcza. Czy człowiek ten żyje jeszcze?

— Żyje.

— Jak się nazywa?...

— Czerski.

— Czerski... — powtórzył Albin — jak to wiem z opowiadań, ród w dawnych czasach ogromnie bogaty.

— Otóż ten Czerski, gdy go raz przypadkiem zagranicą spotkałem — opowiadał dalej Żywicki — poznał moją córkę. Moja żona już wówczas nie żyła, a Irena była zaledwie dziecięciem małem. Moje stosunki finansowe były w najgorszym, prawdziwie opłakanym stanie. Czerski uniesiony był Ireną, której piękności nie mógł się dość nachwalić, a w której upatrywał niesłychane podobieństwo do matki, zaprosił mnie nagle na konferencyę i ni ztąd ni z owad oddał mi olbrzymi majątek w administracyę. Miał to być majątek przeznaczony dla mojej córki...

— Dotąd nic nowego i nic ciekawego — rzekł Albin. — To zapewne wstęp tylko do dalszych, ważniejszych odkryć, panie Żywicki?

— To jest właściwie wszystko.

— W najogólniejszej osnowie. Pozwólże pan teraz poindagować się dalej przezemnie. Gzy ten pan Czerski odstąpił majątek pannie Irenie na własność prawnie, formalnie?

— Nie. Pozostał on prawnie sam właścicielem, chociaż najzupełniej go się wyrzekł na rzecz moją, to jest na rzecz Ireny, tak, że ani grosza z majątku tego nie pobiera. W dwóch tylko wypadkach nadałby Czerski prawną sankcję temu układowi.

— Jakież to są wypadki?

— Gdyby umarł, zostałby po nim testament, zapisujący wszystko Irenie. Wszystko a nawet więcej, bo szwagier mój posiada jeszcze znaczne fundusze, z których obecnie sam żyje. Trzeba bowiem panu wiedzieć, że ten człowiek niezmiernie jest bogatym...

— Powtóre? — naglił Albin.

— Powtóre wtedy, gdyby Irena szła za mąż i gdyby narzeczony jej nie wahał się przyjąć tych warunków, jakie mu on ma podyktować.

— Jakież to są warunki? — Nie wiem, ale domyślam się, że to będą warunki tak dziwackie, jak sam Czerski.

— Panu oczywiście postawić musiał także warunki, kiedy panu powierzył administrację i dochody z majątku?

— Tak jest i właśnie...

— I właśnie na nich nam głównie zależy! — przerwał Wywilski. — Przystąpmy tedy do nich.Żywicki wyciągnął powoli rękę z piersiowej kieszeni. W ręce pokazał się zwitek papieru.

— Warunki te są bardzo krótkie i węzłowate — rzekł — mieszczą się wszystkie na tem świstku. Spisane są w formie listu.

— Tem lepiej. Odczytaj je pan tedy.Żywicki za daleko się posunął w swej słabości, aby się już mógł cofnąć. Rozwinął papier i odchrząknął.

Kochany Euzebiuszu! — począł czytać — wręczyłem ci już pełnomocnictwo i papiery potrzebne do objęcia przeznaczonego dla twej córki majątku... Gdybym ja sam umiał znieść tryb życia spokojny i uregulowany, gdybym potrafił ustalić się i stać się raz, tak jak ty, porządnym człowiekiem... Albin, który podczas czytania wstał z krzesła i zaglądał do listu przez plecy Żywickiego, zapytał nagle i jakby złośliwie.

— Czemu ten wyraz "porządny" jest podkreślony?

— Nie wpadło mi to na myśl, dla czego — odparł Żywicki, i jakby chcąc przerwać dalsze złośliwe interpelacje Wywilskiego, czytał dalej prędko: ... Gdybym potrafił ustalić się i stać się raz, tak jak ty, porządnym człowiekiem, musiałbyś mi odstąpić wychowanie twej córki a sam kontentować się odprawą. Racz mi bowiem wierzyć, najdroższy Euzebiuszu, że nie dla Ciebie to robię, nie dla Ciebie, rozumiesz! ale dla Ireny. Gdyby Irena była choć trochę podobna do Ciebie, nie zrobiłbym tego i dla niej. Irena jest piękną i bedzie jeszcze piękniejszą, jest dobrą i będzie jeszcze lepszą, jest rozumną i będzie jeszcze rozumniejszą. Kocham cię bardzo i szanuję, ale ty nigdy nie byłeś ani jednem, ani drugiem, ani trzeciem... Albin zaśmiał się za plecyma Żywickiego.

— Nie miałżem racji — rzekł Żywicki czerwieniąc sie od upokorzenia — kiedy tego człowieka nazwałem warjatem? A zresztą panie dobrodzieju, on lak źle nie myślał... On zawsze lubił żartować, a list ten pisał jeszcze po dobrym szampanio...

— In vino — mendacium... — zauważył dowcipnie Wywilski.

... Gdyby Irena była podobną do Ciebie, wystarczyłbyś ty jej sam za opiekuna. Wiesz, co zrobiłem dla Ireny, i co dla niej zrobić zamyślam. Powierzam ci zarząd tego, co jej przeznaczyłem, ale stawiam następujące warunki, które i ciebie i Irenę obowiązują:

Primo: Irena jest nieograniczoną, wyłączną i udzielną panią wszystkich dochodów. Secundo: Irena nic wiedzieć o tem nie powinna, ie ma takie prawa i takie dochody. — I czy nie warjat to? — zakonkludował Żywicki, przerywając czytanie, jakby chciał schwytać Czerskiego in flagranti na sprzeczności. Potem czytał dalej:

Tertio: Ztąd wypływa, stary... poczciwcze, że powinnieneś cała swa bystrość, cały rozum twej głowy wysilać na to, aby odgadnąć wszystkie jej pragnienia, podchwycić wszystkie skinienia, dorozumieć się wszystkich życzeń i kaprysów nawet — i natychmiast im dogodzić.

Quarto: Jeżeli Irena zakocha się w kim, a ty o tem nie będziesz wiedzieć i o tem ja dowiem sie prędzej, dowiedziesz takiego niedołęztwa, że będę zmuszonym odjąć ci natychmiast prawa, które ci teraz wobec ustąpionego majątku przysługują. Mężczyzna, który z postępowania kobiety nie pozna, że się ona kocha, jest głupcem, a jeżeli tym mężczyzną niedomyślnym jest nadto, jak w danym razie: ojciec, to ojciec ten... jest... jest... Żywicki przerwał czytanie, jakby nie mógł z siebie wykrztusić dokończenia.

— To ojciec ten jest potrójnym głupcem... Słowa podkreślone... — dokończył nielitościwie Wywilski. Żywicki otarł łysinę i czytał dalej:

Quinto: Jeżeli Irena będzie miała lat dwadzieścia a w nikim się jeszcze kochać nie będzie, to wybierzesz jej sam męża w przeciągu roku dwudziestego pierwszego jej wieku. Męża tego wybierzesz jej na wzór siebie samego, bo w takim razie Irena na nic lepszego nie zasłużyła. Kobieta, która do dwudziestego roku nie zakochała się jeszcze, nie ma ani temperamentu, ani uczucia, i pewnie pójdzie za wyborem obcym. Trzeba jej dać męża, bo sama go sobie nie weźmie. Ponieważ mam tak dobre wyobrażenie o Irenie, że sobie męża sama weźmie, więc wypadek podobny mocnoby mnie zmartwił.

— Ile ma lat panna Irena? — zainterpelował w tem miejscu Wywilski.

— Ośmnaście.

— No, to pan Czerski nie ma już powodu do zmartwienia, ale na pana, panie Żywicki, spada całym obuchem anathema paragrafu czwartego...

Milionerissimus pominął milczeniem wycieczkę Albina i ciągnął dalej czytanie:

Sexto: Jeżeli spostrzeżesz, że Irena kocha się, rozumiesz: jeżeli spostrzezesz sam tylko, a nie ona ci to powie, to powiedz sobie, żeś... Domyślasz się, co sobie masz powiedzieć... Ojciec, któremu córka nie wyzna, że się kocha, albo niema jej zaufania, albo go ona bardzo mało ceni; w pierwszym i drugim razie ojciec ten może być tylko... tobą... Jeżeli jednak tak się stanie, co, znając cię, najdroższy mój Zebciu, przewidywać mogę z łatwością, jeżeli będziesz miał pewność, że się twoja córka kocha, jeżeli ją schwycisz na porozumiewaniu się tajemniczem z kochankiem, na korespondencji, albo na schadzce miłosnej...

Albin zaparł przy tych słowach oddech w sobie i z podwójną uwagą śledził słowa listu...

... natenczas sprowadzić musisz natychmiast stanowcze załatwienie sprawy, i zażądać od stron obu finalnej deklaracji.

— To punkt ważny, bardzo ważny — zauważył Wywilski — i w arcyścisłym stoi związku z nasza sprawą...

— Ba! panie! — zawołał prawie płaczliwie Żywicki — gdyby to na tem koniec! Ale posłuchaj pan, co ten przeklęty warjat mówi w następującym punkcie.

Septimo: Z powyższego paragrafu wypływa, co następuje. Gdy zażądasz energicznie wyjaśnień i decyzji, wywiązać się z tego może sytuacja czworakiego rodzaju:

) Albo oboje natychmiast zgodzą się na warunek bezzwłocznego małżeństwa;

) albo on zechce oddać jej swą rękę, a ona nie;

) albo ona zechce, a on nie;

) albo nie zechcą oboje.

W pierwszym wypadku ślub w jak najkrótszym czasie ma przyjść do skutku. Przekonaniem mojem jest, że należy iść zawsze za pierwszemi porywami serca, czy one są dobre czy złe. Jeżeli bowiem pierwsze porywy są dobre, to następne nie będę nigdy lepszemi; jeżeli są złe, to następne będą zawsze gorszemi.

W drugim wypadku upoważniam cię, zmusić Irenę, choćby się temu najmocniej opierała, do oddania ręki człowiekowi, z którym romans rozpoczęła. Kobieta, która się bawi ogniem, popiec się powinna.

"W trzecim wypadku, wyzwiesz natychmiast kochanka i dołożysz starań wszystkich, aby mu w łeb strzelić. Jeżeli znajdzie się inny młody człowiek, który kochał także Irenę, i jeżeli cię on uprzedzi i wyzwie a skarci surowo uwodziciela, ręka Ireny jemu się należy. Choćby go z początku nie kochała, prędzej lub później szczęśliwa z nim będzie. NB. jeśli ma charakter.

"W czwartym wypadku, rób sobie co chcesz" W podobnego rodzaju stosunkach ani jedną ani drugą stroną zajmować się nie warto. Irena traci w Iakim razie prawo do całego majątku i mojej życzliwości — a poprzestać musi na przyzwoitej odprawie... "

Żywicki przestał czytać.

— To są panie Albinie główne warunki — rzekł — reszta traktuje o podrzędnych sprawach administracyjnych. — Oprócz tych warunków nic sobie nie zastrzegł Czerski?

— Nic. Zapowiedział jednak, że gdy Irena skończy lat ośmnaście, da mi ustnie lub pisemnie nowe wskazówki i dodatkową informację.

— Ustnie albo pisemnie? Którego z tych dwóch wypadków pan się spodziewasz..

— Jestem przygotowanym na oba.

— Gdzież się teraz znajduje Czerski?

— Nie wiem.

— Czy mniemasz pan, że mógłby przyjechać nagle?

— Cóż to niepodobnego u niego! Wszakże mówiłem panu, że to istny jest warjat.

— Kiedy panna Irena kończy lat ośmnaście?

— Tego miesiąca.

— Czy będzie pamiętał o tem Czerski?

— Niezawodnie.

— Krótki termin... — mruknął półgłosem Albin. Potem w zamyśleniu przeszedł się po pokoju. Nagle stanął przed Żywickim i zapytał!

— I cóż pan na to?...

— Co ja na to?.... — powtórzył Żywicki — ale to ja pana pytać o to powinienem?

— Wiesz pan, że niebezpieczeństwo jest ogromne... Przeczuwam skutki jednego z najstraszniejszych paragrafów Czerskiego!

— Któregoż to panie łaskawy? — Tego, który mówi o konieczności zemsty, o strzeleniu w Jeb uwodzicielowi...Żywicki pobladł.

— Panie, to okropność... Ja się wszystkiego wyrzeknę.

— Co mówię, nie ten jeden, ale wszystkie paragrafy oskarżają pana... Źle rzeczy stoją, bardzo źle... Trzeba się dobrze zwinąć...

— Panie Albinie! — rzekł tonem błagalnym Żywicki — wyspowiadałem się przed tobą otwarcie, wiesz o wszystkiem, obiecałeś mnie ratować... Cóż ty na to?

— Hm... środekby może się znalazł — rzekł poważnie Albin.

— Mów, panie Albinie, jaki to środek, wynagrodzę cię sowicie za to! Go chcesz za ten środek?

— Środek ten, środek jedyny usunięcia niebezpieczeństwa, jest zarazem i nagroda dla mnie wystarczającą...

— Nie domyślam się...

Albin powstał, skłonił się Żywickiemu i rzekł tonem uroczystym:

Panie hrabio! Proszę Cię o rękę twej córki, panny Ireny! Żywicki spojrzał z osłupieniem na Albina.

To jest jedyny środek ratunku i ostatnia cena moja zerazem... — Ależ panie — odezwał się, chłonąc z zdziwienia Żywicki. — Wszakże znasz pan warunki, czyż to jest możebnem?...

— W tem moja głowa, panie Żywicki — odparł tonem pewności Albin. — Gdy obszerniej z panem pomówię, przestaniesz się pan dziwić..

— To niepodobna, nie podobna... — mówił półgłosem Żywicki.

— Zagadaliśmy się długo — rzekł Albin niezważając na mruki Żywickiego — już obiadowa pora. Wiesz co kochany hrabio, tytułem naszych stosunków już zawartych i przyszłych zapraszam się do Ciebie na obiad... Po obiedzie przy czarnej kawie pomówimy o naszym interesie.Żywicki nie protestował.

— A teraz możesz otworzyć drzwi, panie hrabio — mówił dalej Albin.. Mamy czas jeszcze do godziny dziewiątej wieczór...

— A o dziewiątej?... — zapytał Żywicki.

— O dziewiątej rozstrzygają się twoję, a możeby można powiedzie: nasze losy! O dziewiątej ruszam na wycieczkę bardzo tajemniczą i bardzo ważną... Każ hrabio przygotować sobie powóz na wieczór. Być może, ze i ty mi będziesz potrzebny.

— A propos — dodał — czy panna Irena będzie przy obiedzie?

— Zapewne, chyba żeby jej coś przeszkodziło....

— Nie raczyłbyś upewnić się o tem? Żywieki, który raz dawszy opanować się Wywilskiemu, byt mu już we wszystkiem machinalnie posłusznym, wysiał lokaja po wiadomość.

— Jaśnie panna chora, zostanie u siebie — zaraportował lokaj z powrotem.

VIII.

SCHADZKA.

W różowym humorze był Wywilski przy obiedzie, na który się sam zaprosił. Stół nakryty by! tylko na dwie osoby. Dobry humor Albina sprawił nawet na gospodarzu rozweselające wrażenie. Choć był sam na sam z Żywickim, Albin zasiadłszy do stołu przestał mówić o interesach, i jakby zupełnie puścił w niepamięć sprawę, która go tyle zajmowała, począł rozmowę swobodna, obojętną, przyjemną.

W zwrocie tym objawiała się. niepospolita zręczność naszego karjerowicza. Odbywszy zwycięzko całą przykrą stronę kampanji, wziąwszy szturmem niejako Żywickiego, starał się teraz Albin zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, które mógł sprawić na swym gospodarzu. Jak przedtem był natarczywym, obcesowym i niemiłosiernym, tak znowu teraz przybrał ton uniżenia, szacunku i serdecznej życzliwości.

Znał doskonale słabe strony Żywickiego i umiał z nich wybornie skorzystać. Pochlebiał staremu, prawił najprzyjemniejsze komplementa, karesowal go formalnie, a czynił to wszystko tak zgrabnie, tak gładko, że Żywicki spoglądał od czasu do czasu z pewnem zdziwieniem na Albina, jakby niedowierzał, ze to ten sam. człowiek, który przed chwilą był mu w tak wysokim stopniu nieprzyjemnym. Rozjaśnił swą twarz pełną Milionerisimus, nabrał dawnej pewności i owej dostojnej pogody, z którą mu zawsze tak było dobrze, i uśmiechając się słodko na komplementa, które mu prawił Albin, jadł z najlepszym apetytem. Cała gorycz przebytej co dopiero niemiłej spowiedzi zniknęła bez śladu i poczciwy Milionerisimus wyrzucał sobie prawie, że się tak niezmiernie przeraził i zmartwił wizytą Albina.

— Kto wie — pomyślał sobie nawet - czy nie powinienem być kontent z tego, co zaszło? Ten człowiek uchyla odemnie rzeczywiste niebezpieczeństwo, a jest tak miły, tak grzeczny i tak poczciwy! To traf pomyślny! Przy czarnej kawie rozmowa stała się jeszcze przyjemniejsza. Milionerissimus począł opowiadać Albinowi o swoich podróżach, o wysokich znajomościach, o swych jenialnych zdolnościach w wszystkich możliwych sprawach wystawy, wysokiego tonu, dystynkcji i magnackiej wytworności — a Albin słuchał tak nabożnie, uśmiechał się z takim wyrazem podziwu i uznania, że Żywicki nie posiadał się prawie z ukontentowania.

L'esprit de la conversation consiste bien moins a en montrer beaucoup, qa'd, en faire trouver aux autres — powiedział jeden z najgłębszych znawców natury ludzkiej. Wiedział dobrze o tej prawdzie Wywilski i był zawsze przekonanym, że człowiek, który w rozmowie z nim zadowolonym będzie z swego własnego dowcipu i rozumu, będzie także zadowolonym i z niego.

Irena nietylko, że nie była przy obiedzie, ale od kilku godzin nie było jej także w domu. Albin w ciągu rozmowy, jakby nawiasem tylko, zapytał Żywickiego, gdzie się znajduje Irena. Żywicki zawołał lokaja i zapytał:

— Panny Ireny nie ma?

— Nie ma, wyjechała z starszą paniąStarszą panią nazywano siostrę Żywickiego, wdowę od lat kilkunastu, która zastępywać miała Irenie brak kobiecej opieki.

— Dokąd? — pytał dalej Zywicki.

— Do dworku.

— Go to za dworek? — zapytał obojętnie na pozór Albin.

— Ach, jest to sobie stara, jednopiątrowa rudera za miastem — odparł Żywicki — z dużym dzikim parkiem. Dwór ten należy także do Czerskiego i zostaje pod moją administracją.

— Czy zamieszkały?

— Gdzież tam... Od niepamiętnych czasów nikt tam nie mieszka. Jest tylko kilka pokoi utrzymanych w mieszkalnym stanie, które zarezerwował sobie Czerski na wypadek, gdyby kiedy tu przybył.

— Cóż tedy za powód ma do takiej wycieczki panna Irena? — zapytał Albin z uśmiechem.

— Upatrzyła sobie coś w ogrodzie, który dzikością swa bardzo jej się podoba.Żywicki tak dalece zapomniał już o wszystkiem, co mu powiedział był Albin, że nie nasuwał mu się na myśl żaden związek między tą wycieczką Ireny a odkryciem Albina.

Wywilski nie uważał za rzecz potrzebną, zwracać jego uwagę na ten zbieg okoliczności. Zaczął mówić o czem innem, ale po kilkunastu minutach spojrzał na zegarek i porwał się jak oparzony.

— Czas już panie hrabio — rzekł chwytając za kapelusz.

— Dokądże tak spiesznie, panie Albinie... Jestem dziś zupełnie wolny, mógłbyś pozostać.

— Jakto, czyż zapomniałeś pan już o wszystkiem? — zawołał Albin, którego zgorszyła już ta naiwność Żywickiego. — Powiedziałem panu przecież, że dziś wieczór rozstrzygają się już nasze losy. Panna Irena już wyjechała.... — Na miłość Boga, panie kochany.... więc to zaraz...

— Dziś, za godzinę, już, może... gdybym się spóźnił, mogło by być wszystko stracone. Milionerissimus zbladł. — Panie hrabio — rzekł Albin — muszę cię deranżować. Będziesz mi potrzebny....

— Ja?... ależ ja jeszcze nie wiem o żadnych szczegółach... Powiedz mi tedy wszystko i poinformuj, co mam do zrobienia. — Informacja bardzo krótka — odparł Wywilski — zbierz się pan zaraz, każ przygotować swój powóz i o godzinie pół do dziewiątej jedź na miejsce... — Na jakież, panią Albinie?... wszakże nic nie wiem.

— I niedomyślasz się pan? dokądże pojechała panna Irena?

— Mam tedy za nią jechać do dworku!

— Nie potrzebujesz pan udawać się wprost do dworku. Mógłbyś pan popsuć wszystko. Ale będę pana potrzebować... Musisz pan być w pobliżu. Każesz się pan podwieść i zatrzymasz się pan za dworkiem lub przed nim... — A potem?

— Potem czekać pań będziesz na mnie. Gdy pana zawezwę, musisz się pan stawić natychmiast Milionerissimus był srodze zakłopotany. — Dobrze — szepnął tonem dręczonej ofiary. — A! jeszcze jedna pstrąga! Nie przestroga! Nie bierz pan własnego powozu..

— A to dla czego? — Mógłby on spłoszyć przedwcześnie. Weź pan

fiakra. — Fiakra! — szepnął p. Milonerissimus — fiakra...

— Rozumie się krytego...

— Czy kryty czy nie kryty, kochany panie, ale ja tak nie lubię jeździć fiakrem... Kto ma pięć ekwipażów...

— Ten powinnien raz przejechać się fiakrem, jeźli tego koniecznie potrzeba, dla uratowania tych pięciu ekwipażów.

Milionerissimus nic nie dopowiedział. Uwaga trafiła do jego przekonania. — Do widzenia tedy — panie hrabio — rzekł Albinżegnając się z Żywickim — gdy się sam udawać będę na miejsce, zobaczę się jeszcze z tobą koło dworku i dam ci bliższa informację...

— Będę czekał niecierpliwie. Nie trzymaj mnie pan długo na torturach. Albin uścisnął kordjalnie i poufale Żywickiego i wybiegł z salonu. Na ulicy czekał ciągle powóz najęty, którym przyjechał. Wywilski wsiadł do powozu i kazał się zawieźć do siebie. W domu przebrał się szybko. Spojrzał raz jeszcze na zegarek i rzekł do siebie. — Plan trochę awanturniczy i śmiały... Kto wie czy nie lepiej było przedać odkrycie po prostu Żywickiemu a wyrzec się reszty... Ależ i to nie stracone, a tymczasem kto wie, czy rzecz się nie uda. Mam do czynienia z człowiekiem, który podwójnie jest w mej mocy: raz, że jest głupi, powtóre, że sam zależy od dziwaka i warjata prawie.

— A teraz — dodał po chwili namysłu — ruszajmy. Według biletu mam jeszcze godzinę prawie czasu. Pójdę piechotą. Tym sposobem lepiej mi się uda wstępny rekonesans.

Przerzucił sobie przez plecy płaszcz jesienny, włożył na głowę okrągły, nizki kapelusz z szerokiemi krysami i spoglądając do zwierciadła szepnął z uśmiechem:

— Czy też podobny jestem do Amadeusza?... Potem zwrócił się ku drzwiom, ale nagle cofnąłsię do pokoju, wydobył z biurka mały, kieszonkowy rewolwer i schował go do surduta.

— Kto wie — mruknął — w najgorszym razie może się i to przyda.

Po upływie dobrego kwadransa znalazł się Albin za miastem.

Na samym końcu przedmieścia, na lekkim wzgórzu stał dziwacznych kształtów dom stary. Był to dwór jednopiątrowy, z ogromnym gankiem i z oszklonym balkonem. Od dawnego czasu nie restaurowany, wyglądał prawie na ruinę. Mury poczerniałe, z których miejscami tynk poopadał, przedstawiały posępny widok opuszczenia.

Dom ten otoczony był dokoła ogrodem, który go prawie zupełnie zasłaniał swemi drzewami. Ogród ten, a właściwie park, był ogromnej objętości, a zamykał go zewsząd mur dość wysoki. Do głównego wchodu prowadziło kilkanaście schodów kamiennych, mchem porosłych, jakby się nigdy na nich ludzka stopa nie znajdowała.

Główna brama była zamknięta.

Albin Wywilski znalazłszy się przy tym starym dworze, zatrzymał się i chwilkę przeglądał się mu uważnie.

Wieczór letni był śliczny. Księżyc w pełni, który przybladłą tarczą ledwie rysował się na niebie, przyćmiony blaskami zachodzącego słońca, zapowiadał noc jasna i pogodną.

Chwilkę stał Albin zajęty oglądaniem domostwa, gdy usłyszał lekki turkot. Był to fiakier, wiozący Żywickiego. Fiakier o kilkaset kroków zatrzymał się przed dworem. Albin pospieszył ku Żywickiemu, chwilkę z nim konferował i umieściwszy go wraz z fiakrem za małym domkiem przedmiejskim, wrócił na dawne miejsce.

Albin owinąwszy się w płaszcz swój jesienny, zacisnął kapelusz jeszcze głębiej na czoło, i począł szukać wchodu do parku. W bilecie, który przejął, była wskazana furtka. Ostrożnie począł okrążać ogród, czyli raczej park dziki. Mur, który park ten dokoła otaczał, był wysoki i niedozwalał widzieć wnętrza.

Park był bardzo rozległy, a Albinowi zdawało się, że mur, po pod który szedł ciągle, nie ma końcu. Po kilku minutach znalazł się w samym tyle ogrodu. Tu w końcu znalazł Wywilski, czego szukał. Ujrzał w murze wązka żelazną furtkę, z gęstej kraty złożoną. Mur ogrodowy sklepiał się nad nią i wyskakiwał w górę małą wieżyczką. — Otóż i tajemnicze wejście... — szepnął Albin. I zbliżywszy się ostrożnie chwycił za klamkę. Furtka była otwarta. Albin wszedł do ogrodu i zatrzymał się chwilkę, patrząc dokoła. Księżyc wschodził na niebo w całym swym blasku i oblewał park obfitą strugą łagodnego światła.

W rozmaitych kierunkach prowadziły przez ogród szpalery, utworzone z lip starych, olbrzymich. W jednym z tych szpalerów, oddalonych bardziej od wchodu, ujrzał Albin dwie postacie kobiece. Mignęły się one na chwilkę, oświetlone fantastycznie przez księżyc, i zniknęły wśrod ogromnej grupy drzew i krzewów, których okiem nie można było przeniknąć.— Brawom... rekonessans — dalszy niepotrzebny — szepnął do siebie Albin — panna Irena jest bardzo punktualną... Cofnął się znowu ku furtce, wyszedł z ogrodu furtkę ostrożnie przymknął, Uczyniwszy to, szybko i prawie biegnąc Albin powrócił znowu do Żywickiego. Milionerissimus siedział w powoziku i zdawał się przebywać formalne tortury. Zasunął się w kąt i dusił się od gorąca w zamkniętym powozie, w którym z przesadnej ostrożności nie śmiał nawet otworzyć okien. Albin otworzył nagle drzwiczki od powozu. Żywicki drgnął przelękniony i zapytał: — Cóż tedy?

— Nic jeszcze.. — odparł Albin. — Przyszedłem po pana. Ptaszek jest ale bez pary. Pójdziesz pan za mną do ogrodu i skryjesz się u samego wstępu. Żywicki rad był bardzo, że został oswobodzony z swego więzienia ciasnego i niewygodnego. Świeże powietrze wieczorne orzeźwiło go nieco i dodało mu otuchy.

— Czy to tylko nie mistyfikacja jaka, panie Albinie... Przykroby mi było, gdybym kompromitował tak moją powagę... Pierwszy raz w mojem życiu uwikłany jestem w podobną awanturę.

— Cóż robić, kochany panie — odparł szyderczo Albin — obowiązki ojca!... Niebawem stanęli obaj przed furtką. Albin otworzył ją z tą samą ostrożnością, co przedtem i znalazłszy się w ogrodzie, rzekł do Żywickiego:

— Tu na prawo... zaraz, pod murem... widzisz pan tę ławkę? Usiądź pan tutaj i czekaj. Gdy wydam głośniejszy okrzyk, spiesz pan natychmiast. ku nam... Wszak znasz pan ten ogród? — Znam go dobrze — odparł Żywicki. — Ale panie Albinie — dokończył cichym, płaczliwym prawie głosem — tu wilgoć okropna... ja to zdrowiem przepłacę..

Wywilski zaśmiał się tylko i ruszył powoli i na palcach prawie w głąb ogrodu.

Nie znał parku, który jak już powiedzieliśmy, był olbrzymi, i przedstawiał formalny labirynt szpalerów i chodników. Wieczór był jasny jak dzień, a Albin tem ostrożniej się posuwał naprzód, nie chcąc zapewne być przedwcześnie widzianym.

Co kilkanaście kroków wstrzymywał się i nadsłuchiwał uważnie, wytężając zarazem wzrok swój dokoła. Usłyszał nagle szept jakiś i kierując się jego odgłosem, szedł ostrożnie dalej. Szept stawał się coraz wyraźniejszym a składały się nań dwa kobiece głosy.

Postępując tak naprzód, Albin znalazł się przed gęstą grupą drzew i krzaków. Była to najdziksza partja parku. Krzewy nietknięte oddawna ręką ogrodnika splotły się w gęstą, nieprzeniknioną zasłonę, a drzewa do reszty zamykały widok. Głosy odzywały się teraz z pobliża. Za tą zieloną ścianą znajdować się musiały rozmawiające kobiety.

Wywilski zatrzymał się i jakby namyślał się jeszcze po raz ostatni. Była to stanowcza chwila a nasz karjerowicz zdawał się wahać....

Zostawmy na chwilkę Żywickiego i Albina w ich pozycji, a pospieszmy stać się świadkami spotkania, które sprowadzi nam na widownię nowych, niespodziewanych gości.

Tego samego dnia, kiedy odbyła się w salonie pani hrabiny Sylwji owa opisana scena, a więc równocześnie z kampanią rozpoczętą przez Wywilskiego, Amadeusz spędził długi czas w swojem pomieszkaniu. Wyszedł on od Sylwji, upokorzony, zmięszany, i gniewny, ale bardziej jeszcze zakochany, niż był dniem przedtem.

Niepowodzenie, jakiego doznał i fatalna scena z Ireną rozdrażniły go w najwyższym stopniu. Zakazał służbie puszczać do siebie kogokolwiek, i zamknięty na klucz całą resztę dnia przebył to na rozmyślaniu ponurem, to na wybuchach szalonych, któremi zwykła sobie była folgować jego natura namiętna.

Dopiero gdy wieczór zapadł, Amadeusz znużony i rozstrojony wybiegł z domu i puścił się bez celu jedną z ulic głównych miasta. Chciał uciec niejako przed sobą samym, chciał się rozerwać a niemogąc znaleźć przedmiotu do pożądanego roztargnienia, wodził błędnie oczyma po ulicy.

Właśnie miał wzrok przed siebie zwrócony, gdy o kilkanaście kroków przed nim przechodził przez szerokość ulicy człowiek, który zwrócił od razu całą uwagę Amadeusza na siebie.

Był to wysoki, barczysty mężczyzna, ubrany dziwacznie, w oryginalnej bluzie i z pomiętym kapeluszem na głowie. Na widok jego Albin zatrzymał się i ledwie nie krzyknął głośno. Człowiek ten wyglądał zupełnie tak, jak ów zagadkowy oryginał, który się w teatrze tak dziwnie zaprezentował Amadeuszowi, a który mu tylko swe imię Roch wyjawił.

Amadeusz zapomniał w tej chwili o wszystkiem uważnie ścigał wzrokiem nieznajomego. Nie łudził się. Była to ta sama, zagadkowa figura, z którą w tak dziwny i tajemniczy sposób zawarł znajomość. Poznał od razu, te twarz kościstą, ogorzała i ostro markowana, ocienioną zarostem bujnym i zdziczałym, te same herkulesowskie kształty ciała, tę samą nawet, czerwoną koszulę na grubej, muszkularnej szyji.

— Roch!... — szepnął sam do siebie Amadeusz i stanął na miejscu, nie spuszczając z oczu tajemniczego człowieka.

Nieznajomy przeszedł przez środek ulicy i skręcił w ulicę boczną. — Nie puszczę go już teraz! — rzekł do siebie w myśli Amadeusz — nie dam się mistyfikować jak żak! Muszę tego człowieka, skłonić do wyznań dokładniejszych!

I chciał od razu podbiedz do nieznajomego i przemówić do niego, ale po chwilce namysłu inaczej się zdecydował. Przekonał się już, że z Rochem na nic się nie przyda postępować obcesowo i natarczywie. Obawiał się, aby to drugie spotkanie nie skończyło się tak samo, jak pierwsze. Umyślił tedy użyć podstępu i poprzestać na śledzeniu tajemniczego dziwaka.

— Nie umknie mi teraz — rzekł do siebie — przyczepię się do stóp jego i nie ustąpię, dopóki nie zasiągnę wiadomości o tem dziwacznem zjawisku!

I zostając trochę w tyle, udał się za nieznajomym. Brodaty jegomość szedł krokiem silnym i szybkim. Amadeusz postępował za nim krok w krok, nie spuszczając go z oka. Zstąpił umyślnie na drugi bok ulicy,

i nacisnął kapelusz na czoło, aby go nie spostrzegł i nie poznał nieznajomy, w razie gdyby się odwrócił. Na szczęście człowiek w czerwonej koszuli nie oglądał się wcale i idąc spiesznie, patrzył tylko przed siebie, gwiżdżąc przez zęby jakąś włoska arjetkę. Minęła dobra chwila a Roch nie zatrzymał się nigdzie, ale szedł ciągle dalej. Amadeusz nie zrażał się tem wcale, ale krok w krok postępował za nim. Minęli tak kilka ulic, a nareszcie zostawili za sobą główną cześć miasta. Wkrótce znaleźli się obaj na przedmieściu dalekiem, a Roch szedł ciągle dalej.

— Cóż u licha — szepnął sobie Amadeusz, który zaczął się już niecierpliwić — czy ten warjat przypadkiem nie opuszcza miasta piechotą! Dokądże on mnie zaprowadzi!

W tej chwili nieznajomy minąwszy ostatnie domki przedmieścia skręcił w boczna uliczkę. Była to ta sama uliczka, ktorą właśnie przed kwadransem szedł na wyprawę Albin Wywilski. Amadeusz ujrzał się w znanej sobie dobrze okolicy. Przypomniał sobie, ile razy tą wązką, przedmiejską uliczka dążył do osamotnionego starego dworu. Przypomniała mu się Irena, i owa przykra, tak nie w porę zaszła scena w salonie Sylwji. Uczuł wyrzuty i na chwilę tęskno mu się zrobiło w duszy za dawną, wzajemną miłością, która ustąpić teraz musiała namiętności szalonej i podwójnie niebezpiecznej, bo bez widoków i przyszłości...

Tymczasem Roch szedł spiesznie dalej, a Amadeusz, który pod wpływem wspomnień szedł był już wolniej, musiał podążyć za nim. Nieznajomy wszedł w głąb uliczki i minął stary dwór. W półcieniach i półświatłach majaczyło stare domostwo a drzewa gęstego parku szumiały łagodnie. Te stare drzewa, oblane światłem księżycowem, zdawały mu się tak jak dawniej szeptać słodką tajemnicę miłośnej schadzki, ale serce nie rozumiało już tego głosu... Wspomnienia głuchły bez echa...

Roch skręcił po pod mur ogrodowy. Amadeusz szedł za nim, nie spuszczając go z oka, a zdziwienie jego wzrastało coraz bardziej.

— Zagadka po zagadce — mruknął do siebie — ten człowiek intryguje mnie zaprawdę, jak płaszczykowa komedja hiszpańska!... Cóż u licha sprowadza go w to miejsce?

Nieznajomy tymczasem zbliżył się do furtki ogrodowej i otworzywszy ją znikł za murem... Amadeusz stał chwilkę zdumiony i bezradny, nie wiedział czy pójść za nim, czy zaprzestać dalszego śledztwa. Postanowił w końcu bądź co bądź wytrwać do końca. Poskoczył ku furtce i wpadł do parku. Zobaczył, jak wysoka barczysta postać nieznajomego poruszała się jednym z głównych szpalerów, który wiódł do wnętrza dworu. Równocześnie usłyszał szelest w drzewach tuż obok siebie.

Był to Milionerissimus nasz nieszczęśliwy, który ujrzawszy dwie nowe postacie, odskoczył w głąb parku i przysiadł za krzakami, klnąc los, który go nawiedził tak niewygodna sytuacją.

.............................................................................

Powróćmy teraz do Albina, który dotąd jeszcze nie zdecydował się, co ma począć właściwie. Stanowcza a do tego jeszcze bardzo drażliwa chwila odjęła mu odwagę i zwykłą effronterję, choć sobie całą przygodę z góry jaknajdokładniej ułożył i wykombinował.

Z poza drzew dochodził go ciągle odgłos rozmowy.

— Mylisz się może, a nawet mylisz się pewnie droga Ireno — odezwał się głos jednej kobiety — Amadeusz cię kocha równą miłością, co przedtem.

— Nie mówmy już o tem — odpowiedział głos drugi, stłumiony i drzący od głębokiego wzburzenia. — Nie łudzę się... Czy myślisz, że nie chwytałam się najmniejszych nawet pozorów, że nie uciekałam siędo najbłahszych przypuszczeń, nim się rozstałam z wszelka nadzieja?.... O nie, ja tę pewność okupiłam drogo, bo walczyłam przeciw niej rozpaczliwie... — Jeżeli masz pewność, znajdziesz i siły przebolećją. Po cóż tedy to spotkanie?...

— Nie powinnam była może życzyć go sobie i wywoływać go sama — odparła Irena — ale nie wiedziałam jakie to będzie spotkanie. Dziś już nie uczyniłabym była tego... Wezwałam go przedtem, nim się przekonałam zupełnie, że odstąpił mnie stanowczo... O tak... odstąpił mnie! Amadeusz nie kocha mnie więcej. To nasze widzenie się będzie ostatniem... Miało ono być tylko sposobnością do użalenia się, do wyrzutów, do wyjaśnień, o których skutku wczoraj nie wątpiłam jeszcze; — stało się inaczej, będzie pożegnaniem, dla niego obojętnem, strasznem dla mnie... O! ileż mi potrzeba odwagi, bohaterstwa, aby mu powiedzieć: Jesteś wolnym!... i zachować przytem dumę i okazać jeżeli nie wzgardę to stałość!... Drżę cała... ach, jakże słabą jestem!... Nastąpiła chwila milczenia.

— Patrz.... Jego niema jeszcze.. Czas oznaczony minął już. Może nie przyjdzie... Ach, co za upokorzenie!...

W tej chwili Albin zdecydował się i wszedł w grupę drżewi Gdy Irena ujrzała postać, której rysów twarzy nie rozeznała w mroku wieczornym, cofnęła się w głąb ławeczki, na której siedziała i jakby przelękniona tuliła się do boku swej towarzyszki, — Oto on... Boże, co ja mu powiem... — szepnęła. Albin zbliżył się i zdejmując kapelusz z głowy, grzecznie się ukłonił.

— Staję tu w pozycji człowieka — odezwał się głośno — któremu...

W tej chwili przerwano mu. Irena i jej towarzyszka spostrzegłszy przed sobą obcą i nieoczekiwaną osobę, wydały równocześnie głośny wykrzyk przestrachu...

Na odgłos ten odezwały się z parku ze wszystkich stron kroki. Krzyk dał się słyszeć właśnie w chwili, kiedy nieznajomy z śledzącym go Amadeuszem byli na środku alei, wiodącej do dworu.

W jednej prawie chwili całe grono osób znalazło się wśród partji drzew, w której znajdowała się Irena z swą towarzyszką. Najpierw nadbiegł Żywicki, ktory poznał głos swej córki, następnie pojawił się Amadeusz, a w końcu pokazała się wysoka, herkuliczna postać nieznajomego...

Księżyc jasno oświetlał całą grupę osób. Wszyscy spoglądnęli z przestrachem i zdziwieniem po sobie. Jeden tylko Roch zachował spokój a na twarzy jogo nawet uśmiechu dostrzedz było można,

— Czerski! — zawołał Żywicki spoglądając na nieznajomego, i nie wiedział, co począć z sobą.

Albinowi zrobiło sie nie dobrze. Byłby może co prędzej wyniósł się z miejsca improwizowanej schadzki, ale widziano go już, a ponury wzrok Amadeusza zdawał się go przykuwać do ziemi...

Nastąpiła chwila przykrego milczenia. Prawie każda z osób uważała ją za ciszę przed burzą, której pierwszy piorun może w nią samą miał uderzyć.

IX.

PIERWSZY OWOC INTRYGI.

Postacią swą olbrzymią zarówno, jak spokojem i kontenansem Roch zdawał się panować nad wszystkiemi zgromadzonemi osobami. Mały uśmiech zdziwienia igrał na jego twarzy. Na wykrzyk Żywickiego, ktory go nazwał po imieniu, odpowiedział lekkiem skinieniem głowy a potem zwracając się do całego towarzystwa zdjął kapelusz i skłonił się uprzejmie.

Nie zważając na nikogo, podszedł następnie bliżej ku obom kobietom, które nie ochłonęły dotąd jeszcze z przerażenia, wpatrzył się w nie bystro i łagodnym głosem zawołał:

— Panna Irena?...

Irena powstała i opierając się na ramieniu Żywickiego, który przedstawiał politowania godny obraz pomieszania, patrzyła dokoła okiem biednem i drząca cała.

— Irena... — powtórzył Roch — widzisz Zebciu, panna Irena nie poznaje mnie...

— Ireno — odezwał się niepewnym głosem Żywicki — patrz, czyż nie przypominasz sobie, to wuj Czerski!

— A! wuju! drogi, kochany wuju! — zawołała Irena, jakby przypominając sobie nagle rysy Gzerskiego.

I rzucając ramię ojca poskoczyła ku Gzerskiemu i objęła go swemi ramionami.

— Przebacz, złoty wujaszku — wolała — ale to tak dawno, jak cię nie widziałam! Ale mimo to gniewam się na siebie, jak mogłam cię niepoznać! Niedobry wujaszku, ja cię tak kocham, tak o tobie marzę zawsze, a ty tak długo na siebie czekać kazałeś!...

Widok Czerskiego wywołał w Irenie wspomnienia najpierwszych chwil młodości, wieku dziecinnego jeszcze, w którym go raz pierwszy poznała, to tez z dziecinną pieszczotliwością tuliła się do niego, obsypując dłonie i twarz jego pocałunkami. Ale wspomnienie, które na chwilę zmieniło Irenę w dziecko, ustąpiło nagle przed boleśnem uczuciem obecnem. Od twarzy wuja wzrok jej zwrócił się ku Amadeuszowi, i nie mogąc się powstrzymać od łez, Irena z stłumionem łkaniem główkę swą oparła o pierś Czerskiego.

— Dziecko moje! — zawołał Roch, a głos jego silny i głęboki zdawał się drzeć od wzruszenia — co ci jest?... Nie spodziewałem się smutnego powitania... Widzisz, umyślnie z daleka tu przybyłem, aby się pokrzepić pogodą twoich ocząt i srebrnym dźwiękiem twego śmiechu...

Irena nie mogła wstrzymać się od płaczu. W obec tylu świadków tej sceny usiłowała koniecznie stłumić wzburzenie swoję, ale było ono silniejsze niż jej zamiar.

— Co to znaczy? — zawołał prawie surowym głosem Roch, i rzucił pytające spojrzenie na Żywickiego.

Biedny Milionerissimus zmięszał się jeszcze bardziej i odpowiedział:

— Nic nadzwyczajnego, kochany Rochu, radość... wzruszenie...

Czerski badawczo spojrzał na Żywickiego a potem na Albina i na Amadeusza.

Nie potrzeba było nadzwyczajnej bystrości, aby poznać, że wszyscy ci ludzie nie bardzo radzi byli swej sytuacji, i że w sytuacji tej ukrywa się jakaś zagadka.

Irena tymczasem zdołała się nieco uspokoić. Czerski podał jej swe ramię i zwracając się do obecnych, rzekł:

— Zdaje się, że jakiś dziwny traf sprowadził nas tu wszystkich, do tego opuszczonego parku...

— Nocy tak ładne, wieczory tak ciepłe... wycieczka tak miła... — próbował tłumaczyć Żywicki, drząc w istocie od chłodu.

— Większa część towarzystwa jest mi znaną — mówił dalej Czerski — jedynie... Tu zwrócił się do Albina z lekkim ukłonem.

— Pan Albin Wywilski — pospieszył z odpowiedzią Żywicki — i pan Amadeusz...

— Pana Amadeusza znam — przerwał Roch i podał rękę Ordawskiemu — i żal mi tylko, że się łudzi i daremnie spodziewa usłyszeć coś więcej odemnie nad to, co już powiedziałem. Chciałem panu umknąć, nie udało mi się jednak... — dodał z uśmiechem żartobliwym.

— Byłoby się to panu udało, gdyby nie przypadek — odparł Amadeusz. — Spotkałem pana trafem na ulicy i przyznać się muszę, zabawiłem się w szpiega... Ale przyznasz pan sam, spotkanie nasze było tak dziwne, że ciekawość moja jest wytłumaczona.

— Ale i płonną — odparł Czerski. — Nie gniewam się o to... A teraz moi państwo, skorośmy się znaleźli tutaj w dość licznem gronie, muszę pamiętać o moich obowiązkach gospodarskich. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że jestem tu gospodarzem... To stare, opuszczone domostwo, to moja rezydencja tutejsza. Wieczór zaczyna być chłodnym, zapraszam tedy do siebie!

Rzekłszy to zrobił gest ręką, wskazując na rysujące się po za drzewami mury starego dworu i ruszył naprzód z Ireną. Amadeusz, jakkolwiek powtórne już tego dnia spotkanie się z Ireną wprawiało go w przykre pomięszanie, tak mocno był zaintrygowany tajemniczą osobą Rocha i niespodziewanym spadkiem po stryju, który

z rąk jego otrzymał, że rad był w części zaproszeniu i podając ramię stryjence Ireny udał sic za Rochem.Żywicki i Albin pozostali w tyle. Albin dopiero teraz przyszedł nieco do siebie po przestrachu sprawionym pojawieniem się nagłem najpierw Amadeusza a potem niespodziewanem spotkaniem tego mitycznego prawie, oryginalnego bogacza, którego Żywicki nazywał warjatem a którego bał się zarazem tak ogromnie.

Gdy obie pary oddaliły się o kilkanaście krok św, Żywicki i Albin spojrzeli po sobie. Milionerissimus odsapnął i popatrzył wzrokiem gorzkiego wyrzutu na Albina.

— Przeczuwałem — rzekł zmęczonym tonem — że zamiast mi pomódz, przyprawisz mnie pan o straszliwy kłopot! Człowieku, na jakie niebezpieczeństwo mnie naraziłeś?

Albin zaśmiał się półgłosem.

— Cóż się tedy stało?

— Ależ czy nie widziałeś pan, że wszystko wisiało na włosku?... Gdybym nie był zachował zimnej krwi — dodał z pewną dumą — wszystko odkryć się mogło! I kto wie, czy wszystko nie wypłynie na wierzch.

— Nie byłbym temu winnien. Ale bądź pan spokojnym, panie hrabio, czyż nie poszło wszystko dobrze?Żywicki machnął ręką z miną człowieka, którego los niezasłużenie prześladuje.

— Wiesz co, panie Wywilski — rzekł cierpko — ze mnie to już niecierpliwi. Zapominasz o tem, że ja dotąd niewiem zupełnie, o co tu chodziło i o co chodzi jeszcze. Powiedz że mi teraz nareszcie, czegoś się tu spodziewał?

— Niedomyślnym jesteś hrabio. Niechcę cię dłużej dręczyć. Tym kochankiem, z którym panna Irena miewała schadzki w tym ogrodzie, jest Amadeusz. Żywicki całą dłonią uderzył się w czoło.

— O comme je suis... — zawołał ale nie skończył, nastraszywszy się komplementu, który samemu sobie chciał powiedzieć.

— Cóż pan teraz myślisz o wszystkiem? — dodał prędko.

— Mniemam, że niebezpieczeństwo jest większe nawet, niż się spodziewałem.

— Dla czego?

— Czy nie zastanawia cię to, że Amadeusz stawił się na schadzkę, choć list wzywający go do niej ugrzązł w moich rękach?

— Wszakże mówił Czerskiemu, co go tu sprowadziło.

— To mogło być wymówką. A wymówka ta właśnie zdradza całe niebezpieczeństwo.

— Nie pojmuję.

— Czy Amadeusz znał lub widział kiedy Czerskiego?

— Nigdy.

— Zkądże się znają? Czy nie przypuszczasz, że po za twemi plecy ma porozumiał się z tym oryginałem? Czy nie uważałeś, jak zagadkowo do siebie mówili, odwołując się do jakiejś tajemniczej znajomości?...

— Masz rację, panie Albinie — rzekł zafrasowany Żywicki — ale cóż teraz robić wypada?

— Wypada ci pamiętać o tem, że w chwili stanowczych jakichś rozpraw z Czerskim musisz mnie zaprezentować jako człowieka, którego upatrzyłeś na zięcia dla panny Ireny.

— A informacje Czerskiego?

— Dadzą się z tem pogodzić i to bardzo gładko... Ale pst... wracają....

W istocie Czerski prowadząc ciągle Irenę po pod ramię, zwrócił się do swych gości, i rzekł:

— Dałem mojej improwizowanej służbie instrukcje do przyjęcia tylu niespodziewanych gości... Tymczasem przejdziemy się trochę jeszcze po parku. Nie jest jeszcze tak późno jak myślałem.

Rzekłszy to zapuścił się Roch w szpaler z Ireną i jakby naumyślnie chciał oddalić się od reszty towarzystwa, przyspieszył kroku. Amadeusz szedł w tyle, nudząc się śmiertelnie obojętna rozmową z stryjenką Ireny, a Żywicki trzymał się rozpaczliwie Albina, nie mając odwagi przyłączyć się do Czerskiego i Ireny. Mihonerissimus dzwonił zębami i złorzeczył wieczornej przechadzce, gdyż chłód dawał się czuć coraz bardziej Na domiar nieszczęścia Albin pogrążył się w głębokie zamyślenie i monosylabami tylko zbywał zapytania Żywickiego. Przechadzka ta trwała nadspodziewanie długo. Między Czerskim a Irena toczyła się jakaś żywa rozmowa. Mówili z sobą szeptem, a Roch kilka razy się oglądnął, jakby się chciał przekonać, czy ich towarzystwo idące w tyle nie podsłuchuje. Następnie skręcił Czerski z Irena umyślnie w inną stronę parku, i odłączył się od spacerującego grona. Gdy po dłuższej chwili Amadeusz ujrzał ich znowu przed sobą, zdawało mu się, że słyszy swe nazwisko, wymawiane często przez Rocha i przez Irenę....

Nareście Roch zatrzymał się przed wejściem do dworu. Wejście to tworzył ganek oparty na dużych kamiennych kolumnach, około których gęstą i malowniczą siecią osnuwało się dzikie wino z bluszczem pospołu. Ganek, jakby na skinienie czarodziejskiej rószczki, zajaśniał w świetle rzęsistem. Z ganku wchodziło się w sień równie jasno oświetloną, a ztamtąd na wschody, wiodące na pierwsze piętro.

— Mieszkam na pierwszem piętrze — rzekł Czerski zatrzymując się z Ireną na ganku. Proszę państwa naprzód, my z Ireną reprezentujemy gospodarstwo.Żywicki, Amadeusz i Albin odbywali więc rodzaj defilady przed Czerskim. Żywicki pobladł, zobaczywszy przy świetle twarz Rocha. Była ona groźną i gniewną. Amadeusz spotkał się z wzrokiem ponurym i prawie roznamiętnionym. Irenę ujrzał bladą, wzruszoną i zapłakaną. Albinowi także nie uszła ta nagła zmiana w postaci Czerskiego. Przed chwilą jeszcze spokojny i pewny siebie, teraz nastraszył się naprawdę własnej intrygi. Chętnie byłby się wymknął, ale Żywicki trzymał go za ramię — a odwrót nie dał się wykonać niepostrzeżenie

Sprowadzeni tak przypadkowo do starego dworu goście weszli do sali na pierwszem piętrze. Roch Czerski wszedł z Ireną ostatni. Sala była oświetloną, a wszystko, co się dało na prędce zrobić dla przyjęcia gości, było przygotowanem. Dwóch starych lokajów, ubranych w wystawne liberje stało przy drzwiach. Na środku stał stół zastawiony cukrami i zimnemi przekąskami, a obok syczały samowary i mroziły się w lodzie butelki z szampańskiem winem.

Sala sama przedstawiała widok oryginalny. Ściany jej okryte były ciemną mozaiką i sztukaterją a zewsząd opatrzone były w ogromne, od podłogi aż do sufitu sięgające zwierciadła. Szereg marmurowych kolumn odgradzał salę od portalu wiodącego do sąsiednich pokojów, po kątach zamiast posagów piętrzyły się ogromne, misternie ułożone armatury, na których szczycie wznosiły się bronzowe, starożytne posążki Famy, Wiktorji i Bellony.

Mimo rzęsistego oświetlenia sala wyglądała ponuro, a mimo to, że wszystkie wysokie, gotyckie okna były otwarte i przepuszczały wonną atmosferę ogrodu, czuć w niej było, jak w każdym od dawna niezamieszkałym domu, wilgoć stęchlizny. Posępne otoczenie zdawało się wywierać wpływ niepomyślny na gości. Nikt nie czuł się swobodnym i wesołym. Gospodarz sam nie przyczyniał się wcale do wzbudzenia lepszego humoru w gościach. Twarz jego była zamyślona, surowa, a prawie groźna. Opuściwszy ramię Ireny Roch zaprosił swych gości milczącym gestem, aby odpoczęli. Potem z cicha szepnął coś lokajom, z których jeden krzątać się począł około herbaty, drugi zaś znikł z sali. Żywicki, któremu duszno się robiło pod wpływem ciężkiej atmosfery, która otaczała całe grono, nie wiedział, co ma robić z sobą. Zdecydował się nareście przemówić do Rocha, udając ton swobodny i wesołe zdziwienie.

— No i proszę — zawołał zwracając się do Rocha — wszakże tu spotykam całe gospodarstwo... Cudów dokazujesz, drogi Rochu. Zkąd u licha wziąłeś od razu służbę i całą zastawę?

— Wiesz, że nie jeżdżę bez służby...

— Ale kiedyżeś przyjechał?

— Bawię tu już trzy dni — odparł sucho Czerski.

— I ja o tem nic nie wiem! — zawołał udanym tonem serdeczności Żywicki. — Czyż to się godziło? Niepoprawnym jesteś, mój drogi, toujours si bizarre, si mysterieux...

Roch nic nie odpowiedział ale usiadłszy do stołu, począł rozmawiać z ciotką Ireny, wodząc od czasu do czasu wzrokiem po zgromadzonych, którym podano herbatę. Towarzystwo milczało uparcie, Amadeusz kilka razy usiłował rozpocząć rozmowę, ale kończyło się tylko na dobrej jego woli. On jeden tylko nie rozumiał całej sytuacji a o rozwiązanie zagadki kusić się, uważał za rzecz daremną. Tymczasem powrócił jeden z lokajów Rocha. Zbliżył się do swego pana i coś mu szepnął. Roch zwrócił się do Ireny i rzekł:

— Powóz zajechał po ciebie. Potrzebujesz spoczynku wczesnego, moja dziecię — dodał tonem łagodnym — bo jutro czeka cię podróż! Czy tak?

— Tak, wuju... — odparła nieco drżącym ale stanowczym głosem Irena.

I powstając nagle z krzesła otuliła się szalem, a pożegnawszy towarzystwo lekkim ukłonem i ucałowawszy ojca i wuja wyszła wraz z ciotką z sali. Żywicki osłupiałym wzrokiem popatrzył na nią i na Czerskiego i spotkał się przy tej sposobności z pytającem i zdziwionem spojrzeniem Albina. Odpowiedział mu miną pomięszaną i wzruszeniem ramion.

— Zostaliśmy tedy bez dam — zabrał nagle głos Czerski — kto wie, czy to nie lepiej dla nas, bo możemy pomówić swobodniej o rozmaitych rzeczach. A zresztą uważałem, że Irena znajduje się w lekkiej niedyspozycji, dobrze tedy że odpocznie przed jutrzejszym wyjazdem.

— Przed... przed wyjazdem?... — wybąknął Żywicki i spojrzał nieśmiało na Rocha.

— Czy panna Irena wyjeżdża? Zapewne na wieś — dodał obojętnie Amadeusz. — Irena wyjeżdża jutro za granicę! — odparł sucho i stanowczo Czerski. Żywicki przedstawił widok zarówno politowania jak śmiechu godny.

— Powiadasz, kochany Rochu... że... że... — wyjąknął zwracając spojrzenie zdumienia i trwogi na swego szwagra.

— Poczynasz niedosłyszeć, mój poczciwy Zebciu — odparł szorstko Czerski — powiedziałem, że Irena wyjeżdża jutro za granicę. Czy cię to dziwi?

— Ale nie, owszem, byłem... byłem... pewnym... Ale z kim?

— Z twoją siostrą i ze mną — odparł krótko Czerski.

Nastała chwila milczenia. Milionerissimus nie śmiał już pytać dalej. Spuścił głowę na dół i wydając lekkie westchnienie, zdawał się z rezygnacją czekać na to, co dalej nastąpi. Amadeusz tymczasem powstał i biorąc za kapelusz postąpił ku Czerskiemu, chcąc go pożegnać. Cel jego w przeważnej części został osiągnięty, z postaci bowiem Rocha spadła już zasłona tajemnicza. Amadeusz wiedział już, kto jest nieznajomy, i nie wątpił, że się nieco później dowie i reszty. Ton, który panował w towarzystwie, nużył go i nudził, chciał tedy odejść. Uśmiechając się podał dłoń Czerskiemu.

Czerski cofnął się, uchylił dłoni i spojrzawszy na Amadeusza, rzekł stanowczym głosem:

— Zostań pan. Jesteś nam tu potrzebnym. Zaraz się pan dowiesz, o co tu chodzi.

Amadeusz zdziwiony a nawet zmięszany tonem Czerskiego wzruszył ramionami i pozostał na miejscu. Roch przywołał służącego i szepnął mu coś z cicha. Służący wybiegł do drugiego pokoju i powrócił za kilka chwil z małą skórą obitą kasetką. Roch postawił ją przed sobą na stole, i dał znak obom lokajom, który natychmiast wynieśli się z sali.

Wszystkie te przygotowania uderzały zagadkowością, która i rozciekawiała i trwożyła zarazem. Na czoło Żywickiego wystąpił pot kroplisty. Albinowi czegoś duszno się zrobiło i rad był znaleźć się sto mil od miejsca, które sobie sam obrał za widownię intrygi.

— Moi panowie — odezwał się naraz Czerski i powiódł swemi dużemi, ognistemi oczyma po zgromadzonych — Możemy teraz mówić swobodnie. Gzy jest tu kto między nami niepotrzebny?

Na takie zapytanie trudno było odpowiedzieć. Wszyscy spojrzeli z zdumieniem na mówiącego.

— Czy jest tu kto między nami — dodał Roch tonem surowym — coby nie domyślał się, jaką sprawę wnieść zamierzam? Jeżeli jest istotnie, uważać się powinien za niepotrzebnego.

Albin porwał się najpierwszy i rad był z tego zwrotu. Amadeusz postąpił naprzód z miejsca i zbliżywszy się do Rocha spojrzał nań wzrokiem obrażonym i rzekł: — Mój panie, przyznam się panu szczerze, że mi się ta zabawka w mistyfikacje wydaje trochę niesmaczną. Przed chwilą powiedziałeś mi pan, że jestem ci potrzebnym. Nie pojmuję tego wszystkiego Nie domyślam się najzupełniej tego, o czem ci się spodoba tu mówić, jestem tedy znowu niepotrzebnym. W każdym razie i pan nie jesteś mi potrzebnym, mam zaszczyt...

Czerski, który dotąd siedział w krześle, porwał się i spojrzał przenikliwie na Amadeusza.

— Pan niewiesz, o co tu chodzi?

— Nie wiem — odparł tonem stanowczym i znudzonym Amadeusz.

— I ja niewiem.. — rzekł Albin kłaniając się spiesznie.

— I ja!... — chciał zawołać w desperacji swej Milionerissimus, ale wcześnie się opamiętał i zamilkł.

— Skoro pan nie wiesz istotnie — rzekł Roch z naciskiem do Amadeusza — a mimo to jesteś mi potrzebnym, wpadłem istotnie w sprzeczność i pragnę ci ją wytłumaczyć, panie Amadeuszu.

I zwracając się zaraz do Żywickiego i Albina rzekł:

— Ty pozostaniesz Zebciu i bawić będziesz pana Wywilskiego, którego mocno przepraszem, że tak dziwnie zawieram z nim znajomość' i którego bardzo proszę, aby raczył zaczekać, dopóki nie skończymy z panem Ordawskim małej konferencji. Rzekłszy to Czerski wziął Amadeusza pod ramię i poprowadził go za sobą ku drzwiom, wiodącym do bocznych pokojów. Amadeusz czuł żelazny uścisk dłoni na swem ramieniu i czuł zarazem, że dłoń ta drży, jakby od namiętnego wzburzenia. Jakkolwiek oburzyło go w wysokim stopniu to zachowanie się Carskiego, tłumił budzący się gniew i zostawiając sobie odwet na później, szedł za nim. Obaj zniknęli za drzwiami.

Tymczasem Wywilski zarzucił płaszcz na siebie i zwrócił się ku drzwiom, wychodzącym na schody.

— Wynoszę się — rzekł do Żywickiego.

— Jak to, nabroiwszy, chcesz uciekać! — zawołał Żywicki. — Panie Albinie, zostań, błagam cię, wszakże ty całą tę scenę wywołałeś!

— Jak to ja? — odparł Albin — czy ja sprowadziłem tego warjata nagle, czy do mnie należało wiedzieć, że tu ten smok przesiaduje? Adieu, hrabio, trzymaj się dobrze a jutro naradzimy się, co dalej począć.

I chwycił za klamkę, chcąc drzwi otworzyć. Drzwi były zamknięte na klucz. Widocznie zamknęła je służba z zewnątrz. Albin z przestrachem powrócił na środek sali... Mruknął coś do siebie i rzucił się na krzesło z rezygnacją. Naprzeciw niego siedział biedny Milionerissimus blady, znękany, przestraszony.

W ubocznym pokoju, do którego Czerski zaprowadził Amadeusza, odgrywała się tymczasem następująca scena, Czerski opuścił dłoń Amadeusza i mierząc go swym ponurym wzrokiem, rzekł:

— Niedomyślasz się pan niczego? Czy tak?

— Nudzisz mnie pan — odparł niecierpliwie Amadeusz — powiedziałem już panu, że nie rozumiem niczego i że nie jestem w usposobieniu do łamania sobie głowy nad zagadkami...

Czerski utkwił swe oczy z oburzeniem i pogardą na Amadeusza.

— Mój panie — zawołał Amadeusz, którego spojrzenie to gniewało i mięszało zarazem — co to ma znaczyć?

— Przypatruję się — odparł spokojnie Czerski — czy się nie zarumienisz nad samym sobą...

Amadeusz zbladł jak ściana i ruszył się porywczo z miejsca.

— Tylko spokojnie, mój panie! — rzekł Czerski krzyżując swe ramiona i trzymając wzrokiem swym na wodzy Amadeusza. Powiesz mi jeszczo to, coś mi chciał w tej chwili powiedzieć, a ja ci odpowiem znowu. Ale to epizod tylko wstępny. Skoro pan nie wiesz, o co tu chodzi, skoro pan nawet nie wiesz po co tu przyszedłeś, racz posłuchać a ja ci przypomnę. Pan może nie znasz nawet Ireny?

Amadeusz teraz dopiero począł domyślać się, o co chodzi Czerskiemu.

— Po tem, co zaszło między nami — rzekł zimno — nie powinienem panu odpowiadać. — Przekonam pana — odpowiedział Czerski — że bywają takie pytania, na które milczeć nie wolno honorowym ludziom. Wyobraź pan sobie, że mówię do pana jako ojciec, jako brat, jako obrońca słabej kobiety, wobec której pan sobie postąpiłeś niegodnie, czy pan nie czułbyś się obowią zanym dać mi wyjaśnienia, którychbym żądał?

— Dałbym je i to w przyzwoitszy sposób niż ich zażądano.

— Dobrze tedy, mój ty przyzwoity panie! Ja nie wyglądam tak przyzwoicie jak pan, nie mam tak przyzwoitego tużurka i tak przyzwoitego serca i mieć go nie chcę! Nie bywam nigdy przyzwoitym w waszem pojęciu i szydzę z waszej przyzwoitości! Zostaw tedy na boku twój kodeks przyzwoitości!

Amadeusz uśmiechnął się szyderczo.

— Jednej wszakże zagadki przyzwoitej bardzo jestem ciekawy — mówił dalej Roch. — Czy nie potrafiłbyś mi wytłumaczyć, dlaczego nieprzyzwoicie jest kłamać przed mężczyzną, a bardzo przyzwoicie kłamać przed kobieta, dla czego człowiek, któryby zadrżał przed oszustem pierwszego rodzaju, tak spokojne ma sumienie wobec tego drugiego oszustwa?

— Pytaj się pan o to kogoś, co ma doświadczenie na tym punkcie.

— Pan go masz — odparł Roch — co do drugiej części przynajmniej. Mój panie, będę mówił jasno. Dopuściłeś się zdrady wobec kobiety, której przysięgałeś miłość, a która ciebie nad życie kochała i co gorzej kocha cię jeszcze. Złamałeś serce tej kobiety, zamąciłeś na zawsze może spokój jej duszy, całe życie jej masz na swojem sumieniu! Tą kobietą jest Irena,

— Ja kochałem pannę Irenę — odparł żywo Amadeusz.

— A teraz?

— Nie kocham jej... — odparł drżącym głosem Amadeusz.

— Kłamałeś tedy dawniej albo kłamiesz teraz! — zawołał z uniesieniem prawie Czerski.

— Nie kłamałem nigdy — odparł z silnym i dumnym naciskiem Amadeusz.

— Natenczas zasłużyłeś sobie na nazwę człowieka bez charakteru, młokosa bez poczucia męzkiej godności! — mówił Roch a głos jego stał się grzmiącym. — Nie kłamałeś Irenie i nie kłamiesz dziś tej, która ci ją zastąpiła, a więc kłamałeś i kłamiesz sobie, i tem godniejszym jesteś kary, że okłamując siebie, sam w swe własne kłamstwa nie wierzyłeś.,.

— Wstrzymaj się pan — przerwał Amadeusz — w stosunku moim do panny Ireny czuję się czystym i niewinnym. Kochałem ją miłością prawdziwą, wolną od wszelkich podłych pobudek. Chwila ta mego życia pozostanie zawsze najpiękniejszem wspomnieniem dla mnie...

Roch wybuchnął śmiechem szyderczym. — Otóż macie i frazes ten sakramentalny — zawołał — frazes obłudny, lichy, który się rzuca w odprawę opuszczonej kobiecie! Najpiękniejsze wspomnienie ! Słuchaj że ty, mój Donżuanie, który zbierasz, sobie piękne wspomnienia, jak kollekcję loków lub sylwetek, czy ty wiesz, że wspomnienia takie to jak trofea zbójcy, bo na każdem z nich ciężą łzy i boleść ofiary! Ty sobie wspomnienia piękne zachowujesz, mój chłopcze, a kto weźmie drugą połowę? Kto weźmie wspomnienia cierpień, kto weźmie zawiedzione marzenia, i całą mękę rozdartego serca? Nie ty ale ona!

— To prawda, panie Czerski — zawołał Amadeusz, na którym słowa te sprawiły głębokie wrażenie — ale jam temu nie winien! Ja ją kochałem dawniej — dziś kochać jej nie mogę! Nikt nie odgadnie praw namiętności. Uderza ona jak piorun... Namiętność, dla której przestałem kochać Irenę, jest dla mnie źródłem większych męczarni, niż dla Ireny moje odstępstwo... Powtarzam, nie jestem winny, ale jeżeli zawiniłem, to znalazłem karę...

— Któż tedy jest winnym?

— Los, przeznaczenie, fatalizm... lub jak chcesz nazwać tę siłę tajemniczą, która igra zawsze sercem i namiętnością człowieka.

— Wybornie! Ten twój los to wyborna wymówka! Jak to praktycznie zrzucać z siebie odpowiedzialność na fatalizm! — Nie zrzucam z siebie odpowiedzialności, ale złego naprawić nie mogę — odparł Amadeusz.

— I ja go naprawić nie moge, niestety — odpowiedzią? Roch — ale mogę je ukarać! Panie Amadeuszu — doda? tonem powolnym, ale silnie akcentowanym — opadła mnie nagle dziwna chętka, nazwania cię lekkomyślnym młokosem...

Amadeusz porwał się z miejsca jak lew zraniony.

— Los, przeznaczenie, czy fatalizm, jak powiadasz wzbudził we mnie tę chętkę. Jeżeli ci się to niepodoba, ja nie odeszlę cię do tego fatalizmu, który tu winien wszystkiemu.

— Dosyć tego... — rzekł stłumionym głosem Amadeusz, blady i drzący od uniesienia, rzucając wzrok groźny na Czerskiego — pan zapewne widzisz powód nie wyjeżdżania jutro... Do zobaczenia tedy!

— Przeciwnie — ozwał się Czerski, który odzyskał swą zimną krew — nie widzę powodu zatrzymywania się tu dłużej. Mniemam, że możemy natychmiast to załatwić, co nam do załatwienia pozostaje.

— Tem lepiej... — odparł Amadeusz.

— Wróćmy tedy do sali. Znajdziemy tam dwóch świadków... To trochę wygląda na improwizację, nieprawdaż, ale nie przypuszczam, abyś był tak zapalonym zwolennikiem nudnych formalności.

— Chodźmy — rzekł sucho Amadeusz.

Gdy obaj wrócili do salonu, Czerski zwrócił się do Żywickiego i Albina i rzekł głosem swobodnym i spokojnym: — Moi panowie. Niespodziewanym trafem stałem się nieprzyjemnym panu Amadeuszowi Ordawskiemu... Zaszło małe nieporozumienie, które wymaga malej explikacji.

Albin i Żywieki spojrzeli z zdziwieniem na mówiącego.

— Nie wątpię — mówił dalej Roch — że nie odmówicie nam małej usługi i zechcecie być. widzami sceny, która zanadto krótko trwać będzie, aby was mogła znudzić.

Rzekłszy to Roch zbliżył się do kasetki, którą mu przyniósł był służący i wydobył z niej parę pistoletów.Żywicki zamknął oczy i mało nie upadł na ziemię przerażenia.

— Panie Wywilski — rzekł Roch do Albina — racz pan wraz z Amadeuszem nabić te pistolety, jeden ślepo, drugi kula. Oto dwa naboje i jedna kula.

Albin wahał się, nie wiedząc co począć.

— Czy pan przypadkiem masz wstręt do broni? — rzekł z uśmiechem Czerski.

— Spiesz się pan — dodał Amatleusz. Albin machinalnie spełnił rozkaz.

— Tak, dobrze, przybij pan lepiej... wystarczy... — dawał informacje Czerski.

— A teraz — dodał, gdy już broń była nabita — me obchodzi mnie to, jak pan pistolety w krzyż ułożysz. I odwrócił się w przeciwną stronę, Amadeusz uczynił tożsamo. Albin tymczasem złożył w krzyż pistolety i trzymał je w dłoni, posłuszny jak automat rozkazom Rocha.

— Panie Amadeuszu — rzekł odwracając się Czerski — proszę wybierać? — i ukłonił się grzecznie.

Amadeusz spokojny choć ponury zbliżył się i wziął jeden z pistoletów. Czerski sięgnął po drugi.

— Panowie! Na miłość Boga!.. zawołał Żywieki truchlejąc na całem ciele.

— To nieuchodzi! — odezwał się teraz Albin, jakby się dopiero opamiętał. — To jest przeciw wszelkim regułom!...

Amadeusz i Czerski nie zważali na te upomnienia.

— Staniemy o trzy kroki, nie tak? — rzekł Czerski do Amadeusza.

— Bardzo chętnie — odparł spokojnie Amadeusz.

— Panie Wywilski — odezwał się Czerski — pozwól pan sobie powiedzieć, że kto w podobnych razach odmawia mi przyjacielskiej przysługi, tego zazwyczaj zmuszam, aby jej sam szukał dla siebie! A teraz prosimy pana obaj, racz pan liczyć do trzech... Trójka daje salwę?

Amadeusz skinął głową, mi znak potwierdzenia.

Obaj przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie z wyciągniętemi pistoletami, które prawie piersi ich dotykały.

Amadeusz był blady, wzburzony, ale z oczu jego przebijała odwaga i pogarda śmierci. Twarz Rocha była tak spokojną i swobodną, jakby chodziło o załatwienie jakiejś codziennej drobnostki.

Nastąpiła chwila złowrogiego milczenia. Żywicki był w stanie omdlenia, które pozbawiło go władzy mowy i ruchu. Albin wahał się liczyć, gdy jednak spojrzeli nań niecierpliwie i prawie groźnie Roch i Amadeusz, biedny karjerowicz blady jak trup i drzący począł słabym głosem:

— Raz!... dwa!... trzy!...

W sali odezwał się odgłos wystrzału i przeciągłem, głuchem echem rozległ się po całem pustem domostwie.

Albin i Zywicki odważyli się spojrzeć na obu przeciwników. Obaj stali jeszcze naprzeciw siebie. Z lufy pistoletu, który trzymał Amadeusz, snuł się dym błękitny. Na piersiach Rocha tlił papier, którym pistolet był przybity.

— Oba pistolety były ślepo nabite... — rzekł Amadeusz po chwilce milczenia.

— Nie! pański tylko! Wybrałeś pan nieszczęśliwie. Mój rozstrzygał o życiu... a ja — nie strzeliłem..

Rzekłszy to Czerski wymierzył pistolet swój ku wazie japońskiej stojącej na kominie i strzeliwszy, roztłukł ją kulą.

— Czemu pan nie strzelałeś? — zapytał Amadeusz.

— Nie widziałem potrzeby — odparł spokojnie Czerski: — Jak to pan rozumiesz? — rzekł porywczo Amadeusz.

— Albo mój pistolet był ślepo albo ostro nabity. W pierwszym wypadku szkoda byłoby hałasu, w drugim szkoda by było ciebie... Przed wystrzałem, w ostatniej chwili przestałem pragnąć twej śmierci. Miewam dziwne kaprysy, czy natchnienia....

Niespodziewany ten epilog całego zajścia wprawił Amadeusza w najwyższe zdumienie. Stał na miejscu z spuszczonym pistoletem, z którego jeszcze kurzył się dym prochu i nie umiał sobie żadną miarą zdać sprawy z sytuacji, w której się nagle znalazł wobec swego przeciwnika. Gdy minęło pierwsze odurzenie, Amadeusz spojrzał na Rocha, jakby chciał w twarzy jego wyczytać wyjaśnienie tego, co zaszło.

Twarz Gzerskiego, która przed pojedynkiem była rozjątrzona i gniew namiętny zdradzała, odzyskała zupełnie swój zwykły spokój. W oczach tylko nie znać było tej pogody poważnej, jaka z nich dawniej przebijała. Wzrok Rocha nie pałał już wprawdzie tak groźnie, nie iskrzył się żarem namiętności, ale pozostał w nim wyraz jakiś surowy i ponury.

Nie zważając na zdumienie Amadeusza Roch strzepnął sobie z piersi tlejącą pakułę i skłonił się zlekka Amadeuszowi, jakby mu dawał grzeczną odprawę. Zachowaniem się swojem całem podczas pojedynku, wstrzymaniem się od strzału, a dalej postacią i miną Roch imponował wielce Amadeuszowi.. Iakaś wyższość niepospolita, przemoc jakaś moralna tchnęła z tego człowieka. Amadeusz czuł się wobec niego niższym, słabszym, bezsilnym — upokorzonym...

To ostatnie uczucie, uczucie doznanego upokorzenia, najdotkliwsze zawsze dla ludzi z charakterem Amadeusza, przejęło go najpierw wstydem, a następnie w logicznej konsekwencji dziecinnem jakiemś rozdrażnieniem.

— Panie — zawołał Amadeusz — chyba żartować chciałeś ze mnie!

Roch uśmiechnął się i mierząc zimnem spojrzeniem Amadeusza, odparł:

— Czy dla tego widzisz pan żart. w tem wszystkiem, że mnie nie zabiłeś?... Nie ja żartowałem z ciebie, ale ten los, do którego się tak chętnie odwołujesz, ten hazard, w który wierzysz i który Bogiem jest twoim. Uczyniłem wszystko, czegoś mógł tylko żądać. Wybrałem twoją własną broń. Umyślnie zaproponowałem len rodzaj walki, aby ci dać szansę. Zdałem wszystko na los ślepy i prosty hazard miał rozstrzygał między nami. Przegrałeś przed własnym swoim trybunałem, w pistolecie twoim nie było kuli. Jak się przekonałem, miałem w mocy twoje życie i wziąć ci je mogłem.

— Nie mam ochoty zaciagać długu wdzięczności! — odparł żywo Amadeusz, którego zimny ton i niezachwiany spokój Czerskiego jątrzył jeszcze bardziej.

— Nie zaciągnąłeś go wcale, mój panie Ordawski. Z obu stron była równa stawka. Powiedziałem ci już, że miewam dziwne kaprysy czy natchnienia. Przychodzą mi one tak szybko i nagle, że czas, w którym się rodzą, krótszym jest daleko od chwili, której potrzeba na pociśnięcie kurka od pistoletu.

Amadeusz, wiedziony rozdrażnieniem i uporem, nie chciał ustąpić, ale daremnie silił się na jakiś argument. Czuł, że Czerski panuje nad nim jak nad studentem.

— Nie obchodzą mnie kaprysy ani natchnienia — rzekł wreszcie drżącym głosem — i nie zwykłem przyjmować lekcyj. Pan chciałeś mi dać lekcje, czego? odwagi czy oryginalności swej... a ja...

— Jeżeli mowa o lekcjach, mój panie — odparł Roch — to ci powiem, że mam pod tym względem moją metodę własną. Mogłem cię zastrzelić i ująć sobie tej przyjemności, jaką mi sprawia ta konwersacja z tobą. Ale kula nie bywa zawsze dobrą lekcją z tego samego może powodu, dla którego bywa nią czasem. Twoja śmierć panie Ordawski nie byłaby taką dobrą nauką, jaką będzie twe życie. Otóż i powód, dla którego kontent jestem, że nie strzeliłem.

Amadeusz próbował się uśmiechnąć szyderczo i wyzywająco.

Czerski spostrzegł ten uśmiech, i utkwiwszy wzrok swój w twarzy Amadeusza, zawołał podniesionym głosem:

— Tak mój młody panie! Twoje życie potrzebnem mi jest bardziej, niż twoja śmierć. Chciałem satysfakcji, i mieć ją będę. Słuchaj mnie panie Ordawski, i pamiętaj dobrze moje słowa! Uprzągnąłeś do twego życia namiętność i dałeś mu za hasło wiarę w hazard i grę przeznaczenia. To są piorunne latawce i uniosą cię szybko. Szybka to bardzo droga, tem szybsza, że krótka. Niebawem, jutro, pojutrze staniesz u kresu. Ale zważ to, mój młody panie, u kresu ale nie u celu! Padniesz przed nim zmęczony, zgruchotany, nędzny! Jak piłką los tobą poigra i gdy padniesz, nie podniesie cię.

— Pamiętaj o tem — mówił Roch dalej głosem, pod którym zdawał się uginać Amadeusz — pamiętaj, ze kiedyś zabraknie ci tego serca, które dzisiaj zrobiłeś ofiarą kaprysu i fantazji, że jak nędzarz staniesz kiedyś przed kobietą, którą teraz samowolnie porzuciłeś, że u stóp jej padniesz z rozpaczą i błagać będziesz litości!... Politowanie bez miłości, jakaż to straszna jałmużna! Strzeż się byś jej nie doznał!

Kiedy Amadeusz stał jeszcze w milczeniu pod wrażeniem słów tych, których echo brzmiało mu dziwną potęga w duszy — Czerski zbliżył się do taśmy od dzwonka i szarpnął nią mocno. W tej chwili drzwi od sali, które dotąd były zamknięte, otworzyły się i weszli obaj lokaje.

— Poświecić gościom! — rozkazał Roch, odzyskując swą zimną krew.

Następnie przystąpił do Wywilskiego i podając mu rękę, rzekł: — Dziękuję panu i przepraszam go mocno. Spodziewam się, że dopełnisz pan miary swej grzeczności i nie będziesz miał w tem interesu, aby o całem zajściu ktokolwiek się dowiedział. Dwóm osobom mówić o nim tylko wolno: mnie i panu Ordawskiemu. Prawo to nabyliśmy, widziałeś pan jak?

Tu wskazał Roch na odrzucone na ziemi pistolety i dodał spokojnym ale stanowczym tonem:

— Tylko takim kosztem można sobie okupie prawo mówienia o wypadku, który tu zaszedł. O cenę nie omieszkałbym się upomnieć.

Wywilski zrozumiał dobrze groźbę zawartą w tych słowach i uczuł lekki dreszcz na swem ciele Ukłonił się nizko i skwapliwie wybiegł z sali. Amadeusz go już uprzedził. Odurzony i pomieszany wyszedł on był przed chwilą.

Za przykładem Albina i Amadeusza chciał pójść także Żywicki, który na prawdę rozchorował się pod wpływem scen tak groźnych i nadzwyczajnych. Drżał cały jak w febrze od przestrachu i spoglądnął na Czerskiego spojrzeniem, które prosiło w imię litości o pozwolenie wyjścia. Wzrok ten niestety nie odniósł żadnego skutku. Roch uśmiechał się tylko i zbliżając się do Żywickiego położył mu dłoń na ramieniu. Żywicki ugiął się, choć dotknięcie było lekkie i łagodne.

— Teraz na nas kolej — rzekł Roch. — Mój drogi — odparł Żywicki tonem prawie płaczliwym — nie jestem w stanie rozprawiać dzisiaj o niczem... Jestem zmęczony, wzruszony i słaby...

— Ja jutro jadę.

— Po takiej alteracji i ja i ty potrzebujemy spoczynku... wytchnienia... Cest affreux... Mon Dieu! mon Dieu! quelle scene!...

— Suis-je altere, moi? — rzekł szorstko Roch. — Czy wyglądam jak człowiek, potrzebujący spoczynku? Chce ci się spać... to dobrze, pauvre, imbecile creature, nie długo cię będę trzymał!

— Wiem, ze mnie obsypiesz wyrzutami, ale... na honor... jestem niewinnym. Jutro, skoro ochłonę nieco, wszystko ci wytłumaczę.

— Nic ci zarzucać nie będę i żadnego wytłumaczenia nie chcę i nie przyjmuję, panie Euzebiuszu. To co o tobie myślę, wyczytasz w instrukcji, którą ci dałem, bo właśnie jeden z jej punktów sprawdził się tutaj, a to, co ty o tem wszystkiem myślisz, tego nie jestem ciekawy..

— Przecież nie zechcesz.. Mais, mon cher beaufrere...

— Owszem zechcę i chcę nawet, spełnić wszystko, czem ci zagroziłem!

— Ale racz wysłuchać, wyrozumieć...

— Nie nudź mnie. Irena jedzie ze mną, rozumiesz? — odparł Roch tonem stanowczym, który nie przypuszczał najmniejszej kontradykcji. — Rozumiem... Cóż mam począć! Il faut obeir...

— Qui, il le faut hien ! — rzek? Czerski — co się zaś tyczy reszty, dowiesz się pan, że od jutra majątek mój, którym na rzecz Ireny administrowałeś, przechodzi w inne ręce...

Biedny Milionerissimus padł na krzesło jakby w omdleniu.

— Jak to — zawołał odzyskując w rozpaczy nagle swe siły — cóż ja pocznę? Co pocznie Irena?... Przyzwyczaiłeś nas do życia wystawnego, dałeś nam przez długi czas używać pozorów bogactwa a teraz chcesz nas nagle rzucie na pastwę niedostatku!

— Irena będzie miała wszystko, co miała dotąd — odparł Czerski — wyjeżdża ze mną i o nią troszczyć się nie potrzebujesz.

— A ja?

— Ty? Powiedziałem ci już, administracja majątku od jutra nie należy do ciebie.

— Tigre! — zawołał z śmieszną wściekłością Żywicki — z czegóż ja żyć będę! Więc chyba pojadę z wami...

— Toby było zbytecznem. Nie będziesz nam potrzebnym. Lepiej w interesie twoim i naszym, abyś został. Zawadzałbyś nam a my tobie.

— Rochu, drogi mój Rochu! — zawołał Żywicki — tyś zawsze był dobry i szlachetny. — Rozważ, co czynisz i nie zabijaj mnie. Co mi masz do wyrzucenia? Czy nie wychowywałem starannie Ireny, czy nie byłem sługą jej woli, czy nie był jej na rozkazy cały twój majątek! Czy nie reprezentowałem świetnie domu! Czy nie spełniałem wszystkiego, czego zadałeś?

— A układ nasz? — wtrącił Roch patrząc z uśmiechem pełnym politowania na Żywickiego.

— Wysłuchaj mnie tylko — tłumaczył się Żywicki — ja go dotrzymałem ściśle. Ja wiedziałem o romansie tego przeklętego Amadeusza z Ireną, ja wiedziałem, ze: on jej nie kocha... ja... ja gotów jestem de lui bruler le cervau..: dalibóg gotów jestem!.. Jeżeli chcesz, ja. go zabiję, tego nędznika, łotra!.. Wierz mi, oui je le tuerais!... dziś, jutro.... kiedy chcesz... Il m'a ruiné, le scélérat!...

— A zresztą słuchaj, ja wynalazłem narzeczonego dla Ireny — wołał przypominając sobie rady. Albina — człowieka nieporównanego, który ja kocha, którego ona... kochać będzie... On zastrzeli Amadeusza, my go zamordujemy, rozsiekamy, ale wstrzymaj się tylko. Ja wszystko ułożyłem, wykombinowałem — to było tylko nieporozumienie.!

Żywicki był istotnie roznamiętniony. Utrata pozycji, spowodowana całem nieszczęśliwem zajściem, przyprawiała go o wściekłość. Czerski bawił się jego widokiem i uśmiechał się pogardliwie.

— Idź spać i uspokój się — rzekł do Euzebiusza — niczego nie zmienię w mojem postanowieniu. Nie obawiaj się, nie zostawię cię beż niczego, wszakże jesteś ojcem Ireny! Dam ci rentę wystarczającą na życie. — Ale co świat na to powie, na Boga! co świat na to powie — wołał z desperacką miną Żywicki — co pocznę! Ten majątek cały uchodził za mój własny. Stanę się odrazu przedmiotem pośmiewiska! Człowieku, miej litość, ja sobie życie odbiorę!

Czerski uśmiechał się nielitościwie.

— Aby zachować pozory, o które ci tak chodzi, mój ty Zebciu wyśmienity — rzekł — przedasz niby cały majątek a sam wyjedziesz, dokąd ci się podoba. Wszystko to gładko załatwi się i bez kłopotów. A teraz, bądź zdrów Zebciu, kto wie czy się jutro zobaczymy! Wyjadę naprzód, a ty odprowadzisz Irenę aż do miejsca, na którem jej oczekiwać będę. Dobranoc.

Słowa ostatnie wyrzekł Czerski tonem tak kategorycznym, że Żywicki uznał dalszą opozycję za płonną.

Westchnął, rzucił raz jeszcze na Czerskiego spojrzenie pełne boleści i bezsilnego gniewu i wyszedł.

Blady, pomięszany, z błędnemi oczyma biedny Milionerissimus schodząc z schodów wyglądał jak męczennik. Przeszedł powolnym krokiem przez ogród, a po drodze przecierał sobie czoło, jakby chciał przerwać ten sen nieprzyjemny, jakim mu się wydawała cała katastrofa.

Nieszczęśliwy Milionerissimus czuł się zniszczonym, upokorzonym, zhańbionym, zabitym moralnie! Spadł z tego szczytu, na którym tak świecił pięknemu światu! Świat poczerniał od razu przed jego oczyma. Czarniejszym był niż noc, która teraz rozpostarła swe cienie po parku. Wszystko przepadło! Kto teraz uginać będzie grzbiet przed nim, kto będzie zazdrościł mu pozycji i wystawy, kto go teraz nazwie jednym z tych arcysłodkich przydomków, które mu dawniej dawano?

— Messer Miglione! Monsieur le comłe de Quatre-Mittions! Milionerissimus! Papa aux écus! — wszystkie te przyjemne nazwy, któremi dawniej go prześladowano, teraz tylko przykrem echem wspomnienia obijały się o jego uszy.

Pogrążony w takich czarnych myślach znalazł się Żywicki po za żelazną furtką parku. Powóz jego własny, przysłany zapewne przez Irenę, oczekiwał go na przedmiejskiej uliczce. Żywicki machinalnie szedł ku niemu, gdy nagle chwycił go ktoś za ramię. Był to Albin.

— Eh bien? — zapytał.Żywicki rzucił mu w odpowiedź wzrok jadowity.

— Cóż tedy słychać? — pytał dalej Wywilski. — Djabelnie długo rozprawialiście z tym warjatem!

— Puść mnie pan — zawołał Żywicki — jestem zgubiony! Nie chcę pana widzieć, wszystkiego stałeś się przyczyną! Gdyby nie ta przeklęta schadzka, wszystko dałoby się zrobić, zamaskować, a teraz...

— A teraz? — powtórzył pytająco Wywilski spokojnie i nie zważając na rozdrażnienie Żywickiego.

— A teraz Irena jedzie z tym opryszkiem... majątek cały wychodzi z mej administracji... Wszystko przepadło! — To było do przewidzenia! — rzekł obojętnie Albin. Żywicki osłupiał na tę uwagę.

— Do przewidzenia! Do przewidzenia! Mais c'est unique! I to pan mi teraz mówisz, pan! Więc przewidywałeś wszystko! A! tego już zanadto...

— Przewidywałem, że człowiek jak pan wszystko da zrobić z sobą. Mój plan był dobry — ale z panem go wykonać niepodobna. Czemu pan inaczej nie postąpiłeś z tym Czerskim?

— Jakże mogłem postąpić! Wszakże widziałeś, c'est un ogre! Warjat, opryszek...

— Zwłaszcza tam, gdzie mu łatwa przypadła rola. Człowiek taki jak pan, panie hrabio, który poradzić sobie nie umie, który daje sobie spokojnie zabrać córkę i majątek, taki człowiek mógł wszystko przewidywać! Ale wzajemne wyrzuty nie doprowadza nas do niczego. W każdym razie liczyć pan możesz na mnie.

— Piękna pociecha!... — mruknął przez zęby Żywicki stawiąc nogę na stopień powozu.

— Dziś bardziej niż kiedykolwiek będę ci potrzebnym, panie hrabio — mówił dalej Albin. — Pomówimy spokojniej jutro a obaczysz, że nie wszystko stracone!

Rzekłszy to Albin wskoczył za Żywickim do powozu. Żywicki nie opierał się a konie ruszyły szybko do miasta.

X.

O ZŁOTYM KLUCZU.

U hrabiego Daniela poznaliśmy dwie osoby, do których teraz powrócić musimy, aby czytelników naszych zaznajomić z niemi dokładniej. Jedną z tych osób jest Adam Ożarko, druga młody Zygmunt Szarski. Wiemy już, jaki interes sprowadził obu wieśniaków do stolicy. Spółka, do której obaj należeli, a której głową był hr. Daniel a Szwinder ajentem, została szczęśliwie rozwiązaną, a zysk, który przyniosła swym uczestnikom, przewyższał wszelkie nadzieje.

Ożarko i Szarski byli sobie najbliższymi sąsiadami, obaj też razem, na jednym wózku, przybyli do miasta na zawezwanie hr. Daniela, i obaj razem stanęli w jednym z najpodrzedniejszych hotelów. Nadmieniliśmy już, jak odmienne wrażenie sprawił ten pomyślny rezultat na Zygmuncie Szarskim i na Ożarce. Podczas gdy Ożarko otrzymawszy część zysku, reprezentującą dość wysoką kwotę, niedowierzał sobie i przestawszy bać się o losy przedsiębiorstwa, bał się teraz znowu jakichś możliwych zatargów, mogących jeszcze wyniknąć z rozwiązanej spółki — Zygmunt przyjął znowu szczęśliwy rezultat z obojętnością, później zaś otrzymawszy pieniądze i ujrzawszy się tym sposobem niespodziewanie właścicielem wielkiej sumy, uczuł dziecinne prawie ukontentowanie.

Szwinder nie omieszkał zaraz ofiarować obu wieśniakom swych usług w umieszczeniu kapitału — ale ani Ożarko, ani Zygmunt nawet ani słyszeć o tem nie chcieli. Ożarko, jak wiemy, do śmieszności był bojaźliwym a zysk tak mu się wydał niesłychanym, że bał się go uważać stanowczo za swoją własność. Wszelkich papierów i akcyj bał się jak ognia, o procentach wyższych ani mówić sobie nie dał, i pobyt swój w mieście chciał przedłużyć, gryząc się niemal i biedząc, jak ulokować pieniądze. W końcu zdecydował się umieścić kapitalik w kasie oszczędności.

Zygmunt chciał się przedewszystkiem, jak to mówią, nacieszyć pieniądzmi. Roił najrozmaitsze plany, marzył o najrozmaitszych przyjemnościach i wpadał na najrozmaitsze kombinacje. Pieniądze spadły mu jakby z obłoków, otrzymał je niespodziewanie, bez trudów i za rzecz, po której się nigdy wielkich zysków nie spodziewał. Lasy bowiem, które posiadał w Szarkach, uważał za przydatne pod dwoma jedynie względami, jako miejsce do polowania i jako materjał do opalania swego małego dworku.

Rozporządzając znaczniejszym funduszem Zygmunt miał nawet chwilę, w której poczuł instynkt skąpstwa. Jest to faktem doświadczonym, że najlekkomyślniejsi, najrozrzutniejsi nawet ludzie, znalazłszy się nagle w posiadaniu nadspodziewanej kwoty, większej niż te, które dotąd posiadali, uczuwają chwilowo skłonność do skąpstwa. Ale nagły ten przystęp oszczędności nie trwał dłużej nad chwilę. Zygmunt wkrótce został porwany innemi myślami, poczuł inne pragnienia a jedno drobne zajście wystarczyło, aby w młodym wieśniaku rozbudzić najśmielsze fantazje.

Zajściem tem była wizyta u hrabiny Sylwji, do której go, jak wiemy, skłonił sam hr. Daniel. U pani Sylwji ujrzał Zygmunt Irenę. Prześliczna ta blondynka z przepysznym, arystokratycznym typem piękności, nie po raz pierwszy olśniła wzrok Zygmunta. Znał on już Irenę. Jak już nadmieniliśmy, hr. Daniel posiadał kilka górskich wiosek w sąsiedztwie Szarek. Przed rokiem, u schyłku lata, hr. Daniel wybrał się z swą młodą żoną na kilkanaście dni w tę ustroń górską, a Sylwja namówiła Irenę, aby w towarzystwie swej stryjenki, odbyła wraz z nimi tę wycieczkę.

Hrabia Daniel zajęty był wówczas organizacją spółki, a Zygmunt z początku w interesie, później zaś jako gość bywał u hrabstwa i poznał tam Irenę. Zygmunt z całą świeżością swego umysłu, z tą naturalną werwą, którą daje młodość i swobodny tryb wiejskiego życia; był bardzo przyjemnym towarzyszem, a znajomością okolic i grzecznością swą poczciwą znacznie się przyczynił do uprzyjemnienia stołecznemu gronu krótkiego pobytu w górskiem ustroniu.

Pierwszy to raz zaznajomił się Zygmunt bliżej z kobietą wielkiego świata, imponującą zarówno urodą jak tonem wykwintnym i arystokratyczna wytwornością całego wystąpienia. Irena sprawiła na młodym Szarskim prawdziwie olśniewające wrażenie. Tak była odmienną od wszystkich kobiet, które znał dotąd, tak mu imponowała świetnością i dystynkcją, że Zygmunt po wyjeździe hr. Zmierskich i Ireny, nie mógł przez długi czas stracić z oczu tej pysznej kobiecej postaci.

W całem tem przelotnem spotkaniu i wrażeniach, które ono zostawiło po sobie; nie odgrywało jednak roli serce, ale imaginacji. Na szczęście Zygmunta znajomość pierwsza trwała zanadto krótko, aby młody nasz wieśniak doświadczył na sobie tego ścisłego, fatalnego nieraz związku, jaki w podobnych razach zwykł łączyć serce z imaginacja. Irena przesunęła się przed oczyma Zygmunta jak meteor nadzwyczajnej świetności i zniknęła z ciasnego horyzontu górskiego ustronia.

Gdy znikło zjawisko pozostała Zygmuntowi w duszy tylko gra błysków i barw, na wzór owych, które mienia się w oczach, co patrzyły przez chwilkę w słońce. Z początku z poza tych mieniących się barw i promieni nie przeglądała tyle sama kobieta, co świat, do której należała. Świat ten, obcy mu dotąd zupełnie, świat wielki, świat par excellence piękny, świat przepychu i towarzyskiego blasku jak zaczarowana, fantastyczna kraina przesuwał się przed jego rozbudzoną imaginacją.

Ale podwoje tego świata zamknięte były dla niego. Trzeba było różczki jeżeli nie cudownej, to złotej przynajmniej, aby otworzyć sobie te podwoje, aby królewnę odszukać w własnem jej królestwie... Do świata tego nie spodziewał się wejść Szarski, i po raz pierwszy do uczucia samotności i nudy, którem go przejmował pobyt w odludnej, rodzinnej wiosce, przyczyniło się takie uczucie pewnej goryczy i upokorzenia...

W wieku Zygmunta, przy jego swobodzie umysłu, przy tem trzeźwem, zdrowem usposobieniu moralnem, jakie w niem się znajdowało — wrażenia takie zwykły przemijać bez niebezpieczniejszych skutków. Szarski zapomniałby był o Irenie, o tej księżniczce wielkiego świata, dla pierwszych lepszych błękitnych oczu jakiego nadobnego wiejskiego dziewczęcia, a serce jego po za obrębem tego błękitnego horyzontu zakochanych spojrzeń nie znałoby było pragnień i pokuszeń....

Tymczasem interesa, w które wszedł z hr. Danielem, powoływały go wkrótce kilkakrotnie do stolicy. Hrabia. Daniel i piękna jego żona z najszczerszą uprzejmością przyjmowali u siebie Zygmunta a traf chciał, że prawie zawsze spotykał na salonach pani Sylwji Irenę. Jakkolwiek Irena zawsze zaledwie kilka stów mówiła z Szarskim, ograniczając się tylko na prostej i zimnej grzeczności, przecież mimo to a może właśnie dla tego Zygmunt uczuł w sobie coś więcej nad podziw dla ślicznej panny Żywickiej.

To, co teraz zaszło w duszy Szarskiego, nazwać było można moralną katastrofą, na którą już teraz i imaginacja i serce złożyły się razem. Tak się miały rzeczy, gdy Szarski po raz ostatni z Ożarką odwiedził hr. Daniela w interesie spółki. I tym razem, jak wiemy, spotkał się u hrabiny z Ireną. Jeżeli już samo spotkanie z Ireną było wystarczającem, aby rozmarzyć Zygmunta, to zajście, które miało miejsce w salonie, rozjątrzyło a nawet roznamiętniło go ogromnie.

Zakochani ludzie mają nieraz szczególny instynkt odgadywania, przeczuwania. Instynkt ten możnaby nazwać poniekąd magnetycznem jasnowidzeniem. Zygmunt słyszał wprawdzie o stosunku Amadeusza do Ireny, ale pogłoski te były bardzo niedokładne. Cała owa scena między Ireną a Ordawskim wyjaśniła mu od razu rzecz całą. Zrozumiał ją, wykombinował sobie całą sytuację.

— Ona go kocha — rzekł do siebie, i to wystarczyło mu, aby znienawidzić Amadeusza i doznać jakiegoś uczucia, które zbliżone było bardzo do boleści.

— On ją zaniedbuje, on ją może zupełnie kochać przestał! — wnioskował dalej i wniosek ten wystarczał, aby dodać mu otuchy i wzniecić cały świat najśmielszych nadziei. W obojętności Amadeusza upatrywał Zygmunt szansę dla siebie. Łatwiej jest przecie zbliżyć się do kobiety zdradzonej, opuszczonej i cierpiącej, łatwiej wówczas utorować sobie gorącą, namiętną miłością drogę do jej sympatji — a moie do serca nawet. Łatwiej przecież walczyć z wspomnieniem niż z osobą. Łatwiej przecież cień niewiernego kochanka rozprószyć promieniami ofiarowanego uczucia, niż przyćmić niemi rywala. Łatwiej przecież przemówić do drżącego jeszcze serca, niż poruszyć zimne i spokojne albo szczęśliwe swą namiętnością.. Tak rozumował sobie Zygmunt i zdawało mu się, że rozumuje bardzo dowcipnie. Gdy od hr. Daniela powrócił do hotelowej izdebki, tak był wzburzony i zamyślony, ie Ożarko, który czekał nań umyślnie, długo nie mógł wydobyć zeń porządnej odpowiedzi na żadno z swych zapytań.

— Panie Zygmuncie — zapytał po raz trzeci już Ożarko — ja spieszę się do domu. Dziś wyjeżdżamy?

Zygmunt ocknął się z swego zadumania i odparł:

— Zostanę jeszcze we Lwowie. Mam interesa. Ale... panie Ożarko — dodał nagle — Czemu nie zostałeś wraz ze mną u hrabiego?

— Mój pobyt u hrabiego — odparł Ożarko — skończył się wraz z interesem. Nie myślę się pchać do salonów magnackich. Boję się ich, i duszno mi trochę w tych błyszczących salonach. Ot widzisz pan, panie Zygmuncie, zwyczajnie jak stary oficjalista... za wysokie progi...

— Dla czego? — odparł Szarski — hrabia Daniel jest tak grzecznym a jego żona przewyższa go jeszcze swa uprzejmością. Przyjęto mnie tak dobrze. Przecież między nami oboma nie ma różnicy... — Ale między nami a nimi.... — odparł Ożarko sucho:

Uwaga ta ubodła Zygmunta.

— Jaka? — zapytał nieco rozdraźniony.

— Ot widzisz, panie Zygmuncie, różnica jest i nie ma jej znowu. Ja pochodzę z rodziny podupadłej i bardzo ubogiej; od młodości wysługiwałem się ciężką pracą panom, ale tak między nami mówiąc... szlachcic jestem tak dobry jak hr. Daniel, a upokorzenia dość już zaznałem z musu, aby go teraz pragnąć z rozkoszy...

— Masz pan rację — zawołał Zygmunt, któremu to widocznie podobało się bardzo, że w starym Ożarce odzywał się gdzieś z po za trzeciej skóry szlachcic — masz wielką rację... Wszakże ja rodowem znaczeniem mego nazwiska nie mam potrzeby ustąpić i nie ustąpię ani hr. Danielowi, ani temu Ordawskiemu, ani... ani... Żywickiemu...

Tu Zygmunt zarumienił się trochę, jakby czuł, że się zdradza z swych tajemnych marzeń i fantazyj.

— Niezawodnie — odparł Ożarko — znam doskonale twój ród, panie Szarski. Pamiętam nawet dobrze, że Szarscy posiadali ogromne fortuny. Mój. ojciec opowiadał mi jeszcze dużo o znacznym. majątku Szarskich. Pański dziad by? jeszcze magnatem i miał wielki klucz, Złote Szarki zwany, na Podolu. Twój ojciec, jak to panu Wiadomo, przedał dopiero klucz ten podolski, obciążony długami i przeniósł się z Szarek Złotych do twoich Szarek owsianych... Trochę za hojnie się żyło... — dodał z uśmiechem,

— Niestety!. — odparł Szarski i westchnął.

Zazwyczaj ci, którzy pragnęliby sami strwonić majątek, żałują mocno, że. ich przodkowie w tem uprzedzili.

Ożarko, który tytułem dawnego prywatnego officjalisty znał wybornie wszystkie znakomite i zamożne domy polskie, znawcą był farbowanego szlachectwa, istną żywą kroniką skandaliczną parwenjuszowskich karjer — jak tylko wpadł na ten temat swój ulubiony, począł obsypywać Zygmunta szczegółami o dawnym splendorze i wielkiej fortunie rodziny Szarskich.

Zygmunt słuchał go z wielkiem zajęciem i upodobaniem. Znał on dobrze dawniejsze świetne koleje swego rodu — ale nigdy nie myślał o tem i nigdy do tego, co niepowrotnie minęło, nie przywiązywał żadnej wagi. Dziś dopiero po raz pierwszy cisnęły mu się podobne uwagi do głowy i znajdowały echo w duszy.

Zygmunt zamyślił się i temat poruszony przez Ożarkę snuł dalej.

Czyż nie pochodzę z rodu starożytnego? — mówił sam do siebie w myśli — czyż nie jestem potomkiem karmazynowej szlachty?.. Wszakże mam u siebie papiery familijne, a dowodami świetności mego nazwiska zaćmić potrafię niejednego z tych, co dziś z góry na mnie spoglądają...

I stanęła mu nagle przed oczyma cała tradycja historyczna jego rodu. Przypomniał mu się każdy z jego antenatów, który tylko piastował dostojeństwo jakie wysokie. Miał w rodzie starostów, kasztelanów i wojewodów nawet. Niesiecki, Okolski, Paprocki, familji jego poświęcali obszerne wywody, a wywody te stwierdzały dokumenta i dyplomy familijne. Największe i najmożniejsze rodziny były niegdyś w blizkich związkach krwi z rodziną Szarskich. Jeden z Szarskich nie chciał przyjąć dyplomu na grafa rzymskiego imperium, ofiarowany w XVII wieku. Pradziad Zygmunta odrzucił tytuł hrabiego, ofiarowany mu za rządów Marji Teresy.

Wszystko to stanęło mu teraz żywo na myśli i pod wpływem takich rozpamiętywali Zygmunta twarz okryła się wyrazem dumy. Przystąpił do Ożarki i zapytał:

— Kiedy sam mówisz o równości mego rodu z ich rodem, jakaż tedy zachodzi różnica między nimi a nami?...

— Jaka różnica? — ozwał się z ironicznym uśmiechem Ożarko. — Oto majątek, pieniądze, mój panie Zygmuncie, pieniądze... Oni są bogaci, a tyś ubogi, oni liczą się z kaprysami a my z potrzebami życia...

— A gdybym był bogaty! — zawołał w zamyśleniu Zygmunt. — Gdybyś pan był bogatym, stanąłbyś z nimi na równi, zająłbyś pozycję świetną — i nie widziałbym przeszkody, dla którejbyś nie liczył się do najznakomitszej arystokracji...

— Przecież zdawałoby się — szepnął jakby sam do siebie Zygmunt — że mając nazwisko i starożytną, świetną tradycję rodu, ma się dwie trzecie części prawa do stopnia, który oni zajmują. Majątek jest tylko trzecia częścią, tylko dodatkiem.

— Widać, że nie znasz pan dzisiejszej arystokracji — odparł Ożarko. — Znam ją dobrze, a przynajmniej lepiej od ciebie. Poznałem ją jako sługa, obserwowałem ją z nizkiego stanowiska i dla tego może tem lepiej ją poznałem, bo przedstawiała mi się bez żenady, w powszedniej nagości swojej... Łudzisz się panie Zygmuncie, dwie trzecie części prawa do wstępu w ten świat wielki, to właśnie są pieniądze! Rodowe stanowisko to część trzecia, to dodatek. Prędzej tam znajdziesz się bez dobrego nazwiska, niż bez złota Masz imię znane, to dobrze....

— A gdy go kto nie ma?

— To równie dobrze — odparł suchym tonem Ożarko. — Napatrzyłem się ja na te cuda, które sprawia majątek. Widziałem potomków najlepszych rodzin szlacheckich na ekonomjach u parwenjuszów, widziałem miljonowych wychrztów przyjmowanych u rodzin starożytnych i bratających się z niemi, widziałem szachrajów i spekulantów najwątpliwszego miotu, koligacących się z rodami historycznej sławy... widziałem to wszystko z mego mizernego stanowiska lepiej, niż ktokolwiek inny mógł widzieć. Z biedy badałem świat ten dobrze i w tem nieraz znachodziłem pociechę, gdy mnie on upokarzał!

— Czy myślisz panie Zygmuncie, że wszyscy Ożarkowie poniewierali się jak ja! — zawołał stary kawaler dalej z goryczą i żywością, która nie leżała nigdy w jego zwyczaju.

W tej samej chwili uspokoił się jednak Ożarko, uśmiechnął się z goryczą i machnąwszy ręką, rzekł zwykłym swym tonem:

— Ot bredzimy o niepotrzebnych rzeczach... Dość już tego; powiem ci chyba jeszcze, że znam tak dobrze stosunki tego wielkiego świata, że mógłbym ci podyktować kiedy cały Liber Chamorum...

Rzekłszy to Ożarko poczuł przy pomocy swego furmana pakować podróżne swe graty, podczas gdy Zygmunt wsparłszy swą głowę na dłoni siedział milcząc pogrążony w myślach. Wkrótce gotów był Ożarko, a gdy wózek jego zajechał, podał rękę Zygmuntowi i patrząc mu w oczy rzekł:

— Wiesz co, panie Szarski, przykro mi wracać bez ciebie. Mam jakieś złe przeczucie i szczerze bym się cieszył, gdybyś tak jak ja powrócił do swej wioski Nie gniewaj się na mnie, panie Zygmuncie, ale muszę cię przestrzedz otwarcie. Niepotrzebnie przypomniałeś sobie pan to wszystko, co dla ciebie już jest niepowrotnem. Bodaj czy nie powiem prawdy, gdy wyznam, że podejrzywam cię o zachcianki i pokuszenia — fatalne. Zaglądnąłeś za głęboko w piękne oczy... ot i źródło złego. Jestem człowiek bez fantazji, trzeźwy, czczy, płaski, bo przygnieciony i przybity życiem — ale wierzaj mi: przestań myśleć o tem, o czem myślisz teraz...

— O czemże ja myślę? — rzekł pomięszany nieco Zygmunt.

— Myślisz o kluczu, do tego świata, który cię wabi, do tych świetności, które cię olśniewają, do serca, które przegląda z oczu pięknej arystokratki, nota bene, jeżeli te oczy nie kłamią, i jeźli ma serce... Ty szukasz tego klucza może w twoich zaletach, w twojej urodzie, w twojem imieniu pięknem, w całej wartości swego charakteru — o nie trudź się daremnie, panie Zygmuncie, ten klucz musi być złotym... Złotym kluczem otworzysz sobie podwoje do tego świata, ale tylko złotym kluczem..

— A gdybym posiadł ten klucz złoty!

— Jak? Czy czekasz na spadek jaki, czy na wygraną w loterję? Czy pieniądze, które ci wypłacił kassjer hr. Daniela jako zysk z spółki, wystarczą za klucz złoty?... Dla mnie i dla ciebie to ogromna suma, ale dla nich!! To mały bardzo kluczyk — otwiera tylko bagatele! A może chcesz pójść za tym p. Ordawskim, co tak pięknie wykładał rzecz o ślepej fortunie i o hazardzie? Szkodaby cię było. Rachuj się, rachuj i jeszcze raz rachuj! Dwa razy dwa jest cztery dwa od

trzech zostaje jeden. Dostałeś . złr. — masz na wiosce długów . — spłać je a zostanie ci piec. Jeżeli chcesz tu zostać i hazardować się koniecznie, niech cię przynajmniej nie kosztuje więcej smutne rozzczarowanie nad tę nadwyżkę, a daj to Boże, aby cię nie kosztowało czegoś więcej jeszcze: życia i szczęścia... Słowa te wypowiedział Ożarko tonem ciepłym i ścisnął raz jeszcze rękę Zygmuntowi. Potem przybrał swoją zwykłą minę suchą, jałową, pedantyczną i dodał obojętnie:

— Wózek mój zajechał. Bywaj zdrów panie Zygmuncie.

— Do widzenia! - chciał zawołać Zygmunt, ale Ożarko już wyszedł z pokoju.

Szarski ujrzał tylko przez okno, jak z bramy hotelu wytoczył się na ulicę niezgrabny, pleciony wózek górski, uprzężony dwoma małemi broniakami, powożony przez brudnego chłopa... Taki sam ekwipaż miał u siebie w domu Szarski...

W tej chwili, kiedy wózek Ożarki wyjechał na ulicę, nadjechał powóz jakiś okryty herbami. Powóz pędził szybko, wydając turkot łagodny, arystokratyczny, śliczne konie w pysznej uprzęży kłusowały dzielnie, na koźle połyskiwały sute liberje i galony.

Zygmunta uderzył ten kontrast i westchnął. Westchnienie to było bardzo niebezpieczne!...

Gdy się Zygmunt odwrócił od okna i spojrzał na izdebkę hotelową, uderzyły go niemile brud i ubóstwo całej jej postaci. Istotnie był to bardzo jaskrawy kontrast do marzeń, któremi w tej chwili zajęty był umysł młodego człowieka. Pokój, który Zygmunt wraz z Ożarkiem zajmował, byłby może zainteresował bardzo flamandzkiego malarza, ale odtrącać musiał wzrok, ozwyczajony z wytwornością i komfortem. Te poobdrapywane, brudne ściany, ta sofo odwieczna, okryta drelichem bardzo wątpliwej barwy, te stołki krzywe i kulawe, ta podłoga od wieków nie myta — wszystko to zdawało się szydzić z biednego Zygmunta i budzących się w nim arystokratycznych instynktów.

— Trzeba się ztąd natychmiast wyprowadzić... — szepnął do siebie Szarski i zadrżał na myśl przyjmowania w tym pokoju rewizyt tych lwów wielkiego świata, z którymi pragnął zabrać znajomość.

Powziąwszy tę decyzję Zygmunt usiadł na sofce i utonął w myślach, które zaprzątnęły całą istotę jego.

— I czemuibym nie miał wejść w ten świat, do którego ona należy — mówił sam do siebie w duszy — wszak nazywam się Szarski, a wraz z imieniem spadkobiercą jestem wszystkich tradycyj świetnych, które się doń wiążą! Równy jestem każdemu z nich, a jeżeli nie mam tytułu, to w tem właśnie widzę wyższość moją. Dla czegoż nie noszę tytułu? Dla tego, że mój dziad więcej miał ambicji i dumy niźli ich dziadowie, dla tego, że nie chciał przyjąć tego, co mu się wydało niezgodne z tradycjami polskiej szlachty i z własną godnością! — Mówią, że to świat bez wartości moralnej, świat płaski i powierzchownym szychem tylko Judzący — myślał dalej. — A ba!... kto to mówi ? Ci, którzy się doń dostać pragnęli a dostać się nie mogli. Ci, którzy mu zazdroszczą, a nie mogąc mu wyrównać zaletami i pozycją, szukają pociechy w potwarzach! Co te pociski wywołuje? Zawiść, ambicja upokorzona i demagogiczny brutalizm!

I usta Zygmunta drgnęły z taką arystokratyczną pogardą, jakby miały wymówić ów ostatni argument, zamykający się w słówku... canaille!

Nic tak nie jedna silnie z odrębnym jakimś światem towarzyskim, jak kobieta — nic tak gruntownie z nim nie waśni znowu, jak kobieta. Między światem wielkim, światem pięknym, światem arystokratycznym a Zygmuntem wystąpiła jako czarowne, magnetyczne ogniwo — Irena!

— Jeżeli są jakie warunki moralne, aby wejść w ten świat — myślał dalej Zygmunt — któregoż z nich nie posiadam, któregoż z nich nie nabędę? Zaletami wyrównam im! — dodał z tą charakterystyczną pewnością i dumą, z którą tak pięknie młodzieńczym, ambitnym charakterom.

Myśląc tak, zapomniał Zygmunt, że w świecie naszym szlacheckim, w świecie arystokratycznym niestety wszystko dziwnie się zmieniło, że przestał on obowiązywać do prawdziwej wyższości i szlachetnego wyniesienia się po nad pospolity poziom gminu, że jak dawniej należało wstęp w jego koła okupywać zasługami i zaletami, tak dzisiaj znowu okupywać go wypada wadami. Nie wzniesienie się do cnót ale zniżenie się do wad stanowi dziś w przeważnej części warunek zrównania się z tym światem.

Zapomniał Zygmunt, że wszystkie tradycje tych kół wygasły zupełnie, że począwszy od szlachetnej ambicji przewodzenia aż do rodowej dumy i poczucia nieskalanej prozapji, zatarły się w nich wszelkie niemal wyższe instynkta, które im nadawały pewnego moralnego splendoru, że od czasu kiedy hasło noblesse oblige straciło dawne swe moralne znaczenie, arystokratyczny kodex obowiązuje tylko do dobrej prononsacji francuzkiej, nieposzlakowanych kołnierzyków i angielskich bakenbardów, zapomniał, że pojęcie arystokracji, nieoparte już na żadnych publicznych, podniosłych motywach, stało się pojęciem czysto towarzyskiem, że oparło się wyłącznie na płaskich formułkach zewnętrznych, na pewnym odrębnym tonie, na kilku drobiazgowych wyobrażeniach o garderobie, na konwenansie i skarykowanej wyłączności manier, tej istnej "meskinerji" moralnej, którą doskonale udawać może lada spanoszony kupczyk!...

Ale Zygmunt patrzył tym razem na wszystko przez pryzmat swej miłości. Towarzystwo, w którem przebywała Irena, wydało mu się zaczarowanym światem — blask, który w oczach zakochanego młodzieńca bił od postaci tej cudnie pięknej kobiety, rozlewał hojne promienie na wszystko, co ją otaczało...

W tym swoim majestacie arystokratycznym, w tem świetle przepychu i wytworności Irena stanęła przed rozmarzona imaginacją Zygmunta, jak królowa snów najcudniejszych!... Ton wykwintny, dystynkcja pełna dumy i wspaniałości, równie nieodłącznie splotły się z wrażeniem, które sprawiła na nim Irena, jak powab jej niepospolitej urody. Arystokratką splotła się tu z kobietą piękną w nierozdzielną całość. Nie piękna dziewczyna, ale piękna hrabianka zdobyła serce Zygmunta. Pozycja socjalna Ireny nie była dla Zygmunta tłem podrzędnem, przypadkowem, ale była czemś koniecznem, organicznem prawie w tej cudnej postaci. Daremnie próbował Zygmunt wyobrazić sobie Irenę wśród innych stosunków pozycji i bytu. W żadnym innym świecie umieścić jej sobie nie mógł. Te pyszne, złote ramki były niezbędne do obrazu, wyjąć go z nich nie było podobieństwem..

I właśnie one to były, te pyszne, złote ramy, te wytworne, arystokratyczne dekoracje, które w rozmarzonym umyśle Zygmunta dodawały Irenie nadzwyczajnego, potężnego uroku. Chciał mieć Irenę ze wszystkiem, co było tylko przypadkowem, konwencjonalnem; chciał ją mieć z tą dumą arystokratką z którą tak ślicznie było jej do twarzy, z ta dystynkcją salonową, z tym tonem wyniosłym, z temi aksamitami, z temi koronkami, z temi brylantami, z liberyowaną świtą i tym herbownym, lśniącym powozem...

Kochać taką kobietę, otoczoną przepychem i blaskiem arystokratycznym, być kochanym przez wielka damę — posiadać ją na zawsze! wyłącznie! — jakżeż marzenie to głęboko wpiło się w serce i myśl Zygmunta!...

Cóż znaczę wobec takiej kobiety, niedotkniętej niczem z tego wszystkiego, co wiedzie za sobą trywialność powszednich potrzeb życia i niedostatku, oddanej najzupełniejszej swobodzie, mającej za jedyne wyłączne zatrudnienie: być piękną — co znaczą wobec takiej kobiety te sielankowe typy dziewczęce, te królowe strumyków i drobiu, te gosposie z kluczykami u paska, te mieszczańskie księżniczki herbacianego stolika, te wszystkie miłe figurki, ubrane tylko w perkalik i uśmiech młodości, z fantazją przytłumioną poziomemi warunkami życia, z rączkami opalonemi od słońca lub oszpeconemi pracą!..

Rozumowaniem podobnem nie stał zapewne Zygmunt odosobniony. W dzisiejszych czasach spotkać można między młodzieżą bardzo wiele podobnych mu uprzedzeniem postaci. W epoce. takiej, jak obecna, w epoce, w której na cywilizacji ze wszystkich innych objawów społecznych najwięcej podobno skorzystał zbytek, w epoce kontrastów między pozycja a możnością, między fantazją życia a realizmem jego warunków — w takiej epoce wyobrażenia podobne o kobietach musiały uzyskać bardzo licznych zwolenników między tymi nawet, którzy stanowiskiem swem socjalnem i materjalnem najmniej są do tego upoważnionymi.

W czasach obecnych, oddalonych od klasycznej prostoty form, wyobrażenia o piękności kobiet dziwnie się splotły z tem wszystkiem, co dyktuje im moda i zbytek. Istota form pięknych ginie wobec draperji. Zbytek i przepych staje się prawie warunkiem kobiecego wdzięku. Obłoczki koronkowe, szum jedwabiów, ognie brylantów, są poniekąd organiczną, składowa częścią pięknej kobiety, tak samo niemal jak śnieżność cery, jak słodki dźwięk głosu, jak połysk oczu... Bez zbytku i świetnych szmatek coraz mniej pojmuje się kobietę.

Jak z jednej strony śmiać się poczyna świat z krosienkowej poezji ubóstwa, tak znowu z drugiej nikt się jakoś trzymać nie chce owej rubasznej trochę rady La Bruyera, który powiedział tak złośliwie: Il faut juger les femmes depuis la chaussure jusqu'a la coiffure exclusivement, a peu pres comme on mesure le poisson entre queve et tete....

Ach! gdzie tam! Go znaczy w oczach, popsutych żywemi żurnalami, piękność z fryzura własnych włosów, których tak mało, tak straszliwie mało mają kobiety, jak na dzisiejszą potrzebę! co znaczy piękna główka bez koków, szinjonów i dyademu, lub nóżka bez eleganckich bucików!... Do klasztoru idźcie, wy biedne Ofelje, wy ubogie czarowne dziewczątka, które nie macie nic złotego na sobie, oprócz złotych warkoczy; żadnych strojów oprócz wiosennego uśmiechu urody; żadnych kamieni drogich, oprócz rubinu usteczek świeżych, perłowych ząbków i brylantowych ocząt!...

Zygmunt dalej szedł jeszcze w swych fatalnych marzeniach.

— Tylko w takiej kobiecie — mówił do siebie — może się rozwinąć i zakwitnąć w pełny kwiat nadobność niewieściego charakteru! Imaginacja takich kobiet lotniejszą jest, bo rozpoczyna się tam dopiero, gdzie się imaginacja innych kobiet kończy.. Wszystkie te warunki świetności, które dla mniej szczęśliwych kobiet są ideałem, są dla kobiety, jak Irena, zwyczajną, powszednią rzeczywistością. Fantazja wzlata tu z stokroć wyższego stanowiska, i stokroć wyżej sięga! Gdzie jest dziewczyna, choćby z najpiękniejszemi zaletami duszy, któraby wolną była od wrodzonej wszystkim kobietom próżności, i nie marzyła o pysznych strojach, o błyskotliwem berle mody, o karecie herbowej, o salonowem królestwie, o loży i o tych rozmaitych drobnostkach, które tak imponują kobietom. Subtelność, delikatność umysłu niewieściego rozwija się w tym stopniu społecznym daleko wyżej, bo umysł tu ubezpieczony jest przed brutalnością niedostatku, przed trywializmem pospolitości codziennej, bo poi się szłachetnemi wrażeniami, bo pieści smak swój otoczeniem wytwornem!

Tak idealizował sobie wszystko Zygmunt, mierząc świat wielki tą miarą gotowego już ideału, jakim dlań była Irena. Chodziło teraz tylko o to, aby zbliżyć się do tego wszystkiego, co tak rozkosznie malowało się w jego wyobraźni. Zanadto był lekkomyślnym z natury Zygmunt a uczucie zanadto silnie nim już owładnęło, aby wątpić w łatwość podobnego rezultatu.

Wiemy już, na jakiej kombinacji opierał swą nadzieję pozyskania serca Ireny. Teraz przystąpił do wykonania swego planu. Ale do takiego wykonania potrzeba było najpierw wejść w ten świat, w którym przebywała Irena, zwrócić na siebie uwagę ubóstwianej kobiety, podobać się jej, wzbudzić w niej miłość. Zygmunt rozpoczął od wykonania pierwszego kroku — umyślił szturmem zdobyć sobie podwoje wielkiego świata.

Była to najmniejsza, najłatwiejsza część całego zadania a przecież, przedstawiała już ogromne trudności. Po raz pierwszy okazywała się tu potrzeba złotego klucza. Trzeba się było oblec w zupełnie nowego człowieka, stać się z wieśniaka lwem i elegantem wytwornego tonu. Całe to nowe gospodarstwo wymagało bardzo znacznych, jak na fundusze Zygmunta wydatków. Umyślił tedy nie płacić długów, ciężących na Szarkach, ograniczyć się tylko na zaspokojeniu banku i na spłaceniu procentów — a resztę zyskanych pieniędzy użyć do wykucia złotego klucza.

Najpierw tedy potrzeba było pomyśleć o pomieszkaniu. Zygmunt przypomniał sobie eleganckie pomieszkanie kawalerskie niektórych swych młodych znajomych z wielkiego świata. Gdyby Zygmunt chciał był urządzić takie pomieszkanie, pełne zbytkownego komfortu, z temi wszystkiemi drobiazgami niepotrzebnymi a kosztownemi, z wszystkiemi tak zwanemi jolis riens — cała suma jego poszłaby od razu do tapicerskiego magazynu. Na szczęście Zygmunt, jako niemieszkający stale w mieście, czuł się uwolnionym od tego wydatku. Dość było zmienić hotel. Na to się już zdecydował Zygmunt. Przenieść się postanowił natychmiast do jednego z najpierwszych hotelów i zamieszkać tam pokój wprawdzie nie wiele wytworniejszy i wygodniejszy, ale za to trzy razy droższy.

Wypadało dalej pomyśleć o reszcie, począwszy od garderoby, skończywszy na rozmaitych nabytkach, mniej lub więcej drobnych, mniej lub więcej kosztownych, mniej lub więcej zbytecznych dla zwykłych śmiertelników, ale koniecznych dla człowieka, który chce mieć w komplecie tout Ie bagage du genre aristocratiąue.

Porównał się z tymi wszystkimi elegantami, których poznał u hrabiego Daniela i uczuł się do głębi upokorzonym. Jakże nędznie wyglądał przy Wywilskim, przy owym Henryku, zwanym dla krótkości Ri, przy Amadeuszu Ordawskim! Trzeba było przekształcić się co żywo na ich sposób, aby nie znosie nadal tych szyderczych spojrzeń i aby nie dać powodu do tych złośliwych uwag po za oczy, zaczynanych pogardliwym wstępem: ce petit Szarski... Matamorfoza była konieczną, i to metamorfoza gruntowna, radykalna, jak to powiadają: Od miny aż do czupryny. Od zgrabnych trzewików aż do przedziału we włosach trzeba się było przekształcić.

Garderoba jego była w opłakanym stanie. Najlepsze jej egzemplarze, utwory mistrza prowincjonalnego, wyglądały szkaradnie w obec strojów złotej młodzieży. Oprócz garderoby trzeba było miny tej charakterystycznej, na pół po żokiejsku zaniedbanej, na pół impertynenckiej, w całości niesmacznej. Od tego szczęściem postanowił dać sobie dyspenzę Zygmunt. Natomiast jednak trzeba było mieć koniecznie coś z kawalerskiego lwiego aparatu, np. zgrabną amerykankę!

— Nie będę przecież biegał piechotą za nią! — szepnął do siebie Zygmunt — jeżeli na spacer wyjedzie. Elegancki wehikuł sprawić sobie muszę koniecznie!

Na wsi miał dwa piękne koni, ślicznej rasy i lekkie, napisał zaraz, aby mu je przysłano. Chodziło już tylko o uprzęż i o faetonik. Jedno i drugie a dalej garderoba , liberja dla służącego, ekwipowanie się w drobiazgi , abonament loży, wpisowe do klubu etc. — wszystko to, jak łatwo obliczył Zygmunt, pochłonąć musiało całą trzecią część jego gotówki! Po opędzeniu wszystkich kosztów, po zapłaceniu najniezbędniejszych procentów od długów ciężących na Szarkach, miało pozostać Zygmuntowi tylko kilka tysięcy!... Smutny ten rachunek przeraził naszego młodego lwa. Pazury lwie i grzywa kosztują bardzo drogo!...

— Go będzie potem? — zapytał sam siebie Zygmunt.

Ale któż z charakterem Zygmunta i w podobnych okolicznościach łamie sobie głowy nad takiem pytaniem? Jak będzie potem? Przynajmniej nie gorzej, jak było przedtem. Powróci do Szarek, do dawnej samotności , do dawnych nudów i dawnej biedy. Odpowiedź ta wystarczała w tej chwili Zygmuntowi, ale kto wie, czy byłby w nią uwierzył, rozrnyślawszy się trochę dłużej.

Niestety, kto się wyrwał raz z swej pozycji choćby tęskontą tylko do innego świata, kto granice jej przeleciał szaloną myślą, planem zuchwałym, albo już i czynem, dla tego powrót do niej jest upadkiem bolesnym , ciosem dotkliwym, klęską zupełną... Dawny świat pozostanie ten sam, ale jakżeż zmienieni powracamy do niego! Szarki ubożuchne zostaną tam, gdzie były, za górami, za lasami, ta sama w nich cisza rozlegać się, ta sama zieleń uśmiechać się będzie, ale w dawne wrota, pod dawną strzechę, czy ten sam Zygmunt powróci?...

Ta myśl odezwała się gdzieś przykrem uczuciem w głębi duszy Zygmunta — ale sformułować jej sobie jasno nie umiał i - nie chciał... A ona ! ta królowa marzeń, to słońce pałace się na krańcach tego horyzontu , w którym utonęła myśl Zygmunta, czy nie godna hazardu, niebezpieczeństw, szaleństwa? Kto nie waży, nic nie żyszcze. Nikt nie wygrał, kto grać nie miał odwagi.

— Vogue Ia galere! — zawołał Zygmunt i wybiegł z dusznej izdebki hotelowej, aby zacząć od sprawienia sobie nędznego rynsztunku do świetnej kampanji.

Właśnie gdy stanął na ulicy, nadszedł z przeciwnej strony pan Izydor Szwinder. Szedł krokiem powolnym, na poły elegancko-poważnym, na poły skocznym — a w tym kroku jego było coś, co przypominało pląsy jego ojców około złotego cielca. Jak w kontradansie sunął naprzód p. Szwinder, z nowiutkim cylindrem na bakier, z przymrużonemi jakby od uśmiechu oczyma, z palcami wsuniętemi za rąbek kamizelki.... Rozpromieniony był cały, rozradowany, i nucił jakaś aryętkę offenbachowską....

Szwinder ujrzawszy Zygmunta zatrzymał się i uchylając z lekka kapelusza skłonił mu się z uśmiechem konfidencjonalnym, co więcej prawie protekcyjnym. Zygmunt odkłonił mu się i chciał pobiedz dalej, lecz wpadło mu nagle na myśl, że Szwinder w obecnym stanie rzeczy może mu być użytecznym.

— Jak się masz, panie Szwinder — rzekł do niego — jesteś widocznie w dobrem usposobieniu, musiałeś zrobić szczęśliwy interes? — Ja teraz tylko same szczęśliwe interesa robię — odparł Szwinder podając rękę Szarskiemu. — Człowiek rozumny nigdy nie może robić nieszczęśliwych interesów... No, jak się tam pan bawi w naszem mieście?

Zygmunt uśmiechnął się na ten ton konfidencjonalny Szwindera.

— Ja zawsze powiadam — mówił dalej żydek — że to dziura bardzo nudna. Kennen Sie Wien? We Wiedniu, to co innego; tam się można bawić. Ja zawsze zazdroszczę memu bratu , doktorowi Arnoldowi

Szwinder, redaktorowi od Neue freie Speculier-Presse, że on sobie mieszka stale w tej stolicy. Jak ureguluję moje interesa, to się na zawsze tam sprowadzę.

— Bylebyś nie uciekł mi zawcześnie, panie Szwinder — rzekł Zygmunt — bo mam do ciebie interes.

— Miło mi zawsze służyć moim znajomym i przyjaciołom — odpowiedział Szwinder, bawiąc się swym grubym złotym łańcuszkiem od zegarka. — Jaki interes?

— Wiesz co, panie Szwinder, potrzebuję albo raczej kto wie, czy nie będę potrzebował pieniędzy. Robiłeś mi jeszcze dawniej propozycję, abym po za spółką z hrabią Danielem zrobił z tobą układ o las..

— Nu, ja to mówiłem — odparł obojętnie Szwinder ale teraz, widzi pan... ja się już takiemi interesami nie trudnię...

— Czemże się trudnisz teraz? — Ja teraz robię interesa od wysokiej spekulacji. Jak pan będzie miał bankowy interes albo komiss giełdowy, czemu nie?... Ja teraz tylko w papierach robię.

— Zresztą — dodał Szwinder po małej chwilce namysłu — tak, en passant, to ja panu mogę być pomocnym.

— Mówiłeś sam — ozwał się Zygmunt — ie w lasach moich dwa razy jest tyle materjału okrętowego, niźli go do spółki dostarczyłem i proponowałeś mi jego zakupno na własną rękę. Nie przyjąłem wtedy propozycji, bo hrabia Daniel odradzał mi, mówiąc, że później jeszcze lepiej spieniężę budulec.

— Hrabia Daniel! hrabia Daniel! — zawołał Szwinder — czemu pan słuchał hr Daniela! Gzy on się zna na interesach! Jemu zresztą dobrze czekać — ale panu, to co innego. Ja chcę panu zrobić grzeczność... będę pośredniczyć aus reiner Gefälligkeit. Pruscy kupcy są jeszcze we Lwowie, jak pan zgodzisz się na podane panu już dawniej warunki i wyręb cały sprzedasz za . guldenów, nu... to może interes da się zrobić.

— Ależ panie Szwinder! — zawołał Zygmunt — dawałeś wówczas sam .! A hr. Daniel zaręczył mi, ie poczekawszy dwa lata wezmę najmniej dwadzieścia...

— Czemu się pan odrazu nie zgodził? Byłbym wtedy dał piętnaście. Ale co do ., o których ten pan hrabia mówi, to niech on sobie mówi i niech czeka, a jak pan chce, to niech pan czeka także. Wierz mi pan, że ja wolę mieć dzisiaj dziesięć tysięcy, niż dwadzieścia za dwa lata. W dzisiejszych czasach za dwa lata z dziesięciu tysięcy można mieć trzy razy tyle!

— Czy dlatego może, że ustawa o lichwie została zniesioną? — zapytał z uśmiechem Zygmunt.

— Lichwa? co to lichwa? — odparł urażonym tonem Szwinder — Kto dzisiaj trudni się pożyczkami na lichwę? Kilka kapcanów albo głupców Gzy pan hrabia C. lichwiarz? czy książę W. lichwiarz? czy baron K. także lichwiarz ? — a przecież oni w tym miesiącu zyskali trzy razy tyle, ile mieli! Ja także nie trudnię się pożyczkami, a ot jak mnie pan widzisz, zyskałem przez jedną dobę . zlr.! A gdybym by? sam we Wiedniu, byłbym zyskał nawet dwa razy tyle!

— A to ciekawa rzecz! — zawołał śmiejąc się Zygmunt. — Radbym się nauczyć tego sekretu.

— Gały sekret tu! — rzekł Szwinder, uderzając się dłonią po czole. — Kto teraz ma jakiś grosz w kieszeni, a nie podwoi go, nie potroi nawet, ten niech się nie skarży, że nie jest bogatym, bo sam sobie winien.

— Pyszny jesteś, mój panie Szwinder — rzekł Zygmunt na pół ironicznie, na pół z zajęciem — gdzie jest ta droga do miljonów?

— O tem można gadać albo bardzo dużo, albo bardzo mało! — odparł Szwinder. — Chce pan receptę Hazardy. na zysk? Glücklicher Wurf, panie łaskawy, telegram hin, telegram her... biorę, daję... Diferenz... sto sztuk akcyj, Deckung, Hausse, Baisse i tak dalej.

— Myślisz o giełdzie?

— Ach! któżby o niej dzisiaj nie myślał! — zawołał prawie z entuzjazmem Szwinder — to szczyt spekulacyjnego jenjuszu, to najpiękniejsza instytucja XIX wieku! Ale pan daruje, muszę iść do mego kantoru, czekają tam na mnie moi klienci, hrabia Z., pan J., pan Wywilski...

— Czy oni także grają na giełdzie? — zapytał z żywem zajęciem Zygmunt.

— Czy grają? Cała wysoka arystokracja gra, cała haute volee robi teraz in Akłien. To jest teraz tak sobie dobra noble Passion jak co innego, a nawet sto razy lepsza, bo jest nohel und gescheidt odrazu.

Zygmunt machinalnie prawie szedł z Szwinderem i z ciekawością słuchał jego opowiadania. Szwinder jakby chciał olśnić wieśniaka z kretesem, prawił mu niestworzone rzeczy o giełdzie i akcyjnej spekulacji. Wyliczał mu rozmaite szczęśliwe wypadki, cytował fortuny całkiem nowe, które urosły w przeciągu kilku tygodni, wymieniał najzapaleńszych graczy giełdowych, w których szeregu figurowała mnoga liczba najarystokratyczniejszych nazwisk, przeplatana mniej już imponującemi imionami Osiasów, Abrahamów i najrozmaitszych ...stein'ów, ...gold'ów, ...feld'ów i ...blum'ów... Z ust Szwindera sypały się techniczne wyrazy giełdowe, wszystkie te termina, które się składają na spekulancką lingua franca. Zygmuntowi kręciło się w głowie od swady Szwindera a w uszach szumiał mu rojem całym żargonowy dykcjonarz bursy. Handels'y, Baubank'i, Anglofranki, Austryany, Ludwiki, Siebenburgery, kredyty, Lombardy etc. a dalej Kontremina, Bausse, Baisse, differencya, limite, paniąue, kulissa, jobber, Borsenschluss, a dalej znowu cała stenografja walorów, zamykana w cyfrach zrozumiałych tylko dla znawców — wszystko to sypało się gradem z ust Szwindera.

Gdy już Szwinder stanął przed swoim kantorem, Zygmunt przypomniał mu raz jeszcze interes z lasem i umówił się, że za dwa tygodni w razie potrzeby uczyni Szwinderowi stanowczą propozycję. Właśnie już odchodził, gdy ujrzał Żywickiego, który szedł po pod ramię z Wywilskim, rozmawiając z zajęciem. Odchodząc Zygmunt oglądnął się i zobaczył, że obaj weszli do kantoru Szwindera.

— Kto wie — rzekł sobie w duchu — czy złoty klucz, którego szukam , nie dałby się znaleźć na tej drodze, o której tyle mówi ten żydek! Przykłady, które Szwinder cytował, są istotnie zdumiewające! Zrobiwszy z Szwinderem interes, będę rozporządzał sumą kilkunastotysięczną. Według tego, co Szwinder mówi, za . kupię sobie mogę za . akcyj. Jedna chwila szczęśliwa, jeden podskok papierów, zarobić mogę na każdej akcji po , po nawet — to wynosi... to wynosi drugie tyle, co miałem! Ależ to hazard taki dobry jak inny! A! słusznie powiedział Szwinder, że dzisiaj koleją żelazną pędzić się powinno do majątku. Hazard to lokomotywa!

Dziwnie lekkomyślna jakaś otucha wstąpiła w Zygmunta. Wprawdzie całe to targowisko spekulacji, cały ten jarmark pieniężny przejmował go niesmakiem a nawet wstręt otwarty budził w jego szlachetnym umyśle, ale czyż nie miała to być droga do szczęścia, do zrealizowania marzeń najdroższych — do Niej! Odwieczna ta, fatalna sacra auri fames opanowała biednego Zygmunta, a głód ten, głód złota dziwnie się wiązał tym razem z najidealniejszemi rojeniami.

Gdy mu ten kontrast stanął na myśli, rumienił się sam przed sobą Zygmunt — lecz usprawiedliwiał się zaraz słowami:

— Czyż ja winien temu? Cóż począć, kiedy świat taki? Cóż począć wobec przykrego porządku rzeczy, który najpiękniejsze, najczystsze cele czyni zawisłemi od najtrywialniejszych, najbłahszych środków?...

Przez dwa tygodnie następne Zygmunt zajęty był ogromnie swą metamorfozą i robił wszelkie usiłowania, aby z wieśniaczej poczwarki wylecieć lśniącym, barwnym motylem. Przez ten cały czas nie robił nigdzie wizyt, unikał nawet spotkań z znajomymi. Z gorączkowym pośpiechem ekwipował się na lwa salonowego. Dzięki ogromnym wydatkom przygotowania szły bardzo szybko. Za dwa tygodni Zygmunt mieszkał w pierwszorzędnym hotelu, ubrany był według najświeższej mody, miał amerykankę piękną i zgrabną jak cacko i lokaja w liberji.

Czternastego dnia zrana pojawił się Zygmunt na horyzoncie eleganckiego świata z effektem, jaki sprawiać zwykł świetny meteor... Niepodobna zaprzeczyć, ze powierzchowność Zygmunta ogromnie zyskała na tej metamorfozie. Z postaci jego tchnęła elegancja najczystszego, najwykwintniejszego stylu. Uderzała w nim ta dystynkcja form, którą tylko wrodzony smak szlachetny nadać może.

Kiedy pojawił się pierwszy raz na ślicznym wierzchowcu — wszyscy spojrzeniem mimowolnego podziwu spoglądali na dorodnego młodziana, który w swej postaci łączył tak szczęśliwie ton modny i wykwintny z dzielnością męzką, elegancję żurnalową z smakiem i swobodą, arystokratyczną manierę z sympatyczną a niepospolitą oryginalnością. Eleganci wielkiego świata spoglądali nań z pewną zazdrością — a damy unosiły się nad męzkim wdziękiem jego postaci.

— Kto to jest? — pytano — nikt z "towarzystwa" go niezna?

Zygmunt zrobił furore, a okoliczność ta, że go nieznano, dodawała mu powabu.

Było to właśnie w dzień prześliczny, kiedy spacer zwabił mnóstwo osób na Wysoki Zamek. Z każdego powozu padały na Zygmunta spojrzenia, które pochlebiać tylko mogły jego próżności. Gdyby Zygmuntowi chodziło było tylko o zrobienie karjery zwykłej, pospolitej, by/by się mógł uważać już teraz za blizkiego celowi.

Miał wszystkie pozory, a pozory ważą więcej niż prawda w świecie, do którego chciał należeć; miał formy, a formy znaczą tam więcej niż treść, znaczą prawie wszystko. Nie miał jeszcze złota, ale miał już pozłotę. Jak na mały kluczyk, na który się zdobył, wiele sobie otworzył. Ale Zygmuntowi nie chodziło o tę zdawkową monetę towarzyską. Go innym było celem, było dla niego środkiem mizernym. Zygmunt zanadto był zakochanym, aby mógł być próżnym.

Na przechadzce tej spotkał Zygmunt wszystkich tych nielicznych znajomych, których posiadał w wielkim świecie, ale nie spotkał nigdzie ani Żywickiego, ani Ireny. Oprócz tego spotkał także znajomości z innego świata, jak np. Szwindera. Szwinder wraz z dwoma innymi żydowskimi elegantami jeździł po zamkowej górze parokonnym fiakrem, a ile razy spotkał się z Zygmuntem, nie omieszkał witać go z przyjacielską życzliwością, która go do rozpaczy przyprowadzała.

Szwinder tymczasem patrząc na Zygmunta szepnął sobie w duchu.

— Przeda las za dziesięć tysięcy! Z pewnością przeda!

I zatarł ręce z widocznem ukontentowaniem.

Wywilski ujrzawszy Zygmunta szepnął do siebie: — Niech go djabli porwą! Ten młokos nie wie, z jakiego on kruszcu ulany! On ma w sobie kapitał! Gdybym go ja miał — dokonywałbym cudów! Zrobi karjerę, na honor, chłopak ten zrobi karjerę!

Ordawski, który był także na przechadzce, zimno bardzo ukłonił się Zygmuntowi i sam rzekł do siebie:

— Pan Szarski! Co za metamorfoza... Przy tej scenie głupiej u pani Sylwji, przy zemdleniu Ireny ten pan Szarski obraził mnie... teraz... teraz... hm... kto wie czy teraz nie biłbym się z nim chętnie?...

W otwartym powozie ujrzał Zygmunt hr. Daniela. Leżał prawie w powozie otulony szalem. Koło niego siedziała pani Sylwja, piękna jak zawsze, najpiękniejsza ze wszystkich, nawet w oczach Zygmunta, bo Ireny nie było. Hrabia Daniel spojrzał przenikliwie na Zygmunta i uśmiechnął się tak ironicznie, że młody nasz elegant zmięszał się i spuścił oczy — jakby uśmiech ten rozumiał i całą treść jego satyryczna pojął od razu.

Ale hr. Daniel, jakby chciał zatrzeć złe wrażenie, które sprawił na biednym Zygmuncie, zaraz się tak grzecznie ukłonił, że ośmielił Zygmunta do rozpoczęcia rozmowy. Podjechał ku powozowi a hr. Daniel natychmiast kazał woźnicy jechać powoli. Sylwja z wielką uprzejmością rozmawiała z Zygmuntem, tak, że Amadeusz, który jechał na koniu z drugiej strony powozu, daremnie próbował zwrócić jej uwagę na siebie. — Kiedy pan zamyślasz zabawić dłużej we Lwowie — rzekła p. Sylwja — racz pan pamiętać o nas.

Nic nie mogło być bardziej pożądanem dla Zygmunta nad to zaproszenie. Zbliżało go ono do Ireny. Zaraz też na trzeci dzień po zaproszeniu Zygmunt wytwornie ubrany pospieszył z wizytą do hrabstwa Zmierskich.

U Zmierskich zastał Zygmunt małe ale dobrane towarzystwo, bo złożone z kwiatu arystokratycznego towarzystwa. Gdy Zygmunt wszedł do salonu, serce mu zadrżało, był bowiem pewnym, że zastanie Irenę, Hrabia Daniel i jego młoda żona przyjęli Zygmunta z wielką uprzejmością. Gdy jednak Zygmunt rozpatrzył się w towarzystwie — nie znalazł tej, której szukał. Nie było ani Żywickiego, ani Ireny.

Doznany zawód wprawił Zygmunta w posępny humor. Towarzystwo, obce mu zupełnie, rozerwać go nie mogło, mięszało go tylko. Spotykał się zewsząd z spojrzeniami pytającemi, badawczemi — a niektórzy z salonowych bohaterów patrzyli nań nawet z pewną dozą impertynencji. Zygmunt opłacał pierwsze frycowe swego debiutu na wielkim świecie.

Na szczęście gospodarstwo sami prześcigali się w uprzejmościach dla Zygmunta. Doznawał on z ich strony tak odznaczającej grzeczności, że powoli całe towarzystwo innym już wzrokiem poczęło spoglądać na niego. Zygmunt uczuł wdzięczność prawdziwa dla hr. Daniela. Widział on tylko szlachetna stroną jego postępowania, ale nie uważał w niektórych jego uwagach ironji, którą wziąć można było za delikatną, dobrze maskowana przestrogę.

Co chwilę usiłowało wyrywać się z ust Zygmunta zapytanie o Irenę — ale zawsze powstrzymywał się z obawy, aby się nie zdradzić. Niedowierzał sobie, aby zapytanie to potrafił rzucić tak, jak należało, obojętnie i nawiasowo, Już podczas jego obecności w salonie anonsowano nowych gości a wzrok Zygmunta za każdym razem chciwie zwracał się ku drzwiom. Na takiem jednem spojrzeniu schwytała go pani Sylwja. Spojrzała na Zygmunta i rzekła:

— Co to za szkoda nam się stała, panie Szarski. Straciłam towarzyszkę i przyjaciółkę najlepszą.

— Kogoż? — zapytał Zygmunt, czując na twarzy rumieniec i z tej przyczyny właśnie rumieniąc się jeszcze bardziej.

— Panna Irena wyjechała... — rzekła pani Sylwja.

— Na długo? — zapytał Zygmunt z pospiechem, który okupił nowem pomieszaniem.

— O na długo, na bardzo długo, bo na czas nieograniczony. Wyjechała z wujem swym i z stryjanką za granicę.

— Tak nagle! Wszakże nie było o tem mowy.

— Otóż widzisz pan, nagle i w dziwaczny sposób. Wystaw sobie pan, że nie wiem nawet, gdzie się obraca, ta miła moja awanturnica. Dowiedziałam się tylko, że za miesiąc bedzie nad Renem i dłuższy czas zabawi w Baden. Zjedziemy się tam.

— Państwo wyjeżdżacie do kąpiel?

— Wybieramy się i to w całem gronie. Werbujemy sobie całe towarzystwo. Mnóstwo osób tam jedzie. A pan nie zechcesz należeć do tej wyprawy? — dodała Sylwja jakby od niechcenia.

Zygmunt odpowiedział wymijająco i odtąd przez cały wieczór milczał jak kamień. Ten nieprzewidziany wypadek biednemu naszemu bohaterowi fatalnie pomięszał szyki. Gdy wracał do domu był smutny i zły zarazem. Gdy się jednak bliżej zastanowił nad doznanem niepowodzeniem, rzekł sam do siebie:

— Śmieszny jestem i dziecinny. Podobny jestem do szewca, który sprawił sobie nowy surdut i klnie los swój gorzko, że deszcz pada w niedzielę i niepozwala mu zaprezentować go światu. Co za komiczny żal, że p. Irena nie widziała mnie w nowym tużurku! Pojadę do Baden!

XI.

TRZY KAMPANJE.

Fatalny skutek owej intrygi, którą wykombinował był Albin Wywilski, dawał Żywickiemu aż nadto powodów do pozbycia się swego tak natrętnego a tak niefortunnego zarazem opiekuna. Pod świeżem wrażeniem całej katastrofy, która go tak dotkliwie trafiła, Żywicki istotnie postanowił zerwać wszelkie stosunki z Albinem. Przekonał się jednak natychmiast, że siły jego charakteru nie wystarczają, wcale do tego. Żywicki był człowiekiem bezprzykładnie słabym i chwiejnym. Należał on do tego rodzaju ludzi, których nieszczęsnem przeznaczeniem bywa niewolnicza, machinalna prawie uległość wobec osób, które ich raz opanować zdołały. Żywicki znał siebie dobrze z tej strony, i dlatego też, skoro mu na to pozwalała zapewniona z łaski Gzerskiego pozycja materjalna, otaczał się murem nieprzystępnym przed ludźmi, unikał poufnych stosunków, bał się jak ognia znajomości, któreby przekraczały zwykłe granice konwencjonalne.

Udawało się to dobrze Żywickiemu, dopóki szturmem nie wziął go Wywilski. Jak wiemy, już za pierwszem natarciem zdał mu się Żywicki na łaskę lub niełaskę. Po owej nieszczęśliwej schadzce w parku, Żywicki uczuł chwilowo nienawiść do Albina i pragnął go się pozbyć. Ale podniesiona nawet niezwykłą irrytacją wola nie wystarczyła do wykonania tego zamiaru. Żywicki nie umiał się nawet oprzeć, gdy wracając z widowni całego przykrego zajścia w dworku przedmiejskim, Albin wsiadł z nim razem do karety.

Biedny Żywicki wracał do domu z Albinem, wioząc go z sobą, jak nieodstępnego złego demona. Przez ten króciutki przebieg swej znajomości z Żywickim, Albin opanował go jaknajzupełniej. Sprytny karjerowicz poznał na wylot swą ofiarę, przejrzał cały charakter Żywickiego, podchwycił wszystkie jego słabe strony — miał go kompletnie w ręku. Jak to najczęściej bywa w słabych i miernych naturach, w Żywickim dwie głównie działały sprężyny. Sprężynami temi były gniew bezsilny, lub trwoga bezradna. Wywilski wybornie umiał korzystać z obudwu tych uczuć.

— Dziś więcej niż kiedykolwiek będę ci potrzebnym — rzekł był Albin do Żywickiego, gdy wsiadał z nim do powozu po owej fatalnej schadzce. Mimo całego wstrętu, który na chwilę uczuł przeciw Albinowi, Żywicki przyznawał sobie w duchu, że tak jest niestety na prawdę. Był zrozpaczonym, zgruchotanym, bezradnym — w głowie jego był chaos, ale chaos jałowy, z którego nie obiecywała się wyłonić żadna myśl stosowna do sytuacji.

Wracając milczeli obaj. Albin był mocno zamyślony, Żywicki w stanie drętwienia, w którem to myśli się o wszyskiem i o niczem.

— Panie hrabio — odezwał się nagle Albin — czy nie można przecież choć w drobnostce liczyć na pana? Żywicki nic nie odpowiadał.

— Czy potrafisz pan zdobyć się na energję, choćby na jedną króciutką chwilkę? — zapytał znowu Albin, potrząsając ramieniem Żywickiego.

— Na miłość Boga, czegoż pan chcesz odemnie?

— Czy pan się zgadzasz na wyjazd panny Ireny z tym opryszkiem?

— Ale cóż mam począć! On tak chce koniecznie, a czego on chce, ten waryat, to musi wykonać, gdyby się nawet piekło waliło pod nim...

— A pan, panie Żywicki — pytał dalej Albin, nie potrafiłbyś choć przez jedną chwilkę chcieć tak silnie jak ten pan Czerski?...Żywicki spojrzał na Albina płaczliwie i odparł:

— Nie...

— Więc pan przepadłeś! — rzekł dobitnie Wywilski. Żywicki westchnął tylko.

Taka małoduszna rezygnacja zniecierpliwiła do żywego Albina.

— Ależ panie, opamiętaj się pan! — zawołał — czy nie widzisz pan, w jakiej się znajdujesz sytuacji? Ten człowiek zabiera panu córkę, majątek, znaczenie... wszystko! I pan na to pozwolisz?

— Cóż pocznę?

— Oprzyj się pan.

— To nic nie pomoże.

— Tem lepiej.

— Jak? — zapytał zdziwiony Żywicki.

— Powiadam, tem lepiej. Jeżeli się to stanie mimo pańskiego oporu, wyjazd panny Ireny stanie się uwiezieniem. To nam może być wielce pomocnem. Zaklinam pana tedy, oprzyj się pan wyjazdowi energicznie.

— Ja tego nie potrafię.

— Cóż u licha, nie byłeś pan nigdy w teatrze? Nie potrafisz pan odegrać choć na małą chwilę roli ojca, dotkniętego w swej powadze? Nie chodzi tu o to, abyś pan gwałtownie przeszkadzał wyjazdowi panny Ireny, chodzi tu tylko o to, abyś pan stanowczo oświadczył, że się z tem nie zgadzasz. Od tego zależy cała kampanja, którą rozpoczniemy. Uczynisz pan tak?

— Uczynię.

— Dobrze tedy; wstąpię do pana jeszcze na kilka minut i dam panu niektóre potrzebne informacje. W tej chwili właśnie powóz stanął przed pomieszkaniem Żywickiego. Gdy Albin i Żywicki wysiedli i udali się ku drzwiom, nadpędził powóz drugi i stanął. Z powozu wyskoczył Roch. Widocznie wyjechał on z starego dworu w ślad za nimi.

Albin poznawszy Rocha, postanowił nie wstępywać już do Żywickiego. Uścisnął mu tylko rękę i szepnął do ucha: — Trzymaj się pan i zrób lak, jak ci radzę!

Potem wracając na ulicę, ukłonił się głęboko Czerskiemu.

— A! pan Wywilski! — zawołał zatrzymując się Czerski — pan znowu tu?

— Odprowadzałem pana Żywickiego...

Roch spojrzał przenikliwie na Albina i rzekł:

— Pan musisz być bardzo ciekawym?

Wywilski zmięszał się i niewiedział, co odpowiedzieć.

— Ciekawość bywa zaletą, ale nie zawsze. Ostrożnie, panie Albinie, można się popiec!

Rzekłszy to, Roch skłonił się zlekka, i udał się z Żywickim na schody.

— Zobaczymy! — mruknął Albin spoglądając na odchodzącego. — Co ja przy tem stracić mogę? Zostać zięciem pana Żywickiego, ożenić się z miljonem — no... tą nadzieją nie bardzo się łudzę. Ale choć cię nie nazwę wujaszkiem, mój ty dziki człowieku, przecież zyskać coś mogę! Jak gdybym ja miał co innego do roboty!

Na drugi dzień pospieszył Albin zaraz z rana do Żywickiego. Nie przyjęto go. Dowiedział się tylko, że Roch jest jeszcze we Lwowie, że odbywa konferencję z Żywickim i że są z nimi jacyś panowie, co ciągle piszą.

— Uhm... — kombinował Albin — zapewne wypędzanie z raju odbywa się notarjalnie.. Ha! może i zgoda ! Toby było szkaradnie!

Dopiero na trzeci dzień ujrzał się Albin z Żywickim. Ex-milionerissimus siedział na fotelu, blady i zmęczony, jakby po przebytej chorobie.

— Cóż tedy? — zapytał Albin ciekawie.

— Stało się! Pojechali!

— Więc pogodziliście się z Czerskim?

— Nie.

Wywilski zatarł ręce z ukontentowaniem

— Przepraszałem go — ozwał się Żywiecki — tłumaczyłem się przed tym djabłem; nic nie pomogło, uparł się na swojem i kwita!

— Nie mówiłem-że panu — rzekł niechętnie Albin — abyś pan nie przepraszał, ale ostro się opierał!

— Próbowałem i tego, gdy pierwszy środek nie pomógł.

— No i cóż?

— A cóżby, nie zwracał na to żadnej uwagi.

— Jakże to było, opowiedz pan. — Rozgniewałem się na serjo i rzekłem energicznie: "Panie Czerski, kiedy usuwasz majątek swój Irenie, kiedy mi nie ufasz — zostaw nas tedy w niedostatku. Obejdę się bez twoich pieniędzy, będę żyć w biedzie, będę pracować! — tak jest, powiedziałem: — będę pracować...

— Ślicznie! — zawołał Albin z tak cynicznym śmiechem, ie się aż wstrętnym wydał Żywickiemu.

— Będę pracować — ciągnął dalej Żywicki — ale córki wziąć sobie nie dam. Zostanie przy mnie, i podzielać bedzie losy de son malheureux pére!...

— A on co na to?

— Śmiał się...

— Rozumny człowiek! — mruknął Wywilski, a potem dodał głośniej: — Cóż dalej ?

— Raz jeszcze próbowałem poleconego mi przez pana środka. Powiedziałem mu, że jako ojciec mam prawa i że praw tych bronić będę!

— A on?

— Rozgniewał się i groźnie odpowiedział, ie nie mam praw żadnych, że nie umiałem nigdy być ojcem, ie nie kochałem Ireny, że nie wzbudziłem w niej miłości ku sobie, że stałem się sprawca jej nieszczęścia, i... i... i tak dalej. Przyznaj pan, ie dalej nie było co robić.

— A sprawa finansowa?

Stoi jaknajgorzej. Administrację majątku mi odjęto. — Ileż panu pozostawił?

— Sześć tysięcy rocznej renty. Jak tu żyć, mój Boże!

— Sprawa nie tak źle stoi — jak się obawiałem. Będzie dobrze!

— I ja tak myślę odparł Żywicki — Poczekam czas jakiś, a potem pojadę sam do nich, bo wiem gdzie zamieszkają. Roch mi z pewnością daruje wszystko i będzie zgoda!

— Na miłość Boga — zawołał Wywilski żywo — co pan myślisz zrobić!

— Zdać się na łaskę lub niełaskę.

— Toby było najgorzej — począł perswadować Albin. — Wszakżeś pan już próbował uczynić to i nie osiągnąłeś skutku. Poczekajmy, rozpocznijmy przeciw Rochowi kampanję żwawą, lepiej na tem wyjdziemy.Żywicki nie uważał tej liczby mnogiej, która każdemu dawała by była wiele do myślenia.

— Kapitulować bez walki to znaczy przedawać się za najtańszą cenę. Dokuczmy im wpierwej a potem... potem możemy się zdać nie "na łaskę lub niełaskę" ale na samą łaskę tylko.

— Ale jakże tu walczyć z Czerskim?

— Jak? Najrozmaitszą bronią. Zakłóceniem spokoju najpierw, a jeżeli to nie pomoże, groźbami, a jeżeli to nie pomoże — skandalem!

— Skandalem! — zawołał z indygnacyą Żywicki. — Nigdy! — No to groźbą skandalu, do którego nie przyjdzie, bo go Roch zechce uniknąć. Już ja cały plan panu ułożę, a ręczę kochany hrabio, że akceptować go będziesz.

Po długiej konferencji, która się toczyła około jednej i tej samej sprawy, Wywilski opuścił przygnębionego Żywickiego.

Na drugi dzień przybiegł jednak znowu i wpadłszy do salonu zadyszany, zawołał:

— Czy wysłałeś pan ów pierwszy list, który panu wczoraj podyktowałem, do Rocha i do panny Ireny?

— Nie jeszcze.

— Brawo! Panie Żywicki, victoria! Zawieszamy na dni kilkanaście kroki wojenne!

— Dla czego?

— Wojenna sztuka! Nieprzyjaciel wchodzi w zasadzkę.

— Nic nie rozumiem.

— Słuchaj że tedy, kochany hrabio. Dowiedziałem się rzeczy nieocenionej! Plenipotent Rocha, ten sam adwokat, który był twoim syndykiem przy administracji majątku, przeprowadza z polecenia Czerskiego formalne, prawne przeniesienie całego majątku na pannę Irenę!

— I cóż mi po tem?

— Jak to, co panu po tem? Nie domyślasz że się, hrabio, niczego? Któż jest ojcem Ireny? Ty. Czy panna Irena jest pełnoletnią? nie! Ergo, gdy formalność prawna będzie dokonaną, gdy majątek będzie już tabularną własnością panny Ireny — wtedy pan, jako ojciec, upomnisz się o swe prawo do córki i do majątku!

— A czy to się uda... Tym sposobem można zupełnie odstręczyć, sobie Rocha. Znam go.

— Czy hrabia tak kochasz tego Rocha? Miły szwagraszek, luby, kochany, nie ma co mówić. I pan, panie hrabio, któremu ten Roch usunął z pod nóg całą podstawę socjalną, z którym on igrał jak z studentem, którego skandalicznie zdegradował i skompromitował — pan miałbyś się kierować jakiemiś małodusznemi względami?

Pan Żywicki począł się rumienić. Próżność poczęła się w nim budzić widocznie. Albin kuł żelazo, dopóki było gorące.

— Więc wolisz pan poprzestać na tem, co panu ten Czerski rzuci z swej łaski, wolisz pan być dzieckiem, któremu mama dała cacko, aby się bawiło niem grzecznie, bo go odbierze; więc wolisz pan zależeć od kaprysów warjata, administrować obcy majątek pod kontrolą pierwszego lepszego adwokata — niźli być panem własnej woli, panem własnego dziecka, własnej fortuny, panem w całem znaczeniu tego słowa, na którego się urodziłeś!

— Assez! — zawołał z zapałem Żywicki. — Zgoda. Niech będzie wojna!

Albin uściskał Żywieckiego i wybiegł.

— Co się stanie, to się stanie! — rzekł do siebie na schodach — ale trudy moje nie będą daremne. Pokłócę ich z sobą radykalnie — a potem wystąpię jako pośrednik! Dajmy na to, że zarobię jakich dwadzieścia tysiączków! Przy fortunie Czerskiego to bagatela! A dla mnie! dla mnie to majątek. Dwadzieścia tysięcy w dzisiejszych czasach, w epoce gry i giełdy! Panie Wywilski, przyjm komplement, jesteś na dobrej drodze, zrobisz karjerę!

Od dnia, w których stanęła ta wojenna uchwała, Albin jak cień nie odstępywał nigdy Żywickiego. Trzeba mu jednak było przyznać, że nie szczędził żadnych wysileń, aby mu się stać niezbędnym. Tak umiał dogodzić zawsze Żywickiemu, tak przyjemnie go bawił, że Żywicki począł się naprawdę przyzwyczajać do Albina, tak, jak się przyzwyczajamy do pewnej wygody lub rozrywki.

Pewnego dnia Albin wprowadziwszy Żywickiego w wesoły humor, rzekł:

— Jakby to było, panie hrabio, gdybyśmy dla rozrywki, nim się naprawdę rozpocznie kampanja, zabawili się w bardzo przyjemny i korzystny sposób. Cobyś powiedział, panie hrabio, gdybym cię nauczył sztuki dwojenia kapitałów w najkrótszym czasie?

— Żartujesz chyba! Czyś wynalazł kamień filozoficzny?

Czy masz, hrabio, jaki remanent w gotówce po swej administracji?

— Niestety, bardzo mało... Ledwie . . — Czy gniewałbyś się, gdyby za kilka tygodni, zrobiło się z nich ?

— Jakimże cudem?

— Nie potrzeba żadnego cudu... Wystarcza mała spekulacyjka. Odkrywa się kopalnia złota, o której ja się tylko dzięki moim prywatnym stosunkom dowie działem. Powiadam ci, hrabio, miny Potozy, Kalifornji ! Tą kopalnią są "młode papiery!" Czy wiesz, hrabio, że młode papiery umią skakać, może dlatego, że młode, a że każdy skok, to dla kogoś, co je posiada, zysk ogromny!Żywicki nie pojmował jeszcze dobrze, ale snać Albin potrafił go przekonać, bo wkrótce potem, Żywicki wraz z swym mentorem, pojawił się w kantorze p. Szwindera, złożył pieniądze, a Szwinder wyprawił telegram do Wiednia, zapisując na imię Żywickiego za . owych "młodych, pełnych nadziei papierów", to jest: właśnie co wypuszczonych akcyj jednego z pozawczoraj powstałych banków.

Tu, jak wiemy, spotkał się z Albinem i Żywickim Zygmunt, który później nieco rozpoczynał także kampanję i puszczał się na wyprawę po złote runo, po klucz do wielkiego świata, po swój ideał...

Zaraz w kilka dni po rozmowie z Szwinderem, postanowił Zygmunt przyjąć jego propozycję i przedać wyręb budulca w swych lasach za cenę ofiarowaną, choć wiedział dobrze, że cena ta jest bardzo niekorzystną. Na powzięcie takiej decyzji wpłynął bardzo wyjazd niespodziewany Ireny. Zygmunt, jak wiemy, umyślił pojechać do kąpiel, aby ujrzeć jaknajprędzej królowę swoich marzeń. Czekał go tedy nowy, znaczny wydatek, którego nie objął był jeszcze budżetem salonowego życia.

Interes o las szybko został załatwiony przez Szwindera. Zaklinając się ciągle na "słowo honoru", że z grzeczności tylko podejmuje się pośrednictwa, Szwinder zaliczył sam Zygmuntowi . złr., a zaraz w kilka dni wziął od kupców pruskich o kilka tysięcy więcej. Mając teraz znaczną sumę pieniędzy, Zygmunt począł się namyślać na prawdę nad owemi olbrzymiemi zyskami, które według upewnień Szwindera, przynoszą zręczne spekulacje giełdowe.

Gra giełdowa była bardzo w modzie. Jest nią jeszcze i potąd, ale przestała już być nowością. Wówczas nowość ta nadawała jej osobnego uroku. Długiego czasu było potrzeba, nim ten nieszczęsny nałóg finansowego hazardu wcisnął się do naszego kraju, wcisnąwszy się jednak ostatecznie wraz z mnóstwem nowych banków i konzorcyów wywołał prawdziwa gorączkę. Przed szałem tym nie ustrzegły się najtrzeźwiejsze nawet umysły. Demoralizujący przykład szybkich, łatwych i stosunkowo ogromnych zysków rozbudził namiętność do próbowania szczęścia w tej loterji.

Pod wpływem takiej atmosfery Zygmunt nie długo walczył z pokusą. Dla młodych, próżnych i pełnych fantazji umysłów łatwe a szybkie nabycie fortuny ma nieprzezwyciężony urok, a do fortuny takiej zdawała się Zygmuntowi otwierać drogę tylko spekulacja akcyjna. Odliczył od swego kapitału sumę, potrzebną na opędzenie kosztów podróży i wygodnego życia u wód — a cała resztę przeznaczył na próbowanie szczęścia.

Zygmunt nie poprzestał na samej informacji Szwindera, ale próbował zasięgnąć wskazówek od kilku znajomych sobie osób, które bawiły się z powodzeniem grą giełdową. Pojawiły się były wówczas na giełdzie wiedeńskiej papiery akcyjne nowe, których kurs był jeszcze bardzo nizki, a po których spodziewano się wkrótce znacznego podskoczenia. Na czem te nadzieje były oparte, tego Zygmunt nie rozumiał, ani mu też nikt inny wytłumaczyć nie mógł. Mówiono wiele o jakichś ogromnych operacjach, które bank wydający swe akcje rozpoczął, o olbrzymich, bajecznych zyskach, które osiągnie itd.

Zygmunt z początku chciał kombinację tę oprzeć na jakichkolwiek datach, lecz przekonał się, że jest to niepodobieństwem przy grze giełdowej, zwłaszcza w mieście, oddalonem od centralnego punktu podobnych operacyj, od Wiednia. Postanowił nie rozmyślać się długo, ale uważać rzecz całą za tak dobrą loterję, jak każda inna. Oddał się po prostu hazardowi.

Gdy pojawił się w kantorze Szwindera i oznajmił mu chęć kupienia wspomnionych "młodych papierów" — Szwinder uśmiechnął się i zawołał: — Doskonale panu ktoś poradził, słowo honoru, doskonale! Gott uber die Welt! to bardzo obiecujący papier!...

— Ale czy dotrzymujący tylko? — zapytał Zygmunt, który uczuł lekką drzączkę młodego człowieka, który po raz pierwszy przystępuje do zielonego stolika.

— Powiadam panu, to papier złoty! Ja w nim jestem całym swym majątkiem zaangażowany! I w dobrą chwilę pan trafiłeś, właśnie teraz stoją najniżej... Oczywiście, pan chce nie effectiv ale na dyfferencję?

— Na dyfferencję. Jak stoją te papiery?

— Pięćdziesiąt — pięćdziesiąt.

Była to abbrewiatura na złr. ct.

— Jakiego procentu wymagasz pan na pokrycie?

— Jak pan wiesz — odparł Szwinder — ja żądam mniejszego niż każdy bank inny. Mnie chodzi o klientelę liczną, und ich bin nicht kleinmuthig, Herr von Szarski! W każdym innym banku nie przyjęłoby pańskiego Auftrag inaczej jak za złożeniem % od waloru jednej sztuki, ja przyjmuję tylko %. Ja tak zawsze: nobel und tapfer! W dzisiejszym Geschdfi trzeba mieć courage...

— Pięćdziesiąt procent na sztukę — powtórzył Zygmunt — Ofiaruję . złr. Oblicz pan tedy, ile mi kupisz akcyj?

Szwinder zrobił szybki rachunek na marmurowym stoliku i rzekł:

Sto sztuk jak jedna! Zaraz wysełam telegram. Zygmunt złożył pieniądze, odebrał notę kwitującą i wracając du siebie począł obliczać swoją spekulację. Płacąc za każdą sztukę akcji tylko %, co przy akcjach mających kurs złr. et. wynosiło niespełna złr., zaangażował się na sto akcyj, azatem zapomocą stawki wynoszącej . złr., operował sumą trzykroć większą, sumą . .

— Gdyby akcje poszły w górę — rozumował Zygmunt — np. o złr. tylko, coby przecież nie było żadną nadzwyczajnością, wygrałbym . złr.

— Ale to bardzo skromna rachuba — kombinował dalej nasz bohater — wszakże Anglo-austrjany podniosły się już raz w przeciągu jednego tygodnia o złr. Gdyby się tak stało z mojemi papierami, miałbym zysku a zatem podwoiłbym cały kapitał angażowany! Ach! toby było wybornie!

— A gdyby właśnie spadły o , coby było wtedy? — odezwał się jakiś głos wewnętrzny w Zygmuncie.

— Gdyby tak było — szepnął już z mniej dobrą miną — wtedy... wtedy... straciłbym cały kapitał... skwitowałbym się ze wszystkiem, co włożyłem...

Zygmunt bijąc się tak z nadziejami i obawami, doznawał po raz pierwszy owych ustawicznych emocyj, na które narażony jest każdy spekulant giełdowy. Ten stan gorączkowego zajęcia był mu jednak tym razem bardzo pożądanym. Skracało mu to wyczekiwanie pory, w której rozpocząć się miał sezon kąpielowy. Codziennie biega? Zygmunt do kantoru Szwindera, który otrzymywał dwa razy dziennie telegraficzne kursa giełdy wiedeńskiej. Przez kilka dni papiery, kupione przez Zygmunta, trzymały się przy dawnym kursie. W tydzień jednak rozpoczęła się wielka, niepamiętna prawie hausse. Akcje Zygmunta podskoczyły o złr. Zygmunt zyskał tedy dyfferencyę złr. Z początku w szale swej dziecinnej prawie radości chciał Zygmunt dać polecenie Szwinderowi, aby przedał akcje — i postanowił kontentować się tym pierwszym tak znacznym zyskiem. Ale Szwinder odradzał mu to stanowczo — a hausse istotnie tak zakrawała na trwałą, że Zygmunt zamiast wycofać wygranę, kupił za nią znowu inne, równie "młode" i równie obiecujące papiery, których kurs był nizki.

Papiery, które najpierw kupił Zygmunt, szły tymczasem szalenie w górę. Podskoczyły na drugą setkę, przeskoczyły ją i stanęły na . Zygmunt "zarobił" tedy, (jeżeli można tu tego słowa nadużyć) na każdej akcji po złr. — razem tedy złr. Nabrał teraz odwagi i rzucił się śmiało w grę dalszą. Nie minęło cztery tygodnie, a Zygmunt doszedł do wygranej . Polecił sprzedać papiery a odebrawszy zysk, odliczył sobie złr. i dołączył je do sumy przeznaczonej na podróż.

Teraz już nie tylko wygodnie, ale świetnie i co się zwie po pańsku spędzę sezon! — zawołał sani do siebie. Resztę, to jest pierwotnego kapitału operacyjnego i . złr. zysku przeznaczył Zygmunt na nową spekulację. Ufając sprytowi Szwindera kupił inne akcje po nizkim kursie, a płacąc na nie trzecią cześć tylko wartości, ujrzał się nagle spekulantem, który operuje illuzorycznym kapitałem tysięcy!

Kampanja rozpoczęła się od rezultatu, który świetnością swoją przechodził wszelkie, najśmielsze nawet marzenia Zygmunta!

— Pan ma szalone szczęście! — wołał Szwinder — ale bo też i ja rozumiem interes i dobrze panu poradziłem Ho, ho! wir machen uns reich!

Zygmunt z uśmiechem dobrodusznym przyjął tę expektoracyę Szwindera, który mówił dalej:

— A wie pan, panie Szarski? Jaki jeszcze jest "profit" przy grze giełdowej?

— Naprzykład.

— Jest to jedyna gra, w której wygrana nie szkodzi w miłości! Ha, ha, ha... co nie prawda!

I począł się śmiać ogromnie z swego własnego dowcipu. Koncept ten, mimo całej swej trywialności, przypomniał Zygmuntowi tajemnicę jego serca. Gdy wspomniał o Irenie i o swych zamiarach — wygrana cieszyła go podwójnie, bo dawała mu możność wystąpić na arenę, na której miały się rozstrzygać losy najpiękniejszych jego marzeń. Kiedy wychodził z kantoru Szwindera, spotkał się we drzwiach z Żywickim i Wywilskim. Pan Albin był rozpromieniony i z tryumfem się uśmiechał.

— A co ? — mówił Wywilski do Żywickiego — nie mówiłem ci panie hrabio? A nie chciałeś wierzyć! Zdublowaliśmy już prawie kapitał! Mamy teraz o czem borykać się z tym niedźwiedziem. Zobaczysz, pójdzie wszystko wyśmienicie!

Podczas gdy Wywilski z Żywickim swoją, a Zygmunt swoją zajęci byli kampanją — postanowił Amadeusz tokze rozpocząć kampanję stanowcza, gwałtowną, ostateczną. Kampanją ta miała być skierowaną, jak się tego czytelnicy nasi domyślają, przeciw pięknej hrabinie Sylwji. Namiętność, ktorą budziła ta kobieta w Amadeuszu, dochodziła do kresów ostateczności.

Uczucie, które rozpierało piersi Ordawskiego, nazwaliśmy namiętnością a nie miłością, bo nic w niem nie było z owej chwilowej przynajmniej, a kojącej rezygnacji, z owej choćby przemijającej pogody, której najgwałtowniejsza, a najnieszczęśliwsza nawet miłość udziela. Miłość bowiem w właściwem słowa tego pojęciu, ma zawsze to do siebie, ze choćby sprzysięgły się na nią najzawistniejsze nawet losy, obok całej męczarni niesie także chwile ciszy błogiej i rzewnego zadowolenia...

Amadeusz tymczasem rzucał się i targał w namiętności swojej jak potępieniec. Czuł, że stan ten jest nieznośny i że bądź co bądź wyjść z niego musi. Niepewność była dlań prawdziwą męczarnią. Do tej chwili jeszcze nie umiał on przejrzeć tej zagadkowej kobiety, która rzuciła nań urok niepokonany. Nie tylko, że nie zdołał jej przywieźć do wyznania miłości, ale sam, jakby ulegając fatalnemu jakiemuś zaklęciu, wyznania tego otwarcie uczynić nie śmiał.

Na nic się nie zdały nawet kombinacje, za pomocą których usiłował zdać sobie sprawę z stosunku swego do pięknej hrabiny. W całem jej zachowaniu się dotychczasowem wobec niego znachodził tysiąc znaków, ie go kocha, i tysiąc jeszcze pewniejszych wskazówek, ie najzupełniej jest jej obojętnym. Z obliczenia takiego, jak to już raz wspomnieliśmy, wypadało zawsze zero.

To wszystko doprowadzało Amadeusza do prawdziwego szału. Przeklinał najpierw tę kobietę, potem siebie i swoje własne niedołęztwo. Uczynić krok stanowczy, szalony, na to się już dawno zdecydował Amadeusz. Chodziło teraz tylko o obmyślenie formy tego kroku. W jednej z chwil najgwałtowniejszego wzburzenia, kiedy właśnie powrócił był od hrabstwa Danielów, Amadeusz poszedł za natchnieniem swego szału i napisał list następujący do Sylwji:

"Pani! Niechaj cię nie dziwi, ie ten list otrzymujesz, ale niechaj Cię dziwi, że go dopiero dziś otrzymujesz. Milczałem dłużej, niż byłem obowiązanym, niż mogłem... Pani! ja Cię kocham! Czy moie Ci się wydać niespodziewanem to słowo?... Nie! niepodobna, aby wyznanie to nowem Ci było!... Jeżeli dotąd, trzymany na uwięzi jakąś siłą fatalną, nie zdobyłem się, pani, na to, aby wyznać Ci miłość moją formalnie, jeżeli tysiączne przeszkody niedozwoliły wydrzeć się temu wyznaniu z piersi, mogłaś je wyczytać z każdego mego spojrzenia, z postaci mojej, z każdego tchu mego!

"Czy masz pani odpowiedź na moje wyznanie?... Kiedy byłaś prawdziwą, pani?... Czy wtedy, gdym w spojrzeniach, w słowach, w uśmiechu Twym czerpał obietnice czarowne i odwagę do wyznań, czy wtedy, kiedyś odtrącającą dumą i obojętnością swą rzucała mnie w rozpacz i na usta drżące pod słowem miłości kładła milczenie?... Co jest maską, co jest prawdą?!... na miłość Boga! ja chcę, ja muszę to wiedzieć, ja będę to wiedział!...

"Jeżeli fałszem było to, w czem widziałem nadzieję szczęścia — natenczas fałszem także była twa duma zimna a dostojna! Natenczas jest ona draperją, która spadnie sama z Ciebie, lub którą ja Ci zedrę, pani! Jeżeli zaś szczerą byłaś wtedy, gdy Twe oczy paliły mnie płomieniem uczucia i czarująca obietnicą — to ta zimna, marmurowa maska była i jest tylko brakiem odwagi, albo przesądem, które dzieci jedynie zwą moralnością... "Jeżeli tak jest, więc zdzieram i tę maskę, a Ty wdzięczną mi tylko być możesz za to, Sylwjo! O nieprawdaż, pani, to drugie przypuszczenie jest prawdziwem?... Ty mnie kochasz, ty wierzysz w miłość moja! Kochasz mnie, albo... nikogo nie kochałaś i nie kochasz na świecie, kobieto! Tak, powtarzam, nikogo!... — bo człowieka, do którego Cię przykuło niepojęte dla mnie, szydercze igrzysko losu, kochać nie możesz i nie kochasz!... Co znaczą wobec praw namiętności prawa tego człowieka, który stoi między mną a Tobą, człowieka nędznego, jeźli mniema, że posiada twą miłość nędzniejszego jeszcze, jeźli wie, ze posiada cię bez niej!

"W takim razie, pani, jeżeli nie kochasz nikogo jeszcze — pozwól mi marzyć, że miłość twą pozyskam! Ty musisz mnie kochać, Sylwjo! moja namiętność potężną jest, jak Bóg, i pokona Cię ! Dziś jeszcze pani, dziś widzieć Cię muszę i widzieć Cię będę! Czy weźmiesz odpowiedzialność za to wszystko, co mi podyktują szaleństwo i namiętność, jeźli nie pozwolisz mi dziś jeszcze paść u nóg Twoich i odebrać odpowiedź?...

"Ale dość.. Do widzenia! Mamże Cię przepraszać za słowa, które podyktowało mi natchnienie namiętności?... Jeżeli nie kłamałaś, to przepraszać Cię nie potrzebuję, bo wytłumaczy mnie miłość. Jeżeli fałszem było w Tobie wszystko — o, to szydzę. z twej dumy i z twego

zgorszenia..."

Arnadeusz.

List ten w kilka godzin poźniej znalazł się w ręku hrabiny. Było to w południowej porze. Zastajemy Sylwie w jej budoarze. U stóp jej leżała kartka papieru. Był to właśnie ów bilet Amadeusza.

Sylwja była blada i jakby przerażona. Na piękny jej twarzy osiadła chmura cierpienia czy zgrozy, w oku odbijały się i oburzenie i przestrach zarazem. Była drząca i niespokojna, a dłoń jej przesuwała się od czasu do czasu po pięknem czole, jakby chciała ukoić myśl jakąś burzliwą.

— To obelga! — zawołała piękna kobieta i oczy jej na chwilę zapałały blaskiem szlachetnego gniewu. — Tak, to obelga śmiertelna, okropna!

I porwała się z krzesła prostując się w całej swej przecudnej, imponującej postaci. Drobna nóżka jej stanęła na liście Amadeusza, a na twarzy jej zarysował się wyraz pogardy.

— Nikczemnik... — szepnęła drżącym głosem. — Nie powinnam się tak gniewać i oburzać... Od tej chwili nie istnieje on dla mnie.. Pogarda i milczenie, to jedyna odpowiedź, tak jedyna... ostatnia!..

Lecz chwila gniewu i oburzenia nie długo trwała. Wkrótce odezwała się boleść ciężko obrażonej kobiety i dziwny jakiś niepokój opanował pierś Sylwji. — Mój Boie — rzekła rzucając się znowu na krzesło — czyż zasłużyłam na to?... Czyi człowiek ten tylko w bezczelności swej znalazł odwagę do tego kroku? Czy nie uprawniłam go sama do tego?

Przy tych myślach dreszcz zimny przebiegi hrabinę i z lękiem szepnęła sama do siebie.

— Jeżeli dałam mu choć mały powód do tej śmiałości, wówczas jestem zgubioną! Tak jest, zgubioną jestem i nędzną! Obelga staje się karą zasłużoną... Czy zasłużyłam na nią?...

Po tych słowach wyrzeczonych szeptem hrabina pogrążyła się w głębokich myślach. Kobieta ta odbywało sąd nad samą sobą.

— O tak! — zawołała po długiej chwili — ja zasłużyłam na karę... ale wina moja nie stoi w żadnym stosunku do jej srogości. Postępowanie moje z tym człowiekiem było lekkomyślne. Bawiłam się nie z zalotności — ale dla rozrywki. Jestem winną. Ten człowiek, tak przyzwyczajony do tryumfów nad kobietami, tak dziwnie zuchwały swoją pewnością, wyzywał mnie formalnie. Uczułam chętkę upokorzyć go, ukarać żartem, okazać mu przewagę kobiecą. Mój Boże, czy mogłam przeczuwać koniec taki?. Uważałam to za zabawkę niewinną — tymczasem było to snać występkiem, bo za występek tylko takie odbiera się kary!

— O tak, jestem słusznie ukaraną — mówiła dalej w myśli do siebie Sylwja — a ten człowiek ma prawo pogardzać mną nawet, ma prawo mścić się, jeżeli istotnie igraszkę moją odebrałam mu spokój duszy!

Hrabina powstała i poczęła przechadzać się po pokoju. Była febrycznie rozdrażniona.

— Nie — szepnęła znowu — za ostro się sądzę. Ja nie zasłużyłam na taką karę. Nie zasłużyłam, a dowód w tem, że list ten za obelgę i za karę uważam. Gdybym go kochała, gdyby w uczuciu mojem leżał najmniejszy powód do tego, co Amadeusz mi napisał — czyż list ten byłby dla mnie obelgą, czy oburzyłby mnie tak okropnie, czy byłby taką zgryzotą ścisnął moje serce?...

— Czy mogę po tem, co zaszło — mówiła dalej Sylwja po chwili namysłu — spojrzeć śmiało i otwarcie w oczy Daniela? Jeżeli to potrafię, jestem niewinną!...

Przez dłuższą chwilę myślała Sylwja nad pytaniem, które zamykało się w tych słowach.

— Potrafię! — rzekła nareszcie hrabina po tym namyśle a twarz jej wyjaśniała spokojem i dumnem poczuciem swej godności. — Przed Danielem, jako człowiekiem, który był i jest dla mnie mistrzem w życiu, zarumienię się może, przed mężem jednak, który mnie kocha, którego kochać na zawsze przysięgłam i istotnie kocham — rumienić się nie potrzebuję.

— Lecz cóż pocznę teraz? Go mam zrobić w obec tego listu? Jak nań odpowiedzieć? — zapytała dalej siebie Sylwja i długo nad zapytaniem myślała. Nagle jakby ją myśl jaka szczęśliwa natchnęła, Sylwja powstała i zbliżyła się szybkim krokiem do biurka.

— Jeżeli to kara, niechaj będzie zupełną, jeźli to nauka, niech będzie pożyteczną i dla mnie i dla niego — rzekła do siebie i wyciągając bilet swój wizytowy, napisała na nim słów kilka.

Potem zadzwoniła, a gdy weszła pokojowa, wręczyła jej bilet i rzekła:

— Bilet ten niechaj zaraz ktoś ze służby odniesie do p. Ordawskiego..

Na bilecie było zaproszenie na herbatę, na dziś wieczór jeszcze.

Gdy służąca wyszła, Sylwja jakby w najwyższym stopniu zmęczona rzuciła się na fotel i kryjąc twarz swą w dłonie, płakać poczęła...

Nie uważała, jak drzwi wiodące z sąsiednich pokojów do buduaru otwarły się cicho. We drzwiach pojawił się hrabia Daniel...

Ujrzawszy Sylwję zalaną łzami, hrabia się wstrzymał przerażony. Na bladą, schorzałą twarz jego wystąpił wyraz najwyższego zdziwienia i niepokoju. Pod wpływem tego widoku odzyskał hrabia Daniel swe siły i z młodzieńczym prawie pośpiechem poskoczył ku płaczącej.

Sylwja ocknęła się i ujrzawszy swego rnęża zadrżała z lekka. Chciała coprędzej otrzeć łzy i przybrać minę swa. zwykłą, pogodną i uśmiechniętą, ale było już zapóźno. Hrabia Daniel utkwił wzrok niespokojny i pytający zarazem w twarzy swej żony i zapytał:

— Co to znaczy Sylwjo!

Hrabina była przez chwilę mocno pomieszana. Zdawała się walczyć z sobą. Krótko jednak trwało to wahanie się. Nagle podniosła swe oczy, połyskujące jeszcze łzami, na Daniela i patrząc nań śmiało i przeciągle, wskazała dłonią na list leżący na ziemi.

Daniel pochylił się i szybko list przebiegł oczyma. Gdy go skończył, zachwiał się lekko, a potem głęboko odetchnął. Chwycił się poręcza fotelu, który stał naprzeciw Sylwji i rękę przyłożył do piersi, jakby chciał uciszyć gwałtowne bicie serca...

Hrabia Daniel zdawał się pasować z wzruszeniem. Mimo pozornego spokoju poznać było można po nim, że list, który odczytał, sprawił na nim gwałtowne i boleśne wrażenie. Na ustach jego subtelnie wciętych wił się wprawdzie zwykły, lekki uśmiech, ale w uśmiechu tym leżała boleść... Oczy wystąpiły mu z pod powiek i zapłonęły gorączkowo...

Ta chwila milczenia, która teraz nastąpiła, miała w sobie coś niewymownie uroczystego i groźnego...

Przerwał ją tylko cichy szelest papieru, który Daniel kurczowo zgniótł w dłoni.

Jakby już odzyskał zupełnie swój spokój zwykły, hrabia Daniel postąpił naprzód i usiadł naprzeciw Sylwji. Potem utkwił w jej twarzy wzrok przenikliwy i badawczy. Sylwja siedziała przed nim z pochylonemi ku ziemi oczyma.

— Sylwjo! — odezwał się nagle Daniel tonem dobitnym choć lekko drżącym — jedno, jedyne pytanie!

Sylwja na odgłos słów Daniela drgnęła i podniosła oczy ku niemu.

— Słucham — odpowiedziała z cicha.

— Jedno pytanie — powtórzył Daniel — ale pytanie to rozstrzyga wszystko. Jeżeli mąż zmuszonym jest do tego pytania, nie znam straszliwszej odpowiedzi, nad odpowiedź kłamliwą. Prawda tu bywa srogą, ale kłamstwo jest okrutne. Prawda zabija tu od razu, kłamstwo pastwi się śmiertelna a długą katuszą. Prawda tu pada piorunem, kłamstwo padłoby kłębem wężów jadowitych w te progi!

Słowa te wyrzekł hr. Daniel głosem cichym, ale tak dobitnym, przeszywającym i uroczystym, że każde słowo odzywało się głośnem echem gdzieś w najtajniejszej głębi duszy Sylwji...

— Czy ty mnie pojmujesz Sylwjo? — dodał hr. Daniel.

— Pojmuję.

— Słuchaj mnie tedy, Sylwjo. Czy ty mu dałaś powody ośmielające do tego listu?

— Czy go ośmieliłam? — odparła Sylwja. — Tego nie wiem. Czy chciałam go ośmielić? Nie i nigdy!

— Źle się zapytałem. Zapytam się raz jeszcze, ale w sposób, który wymagać będzie tylko odpowiedzi: tak albo nie. Czy ty go kochasz Sylwjo? Przy tych słowach hr. Daniel pobladł i patrząc na Sylwję wyglądał, jak człowiek, który czeka na wyrok życia lub śmierci.

Sylwja spojrzała na Daniela wzrokiem jasnym, otwartym, i rzekła dobitnie i głośno:

— Nie!

Hrabia Daniel odetchnął głęboko. Chwilę patrzył wzrokiem pełnym niewymownego uczucia na Sylwję a na twarz jego bladą i cierpiącą wystąpił wyraz wzruszenia. Potem powstał i zbliżając się do Sylwji złożył na jej czole pocałunek.

Sylwja nachyliła się ku niemu i opierając głowę swą o jego piersi ozwała się cichym, stłumionym płaczem.

Po krótkiej chwili uspokoiła się i podniósłszy oczy na rnęża, objęła go spojrzeniem czci i wymownego uczucia...

— Nelly — rzekła — to nie wszystko.. Pod pierwszem wrażeniem, jakie na mnie sprawił ten list, uczyniłam krok nierozważny i niestosowny może.... Być może, że na gniew twój zasłużyłam.

— Cóż takiego? — zapytał Daniel trzymając w swej ręce dłoń Sylwji.

— Odpowiedziałam na ten list. Posłałam p. Ordawskiemu zaproszenie na dziś wieczór, na herbatę.

Hrabia Daniel spojrzał z zdziwieniem na Sylwję a czoło jego zasępiło się zlekka.

— Po co? — zapytał szybko. — Może z poczucia winy a moie z dumy... Nie wiem, co mnie taką myślą natchnęło: czy chęć pokuty, czy chęć zemsty. Prawdopodobnie na krok ten złożyły się oba uczucia...

— Nie rozumiem cię Sylwjo.

— Wezwałam dziś jeszcze do siebie pana Ordawskiego — odparła Sylwja — tak, jak tego żądał, aby dobrowolnie wystawić się na upokorzenie. Nie będzież upokorzeniem dla mnie ta myśl, z jaka pospieszy tu pan Amadeusz, to pierwsze spojrzenie tryumfu, jakiem mnie powita ten człowiek, ta rola kobiety słabej, upadłej prawie, w której choć na krótka chwilkę znajdę się wobec niego?... Być może, że zawiniłam wobec niego, a natenczas upokorzenie, to będzie pokutą za moją winę...

Hrabia Danial uczynił giest, jakby chciał przerwać Sylwji.

— Wezwałam go tu - mówiła dalej hrabina w zapale, który opromieniał imponującym blaskiem jej twarz przecudna — aby mu powiedzieć wszystko... Zemstę jaka mi przysłużą, słowo odprawy i pogardy zostawię na koniec. Ale powiem mu wszystko. Powiem mu najpierw, ie nie kocham nikogo prócz ciebie, Nelly. Powiem mu, że gdyby było inaczej, miłość moja byłaby darem bez wartości, bo pochodziłaby od kobiety występnej i nikczemnej. Powiem mu, że gdybym nie kochała ciebie nawet, znalazły by się jeszcie najświętsze powody, aby ci być wierną małżonką, towarzyszką, pokorną sługą, niewolnicą ślepą przez życie całe!... Powiem mu, ie ci winnam wszystko, wszystko! na świecie, żeś ty mnie ocalił od zguby i upodlenia, żeś mi dał stokroć więcej niż życie, bo szczęście... Powiem mu to wszystko i zapytam się go wtedy: czy uważa mnie za zdolną tak niewypowiedzianej podłości.... Tak, Nelly, ja mu opowiem wszystko.... wszystko....

Hrabia Daniel, który kilka razy daremnie usiłował przerwać Sylwji, która zdawała się znajdować w ekstazie, porwał się teraz z młodzieńczą prawie żywością z krzesła i zawołał:

— Sylwjo, milcz!

Zaczerpnąwszy potem powietrza do osłabłej swej piersi, dodał spokojniej:

— Tego mu nie powiesz, Sylwjo! Nikt, nikt, nie ma prawa do tych zwierzeń! Pamiętaj, że stanęła między nami uroczysta umowa, że między nami nawet nie będzie o tem nigdy mowy, nigdy! Przysięgłaś mi, że nigdy nie będziesz mówić o wdzięczności... Jeżeli twoja miłość jest długiem wdzięczności, jeźli jest obowiązkiem, wówczas nie jest miłością i...

Teraz przyszła kolej na Sylwję przerwać mężowi.

— Jesteś wspaniałym, jesteś wielkim! nie mówmy O obowiązkach, o wdzięczności... to wszystko mieści się w jednem uczuciu... Ja ciebie kocham, a to słowo wszystko mówi... — Ty nic nie powiesz Amadeuszowi, Sylwjo — odezwał się znowu hr. Daniel. — Ty z nim już nigdy mówie nie będziesz...

— Ani ty! — rzekła Sylwja z uczuciem tajemnej jakiejś obawy.

Daniel milczał.

— Przyrzecz mi — mówiła dalej Sylwja — że z nim mówie nie będziesz, że nie zechcesz upominać się u niego mojej obrazy? Przysięgnij mi to Nelly, to by było okropną karą dla mnie, a ja już jestem ukaraną, jeżeli istotnie zawiniłam!..

— Bądź spokojną, Sylwjo — odparł łagodnym tonem hr. Daniel, ale stanowczy jakiś wyraz twarzy zadawał kłam jego słowom — bądź spokojną... Nie będę mówił o tobie z Ordawskim...

— I nie będziesz się z nim widział dzisiaj?

— Nie.

Hrabina zadzwoniła.

— Powiedzieć służbie — rzekła pokojowej — na wypadek, gdyby przyszedł wieczór p. Ordawski, że nie przyjmujemy nikogo, ani ja... ani hrabia... Nieprawdaż Nelly?

I spojrzała niespokojnym wzrokiem na męża.

— Ani ja — powtórzył spokojnie hrabia Daniel. Skutki gwałtownego wzburzenia poczęły się teraz odzywać w delikatnym, nerwowym organizmie Sylwji. Czuła się ogromnie osłabioną, prawie chorą. Szalony ból głowy i spazmatyczny dreszcz nie dozwoliły jej utrzymać się na nogach,

Na proźby rnęża Sylwja położyła się, a niebawem zebrała ją senność, ta błogosławiona reakcja po silnych i głębokich wtrząśnieniach moralnych. Wkrótce sen cichy, spokojny, opanował hrabinę.

Daniel siedział obok niej i albo patrzył w jej prześliczne, błogim spokojem snu owiane rysy, albo dumał z głową pochyloną na dłoniach. Ile razy spojrzał na pogodną, czystą twarz Sylwji, tylekroć oko jego rozjaśniało się rzewnem jakiemś zadowoleniem...

Tymczasem zbliżył się wieczór. Hrabia Daniel popatrzył na zegarek i powstawszy nagle wyszedł po cichu z buduaru. Wyszedł do jednego z najbardziej oddalonych pokojów i zadzwonił na lokaja.

— Gdyby przyszedł ktokolwiek, powiedzieć, że nie przyjmuję. Rozumiesz!

— Rozumiem — odparł lokaj.

— Gdyby jednak przyszedł p. Ordawski, to go prosić natychmiast! Pamiętaj!

Lokaj skłonił się i w zdziwieniu chciał coś odpowiedzieć.

— Dla p. Ordawskiego jesteśmy w domu. Jak przyjdzie, prosić go! Ruszaj! — powtórzył hrabia tonem silnym i rozdrażnionym.

Następnie hr. Daniel udał się do swego gabinetu krokiem powolnym, chwiejnym. Po chwili wrócił i usiadł. Po wstrząśnieniu, jakiego doznał, uczuł się bardziej słabym niż kiedykolwiek. Chwilę siedział nieruchomo, jakby chciał odpocząć i przyjść trochę do sił. Potem wydobył z kieszeni mały flakonik.

Z flakoniku puścił na kawałek cukru kilka kropel gęstego, brunatnego płynu i zażył je. Czy to było znużenie, czy skutek zażytych kropli — dość że hrabia Ahasver wpadł w rodzaj otrętwienia. Zadzwonił raz jeszcze na lokaja i kazał zniżyć jaknajbardziej płomień olbrzymiej lampy, która stała na stole.

Salon utonął w cieniach omroczą. Daniel siedział w swym dużym fotelu i pochyliwszy głowę na piersi zdawał się drzemać. Tak minęła prawie godzina.

Naraz dał się słyszeć głos dzwonka w przedpokoju i echo kroków obiło się o uszy hrabiego. Powstał z fotelu i nadsłuchując chwilę, usiadł napowrót szepnąwszy spokojnym głosem:

— Pan Ordawski...

Istotnie był to Amadeusz. Szedł krokiem szybkim, niecierpliwym, lecz gdy stanął we drzwiach salonu, zatrzymał się nagle. Uderzył go dziwnie mrok, który zalegał pokój. Okoliczność ta, tak drobna, sprawiła wrażenie na Amadeuszu. Ten brzask tajemniczy przemówił do jego umysłu w zagadkowy sposób..

— Miałażby to być dekoracja, urządzona przez Sylwję? Czy to chiaro-obscuro miało być słodką, pomyślną zapowiedzią przyjęcia?... Takie pytania odezwały się w Amadeuszu, ale przeczucie jakieś przykre nie dozwoliło mu odpowiedzieć na nie tak, jak tego pragnął. Puścił spojrzenie w ten omrok i szukał Sylwji. Zdawało mu się, że gdzieś przy najdalszem oknie widzi zarysy jej postaci, że czuje jej płomienne spojrzenie na sobie. Wytężył wzrok jeszcze bardziej, jakby szukał tych oczu czarownych, tajemniczych, które miały być gwiazdami tego wieczora...

— Kto tam?... — odezwał się nagle głos — pan Amadeusz zapewne!...

Nie był to głos Sylwji. Głos ten, jakkolwiek cichy, słaby, spokojny, dziwne sprawił wrażenie na Amadeuszu. Mimowoli Amadeusz drgnął z lekka. Był to przykry dyssonans.

— Proszę, proszę! — odezwał się znowu hr. Daniel. — Przepraszam pana bardzo... Kazałem stłumić światło, bo wiesz, że chory jestem i że mnie ono razi czasami. Kieruj się pan głosem, tu, tu... jestem.

Przy tych słowach hrabia zadzwonił. Amadeusz oparł się o najbliższy fotel i stał w milczeniu. Tymczasem nadbiegł lokaj.

— Światła! — zawołał hr. Daniel.

Tę krótka chwilę, której potrzebował lokaj, aby podkręcić wyżej płomień lampy, dziwnie niespokojnie przebył Amadeusz. Doznawał jakiegoś przykrego uczucia. Czuł, że się lęka chwili, kiedy światło obleje przed nim twarz Daniela i kiedy oko jego spotka się z wzrokiem tego nędznego, chorego człowieka, który mu zawsze był tak obojętnym, którego nie wciągał nigdy w rachunek swej kampanji. Gdy światło błysnęło i jasną falą rozlało się po całym salonie, Amadeusz usiłował pokonać swe dziwne pomięszanie i spojrzał na hr. Daniela.

Spotkał się z zimnym ukłonem i z niemym giestem, zapraszającym do zabrania miejsca.

Przez minutę trwało milczenie. Przez ten czas Daniel przyglądał się badawczo Amadeuszowi, a około ust jego igrał słaby uśmiech. Twarz hrabiego była bledszą niż kiedykolwiek ale wyrażać się zdawała spokój zupełny.

Nie mówiąc nic Daniel sięgnął do kieszeni i wydobył z niej kawałek pomiętego papieru. Ruchem ręki powolnym, obojętnym rzucił go na stół... Papier padł tuż obok Amadeusza. Amadeusz rzucił spojrzenie na papier i zbladł widocznie. Poznał swój list do Sylwji.

— Rozumiem... — szepnął teraz do siebie i jakkolwiek rozdrażniony i pomięszany, przybrał minę spokojną i zrezygnowana.

— Poznaję, to mój list! — odezwał się głośno.

W tonie tych słów leżało prawie wyzywające zuchwalstwo. Hrabia Daniel ruszył się żywo na krześle a oczy żywiej mu błysnęły

— Panie Ordawski — odezwał się drżącym nieco głosem — pan przyszedłeś tu po odpowiedź.

— Tak jest, ale daremnie...

Przy tych słowach Amadeusz oglądnął się po salonie, jakby chciał wskazać na nieobecność Sylwji. — Przeciwnie, otrzymasz ją pan — odparł hrabia Daniel.

— Panie hrabio — umiem się zastosować do sytuacji — ozwał się stanowczym głosem Amadeusz. — Wywołałem ją nie oglądając się na skutki i poniosę jej koszta. Będę mówił otwarcie i jasno...

Hrabia skinął głową, na znak że się zgadza.

— Powiadasz pan, że otrzymam odpowiedź na mój list do pani Sylwji. Od kogo? Na pańską odpowiedź jestem przygotowany ale nie jestem jej ciekawym. Wiem, co pan mi masz odpowiedzieć.

— Azatem, mój panie — odparł Daniel — wiesz także, co ci odpowiedzieć miała Sylwja.

— Hrabio, mówmy inaczej, niżby mówili na naszem miejscu ludzie inni. Ani ja kochankiem, ani ty mężem z melodramatu być nie chcesz. Ty, panie hrabio, jesteś człowiekiem wysokiego rozumu, ja namiętności. Taka kwalifikacja pozwala mnie być szczerym, tobie daje ona możność nie brania szczerości za... za...

Tu Amadeusz zatrzymał się, jakby mu zabrakło słowa.

— Za bezczelność... — dokończył hrabia Daniel tonem ledwie dosłyszanym ale dobitnym.

Amadeusz przygryzł wargi do krwi prawie.

Otóż po takiem zastrzeżeniu — odezwał się dalej — zapytani się otwarcie, panie hrabio, co cię upoważnia do dania mi odpowiedzi w imię Sylwji?... — Twoję zastrzeżenie, panie Ordawski — odparł hrabia Daniel tonem przeszywającego szyderstwa — było bardzo potrzebne. Dobrze żeś poprzylepial etykiety do ról naszych. Szczerość a bezczelność! Gotów byłbym się pomylić i zamiast uważać druga tylko jako pozór pierwszej, uważałbym pierwszą za maskę drugiej... Pytałeś, kto mnie upoważnił? Ona.

— Pani Sylwja?

— Tak.

— Więc list ten czytała?

— Czytała i dała odpowiedź.

— Jaką?

— Mógłbyś ją znaleźć na twym liście. Ten piękny papier zgniótł się pod jej stopą. Moja żona nie ma gustu. Gdybym był kobietą, zakochałbym się odrazu w tobie, panie Amadeuszu. Ona ciebienie kocha... Czyż to nie dziwna rzecz?...

Słowa te wymówił Daniel z takiem piekącem szyderstwem, że Amadeuszowi wszystka krew uderzyła do głowy.

— Zwątpiłem do reszty o guście hrabiny — mówił dalej nie zmieniając tonu Daniel — gdy się przekonałem, że nie kocha ciebie ale kocha innego. Nie kochając ciebie nie powinna kochać już nikogo! Nieprawdaż? Tymczasem, wystaw sobie, ona kocha innego.

— Kogo? — zapytał z naiwną prawie porywczością Amadeusz. — Człowieka, który nędzarzem jest fizycznym i moralnym wobec ciebie; człowieka, co nie godzien jest rozwiązać trzewika, który okrywa twoją zwycięzką stopę, deptającą po sercach kobiecych... Niestety tak jest! Ona kocha innego! Domyślasz się, kogo?

Amadeusz milczał.

— Mnie... — rzekł sucho Daniel.

Amadeusz spojrzał na hrabiego. Chciał mu odpowiedzieć szyderczem, wymownem spojrzeniem, ale twarz Daniela miała na sobie wyraz tak stanowczy, groźny i imponujący prawie, że Amadeusz spuścił oczy z lekkiem pomieszaniem.

Hrabia nie spuszczał z oka Amadeusza.

— Nie wierzysz pan, panie Ordawski — rzekł dalej — nie dziwię się, bo to rzecz nie do uwierzenia. Nie wierzysz także, że moja żona cię nie kocha...

— A gdybym miał powody istotnie nie wierzyć? — ozwał się Amadeusz, którego rozdrażnienie wzmogło się jeszcze bardziej pod wpływem szyderczego tonu Daniela.

— Czy je masz? — zapytał hrabia Daniel głośno i porwał się szybko z fotelu.

Postać jego jakby się zmieniła pod cudownem jakiem zaklęciem. Mały, chory, nędzny człowieczek wyprostował się i urósł — drobna figurka spotężniała, coś lwiego odbiło się w oczach i na twarzy.

Amadeusz nic nie odpowiedział. Chwycił tylko za kapelusz i robiąc ruch do odejścia, rzekł na pozór zimno: — Pozwól hrabio, ale oszczędzę sobie odpowiedzi...

— Tak jest, możesz jej sobie oszczędzić — odparł żywo i głośno Daniel — odpowiedź pańska nicby nie zmieniła w sytuacji. Gdybyś pan powiedział tak, byłbyś kłamcą, gdybyś odpowiedział nie, pozostałbyś...

Tu hrabia przerwał z giestem wymownie pogardliwym.

— Zuchwalcem — dokończył Amadeusz — to chciałeś powiedzieć, panie hrabio. Byłbym zuchwalcem, który śmie posądzać kobietę młodą, piękną, żywą, o brak miłości dla pana; który śmie przypuszczać, że kobieta ta młoda, piękna i żywa moie mieć inne pragnienia niż odmierzać krople lekarstwa i liczyć godziny ich zażycia, który śmie zakłócać ten spokojny, moralny, piękny stosunek między kobietą zmuszoną do poświęcenia i zaparcia się, a człowiekiem, który na poświęceniu tem opiera egoistyczną żądzę szczęścia własnego!..

Na bladą twarz hr. Daniela wystąpiły gorączkowe rumieńce.

— Słuchaj — zawołał głosem pełnym uniesienia — gdybym miał powód najmniejszy, gdybym miał cień powodu do podejrzenia, że ta kobieta mnie nie kocha Sylwja w tej chwili byłaby wolną, zupełnie wolną. Daniel Zmierski znikłby bez śladu i pozostałaby tylko Sylwia, pani ogromnego majątku i pani swej ręki, którąby oddać mogła temu, ktoby jej miłość pozyskał! Gdybym miał powód przypuszczać, że ta kobieta nie kochając mnie, kocha kogo innego, Daniel Zmierski znikłby ze świata, strzeliłby sobie w łeb bez chwilki namysłu, a ostatnią jego wola, ostatnim rozkazem, ostatnią prośbą jego u Sylwji byłoby wezwanie, aby w trzy miesiące po jego śmierci połączyła sią z kochankiem. Gzy rozumiesz!

— Tak jednak nie jest — dodał hr. Daniel po chwili, uspokajając się nieco — nie ja się ustąpię, ale odtrącę z drogi tego, kto zechce się wcisnąć między nią a mnie, nie prawem wzajemnej miłości, ale prawem własnego zuchwalstwa!

Amadeusz na te słowa stracił do reszty władzę nad sobą. Charakter jego burzliwy i namiętny odezwał się w nim z całą gwałtownością.

— Rozrzutnym jesteś w słowach, mój panie, jak każdy człowiek, który jest bezkarnym... Jak pan wiesz dobrze, że nie będziesz odpowiadał za te komplementa! Panie Zmierski, przed tobą stoi szaniec apteczny, za tobą w odwodzie lekarz, który ci się każe położyć do łóżka i nie pozwoli ci zrobić wycieczki, gdybym ci ją zaproponował..

— Ten lekarz zdać się może nam obom — odparł hrabia Daniel — albo prawdopodobnie jednemu z nas na nic się już wcale nie zda... Panie Amadeuszu, fabrykują dziś takie pistolety, ie oddech umierającego wystarczy na poruszenie cyngla... Nie obawiaj się, mój zdrowy rycerzu, pamiętam o tem, że takie rzeczy nie mówią się przy ostatniem ale przy przedostatniem widzeniu! — Azatem! — zawołał Amadeusz — do widzenia się... ostatniego!

— Za pozwoleniem. Dokąd pan wyjeżdżasz na lato? — zapytał spokojnym już zupełnie głosem hr. Daniel.

— Nie wiem jeszcze.

— Gzy nie zechcesz mi pan przysłać adresu swego do Baden-Baden, dokąd wkrótce wyjadę?

— Najchętniej.

— I pozwolisz mi oddać ci tam dzisiejszą wizytę.

— Z przyjemnością.

— Do widzenia tedy! Amadeusz wyszedł.

XII.

KATASTROFY.

W dwa tygodnie po opowiedzianych wypadkach wszystkie główne osoby naszej powieści opuściły stolicę. Najpierw wyjechali gdzieś na letnią wycieczkę Żywieki i Albin. Wywilski, który opanowawszy raz biednego Żywickiego był jego sekretarzem, intendantem, i pełnym inwencji maitre de plaisir, spisał program podróży, ułożył budżet, którym objął także swoją szacowną osobę, wytknął rutę i wywiózł swą ofiarę zagranicę.

Hrabia Daniel wyjechał z żoną do Baden-Baden według powziętego już dawniej zamiaru, a w ślad za nimi udał się tam i Zygmunt. Opatrzony sporą sumą gotówki, wyekwipowany elegancko, a nadto pełen marzeń najpiękniejszych — z najweselszą myślą stanął Zygmunt u celu swej podróży. Już na samym wstępie czekał go jednak cierpki zawód. Skoro tylko ulokował się i po podróży odpoczął, pospieszył do hr. Zmierskich. Był prawie pewnym, że u Sylwji zastanie albo samą Irenę, albo otrzyma wskazówki, kiedy i w jaki sposób ujrzeć będzie mógł znowu królowę swych marzeń. Nie zdołał utaić głębokiego nieukontentowania, gdy się z ust hrabiny dowiedział, że Ireny nie ma w Baden-Baden i ie wcale tu bawić nie będzie.

Wiadomość ta okazała się jednak mniej smutna, gdy pani Sylwja pospieszyła dodać, ie Irena z wujem swym i stryjanka bawi tuż w pobliżu Badeńu i oddziela ją od Zygmunta zaledwie dwie mil drogi. Irena, jak wiemy, miała powód do unikania zgiełku i ruchu, który panował w tak licznie odwiedzanych kąpielach — a Czerski wybrał w tym celu za miejsce pobytu okolicę Gernsbachu. Niejako u stóp zamczyska Eberstein, W jednem z najbardziej malowniczych nadbrzeżnych miejsc rzeki Murg w małej, prześlicznie urządzonej willi mieszkała Irena z wujem swym i stryjanka.

O ile zdołął wyrozumieć Zygmunt z rozmowy z hrabiną Sylwja, nie było nadziei, aby w jej towarzystwie spotkać się mógł z Ireną. Postanowił tedy przedsięwziąć wyprawę na własną rękę — odbyć wycieczkę w okolicę Gernsbachu, zabłąkać się do willi, zajmowanej przez Czerskiego, odwołać się do. dawnej znajomości, zabranej z Sylwja w kraju, i tym sposobem widzieć się z tą, która słońcem i celem była ostatnim jego nowego życia.

Plan ten wykonał Zygmunt szczęśliwie. Pomyślny wypadek ułatwił mu wielce całą kampanję. Właśnie gdy był w Eberstein, spotkał w zamku Czerskiego z Ireną i Żywicką. Jedna chwila, w której serce Zygmunta drżało jak nigdy przedtem — i znajomość została odnowioną.

Przyjęcie, jakiego doznał, uchodzić mogło nawet za dobrą wróżbę. Czerski, choć wcale nie znał Zygmunta, powitał go bardzo uprzejmie, skoro dowiedział się o jego znajomości z Ireną — a Irena sama zdawała się być lekko uradowaną jego spotkaniem. Był to moie tylko wpływ wspomnienia chwil szczęśliwych

i swobodnych, wspomnienia, które wywoływała osoba Zygmunta; ale cóż przeszkadzało naszemu bohaterowi, uważać to zadowolenie za wróżbę pomyślną ?..

Irena była bladą i widocznie cierpiącą. Twarz jej miała wyraz smętny i znękany, i tylko oczy jej duże pałały blaskiem silnym, prawie gorączkowym. Cała jej postać, tak wiotka i lekka, stała się teraz prawie eteryczną. Zygmuntowi wydała się Irena bardziej piękną, bardziej czarującą niż kiedykolwiek.

Gdy Zygmunt oznajmił zamiar swój zwiedzania dalszych okolic Ebersteinu, a mianowicie Gernsbachu, Czerski, który wdzięcznym się być zdawał za chwilowe rozweselenie Ireny, zaprosił go do swego powozu i zaproponował mu wspólną wycieczkę. Niebawem ekwipaż zatrzymał się przed willą. Zygmunt korzystając skwapliwie z uprzejmych zaprosin Rocha, spędził dłuższy czas w towarzystwie Ireny.

Dopiero teraz zauważał Zygmunt, że Irena od czasu, kiedy ją widział po raz ostatni, zmieniła się ogromnie. Trudno było nie odgadnąć, że była to zmiana, wywołana cierpieniem i boleścią. Z kwitnącej, pełnej swobodnego powabu i wiosennego wdzięku dziewicy zmieniła się w postać niemniej może piękną, niemniej zachwycającą, ale dziwnie smętną i cierpiącą. Była to już kobieta, która dojrzała nagle pod wpływem boleśnych doświadczeń — i dla tego też miała w sobie coś z melancholijnego wdzięku kwiatu, który barwny i wonny jeszcze swój kielich pochyla ku ziemi, więdnąc przedwcześnie.

Kierując się tylko uczuciem egoistycznem, Zygmunt mógł być nawet rad takiemu moralnemu usposobieniu Ireny. Wydała mu się przystępniejszą — a odwaga jego zyskała na tem przekonaniu. Łagodna jakaś bierność, cicha, rzewna słodycz, zdawały się być głównemi cechami tego usposobienia Ireny. Wiadoma była Zygmuntowi katastrofa serca, jaką przebyła Irena, a skutki tej katastrofy tłumaczył sobie tak, jak mu tłumaczyć je kazał optymizm młodego, zakochanego umysłu.

Zygmunt kombinował, że stan, w jakim zastał Irenę, jest krytycznem, ale Szczęśliwem przesileniem. Mniemał, że usposobienie panny Żywickiej jest rodzajem rekonwalescencji moralnej, chwilą przejściową, w której dusza zrzuca z siebie mgły smutku i wyrywa się ku światłu; rodzajem brzasku, na który składają się pierzchające cienie wspomnień z jutrzenką pogodnego poranku nowych uczuć, nowych sympatyj i nowych marzeń...

Zdawało się Zygmuntowi, że niepodobna było obrać chwilę lepszą do zjednania sobie serca Ireny. Był przekonanym, że dusza Ireny, przybierając spokój powoli, jak szyba wody, którą przestał miotać uragan, nabierze nowej wrażliwości, że jak kielich kwiatu, który zamknął listki swe w cieniach nocy, obudzi się i uśmiechnie do tego promienia, który pierwszy nań padnie...

Zygmunt począł być bardzo częstym gościem w małej willi pod Gernsbach. Czerski przyjmował go uprzejmie i serdecznie i widział w nim istotnie pożądanego gościa. Zygmunt podobał się Rochowi, a kto wie nawet, czy nasz oryginał nie odgadywał zamiarów młodego człowieka, czy nie wchodził w jego plany, czy nie sprzyjał im nawet, widząc w nich lekarstwo na chore serce swej ukochanej siostrzenicy?

Irena witała Zygmunta zawsze uśmiechem życzliwym, rozmawiała z nim chętnie i długo. Takie sympatyczne zachowanie się Ireny wobec Zygmunta, upajało go z początku szczęściem i rozbudzało w nim coraz śmielsze nadzieje — ale wkrótce uczuł Zygmunt, że kombinacje jego były zbyt różowe, zbyt powierzchowne...

Po każdej dłuższej konwersacji z Ireną pozostawało w duszy Zygmunta smutne wrażenie. Nawet z takich odwiedzin, podczas których Irena zdawała się być wesołą i ożywiona, Zygmunt wracał zasępiony do Baden. Im bowiem dłużej badał usposobienie Ireny, tem bardziej się przekonywał, że stan jej to nie powolny powrót do swobody i zdrowia po przebytej walce i boleści, ale zupełne złamanie, ale cicha, spokojna rezygnacja, która godzi się z cierpieniem a na zawsze wyrzeka się nadziei szczęścia...

— Nie! Irena kocha Amadeusza jeszcze — mówił do siebie smutno Zygmunt, ile razy powracał z willi — i nic nie zdoła zatrzeć w jej sercu dziejów nieszczęśliwej miłości. Takie kobiety nie zapominają nigdy — a kochają w życiu raz tylko!

Mimo tak przykrych przypuszczeń, z któremi ciągle walczył a które mimo to dojrzewały w przekonanie, Zygmunt ciągle i co raz częściej bywał u Czerskiego. W tem częstem widywaniu się z Ireną leżała męczarnia, pełna jakiegoś dziwnego, nieprzełamanego uroku. Zygmunt nie raz postanawiał sobie wyjechać, uciec w swe góry, zamknąć się w samotnem ustroniu i czekać zapomnienia, spokoju — ale smętny urok Ireny silniejszym był niż jego wola, i sam z smutkiem w sercu biegł po pociechę do tej, która była powodem udręczenia, spieszył do niej, jak pod skrzydła bolejącego Anioła...

Taki stosunek do Ireny wprowadził Zygmunta w usposobienie marzące i melancholijne. Z tego stanu miał go jednak wkrótce przebudzić realizm życia, który jakby na rozkaz jakiejś zawistnej, tajemniczej władzy, kładzie najczęściej żelazne swe ramię na nas wtedy, gdy najbardziej o nim zapominamy.

Jak wiemy, Zygmunt nie potrzebował zaprzątać się troskami materjalnemi, bo dzięki sprzedaży lasu i szczęśliwej operacji giełdowej miał dostateczną sumę pieniędzy, aby u wód żyć nie tylko wygodnie ale nawet z pewną świetnością, do której tak łatwo się nie tylko przyzwyczaić ale i przywiązać silnie. Zygmunt zapomniał zupełnie, że byt swój wygodny zawdzięcza dość awanturniczej spekulacji, i że spekulacja ta nie została jeszcze wcale rozwikłaną.

Czytelnicy nasi raczą sobie przypomnąć, że Zygmunt przed wyjazdem ze Lwowa operował illuzorycznym kapitałem . — to jest, że za pośrednictwem Szwindera trzymał papiery giełdowe, dochodzące pozornym walorem do tej kwoty.

Otoł nagle, niespodziewanie, w chwili właśnie, gdy Zygmunt sam by nie uwierzył, że kiedykolwiek mógł się bawić prozaiczną grą akcyjną, otrzymał telegram od Szwindera. Telegram był krótki ale wymowny. "Akcje pańskie spadły nagle o — telegrafował Szwinder — proszę o bezzwłoczne pokrycie, gdyż innaczej musiałbym je sprzedać."

Zygmunt tak odbiegł był całem swojem usposobieniem od wszelkich myśli mających na celu pieniężne interesa, że nie zrozumiał w pierwszej chwili znaczenia tej wiadomości. Dopiero zmusiwszy się niejako do rozważenia tej sprawy, wziął ołówek, i począł tłumaczyć sobie otrzymany telegram zapomocą cyfr.

Rachunek był zatrważający. Zygmunt zaangażowany był w akcjach do . . Na tę wysoką sumę złożył faktycznie zaledwie część trzecią, tj. . . Miał akcje, których każda sztuka przed jego wyjazdem do kąpiel miała według kursu złr. wartości. Składając jednak tylko trzecią część tej wartości na każdą akcję, miał akcji sztuk. Według telegramu Szwindera papiery spadły o — Zygmunt tracił tedy . złr. Z rzeczywistego kapitału tedy w ilości . , który złożonym był w kontuarze Szwindera, pozostało tylko . złr., a suma ta nie wystarczała już na pokrycie trzymanych przez Zygmunta akcyj.

Należało tedy natychmiast albo pokryć przegraną dyferencyę, albo kazać przedać papiery. Zygmunt począł się bić z myślami. Odświeżywszy raz w umyśle sprawę, o której był zapomniał już prawie, Zygmunt zajął się nią na serjo. Wszakże te suche, prozaiczne cyfry, do których obliczenia zmuszał formalnie rozmarzony swój umysł, wiązały się z jego idealnemi planami! Kwestja materjalna rozstrzygała kwestje po- bytu dalszego zagranicą, a Zygmunt czuł, ie niepodobna mu będzie rozstać się z Ireną.

Sprzedawać papierów nie chciał, łudząc się nadzieją, że wkrótce kurs ich podniesie się z taką szybkością, z jaką spadł. Zygmunt postanowił tedy ograniczyć swoje wydatki i wysłać żądana przez Szwindera sumę. Uczynił to jeszcze tego samego dnia. Gdy się obliczył teraz z kassą, było w niej mało, bardzo mało. Musiał odtąd zdecydować się na jak najskromniejsze życie. Przez czas swego pobytu w Baden - Baden wydał już bardzo wiele. Pozostało mu tylko tysiąc kilkaset złr.

— Co pocznę — rzekł sam do siebie Zygmunt — jeżeli kurs nie poprawi się i jeśli nie będę mógł tak prędko wycofać pieniędzy?

Pytanie to zaniepokoiło mocno Zygmunta, a odpowiedź leżała w tajemnicy losu... W chwili, kiedy znajdując się pod świeżem wrażeniem wypadku, dumał nad tem, co nadal ma uczynić, wpadła mu do głowy myśl, której się z początku sam przeraził, a która tak uporczywie się go uchwyciła, że pozbyć się jej już nie mógł w żaden sposób.

— A gdybym próbował szczęścia tutaj! — pomyślał Zygmunt — gdybym w nieszczęśliwym hazardzie ratował się hazardem szczęśliwym, choć bardziej jeszcze szalonym! Wszakże jestem w Baden-Baden!

Na drugi dzień Zygmunt powolnym, jakby wahającym się krokiem udał się do salonu gry. Przez cały czas swego pobytu w Baden-Baden Zygmunt był tu zaledwie dwa razy z ciekawości, i dla niewinnej tylko rozrywki próbował szczęścia kilku frankami. Teraz zbliżył się do rulety z miną stanowczą i z rozognionym wzrokiem. Zdawało mu się, że tylko krok rozpaczliwej odwagi zdoła go wybawić z krytycznego położenia, jak się bowiem przekonał z dzienników, kurs akcyj jego nie doznał żadnego polepszenia.

Zaczął grać nieśmiało i małemi sumami, jakby chciał sondować własne swe szczęście. Nie widział jeszcze potrzeby rzucać się w grę z szaloną zuchwałością. Było to tylko oswajanie się z grą i jej emocjami, tylko wstęp walki z demonem rulety. Wstępna ta próba skończyła się na małej wygranej.

Zaledwie Zygmunt powrócił do siebie, wręczono mu nowy telegram od Szwindera. Akcje spadały szalenie, kurs ich zniżył się znowu nagle o %. Szwinder żądał dopłaty i groził sprzedaniem. Tym sposobem Zygmunt przegrywał dyfferencję. w kwocie . — to znaczy był zrujnowanym... Chcąc się ratować potrzeba było przynajmniej złożyć połowę potrzebnego pokrycia — wyrzekając się jednej połowy akcyj zupełnie. Nie chodziło już o ratowanie zysku, ale o zmniejszenie straty.

— Straciłem wszystko! — zawołał Zygmunt. — Jedyny ratunek w ślepem szczęściu. Jeźli mi się uda wygrać dziś tyle, ile mi potrzeba na pokrycie dyfferencji, uratuję papiery moje i wycofam się moie szczęśliwie. Jeźli nie, to.... Zygmunt nie skończył. Przetrząsł biórko i pulares, odliczył pieniądze, które mu jeszcze zostały, zostawił sobie franków na wypadek najgorszy, a całą resztę zabrał z sobą.

Z ustami silnie zaciśniętemi, z bladą twarzą i błędnym wzrokiem pojawił się w sali gry. Teraz już nie miarkował się, nie wahał. Nie chodziło tym razem o lekkie igranie z fortuną, o próbowanie szczęścia — chodziło o hazard szalony, z całą jego grozą i niebezpieczeństwem. Nieszczęście sprzysięgło się na Zygmunta. Przegrał wszystko. Z sumy, z którą przyszedł, zostało mu zaledwie kilkadziesiąt franków..

Znużony śmiertelnie, z zawrotem w głowie, z sercem strwożonem i uciśnionem, Zygmunt opuścił machinalnym krokiem salę gry. Opamiętał się dopiero na świeżem powietrzu. Chłód wieczorny orzeźwił go... począł myśleć nad swoim stanem.

Ratunek był niemożliwym. Co najwięcej, mógł Zygmunt dając niezwłocznie polecenie przedania akcyj, uratować malutką cząstkę zaangażowanej kwoty. Przyszedłszy nieco do siebie, Zygmunt pospieszył do urzędu telegraficznego i wysłał Szwinderowi nakaz pozbycia akcyj po kursie i przesłania mu tego, co pozostanie po pokryciu straty.

Następnie pogrążony w przykrych myślach, blizki rozpaczy, powrócił do siebie. Portier hotelowy na samym wstępie oddał mu list ze Lwowa. Na pieczątce lepionej, papierowej, znajdował się napis niemiecki: "Isidor Schwinder, Wechsel und Börsen-Comptoir. Zygmunt otworzył list skwapliwie a przebiegłszy go wzrokiem, opuścił go na ziemię i usiadł na pół zemdlony. Był do szczętu zrujnowanym. List zawierał rachunek Szwindera. Ponieważ papiery z każdą godziną prawie spadały, a panique była straszliwą — Szwinder nie czekał nawet na odpowiedź Zygmunta, ale" zlikwidował" go sam. Akcje zostały sprzedane. Zygmunt na każdej akcji miał złr., a ponieważ akcje spadły o złr. — pozostało mu z całego kapitału tylko po złr. od sztuki, azatem złr. Od tego odciągnął Szwinder rozmaite procenta, prowizje, prolongacyjne i komptoirowe expensa — tak że Zygmunta Hdbet wynosiło złr. et. wal. austr. ! Była to cała uratowana resztka ośmnastotysięcznej sumy, którą Zygmunt włożył w swoją spekulację!

Całą noc spędził Zygmunt bezsennie, bijąc się z myślami, z których jedna czarniejszą była od drugiej! Nad ranem dopiero przyszedł mu do głowy jakiś pomysł lepszy. Usiadł do biórka i napisał list następujący do p. Adama Ożarki:

"Drogi mój sąsiedzie i przyjacielu!

Przestrogi Twoje były prawdziwe, szanowny panie Adamie. Jestem żebrakiem. Straciłem wszystko — i jestem nieszczęśliwy, tem bardziej nieszczęśliwy, że z własnej winy. Dowiesz się poźniej o szczegółach. Teraz proszę cię, przyjdź mi w pomoc, jeżeli możesz! Potrzebuję dwóch tysięcy, aby ratować się przed nędzą, przed upokorzeniem, przed hańbą i ostateczną zgubą może. Nie wiem, czy Szarki, których z długów nie oczyściłem, w których na łata całe z góry wyczerpałem wszelkie możliwe źródła dochodu — mogą Ci posłużyć za pokrycie tej sumy. Nie wiem także czy słowo i honor człowieka lekkomyślnego warte są więcej niż Szarki. Ale wiem, panie Adamie, że istniejesz na świecie Ty jedyny, który mi zechcesz pomódz, jeźli będziesz mógł. Czeka odpowiedzi niezwłocznej Twój biedny

Zygmunt." Wyexpedjowawszy list ten Zygmunt postanowił pojechać do Czerskiego. Od kilku dni nie był już tam i nie widział Ireny. Czuł, że nic go rozerwać, nic uspokoić nie będzie mogło, jak tylko te odwiedziny. Była to pora niezwyczajna — Zygmunt bowiem nigdy dotąd nie był w willi zrana. W wyjątkowem swem usposobieniu jednak nie zważał na to.

Na ganku willi, oplecionym dokoła zieloną koronką wina, ujrzał Zygmunt Irenę. Wyskoczył z powozu i prędko pobiegł ku niej. Irena na widok Zygmunta porwała się szybko z miejsca. W oczach jej zamigotał wyraz żywego, radosnego prawie zadowolenia. Wyszła naprzeciw Zygmunta i podając mu dłoń swą, zawołała żywo:

— O panie Zygmuncie, jakże pan jesteś pożądanym! Zdziwiony w przyjemny sposób takiem powitaniem Zygmunt uścisnął śmielej dłoń sobie podaną.

— Nie byłeś pan przez kilka dni — mówiła dalej Irena — a zjawiasz się pan w porę, kiedy tak bardzo, tak bardzo jesteś mi pan potrzebnym!

Irena mówiła to głosem przyspieszonym, żywym, i zdawała się być do głębi wzruszoną. Gdy Zygmunt uważniej spojrzał na nią, zauważał, że twarz Ireny pałała gorączkowemi rumieńcami, że oczy jej połyskiwały niezwyczajnie, że usta drżały, a cała postać wyrażała niepokój.

— Wuj poszedł na swoją zwykłą pieszą wycieczkę — mówiła znowu Irena — i nie wróci tak prędko... Lecz proszę pana za mną...

I szybkim krokiem pospieszyła naprzód. Zygmunt szedł za nią, nie rozumiejąc jej zagadkowego zachowania się. Gdy się znaleźli w salonie, Irena zbliżyła się do Zygmunta i patrząc mu w twarz swemi dużemi oczyma, w których malował się wyraz prawie błagalny, rzekła:

— O, panie Zygmuncie, pan mi nie odmówisz, pewnie nie odmówisz? Pan uczynisz to, o co pana prosić będę...

— Ależ pani — rzekł Zygmunt — jestem na usługi. Racz pani rozkazać!

— Panie Zygmuncie — odezwała się dalej drżąc od niepokoju i pomięszania Irena — pan jesteś szlachetnym... Pan mnie zrozumiesz i wytłumaczysz... Wierzę w to i dla tego ośmielam się udać z prośbę do pana...

— Na miłość Boga, po co te wstępy? One dowodzą tylko, że mi nie ufasz jeszcze zupełnie, pani!

— I o tajemnicę prosić muszę — odparła Irena. — mój wuj nic o tem wiedzieć nie będzie, nic i nigdy!...

— Nic i nigdy! — powtórzył Zygmunt stanowczo. Nastąpiła chwila milczenia. Zdawało się, że Irenie

w ostatniej chwili zabrakło sił do zwierzeń, które zapowiedziała. Pomięszanie jej wzrastało, usta drżały.

— Pan znasz... pana Ordawskiego... — rzekła nagle zdobywając się na energję Irena.

— Znam... — odparł Zygmunt z źle maskowanem zdziwieniem.

— Pan wiesz, co się z nim dzieje?

— Słyszałem tylko, ze znajduje się w Homburgu..

— Panie Zygmuncie! — zawołała Irena głosem przenikającym — jeszcze raz żądam pobłażenia, jeszcze raz odwołuję się do pańskiego serca i szlachetności... Słuchaj pan... — dodała szeptem a wzruszenie jej było ogromne — ten p. Ordawski znajduje się w okropnej pozycji. Podsłuchałam wczoraj rozmowę mego wuja z jednym z jego znajomych i dowiedziałam się, że jest w stanie rozpaczliwym, ie stosunki jego są opłakane, że stracił wszystko, co miał... Ja go znam dobrze.. on gotów uczynić wszystko, on sprowadzi sam okropną jaką katastrofę.. Panie Zygmuncie, nie patrz pan tak na mnie... Utrudniasz mi pan wypowiedzenie mej proźby... a ona tak ciężką jest dla mnie...

Przy tych słowach Irena spuściła wzrok ku ziemi, a twarz jej oblał jeszcze gorętszy rumieniec.

— Ja go chcę ratować — mówiła Irena dalej — jeżeli to, co mogę, uratować go zdoła...

I wydobywając z kieszonki swej sukni małą elegancką portmonetkę podała ją Zygmuntowi, który wziął ją machinalnie.

— Jedź pan natychmiast do Homburga — mówiła dalej Irena — dziś, zaraz... Uczyń pan, co panu podyktuje inwencja, co uczynić tylko możesz, aby przyjął pomoc... Użyj pan fortelu, pozorów, ale ratuj go pan... A na miłość Boga, panie Zygmuncie — dodała podniesionym głosem — nie mów pan, czyim jesteś posłannikiem! Na pański honor, któremu zaufałam, zaklinam pana...

Zygmunt stał milcząc, jakby odurzony. Potem spojrzał na Irenę, i spotkał się z wzrokiem tak naglącym, tak błagalnym, tak przenikającym, że aż do głębi uczuł się wzruszonym.

Nie mógł się zdobyć na słowo odpowiedzi, ale nie zapomniał o tem, że w tym wypadku jedyną odpowiedzią było bezzwłoczne posłuszeństwo. Nie mówiąc tedy nic ujął dłoń Ireny, ucałował ją i uścisnął, jakby w niemy znak zgody, i wybiegł z pokoju..

Gdy Irena spoglądnęła za nim przez okno, ujrzała go już w powozie, który szybko potoczył się drogą.... Zygmunt tak był odurzony całym wypadkiem, że mógł tylko czuć jego wrażenie, ale myśleć nad nim nie mógł. Po długiej chwili dopiero poczęły się budzić w głowie jego wyraźniejsze jakieś refleksyę. Lecz na cóż się one zdać mogły w tym razie?... Proźba Ireny, jakkolwiek burzyła wszystkie jego marzenia i dotykała boleśnie kochanka — zaniesiona była do jego honoru, do jego szlachetności — była tedy święta!

Spełnić ją choćby kosztem najboleśniejszej abnegacji, choćby kosztem szczęścia, kosztem życia, to mogło być tylko celem Zygmunta.

Powróciwszy do Baden, Zygmunt natychmiast przygotował się do podróży. Pociąg odchodził dopiero za dwie godziny, więc Zygmunt wyszedł z swego pomieszkania w hotelu, aby się przejść jeszcze po ogrodzie. Smutny był i zadumany, a idąc z pochyloną ku ziemi głową nie widział licznie spacerujących gości, i nie słyszał muzyki, która właśnie przegrywała w ogrodzie.

Nagle usłyszał przed sobą głos wesoły i dobrze sobie znajomy. Był to głos hrabiny Sylwji. Zygmunt podniósł głowę i skłonił się z roztargnieniem. Sylwja szła z hr. Danielem

— A to pięknie! — zawołała dąsając się hrabina — nie tylko, żeś pan zupełnie zapomniał już o nas i od kilkunastu dni ani razu nas nie odwiedziłeś, ale nadto mijasz nas pan, nie kłaniając się wcale...

Zygmunt wybąknął w roztargnieniu kilka słów, które nie miały związku. — Szkaradny świat — mówiła dalej Sylwja — wszyscy nas opuścili. Miałam tak piękne plany, myślałam, że cały sezon spędzimy w naszem małem kółku, tymczasem wszystko zawiodło... Ireny nie ma, pan zdziczałeś i stronisz od łudzi, a Daniel, nawet Daniel, wystaw pan sobie, jeżeli potrafisz, nawet Daniel uciekł mi na trzy, ale to na całe trzy dni!...

— Jak to, hrabia wyjeżdżał? — zapytał Zygmunt bezmyślnie.

— Wyjeżdżałem — odezwał się hrabia — telegrafował mi jeden z mych dawnych przyjaciół, którego pokochałem podczas mych podróży. Nie mogąc zatrzymywać się w drodze, prosił mnie, abym wyjechał na jego spotkanie...

Hrabia zdawał się mówie te słowa swobodnym, zwyczajnym tonem, ale gdyby Zygmunt nie był tak roztargnionym, byłby mógł zauważać, że twarz Daniela była posępna i chmurną, że przeleciał przez jej rysy jakiś wyraz dziwny, jakby cień przykrego wspomnienia, i ie był dzisiaj bardziej jeszcze bladym i bardziej zmęczonym, niźli zazwyczaj...

— O nie tłumacz się Nelly! — zawołała Sylwja z czułym uśmiechem, który z rozgniewana na pozór minką przecudny stanowił kontrast — nie daruję ci tego nigdy! Wyjechałeś tak nagle, tak stanowczo odrzuciłeś propozycję towarzyszenia ci, że dziwnie byłam niespokojną, a te trzy dni wydały mi się nieskończenie długiemi!... Zygmunt słuchał obojętnie tych czułych wymówek i przeszedłszy raz aleje z Zmierskimi pożegnał ich nagle, tłumacząc się dość niezręcznie.

Wkrótce opuścił Zygmunt Baden-Baden. Gdy stanął w Hamburgu natychmiast pospieszył do sali gry, bo tam spodziewał się albo zastać Amadeusza, albo powziąć o nim wiadomość. Gdy już się znalazł w salonie, przypomniał sobie dopiero, że nie obmyślił wcale sposobu, w jaki ma ofiarować Amadeuszowi pomoc pieniężną.

— Gdy zacznę z nim mówie, pomysł sam przyjdzie — rzekł do siebie i wszedł w tłum osób, grających lub tylko przypatrujących się grze.

Między obecnymi nic znalazł Amadeusza. Zygmunt rozglądał się do koła, szukając, kogoby zapytać na prędce o jego pomieszkaniu, gdy naraz spotkał się z znajomym sobie ze Lwowa Polakiem. Zbliżył się do niego i nie witając się nawet zapytał:

— Nie raczyłbyś mi pan powiedzieć, gdzie znajdę pana Amadeusza Ordawskiego?

— Ordawskiego pan szukasz? — powtórzył zapytany — o! to już trochę za późno!

— Jak to? — zawołał Zygmunt — czy wyjechał z Homburga?

— Wyniósł się trochę dalej... nie żyje!

— Czy nagle umarł? — zawołał z przestrachem Zygmunt. — Gorzej jeszcze albo lepiej... ce selon... Sam się zastrzelił!...

Henryk stał w osłupieniu i milczał. Wieść ta sprawiła na nim głębokie wrażenie...

— To okropnie... — szepnął po dłuższej chwili.

— Nie tylko okropne ale i dziwne, bardzo dziwne... — odparł znajomy Zygmunta. — Wystaw pan sobie, że nad ta rodziną Ordawskich cięży jakaś klątwa formalna... Stryj Amadeusza, Krzysztof, zastrzelił się przed kilku miesiącami tu w Homburgu. Otoż na tem samem miejscu, gdzie znaleziono zwłoki Krzysztofa, na tem samem, mówię panu miejscu, znaleziono Amadeusza z roztrzaskaną czaszką...

— Czy już go pochowano?

— Nie... Śmierć gwałtowna wymagała śledztwa, sekcji, rozmaitych formalności... choć tu samobójstwa wcale nie należą do rzadkości.

Zygmunt poprosił o adres domu, w którym złożone były zwłoki Amadeusza i udał się tam zaraz. Zdawało mu się, że smutna ta wizyta należała do obowiązków, które włożyła nań Irena.

Zwłoki Amadeusza ubrane w strój czarny leżały na skromnym katafalku. Twarz zmarłego zmieniła się do niepoznania. Kula, która strzaskała mu głowę, porwała i poplątała zda się rysy jego jak nitki... Zygmunt patrzył długo na zwłoki nieszczęśliwego szaleńca, a serce przygniatała mu dziwna boleść... Zdawało mu się, że z przeciwnej strony u głów zmarJego widzi cień Ireny, jak twarz swą śmiertelnie bladą i bolejącą nachyla ku zgruchotanym skroniom...

Wybiegł z pokoju, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, bo czuł że drzą pod nim nogi i że prawie ciemno mu się robi w oczach...

Gdy ubiegł kilka kroków, uczuł jak go ktoś chwycił za ramię. Zygmunt oglądnął się i ujrzał jakiegoś Anglika z sztywną, wojskową miną.

— Mój panie — rzekł Anglik łamaną francuzczyzną — o ile wnieść mogę z pańskiej boleści, byłeś bliskim krewnym zmarłego... Czy pan wiesz, co było powodem jego śmierci?.. Jeżeli panu o to chodzi, mógłbyś wziąć odwet...

Zygmunt nic nie odpowiedział i wypatrzył się tylko dziwnym wzrokiem na Anglika.

— On sobie sam życia nie odebrał... — mówił dalej Anglik.

— To nowa dla mnie wiadomość — odparł Zygmunt — wszakże mówią tu, że nieboszczyk był nieszczęśliwym w grze, że był zupełnie zrujnowanym i że w rozpaczy... Anglik flegmatycznie potrząsł głową i niedając skończyć Zygmuntowi, rzekł:

— Być może, że byłby sobie i tak życie odebrał, ale wyręczono go... Zginął w pojedynku...

— Z kim? — zapytał Zygmunt.

— Tego nie wiem — odparł Anglik — ale opiszę panu przeciwnika, a może go poznasz, wyzwiesz i zabijesz, s'il vous plait... To nie był rachunek homburgski, który mu tu wypłacono. Byłem przypadkowym świadkiem całego zajścia, puściwszy się na samotną przechadzkę. Patrzałem na wszystko przez tę oto lunetę...

Tu Anglik wskazał na szkła olbrzymie, które wisiały mu przez ramię na rzemyku.

— Przeciwnikiem tego młodzieńca był jakiś mały, chudy, wątły człowieczek... Ten człowiek był blady, bardzo blady i zdawał się być chory, badzo chory... Prowadził go jego sekundant po pod ramię a on sam na lasce się opierał... Wyglądał jakby wstał co dopiero z ciężkiej choroby.. Strzelali do baryery... Nieboszczyk strzelił pierwszy i dzielnie strzelił... Kula przeszyła kapelusz temu blademu, małemu... Mais cette pale, petite creature ani zadrżała, a twarz tego człowieka była spokojną, jak marmur.. Podszedł krok naprzód, podniósł pistolet a gdy strzelił, pański przyjaciel czy krewny padł z roztrzaskaną głową na ziemię.. Jak ta figurka strzeliła, niech ją djabli porwą!... Trafił go, o tu...

I Anglik wskazał palcem na środek swego czoła.

— Więc pan nie wiesz, kto był ten człowiek?...

— Un comte polonais... Więcej nie mogłem się dowiedzieć, po pojedynku zaraz wyjechał... Adieu panie!

Rzekłszy to Anglik obrócił się i powolnym krokiem się oddalił. — Hrabia Daniel... Rozumiem... — szepnął Zygmunt i wrócił znowu do domu, w którym leżały zwłoki Amadeusza, aby się dowiedzieć, czy koszta pogrzebu będą przyzwoicie pokryte i czy nie zostały jakie zlecenia pisemne, uczynione przed śmiercią.

Odpowiedziano mu, że koszta pogrzebu są pokryte, że zmarły nie pozostawił żadnej spuścizny, i że oprócz listu, który przy nim znaleziono, a w którym uwiadamiał, że sam sobie życie odebrał — żadnych innych papierów nie było.

Zygmunt powrócił z smutnemi myślami do Baden-Baden a nie zatrzymując się prawie wcale pojechał do Gernsbach. Po drodze myślał nad tem, jak uwiadomić Irenę o katastrofie?... Czuł trwogę przed chwilą, w której wypadnie mu wywiązać się z smutnego poselstwa.

Im bardziej się zbliżał do willi, tem więcej tracił odwagi... Niedowierzając sobie ani tyle zimnej krwi, ani tyle spokoju, aby mógł zręcznie przygotować Irenę do wysłuchania strasznej wieści — Zygmunt zatrzymał fiakra i postanowił wrócić się i z Baden-Baden donieść Irenie listownie o okropnym wypadku... Już miał wykonać swój zamiar, gdy ujrzał nagle na bocznej dróżynie Rocha, który spieszył, aby jadącemu przeciąć drogę.

Roch zdaleka dawał znaki ręką Zygmuntowi, który kazał zatrzymać konie.

— Wracasz pan zdawać sprawę z swego poselstwa, nieprawdaż? — rzekł Roch, który był smutny i zmartwiony. — Czy pan wiesz, że mi je poruczono? — zapytał Zygmunt. — Czyniąc zadość proźbie panny Ireny, nic nie wspomniałem panu o tem.

— Irena mi to sama powiedziała... Nieszczęśliwa, biedna dziewczyna!...

— Niestety — rzekł Zygmunt cichym i wzruszonym głosem — rezultat mego poselstwa smutny, bardzo smutny...

— Ordawski nie żyje... — rzekł krótko Roch.

— Więc pan już wiesz o tem? — zawołał Zygmunt. — Czy panna Irena wie o tem także?...

— Nie — odparł Roch — nic nie wie o tem. Ja dowiedziałem się o tem wczoraj. Byłem w Baden i wiadomość tę otrzymałem z ust, domyślasz się czyich?...

— Hr. Daniela... — szepnął Zygmunt.

— Wiesz tedy o wszystkiem — rzekł Roch — Ale co począć teraz, panie Zygmuncie, co począć teraz?... Patrz oto ja, który mam mocne nerwy, który patrzyłem w mem awanturniczem życiu na najokropniejsze widoki, który zahartowałem piersi przed najstraszniejszemi wrażeniami — który Amadeusza nienawidziłem za Irenę, i pogardzałem nim prawie — patrz oto ja, biegam trwożny i bezradny jak dziecko, i drząc od niepokoju szukam odwagi, aby powiedzieć wszystko Irenie i znieść widok jej boleści... Ach, panie Zygmuncie, ona go tak kochała!... Zygmunt uczuł dziwną boleść w sercu. Była to boleść podwójna — nad sobą i nad Irena...

Wysiadł z powozu i biorąc ramię Rocha szedł z nim dalej.

— Tak być musiało, tak być musiało!... — wołał Roch w rozdraźnieniu — To dzieło losu, to tragiczna była konieczność! Ach, czemuż to biedne dziewczę musiało stanąć w drodze temu szaleńcowi, który podeptał jej serce, który ją zabił... Czemuż ta katastrofa musiała zdruzgotać także ofiarę niewinną!

Zygmunt milczał idąc z pochylonem czołem.

— Daniel go zabił — mówił Roch dalej wzburzonym głosem — zabił go i miał rację... Ja sam to uczynić byłem powinnien, ale byłem za słaby... Ten chory, biedny człowieczek miał więcej siły odemnie, w nim dusza stalowa siedzi!... On musiał to zrobić, musiał zastrzelić tego szaleńca; miał do tego to samo prawo, jakiem strzelamy do wściekłego psa, który nam drogę zabieże!...

Chwilkę szli obaj milcząc. Zygmunt dobył z kieszeni portmonetkę otrzymaną od Ireny i wręczył ją Rochowi. Roch otworzył ją machinalnie. Wewnątrz znajdowały się noty bankowe na pięćdziesiąt tysięcy franków.

— Pieniądze! Mój Boże, co szaleńcowi temu mogły pomódz pieniądze?... — rzekł Roch z goryczą — gdyby ten człowiek istotnie był niezbędnym do szczęścia Ireny, i gdyby go można było kupić pieniądzmi — wszystko byłbym dał z ochotą, wszystko co posiadam!... Łupałbym był kamienie na drodze, byleby Irenę widzieć szczęśliwą!... Co było w stanie wykupić go z pod władzy namiętności i tego fatalizmu, w który go ona rzucała — jeśli nie wystarczyło do tego serce Ireny?...

— Pytałeś się pan o jego stosunki? — zapytał po chwili Roch — musiały być opłakane...

— Mówiono mi — odparł Zygmunt — że gdyby był nie padł w pojedynku, byłby może musiał sam odebrać sobie życie.

— Po raz drugi już zgotował sobie takie położenie.

— Słyszałem o tem, ale wówczas znalazł niespodziewany ratunek — rzekł Zygmunt. — Zapewne znaną jest panu ta dziwna historją.

Roch uśmiechnął się z goryczą.

— Stryj jego — mówił dalej Zygmunt — wygrawszy ogromne sumy, zastrzelił się i zapisał mu wszystko, a tak ślepy traf, w który Amadeusz tak wierzył zawsze, wybawił go z opłakanego położenia...

— Ślepy traf? — powtórzył Roch. — Czy wiesz, kto wówczas przyniósł mu pomoc?

— Nie domyślam się.

— Oto ta sama osoba, której ty byłeś wysłannikiem.

— Panna Irena? — zawołał z zdziwieniem Zygmunt.

— Tak jest. Ona przyczyniła się głównie do tego — odparł Roch — Amadeusz nie żyje, moge więc wszystko opowiedzieć. Stryj Amadeusza, Krzysztof Ordawski, którego kochałem serdecznie, bo przebyliśmy razem całą jednę awanturnicza epokę życia, nie zostawił ani grosza... — Mówiono przecież, że dał był sobie słowo, iż skoro wygra znaczną sumę, strzeli sobie w łeb, aby "sfixować fortunę", jak się podobno wyraził — i że dotrzymał słowa...

— Biedny Krzysztof istotnie takie zrobił postanowienie — odpowiedział Roch — ale co znaczyły jego postanowienia? Ileż razy dawał mi najuroczystsze słowo, że wyrzecze się hazardu! Ileż to razy ratowałem go w najokropniejszych położeniach! Obowiązałem się nawet podzielić się z nim całym mym majątkiem, bylebym miał pewność, że jemu a nie bankom gry uczynię przysługę. W końcu nawet pogniewał się Krzysztof na mnie za moje upomnienia, i nie udawał się już do mnie po pomoc, ale do Amadeusza. O owem postanowieniu, że odbierze sobie życie po pierwszej znaczniejszej wygranej doniósł mi jednak w liście, w którym mnie przepraszał i przyjaźń ze mną odnawiał. Jakoż istotnie wygrał ogromną sumę. Tego samego dnia chciał zamiar swój wykonać. Napisał list do Amadeusza, ten sam, który mu istotnie wręczyłem, i przygotował pistolet. Ale nagle przyszła mu myśl, że lepiejby było jeszcze okrąglejszą sumę zostawić bratańcowi, że jeszcze sala gry otwarta i że człowiek, który już na pół stoi w grobie, powinien mieć szczęście.... Ot poprostu nałóg zwyciężył. Krzysztof pobiegł do banku gry i — przegrał wszystko!... Wtedy wrócił do siebie i napisał list do mnie, w którym mi całą rzecz przedstawił i prosił, abym choć część tej sumy, którą mu dać chciałem dawniej, dał teraz w imieniu jego Amadeuszowi... "O warunek, abym dalej nie grał — dodał do listu — obawiać się nie potrzebujesz, bo się radykalnie wyleczę z mej namiętności ołowianą pigułką..."

— I pan spełniłeś jego wolę? — zapytał Zygmunt.

— Byłbym ją spełnił, ale na skromniejszę miarę — mówił dalej Czerski — gdyby nie Irena. Oto równocześnie prawie otrzymałem list od Ireny, w którym apelowała do mego dziwactwa i fantastycznych upodobań, proponując mi, jak się wyrażała, przygodę á la Harun al Raschid. Donosiła mi o tym Amadeuszu Ordawskim, który naraz znalazł się nad przepaścią i który zasługuje na pomoc...

— Zapewne już z tego listu domyślałeś się pan, że panna Irena kocha Amadeusza? — zauważał Zygmunt.

— Przeciwnie, nie domyślałem się tego wcale. List był trzymany w tonie humorystycznym, i traktował o rozmaitych rzeczach, a sprawie Amadeusza poświęcony był jeden ustęp tylko. Dopiero później, gdy już znałem stosunek Ireny do Amadeusza, odczytując ten list znowu, przekonałem się że byłem ślepy. Wtedy dopiero poznałem, że na ten ustęp, niby żartobliwy, niby nawiasowy, a przecież tak wymowny i wzruszający, złożyły się kochające serce i umysł zaniepokojony.... List ten był mistrzowski. Niepodobna było zamaskować się lepiej, protegując kogoś usilnie...

— Miałem teraz podwojny powód ratowania Amadeusza — mówił dalej po chwili przestanku Czerski — chciałem uczynić zadość ostatniej prośbie Krzysztofa i pierwszej prośbie Ireny, bo to pierwsza jej była prośba. Odegrałem tedy dziwną komedję, a uwierzytelnić ją mogłem owym listem Krzysztofa do Amadeusza, pisanym przed ostatnią tentacją fortuny. Doręczyłem Amadeuszowi list stryja i pieniądze... Nie przeczuwałem wówczas fatalnej roli, którą człowiek ten odegra wobec biednej Ireny. Chciałem aby mistyfikacja była zabawną, bo sprawiało mi to satysfakcje... Zachowując tajemnicze incognito i zagadkowe pozory, spełniłem moją misję, o której rozpowiadano sobie potem dziwa formalne...

Wśród tej rozmowy Zygmunt i Czerski zbliżyli się do willi. Zygmunt się zatrzymał.

— Panie Czerski — rzekł biorąc rękę Rocha — pożegnam pana....

— Czy nie wstąpisz pan, aby zobaczyć się z Ireną? Czy i pan nas opuszczasz?...

— O panie! — rzekł wzruszonym głosem Zygmunt - wszakże moje pojawienie się musiałoby wykryć wszystko przed panną Irena... Nie mam odwagi stanąć przed nią.. Wyraz mej twarzy powiedziałby jej wszystko!... I ja się wplotłem w to koło męczeńskie — dodał Zygmunt ciszej— i ja jestem nieszczęśliwy!...

Roch popatrzył z uczuciem na Zygmunta i ściskając mu dłoń rzekł smutno: — Rozumiem, mój biedny, dobry chłopcze!...

Zygmunt powrócił do powozu, który zwolna za nim jechał, a Czerski powolnym krokiem szedł ku willi...

Zygmunt postanowił wracać do kraju i szukać zapomnienia. Chciał się zagrzebać w samotności, w opuszczeniu, szukać roztargnienia w pracy tylko... Czekał jedynie na odpowiedź Ożarki i jego spodziewaną pomoc, bez której nie podobna mu było wyjechać z Baden-Baden. W tydzień niespełna otrzymał krótki i suchy list od Ożarki, a w liście znajdowała się summa pieniędzy, o która prosił....

Zygmunt napisał list do Czerskiego, w którym żegnał się z nim i z Ireną i donosił, że wraca do kraju i odjechał do Lwowa. Tu postanowił zabawić dłużej i pomyśleć o swoim losie przyszłym. W tydzień po powrocie otrzymał list z Wenecji. Był to list od Czerskiego i opiewał:

"Kochany panie Zygmuncie! Irena wie już o wszystkiem. Miejmy nadzieję, że przebędzie wszystko i zapomni... Wszakże rozumiesz, dlaczego używam tu liczby mnogiej, dlaczego mówię: miejmy nadzieję?.. Tak, drogi mój chłopcze, mamy wspólne życzenia a więc i wspólne nadzieje, a jeżeli nas zawiodą, nie będziesz mi zarzucał, żem cię łudził, bo boleśniej sam będę złudzonym!... Brak nam tu ciebie, drogi Zygmuncie. Irena pyta się często, co się z tobą dzieje. Gdybyś tu przybyć mógł do nas — ucieszyłbyś mnie a może i ją biedną. Ściska Cię serdecznie

Roch."

XIII.

JAKO SIĘ SPOTYKAJĄ DWIE PIĘKNE DUSZE.

Podczas gdy się to działo, cośmy opisali w poprzednim rozdziale — pan Euzebiusz Żywicki i pan Albin Wywilski odbywali zagranica letnią wycieczkę. Stosunek zawisłości, w którym dzięki swemu miękkiemu charakterowi znalazł się nasz Milionerissimus do Albina, przybrał jeszcze bardziej krępujące rozmiary, gdy kampania przeciw Czerskiemu na dobre już rozpoczęta została. Całą tą kampanią kierował oczywiście Albin, a Żywicki rad nie rad sankcyonować musiał wszystkie jego plany i kroki.

Zaczęło się od listów, które Albin dyktował Żywickiemu, a które expedjowano jeden po drugim do Czerskiego. Na redakcję tych listów wysilił Albin cały swój spryt. Treść i ton ich stopniowały się wybornie i składały się na całą skalę wyrzutów i żądań, począwszy od expektoracyj urażonego ojca, od liryzmu opuszczonego i odtrąconego krewnego, aż do wybiegów desperackich, do tragicznych exklamacyj i skandalicznych gróźb procesu.

Na żaden z tych listów Czerski nie odpowiedział. Żywicki począł się zniechęcać, a Albin sam był nieco zaniepokojony.

— Widzisz, panie Albinie — mówił Żywicki — nic z tego! Mówiłem ci to z góry. Czerski śmieje się z naszych listów i kwita.

Albin zamyślał się i odpierał:

— Tylko się nie zrażaj, panie hrabio! To dopiero początek.

— Ja mniemam, panie Albinie, że to już koniec.

— Początku chyba. My to inaczej skończymy. Quand on a commencé par le commencement, il faut finir par Ia fin... Parlamentowania nie osiągnęły skutku, porzucamy dyplomację a zabierzemy się do wojny!

Tą wojną miał być proces formalny, skandaliczny — do którego upatrzył sobie Albin starego rabulistę, który zjadł zęby na nieczystych sprawach i znał się, jak nikt, na tysiącznych fortelach i kruczkach adwokackich. Dużo to jednak kosztowało Albina, nim zdołał skłonić Żywickiego do tego ostatecznego kroku. Biedny nasz ex-miljonerissimus począł poznawać, że z deszczu dostał się pod rynwę i uczuwał coraz większy wstręt dc Albina. Zagalopowawszy się jednak za daleko, nie miał już ani tyle woli ani tyle odwagi, aby otrząść z siebie to jarzmo, które go gnieść poczynało bardziej, niźli dziwactwa Rocha.

I Albin począł się przekonywać, że dłużej nie będzie mógł utrzymać tego nieograniczonego wpływu, jaki dotąd wywierał na Żywickim. Zniewolenie Żywickiego do procesu było ostatniem zwycięztwem. Plany Albina ograniczały się też do tego tylko, aby zamącić dobrze wodę i ułowiwszy w niej rybkę dla siebie usunąć się zupełnie. Liczył na to, że powaśniwszy gruntownie Żywickiego z Rochem wystąpi jako pośrednik i wynagrodzony zostanie za to sowicie przez Żywickiego.

Tymczasem sprzysięgło się wszystko na to, aby wpływ Albina podkopywać z każdą chwila. Najpierw skończyła się bardzo smutno ta operacja finansowa, którą Albin tak bardzo zaimponował był Żywickiemu. Powtórzyło się tu to samo, czego doświadczył Zygmunt. Albin i Żywicki padli ofiarą tej samej panique giełdowej. Strata poniesiona była ogromna — a Albin postradał wszystko, co miał sam z początku i co wyłudził dla siebie od Żywickiego.

Obaj znajdowali się właśnie w Ems, gdy otrzymali wiadomość o poniesionej klęsce. Szwinder przysłał im rachunek, w którym kwitował ich ze wszystkiego. Teraz już i Żywicki zdobył się na tyle rozpaczliwej odwagi, aby Albinowi czynić wyrzuty i zapowiadać mu otwarcie, że za pierwszym niepomyślnym zwrotem rozpoczętego procesu przestanie słuchać rad Albina i pójdzie za własnem natchnieniem. Albin tymczasem postanowił nie czekać już dłużej, ale zaraz po otrzymaniu pierwszych wiadomości od adwokata wystąpić jako pośrednik i zapewnić sobie jaką tłustą gratkę.

Wiadomości potrzebne Albinowi nie nadchodziły jednak jeszcze od adwokata, a tymczasem zaszły rzeczy, które do reszty rozbiły plany naszego karyerowicza.

Było to właśnie w Ems, gdy Albinowi wypadło wyjechać w jakichś osobistych interesach i opuścić Żywickiego na dni kilka. Zaraz na drugi dzień po wyjeździe Wywilskiego Żywicki otrzymał list.... Gdy spojrzał na adres, zadrżał z lekka i nie miał odwagi otworzyć koperty. Było to pismo Rocha. Nabrawszy wreszcie odwagi otworzył list a przeczytawszy go padł na krzesło jakby zemdlony.

List był bardzo lakoniczny ale tonem swym surowym i stanowczym zastępował obszerność. Roch pisał, że właśnie otrzymał pozew sądowy Żywickiego, że uważa ten czyn za oburzającą podłość i że nie widząc potrzeby popierać swego przeciwnika, odbiera mu zupełnie wyznaczoną rentę. Do listu dodane było Post-Scriptum, w którem Roch donosił, że Irena jest chorą i budzi wielkie obawy, co Żywicki niech raczy wziąć za illustrację swego postępowania...

List ten wprowadził Żywickiego z początku w formalne odurzenie, z którego powoli się tylko opamiętał... Najpierw odezwało się w nim teraz na prawdę to uczucie ojcowskie, do którego się tyle razy poprzednio za dyktandem Albina odwoływał; następnie stanęła mu przed oczyma cała niegodziwość spisku na Rocha, a w końcu poczęły mu się cisnąć do głowy myśli zatrważające o niedostatku, który go czeka nieochybnie!.. Żywicki począł myśleć nad stanem rzeczy a w głowie jego coraz rozpaczliwszy rozwijał się chaos... Był bezradny i przygnębiony jak nigdy przedtem. W kilka godzin jednak po otrzymaniu listu porwał się nagle z krzesła, na którem dotąd jakby był skamieniał i zawołał energicznie lokaja.

— Słuchaj — zawołał — pakować zaraz rzeczy!

— Czy jasny pan wyjeżdża?

— Dziś jeszcze! Spiesz się!

— A pan Wywilski... — wybąknął sługus — nie będziemy czekać na niego?

— Ruszaj i pakuj rzeczy! — zawołał Żywicki zdobywając się na energję.

Ex-milionerissimus zdobył się na akt heroicznej odwagi i — uciekł...

Nie podobna sobie wyobrazić zdziwienia i gniewu Albina, kiedy powróciwszy nie zastał już Żywickiego. Oburzenie jego było arcy-komiczne; Albin piorunował, jakby się stał ofiarą przebiegłości tego, którego tak niegodziwie wyzyskiwał.

— Kanalja! — wołał w wściekłości — zbrodniarz stary! Ktoby się był tego spodziewał! Jakto! zajść mnie podstępem, oszukać, z kwitkiem puścić! Po przeminięciu pierwszego gniewu wpadł do portjera hotelu i począł go indagować o kierunek, w którym wyjechał Żywicki. Rezultat tej indagacji pocieszył go trochę. Jeden z lokajów hotelowych, który odprowadzał Żywickiego na kolej, opowiadał, że zbieg opłacił swoje kufry podróżne do Wiednia.

Albin nie namyślał się wcale i wyjechał natychmiast do Wiednia. Stanąwszy w pierwszym lepszym hotelu, Albin zaraz wyszedł na rekonesans. Zaczął pielgrzymkę po wszystkich hotelach, i dowiadywał się o nazwiska gości. W hotelu Munscha aż podskoczył z radości, gdy ujrzał w spisie przejezdnych nazwisko: Hochg. Graf von Żywicki.

— Mam cię ptaszku! — szepnął do siebie Albin i udał się natychmiast pod wskazany numer.Żywickiego nie było w domu.

— Gdzie jest pan? — zapytał lokaja.

— Wyszedł właśnie.

— Powróci zaraz?

— Zapewne aż wieczór.

Wywilski wszedł z przedpokoju do gabinetu i usiadłszy sobie, odpoczął. Zapalił sygaro, i myślał przez chwilę. Potem wstał i rozglądnął się po pokoju. Na biórku obaczył jakieś papiery i przybory do pisania Zbliżył się i począł je ciekawie czytać.

— Uhm... tak się ma cała historya! — mruknął do siebie. Na biórku znalazł najpierw ów znany nam już z treści list Rocha, a dalej brulion bardzo pokreślony odpowiedzi Żywickiego. W liście tym,. którego odpis zapewne był już wyexpedjowany, Żywicki tłumaczył się ze skruchą, poddawał się zupełnie, wyrażał żal najgłębszy i błagał przebaczenia, dodając że wysyła ten list, aby uprzedzić swój przyjazd, bo za kilka dni stanie w Wenecji i osobiście prosić będzie Rocha

o puszczenie w niepamięć tego z pewnością już ostatniego głupstwa, którego się dopuścił za podszeptem niecnego intryganta.

— Niema już co robić z tym starym głupcem! — szepnął Wywilski — Ten człowiek jest tak głupi... ale to tak głupi... ach! słowo honoru, on jest zanadto głupi, aby się nawet dać porządnie oszukać!

— Ale do stu djabłów! Co teraz pocznę? — mówił dalej do siebie Albin. — Kapitalik mój przepadł na giełdzie, czy u tego łotra Szwindera... rachuby z tym bałwanem zawiodły mnie zupełnie... A bah! nie ujdzie mi tak na sucho ten pan Żywicki... poczekam na niego! Ma grosz jeszcze jaki taki; czyż ja daremnie nad nim pracowałem!

Rzekłszy to sobie Albin, zapalił świeże sygaro

i usiadł znowu na krześle. Dla rozrywki począł wodzić oczyma po pokoju i nagle porwał się jakby czemś uradowany. — Oto kasetka Żywickiego! — zawołał — ta sama, w której miał swą podręczną kassę... Zobaczmy, jak tam stoją interesa!

Istotnie na stoliku stała kasetka marokinem obita, wieczko nie było dobrze przymknięte a zresztą w zameczku tkwił klucz. Wywilski odchylił wieczko i spojrzał do środka. Na dnie leżało kilka bankowych biletów. Albin wydobył je, przeliczył powoli i złożył porządnie. Była to razem suma . franków.

Albin schował pieniądze do pularesa i wydobywając natomiast swoją kartę wizytową, zagiął ją i rzucił do wypróżnionej kasetki. Następnie usiadł przy biurku i napisał na kartce kilka słów do Żywickiego. Było to krótkie i szydercze pożegnanie. Albin obliczał straty, które niby miał ponieść przy Żywickim, i kwitował go z . franków, które zabierał z kassety. Jeżeliś pan uczciwy człowiek — dodawał Albin na końcu listu — to mi resztę odeszlesz.

Skończywszy ten list Wywilski wziął kapelusz i wychodząc rzekł do lokaja:

— Kłaniaj się pięknie panu, Jakóbie!

W kilka chwil po wyjściu Wywilskiego powrócił do siebie Żywicki. Gdy mu powiedział służący, że zaledwie co wyszedł Albin, zmięszał się mocno i prawie nastraszył; twarz jego jednak rozpogodziła się prawdziwem zadowoleniem, gdy się dowiedział zarazem, że Wywilski kazał go pożegnać. Żywicki przeczytał kartkę swego Mentora, zostawioną na biórku, potem zajrzął do kasetki, ale nie zmartwił się lecz przeciwnie dość wesoło uśmiechnął. Wyjął z kasety kartę wizytową Albina, popatrzył na nią z kwaśnym uśmiechem, rozdarł i rzucił w przeciwny kąt pokoju.

— Chwała Bogu! — zawołał sam do siebie — żem się i tak pozbył tego nieproszonego protektora! A toż chciał mnie wziąć z kretesem w kuratelę... mnie... Żywickiego! Ale dowiodłem mu, ie mam energję!

I odetchnąwszy, jakby mu ciężar jaki spadł z piersi, przeszedł się po pokoju krokiem prawie bohaterskim. Potem zawołał służącego i kazał mu przygotować wszystko do dalszej podróży.

— A gdyby się tu pojawił raz jeszcze ten pan Wywilski... — dodał — nie puścić go pod żadnym pozorem!

Daremną była obawa Żywickiego, Albin bowiem nie myślał już wcale o odwiedzeniu swego Telemaka. W kilka godzin po ostatniej wizycie był już na dworcu koleji zachodniej. Pociąg miał odejść dopiero za kilkanaście minut, Albin tedy wyprawiwszy już swoje rzeczy i zaopatrzywszy się w bilet przechadzał się po korytarzu dworca.

Na korytarzu panował ruch i zgiełk znaczny, mnóstwo podróżnych uwijało się do koła z pośpiechem. Albin zatrzymał się i obojętnym wzrokiem przyglądał się rozmaitym postaciom. Naraz oczy mu zamigotały żywiej, uśmiechnął się, jakby go spotkała przyjemna niespodzianka i kilka kroków naprzód postąpił.

Albin dojrzał w tłumie podróżnych figurę, która go snać bardzo zajęła, bo pilnie jej się przypatrywał i ani na chwikę nie spuszczał jej z oka.

Był to jakiś podróżny objuczony torbami rozmaitej wielkości i rozmaitego rodzaju, cisnący się z gwałtownym pośpiechem do kasy. Jegomość ten miał na sobie strój letni bardzo kusy, karykaturalnie modny, jakiejś szczególnej liljowo-ceglistej barwy, duży plaid na ramieniu, pomarańczową krawatkę na szyji i biały niziutki kapelusz na głowie.

Wywilski podszedł jeszcze bliżej, jakby się chciał przekonać, czyli się przypadkiem nie myli, a gdy się podróżny twarzą nieco ku niemu odwrócił, uśmiechnął się z jeszcze większem zadowoleniem i szepnął.

— On... w własnej swej miłej postawie!... A! to wybornie się składa!

I jakby nie chciał być nawzajem poznanym cofnął się w bok, zachowując jednakże stanowisko bardzo bacznej obserwacji. Jegomość w kusym liljowym stroju zdobył w końcu bilet i nie oglądając się pobiegł na peron. Wywilski natychmiast pospieszył za nim i śledził, do którego wagonu wsiędzie podróżny. Gdy liljowa figura już się umieściła w jakiemś zupełnie pustem coupé, Albin zbliżył się do konduktora i z ujmującym uśmiechem coś mówił do niego, prosząc go, jak się zdawało, o miejsce rezerwowane. Gdy Albin do ujmującego uśmiechu dodał jeszcze bardziej ujmujący uścisk dłoni, konduktor odpowiedział również ujmującym ukłonem a podprowadziwszy Albina do wagonu, w którym zabrał miejsce liljowy podróżny i pomógłszy mu wsiąść, drzwiczki za nim zamknął.

Gdy Albin znalazł się w coupé, skłonił się grzecznie podróżnemu i popatrzył nań z uśmiechem ironicznym. Podróżny z początku obojętnem nań rzucił okiem, lecz przypatrzywszy mu się lepiej, zdawał się być w bardzo niemiły sposób zdziwionym. Twarz jego, która ozdobioną była niepospolitym nosem i rudemi bakenbardami, przybrała wyraz komicznego ambarasu a nawet przestrachu.

— Herr Schwinder! — zawołał Albin — nie poznałeś mnie, panie Szwinder!

Szwinder, bo on to był w istocie, uśmiechnął się bardzo kwaśno, ale nie wyszedł jeszcze ze stanu przykrego zdumienia.

— Co za przyjemne spotkanie! — wołał Albin z drwiącem ukontentowaniem — jakże się cieszę!

Szwinder próbował uśmiechnąć się również przyjemnie, ale gdyby mu było wolno oddać swoje uczucia w przekładzie na polski język, byłby niezawodnie zawołał:

— Aj waj! bodaj jemu piorun trząsł!...

Albin rozparł się wygodnie, wydobył sygara, potraktował niemi Szwindera i puszczając kłąb dymu, rzekł: — Postarałem się o to, aby nikt tu już nie wsiadł do wagonu. Będziemy sami, pogadamy! Nieprawdaż że dobrze zrobiłem?...

— Sehr schön! — odpowiedział Szwinder — ale ja muszę jeszcze wysiąść... Zapomniałem w wartsalu jedną torebkę! Muszę prędko pobiedz.

— Ale gdzież tam? Ileś miał torb razem?

— Cztery — odparł machinalnie Szwinder. Albin się uśmiechnął i odparł:

— Raz, dwa, trzy, cztery... Ot masz wszystkie. Nie radzę ci wysiadać, panie Szwinder, bo później może nie znajdziemy tak dogodnego miejsca. Zresztą drzwi zamknięte, a konduktor stoi daleko... ot tam na drugim końcu peronu, rozmawia coś z komisarzem policji... Oto tam.... widzisz przecież komisarza policji?...

Ostatnie słowa Albin wypowiedział z szczególnym akcentem i spojrzał przenikliwie na Szwindera. Żydek zbladł i cofnął się w głąb wagonu.

— Omyliłem się istotnie — rzekł niepewnym głosem... — Mam wszystko.

Pociąg ruszył.

— Opowiedz że mi przecież — rozpoczął Albin swobodnie rozmowę — co tam słychać we Lwowie?

— Nic takiego, coby warto opowiadać — odparł Szwinder, który snać nie był jakoś usposobiony do gawędy.

— Nie kazał mi się tam kto kłaniać?

— Nie. — Prawda, wyjeżdżałeś pan tak nagle...

— Jakto nagle? — zapytał Szwinder rzuciwszy się niecierpliwie na miejscu.

— Nie miałeś podobno nawet czasu pożegnać się z znajomymi.... — ciągnął dalej spokojnym głosem Albin.

Szwinder spojrzał podejrzliwie i z przestrachem na Wywilskiego i odparł jąkając się:

— Mam pilny interes do Strassburga i nagle istotnie wyjechałem....

— Uhm... — mruknął uśmiechając się dwuznacznie Albin — i dla tego zaniepokoiłeś twych znajomych. Musisz pan mieć wiele przyjacioł, panie Szwinder?

— Wie? — zapytał Szwinder.

— Musisz mieć wiele przyjaciół serdecznych — powtórzył Albin — bo wyjazd twój spieszny wielki wywołał współudział?

— Jakto pan rozumiesz?

— Całkiem naturalnie. Rozbijają się za tobą na wszystkie strony. Ale bo też nie umiesz cenić przyjacielskich sympatji, skoro wyjechałeś nagle, nie pożegnawszy się i nie zostawiwszy adresu...

— Kto będzie potrzebować Izydora Szwindera, Bank und Wechsel Comptoir, ten go znajdzie.

— Ale gdzie tam. Telegrafowano właśnie do Wiednia i szukała cię nawet policja a nie znalazła...

Rzekłszy to, Albin spojrzał nielitościwym wzrokiem na swą ofiarę. Pan Szwinder struchlał a oczy na wierzch mu wystąpiły, jakby chciały wyskoczyć z osady. — Jak... czemu?... dlaczego... warum? co pan przez to chciałeś powiedzieć?... — zapytał drżącym głosem.

— To, mój kochany Szwinderku, ie nie godzi się być tak nieszczerym wobec dobrych znajomych. Widzisz, wiem o tem dobrze, że wyjechałeś bez pożegnania, że ci złośliwi ludzie zarzucają, jakobyś sprzeniewierzył się twym klientom, oszukał ich w giełdowych sprawach, skradł depozyta i tym sposobem powetowawszy własną przegrane, uciekał zagranicę ?

Szwinder był blizkim omdlenia.

— To... to... to... potwarze... Ha... ha... jak pan umie żartować.., Gott über die Welt, słowo honoru, kein übler Scherz...

— Ale Szwinderku luby — rzekł Albin — tyś dowcipniejszy... Jak ty zażartowałeś z tych głupców, co ci zaufali! Ale tak mi mówiono na prawdę i... mógłbym się poświadczyć komisarzem policji, że istotnie niegodziwi ludzie takie o tobie rozsiali wieści...

— Nie... nie... ja wierzę panu dobrodziejowi! — zawołał Szwinder z komicznym pospiechem.

— Otoż widzisz, po co tu kłamać... Ho, ho, panie Szwinder, wiemy doskonale o wszystkiem.

— Panie Wywilski, czego pan chcesz odemnie? — zawołał z desperacją Szwinder — ja jestem biedny, nieszczęśliwy człowiek! Unverschuldetes Unglück, panie dobrodzieju. Ja byłem uczciwy i solid... spekulowałem nieszczęśliwie i jestem teraz nędzarzem... O das ist schreklich! — Rozczulasz mnie, biedny Szwinderku! Słowo honoru gotów jestem, z czystej litości gotów jestem pomieniać nasze pularesy... No, ale żart na bok! Straciłeś wiele, jak powiadasz, ale honor ocalony! Pozostała ci uczciwość...

— Tak, panie łaskawy, uczciwy honor i... i... honorowa uczciwość i... i... nu, i nic więcej, to cały mój dorobek...

— I szlachetność! — dodał Albin. Żydek z namaszczeniem kiwnął głową.

— Słuchaj ze, mój Szwinderku! — ozwał się z ironiczną emfazą Wywilski — ja wierzę, że jesteś szlachetnym i masz ambicję, i dla tego też apelluję do niej. Panie Szwinder, tyś był zawsze eleganckim żydkiem a kto cię widział lub widzi, nie uwierzyłby, żeś był niegdyś prosty sobie schnorrer... Tyś miał zawsze wyższe instynkta i posiadałeś kwalifikację na finanzbarona, którym, oby Adonaj ci tylko pomógł! będziesz jeszcze z pewnością! Słuchaj Szwinder, ty nie zechcesz mojej krzywdy!

— Albo ja jej chciał kiedy? — zapytał Szwinder z zdziwieniem.

Wywilski ciągnął dalej z parodjowaną uroczystością:

— Odrwiłeś i oszukałeś ludzi, pokradłeś depozyta, uciekłeś ze Lwowa. Wszystko ci to będzie przebaczonem, ale zwróć mi to, co na mnie wycyganiłeś, zwróć mi zaraz dwadzieścia tysięcy!... Żydek porwał się jak oparzony. — Jak? kiedy? co? Ja nic na panu nie zyskałem... Pańskie akcje spadły, musiałem pana zlikwidować... Ja jeszcze na panu straciłem..

— Tylko spokojnie, Szwinderku drogi — odparł niewzruszonym głosem Wywilski. — Nie wszystko to czysto się odbyło. Nie zdałeś mi jeszcze ostatniego rachunku. Gdybym tak zmusił cię powrócić do twego kontuaru i udowodnić mi książkami, co się stało z mojemi akcjami i Żywickiego, pokazałoby się, żeś nie dotrzymał warunków limita, żeś kupował drożej a sprzedawał taniej, pokazałoby się, że dyfferencja przegrana miała jeszcze dostateczne pokrycie... ot widzisz, kto wie, coby się pokazało...

— Gdyby to wszystko było prawda — odparł z rozpaczliwym gniewem Szwinder — nu... to może by ja był panu winien jaką bagatelę, najwyżej tysiąc reńskich...

— Nasz rachunek nie zgadza się — odparł z śmiechem nielitościwym Wywilski — obliczyłem na włosek, że przyprawiłeś mnie i Żywickiego o stratę . , bo liczę sobie zysk możliwy, jaki nam mógł przypaść, gdybyś był nie uciekł ale dał nam przetrzymać baisse, która jak wiesz, już się skończyła. Ponieważ zaś jesteś bankrutem, więc przystaję na ugodę i liczę sobie tylko %... Ale dwadzieścia tysięcy dasz mi zaraz, dasz mi tu natychmiast, rozumiesz, panie Szwinder!

— Gwałt! — zawołał Szwinder — czy pan żartuje z biednego, zrujnowanego człowieka! Za co mam dać,

czemu mam dać, zkąd mam dać! Ja grosza nie mam, ja żebrak jestem... To napaść albo żart!

— Źle o mnie sądzisz, Szwinderku, ja z nieszczęśliwych ludzi nie żartuję! Widzisz mój drogi, ja grałem na giełdzie obcemi pieniądzmi, a ci co mi je dali, nie zechcą uwierzyć, że tak się stało, jak ty utrzymujesz... Jak mi nie dasz . , będę musiał się zasłonić twoją osobą i... i... zażądam na pierwszej stacji, aby mnie i ciebie aresztowano...

Szwinder zbladł śmiertelnie.

— To rozbój, to gwałt... ja nic nie mam... pan nie masz serca... — jęknął urywanym głosem.

— Przedłożymy nasz spór bezstronnej osobie — odparł pastwiąc się nad swoją ofiarą Wywilski. — Jak powiedziałem, na stacji najbliższej jest policyjna expozytura...

— Dam panu dwa tysiące, Gott soll mich strafen, nie mam więcej! — zawołał Szwinder.

— Dodaj jeszcze ośmnaście... a przystanę, ja jestem łatwy w interesach...

— Ja nie dam więcej...

— Jak ci się podoba.,. Masz trzy minuty do namysłu. Po upływie tego czasu staniemy na stacji.

— Pięć!

Wywilski machnął tylko ręką, jakby na znak, że słuchać nawet nie chce.Żydek krzyczał, narzekał, klął się straszliwie i wił się jak piskorz. Albin był niewzruszony. — Otóż i ostatnia strażnica! — rzekł obojętnie, wyglądając przez szybę wagonu.

— Dam dziesięć, dwanaście...

— Dojeżdżamy do stacji...

Lokomotywa wydala świst przeciągły, a pociąg począł zwalniać w pędzie...

— Dam piętnaście! — zawołał Szwinder ochrypłym głosem i spojrzał wściekłym wzrokiem na Albina.

— Otóż i stacja — odparł Albin, jakby nie słyszał tej offerty — Ciekaw jestem, po co ci żandarmi na stacji?...

I wychylił się z miną bardzo podejrzaną przez okno.

Szwinder chwilkę się jeszcze wahał, potem sięgnął do ogromnego pularesu i wydobył plik banknotów. Szarpnął za poły Albina z furja i wręczył mu pieniądze.

Albin przerachował je i rzekł sucho:

— Braknie jeszcze dwóch tysięcy.

— Gwałt! A co mnie zostanie? — zawołał Szwinder. — Czyste sumienie... — odparł śmiejąc się Wywilski i zawołał głośno — Herr Conducteur!

Szwinder wydobył resztę i rzuciwszy je w twarz Wywilskiemu, padł na pół zemdlony. Wywilski podjął pieniądze, uśmiechnął się z tryumfem i wydobywając puszkę z sygarami, podał je Szwinderowi:

— Proszę, zapal pan. Przesiądę się do innego wagonu, będzie się panu nudzić! Wyborne sygara. Glückliche Heise, Herr Schwinder!

XIV.

EPILOG.

Powieść nasza skończyła się z rozdziałem poprzednim, a słów tych kilka epilogu, które tu dodajemy, powstało raczej z nałogu powieściopisarskiego lub przez wzgląd na wymagania niektórych czytelników, aniżeli z istotnej potrzeby. Główne zdarzenia, które posłużyły nam za temat powieści, dopełniły się, a to, o co jeszcze zapytać-by nas mogli ciekawsi czytelnicy, wychodzi już po za obręb organicznej całości naszego opowiadania.

Niektórzy z tych, co towarzyszyć raczyli autorowi przez cały ciąg jego opowieści, zarzuca może, że jakkolwiek spełniły się już opowiedziane zdarzenia, pozostały przecież osoby. O nich to więc powinniśmy im dać jeszcze wiadomość. Czyż folgując temu żądaniu mamy opowiadać wszystkie dalsze koleje głównych osób powieści, zdawać relację z całego ich późniejszego życia ? Tego epilog dać nie może, tego nawet dać nie może powieść cała.

Powieść trzymana w zwykłych, skromnych rozmiarach, nie moie objąć całego życia kilku indywiduów, jeżeli indywiduom tym towarzyszyć chce z głębszą uwagą.

Byłby to materyał ogromny, który nie dałby się wyczerpnąć tak łatwo i tak szybko. Byłaby to nie powieść jedna, ale powieści szereg cały..

Temat nasz, tak jak go wybraliśmy, został wyczerpanym. Wzięliśmy jeden ustęp z życia kilku osób, ustęp w którym życie i los zetknęły tę gromadkę osób z sobą, pokrzyżowały ich wzajemne drogi, splątały ich cele i marzenia, wprowadziły w kolizję ich charaktery.

Relacja wzajemna tych głównych osób ustała, wypadki życia rozrzuciły ich teraz, tak jak je dawniej złączyły; drogi ich rozeszły się — powieść się skończyła.

Co się stało z każda osobą dalej po odegraniu tej roli, która jej przypadła w obrębie opowiadanych zdarzeń, nie należy już do naszej powieści...

Krótkim więc będzie nasz epilog.

* * *

Zygmunt po otrzymaniu listu od Rocha natychmiast wyjechał do Włoch. Zastał Irenę chorą i mocno zmienioną. Twarz jej cierpiąca i wychudła uderzała dziwnie smętnym choć spokojnym wyrazem a piękność, która dawniej tak olśniewała, nie była już pięknością z tego świata.

Irena powitała Zygmunta z szczerem zadowoleniem, jak się wita przyjaciela. Lubiła bardzo jego towarzystwo, rozmawiała z nim chętnie, a konwersacja przybierała często cechę czułości. W jej postępowaniu z Szarskim przebijało się uczucie przywiązania i wdzięczności — ale nadziei w niem żadnej nie było dla Zygmunta...

Czas spędzony w towarzystwie Ireny był dla Zygmunta epoką, której wrażenie na zawsze pozostało w jego duszy. Jak sen smutny a przecież uroczy przebiegły dla Amadeusza te chwile boleśnego upojenia...

Roch patrzył na Irenę okiem, pełnem niepokoju i smutnego przeczucia. Stan zdrowia Ireny taił on przed Zygmuntem — ale trudno było niedomyślać się, że życie nieszczęśliwej kobiety gasło szybko choć na pozór łagodnie.

Irena cierpiała na chorobę piersiową, która mimo zmiany klimatu i najenergiczniejszej, najstaranniejszej pomocy lekarzy, z każdym dniem przybierała bardziej zatrważające rozmiary.... Wszelkie nadzieje wyzdrowienia były tylko złudzeniem....

Zygmunt nie zdobył się nigdy na słowo wyznania. Ilekroć wydzierały mu się z serca słowa miłości, zawsze zastygały mu na ustach pod dziwnie smętnem, nieziemskiem tchnieniem, którem owiewał go widok Ireny...

W kilka zaledwie miesięcy Irena skończyła swój krótki żywot we Włoszech...

Przejęty niewymowna boleścią i okropną tęsknota Zygmunt chciał natychmiast wracać do kraju. Współczucie dla Rocha zatrzymało go dłużej. Silna, tak żywotna i energiczna natura Rocha zdawała się być złamaną, ale Zygmunt niestety bardzo smutnym mógł być tylko pocieszycielem. Gdy już stanowczo wyjeżdżał i żegnał się z Rochem, zapytał go tenże:

— Wszakże mieszkasz w górach, i jak słyszałem, wśród lasów ogromnych?

Zygmunt potwierdził milcząco, choć nie wiedział, czyli w tej chwili choć jedna część Szarek jest jego własnoscią.

— Słuchajże — mówił Roch — wynajmiesz mi swoje lasy lub jeźli są za małe, wynajmiesz mi bór największy, jaki się tam znajdzie w twojem sąsiedztwie...

— Na cóż to? — zapytał Zygmunt.

— Każ mi tam wystawić mały domek strzelecki, ale gdzieś w najdzikszym ostępie, w samym środku lasów. Przyjadę tam w grudniu i będę polował. Świat mi zbrzydł, nie mam co robić wśród niego.... Ludzie mi obmierzli, ani kochać się ani wojować z nimi nie chcę. Będę siedział w lasach i będę się tłukł z wilkami... Pamiętaj... w grudniu z pewnością przyjadę... W kilka tygodni po tej rozmowie Zygmunt po długiem niewidzeniu obaczył swą ustroń wiejską. Docierał do niej na prostym górskim wózku a gdy z po za wzgórza wyskoczyły nagle na widok białe ściany jego dworku, Zygmunt westchnął boleśnie, i z okrutną, wyraźną dokładnością stanęły mu w pamięci całe dzieje tego czasu, który ubiegł między wyjazdem a powrotem... I sprawdziło się to, co moie szeptał już dawniej Zygmuntowi tłumiony głos przeczucia. Szarki ubożuchne zostały tam gdzie były, za górami, za lasami, ta sama w nich cisza się rozlegała, ale w dawne wrota, pod dawną strzechę nie ten sam Zygmunt powracał...

Zygmunt nie wiedział, czy ma zajechać pod dawną swoją strzechę. Ożarko nic mu nie pisał o interesach. Może Szarki stały się już własnością cudzą — może lepiej oszczędzić sobie przykrej chwili i pominąć je a jechać wprost do Ożarki?... Po chwili smutnej niepewności Zygmunt zdecydował się zajechać do dworku.

— Do Ożarki jeszcze mila drogi — rzekł sam do siebie — wstąpię a dowiem się o wszystkiem... od nowego właściciela. Skrócę sobie czas niepewności...

Jak biedny wędrowiec szukający noclegu nieśmiało wjeżdżał Zygmunt na małe podwórko. Przed domem stał jakiś wózek górski.

— Czy są gości? — zapytał Zygmunt chłopaka, który stał przy koniach.

— Nie... nie ma... — odparł chłopak. — A czyjże to wózek?

— Pana Ożarki.

— Do kogóż on tu przyjechał? — pytał dalej Zygmunt, jakby się obawiał sformułować stanowczo swe pytanie.

— A do nikogo... do ekonoma.

— Nie do pana?

— Dziedzica nie ma, i nie wiedzieć kiedy wróci.

Zygmunt odetchnął wolniej. Szybkim krokiem podążył ku drzwiom, gdy naraz pokazał się w nich Ożarko. Zygmunt rzucił się mu w ramiona i jak ojca uściskał. Z twarzy Ożarki zniknął na chwilę zwykły jej wyraz oschły i pedantyczny. Uściskał i ucałował Zygmunta serdecznie i z rozrzewnieniem.

— Gzy przyjmiesz mnie na nocleg, kochany panie Adamie? — rzekł po chwili z smutnym uśmiechem Zygmunt.

— Jak to? ja ciebie?... — zawołał Ożarko — a toż przecież jesteś pan we własnych progach...

— Żartujesz chyba, kochany panie Adamie — rzekł Zygmunt — zapewne i jeden gont z tego dachu nie jest moim...

— Panie Zygmuncie — rzekł Ożarko poważnie — Szarki twoje są jak dawniej, co więcej lepiej nawet stoimy, niż przedtem. Goś mi winien, toś mi winien, i to ubezpieczyłem sobie na twojej własności. Ale zostało ci jeszcze tyle, abyś żył skromnie pod strzechą rodzinną i wypłacał mi się powoli. Wypłaciłem wszystkie długi, a tabula Szarek mnie tylko samego dźwiga. To wygodniej dla ciebie. Ale o interesach później, teraz cię tylko przeprosić muszę, żem się troche za samowolnie rządził na twoim gruncie... Ale widzisz, to ci na dobre wyjdzie, kochany panie Zygmuncie, bo będziesz miał dowód, że Szarki więcej warte niż mniemasz. Założyłem ci fabrykę gontów, tartak, smolarnię... i ot krótko mówiąc dwa razy tyle wioszczyna niesie, co niosła przed tem...

Zygmunt nie zdobył się na słowa podziękowania, ale z synowskiem prawie uczuciem uściskał znowu zacnego Ożarkę.

— A teraz proś mnie pan o nocleg — rzekł Ożarko — bo istotnie zostać tu zaraz nie możesz. U mnie ci będzie wygodniej, nim się twoja własna chata trochę ogrzeje i okrząta w domowe potrzeby. Nie zastaniesz tu bowiem nawet wieczerzy, bo siedzi tu tylko ekonom, do którego ja dojeżdżałem co dni kilka pomagając w gospodarstwie. Przenocuj u mnie, weselej ci będzie, a jutro rozgospodarujesz się u siebie.

Nim konie Ożarki gotowe były do drogi, Zygmunt stanął na ganku swego domu i rozglądnął się do koła.

Była już pora późna jesienna, dzień był ponury, smutny. Zygmunt spojrzał na góry osłonięte mgłą dżdżystą, na ciemne lasy kurzące się w dali wilgocią jakby dymem, i strasznie tęskno zrobiło mu się w duszy... Jak tu żyd w tej samotności, w tej tęsknicy nieskończonej, z temi wspomnieniami, z tym smutkiem w sercu?...

* * *

Hrabia Daniel, mimo opłakanego stanu zdrowia, mimo wielu wyroków na śmierć, ferowanych nań przez synów Eskulapa żył długo jeszcze, bardzo długo. Sylwja i on prowadzili jednak życie już cichsze i samotniejsze. Większą część roku spędzali na wsi. Z twarzy Sylwji przebijał zawsze wyraz szczęścia i wesołości, a od tego blasku pożyczała sobie pogodnych promieni znękana twarz Daniela.

W kilka lat po opowiedzianych wypadkach doczekał się nawet hrabia Daniel wcale pomyślnego zwrotu w stanie zdrowia. Jeden z najsłynniejszych paryzkich lekarzy pokrzepił go i odmłodził prawie swą sztuką. Był to sobie zawsze wątły, blady człowieczek z wyrazem cierpienia na twarzy ale nie zapadał już nigdy gwałtownie i z wiecznego pacjenta zmienił się w wiecznego rekonwalescenta.

Ostatniej wiadomości o swojej śmierci zaprzeczył po powrocie z Paryża, pokazując się swym znajomym konno, w towarzystwie Sylwji, kłaniając się bardzo grzecznie lekarzom i witając z nielitościwą serdecznością krewnych, których szeregi śmierć okropnie przerzedziła. Znajomym opowiadał hrabia Daniel, że spotkał w Paryżu młodego człowieka, żyjącego z dość wystawną elegancja, który się nazywał Le comte Wilski a podobny był jak dwie krople wody do Albina Wywilskiego, i że w hotelu, w którym mieszkał, ofiarował swe usługi ajent finansowy, rekomendowany przez portjera hotelowego jako un gentilhomme allemand. Ten ajent zostawił Danielowi kartę, na której pod siedmioperłową koroną znajdował się napis: Le baron de Schwinderwind. Hrabia Daniel pewnym był, że to poczciwy Icek alias Izydor Szwinder, i kazał go sobie przyprowadzić, ale baron nie przyszedł.

* * *

Pan Euzebiusz Żywicki przeprosił Rocha i mieszkał wraz z nim i Ireną we Włoszech. Podczas choroby Ireny okazał się bardzo czułym i troskliwym ojcem a śmierć jej sprawiła na nim okropne wrażenie. Długi czas spędził w prawdziwym, ciężkim smutku. Gdy Roch wybierał się w góry do Zygmunta i uregulował swe stosunki majątkowe, otrzymał Żywicki bardzo hojną dotację, która mu pozwalała żyć po pańsku i wystawnie.

Oddał się nasz milionerissimus zupełnie swej próżności, która wystarczała mu za całą treść życia. Cała namiętność swoją skierował na piękne ekwipaże i konie, i bawił się temi cackami jak dziecko. Osiadł w stolicy jakiegoś malutkiego, udzielnego ksiąztewka niemieckiego i odgrywał bardzo wielką rolę na bardzo maleńkim dworze. Ale był szczęśliwy i dumny z siebie, z swych ekwipaży, z swych koni, i z pełnej uszanowania miny Niemców, którzy gapili się nań wszędzie, zwąc go polnischer Herzog.

Czując starość i coraz bardziej upadające siły powrócił jednak do kraju, do którego przed śmiercią zatęsknił — i tu wkrótce umarł.

KONIEC